"Opozycja totalna (jak sama się z dumą określiła), tworzy dziś władzę
totalną. To nie jest tylko władza polityczna w Polsce, oparta na koalicyjnej większości sejmowej i na tworzeniu rządu po wygranych wyborach. To jest także pełna kontrola nad pozostałymi gałęziami
władzy. Teraz są one wszystkie razem pod jednym ciężarem zgięte, ciężarem monowładzy. Obok ustawodawczej (sejm), wykonawczej (rząd), uzupełnia ten system władza sądownicza (wcześniej w stanie rebelii
przeciw dwóm pierwszym), a także tzw. czwarta władza: nad mediami, które obecny obóz rządzący ma przynajmniej w 95 procentach po swojej stronie. Nowy rząd ma za sobą pełne poparcie samorządów we
wszystkich większych miastach w Polsce, wcześniej frondujących skutecznie władzę rządu centralnego. Ma również za sobą piątą władzę, jaką w stosunku do Polski dysponuje i używa jej z każdym rokiem
coraz mocniej Unia Europejska oraz jej instytucje. Co bodaj jeszcze ważniejsze, rząd Donalda Tuska płynie z prądem, przeciw któremu (przynajmniej w niektórych kwestiach) próbował utrzymać Polskę rząd
zjednoczonej prawicy. Metafora owego prądu czy nurtu odnosi się do rewolucji, albo – jak kto woli – przemiany cywilizacyjnej, która zmienia świat „zachodni” zgodnie z rytmem kolejnych szaleństw
ideologicznych, wcielających nowe wersje marksistowskiej walki klas (ras, płci, generacji, gatunków, natury z człowiekiem, człowieka z naturą, etc.). Teraz będziemy płynąć w owym głównym nurcie
szybciej. Będzie łatwiej. Łatwiej tej władzy. Wielka synergia, na którą składają się wszystkie wymienione tutaj czynniki, ułatwiają szczególny rodzaj panowania: nad słowami i ich znaczeniem, nad
zbiorową wyobraźnią i emocjami.
Doskonałego przykładu dostarczył premier nowego rządu w telewizyjnym
orędziu noworocznym. Zapowiedział w nim „pojednanie” i „odbudowę wspólnoty” przez zemstę („rozliczymy zło”). Ogłosił: „Szczęśliwej Polski już czas!” Lider partii, która zajęła nie pierwsze, lecz
drugie miejsce w wyborach i zyskała poparcie 30 procent głosujących, jako szef rządu koalicyjnego opartego łącznie o mandat 53 procent wyborców, ogłasza nie tylko zawieszenie logiki, ale również
„osobiście gwarantuje” obowiązek powszechnej radości i szczęścia, także dla 47 procent tych czynnych współobywateli, którzy mandatu wyborczego nie udzielili jego koalicji. Gwarantuje szczęście przez
ukaranie, przez odebranie głosu. Przez działania takie, jak akcja siłowego „wyzwalania” TVP, Polskiego Radia, PAP, jak przygotowywana od dawna wyprawa „mocnych ludzi” na gabinet prezesa NBP, jak
również zapowiedziane przez obecnego premiera podważenie mandatu Prezydenta RP. „Dla mnie prezydentem jest Rafał Trzaskowski” – słowa Donalda Tuska z wiecu przed parlamentarnymi wyborami nie były
rzucone na wiatr.
Tuż przed 15 października pozwoliłem sobie w rozmowie z Radiem „Wnet”
na hipotezę, iż liderowi Koalicji nazywającej się Obywatelską nie idzie tylko o władzę zdobytą przez mandat wyborczy, ale o wojnę domową. Niestety, hipoteza zdaje się potwierdzać. Owa wojna zaczęła
się – w obecnej jej fazie – już dawno, z chwilą upokarzającej dla Donalda Tuska przegranej w starciu wyborczym o prezydenturę RP z Lechem Kaczyńskim w roku 2005. Wtedy uruchomiony został przemysł
nienawiści i pogardy, delegitymizujący nie tylko nowego prezydenta, ale 54% ogółu polskich wyborców, którzy oddali głos na „niewłaściwego” kandydata. I tak już przez 18 lat, bez przerwy. Choć Lech
Kaczyński już zginął dawno, pod Smoleńskiem, wojna domowa, prowadzona była dalej w czasie pierwszego rządu Donalda Tuska (do 2014 roku) pod hasłem „serdecznej kontroli” oraz „budowania mostów”. Potem
był okres ośmiu lat „opozycji totalnej”. Teraz będziemy mieli „pojednanie” i „odbudowę wspólnoty”.