Bliżej Boga

Ks. Dr hab. Jerzy Grześkowiak

Predigt zum 5 Sonntag der Fastenzeit B – 2024.

 

Das Weizenkorn muss sterben

 

Jesus spricht  oft über Selbstverleugnung, über Kreuzesnachfolge,  über „sein Leben verlieren, um es zu gewinnen“, über Schicksal des Weizenkorns, das sterben muss.

Wenn man diese Botschaft Jesu auf eine Formel bringen will,  wird sie so lauten: Verwirkliche dich nicht auf Kosten anderer, sondern durch Selbsthingabe, indem du den Menschen dienst. Glaube nicht jenen, die sagen, du kannst dich nur selbst verwirklichen durch Selbstbehauptung.

Edith Stein sagt dazu: 

„Das ´Hängen´ an der eigenen Person, die Selbt-Behauptung, die der verkehrten Selbstliebe eigen sind, bilden den äußersten Gegensatz zum göttlichen Wesen, das ja Selbst-Hingabe ist“.

Der Tiefenpsychologe Carl Gustaw Jung bringt es auf die Formel: „Der Mensch kann zu seinem wahren Selbst nur finden, wenn er das kleine Ich, das um sich kreist, loslässt. Nicht die größtmögliche Bedürfnisbefriedigung führt den Menschen zu seinem selbst, sondern die Disziplinierung seiner spezifisch menschlichen geistigen Funktionen auf ein überweltliches geistiges Ziel hin.“

Unübertroffen knapp und prägnant hat diese Wahrheit Jesus formuliert: „Wer sein Leben retten will, wird es verlieren, wer aber sein Leben um meinetwillen und um des Evangeliums willen verliert, wird es retten. Was nützt es einem Menschen, wenn er die ganze Welt gewinnt, dabei aber sein Leben verliert? Um welchen Preis könnte er sein Leben zurückzukaufen?“ (Mk 8,35-37).

Es ist also richtig dass das Kreuz oft als Symbol der Verneinung, des Scheiterns, der Hoffnungslosigkeit interpretiert wurde – von den Heiden – und wird. Im Blick auf Christus müssen wir aber festhalten: Kreuz und Auferstehung gehören zusammen, auch wenn zwischen beiden oft ein langer Weg, ein schmerzhaftes Suchen nach dem Willens des Vaters liegt. Kreuztragen kann man letztlich nur im Blick auf den, der uns bis in den Tod geliebt hat und im Blick auf die Menschen, denen wir durch unser Kreuztragen helfen wollen.

Hl. Edith Stein hat das Kreuz der Verfolgung getragen für ihr Volk, für Deutschland, das so schwer durch Nazi und Weltkrieg geprüft wurde. Ein Leiden um seiner selbst willen lehnt sie ab. Leiden ohne Liebe ist für sie Wahnsinn, Widerspruch und Sinnlosigkeit, genauso wie Kreuz ohne Auferstehung. Je größer die Liebe, desto größer wird die Bereitschaft das Leiden um dessen willen anzunehmen, den man liebt, dem man helfen will, so wie eine Mutter zu den größten Opfern bereit ist, wenn es darum geht, das Leben ihrer Kinder zu retten. 

Die Freiheit des Menschen erreicht in der Selbsthingabe des Liebenden ihre höchste Vollendung. Daher sollten wir nicht einfach nur auf das Kreuz als Zeichen blicken und vom Kreuz sprechen. Wir sollten vielmehr auf den GEKREUZIGTEN selbst, auf Jesus Christus den Auferstandenen schauen und Ihn um die Kraft seines Geistes bitten. 

Nicht das Kreuz ist Hilfe, sondern der Gekreuzigte ist der Helfer! Er gibt uns die Kraft, selbstlos zu leben und zu lieben (= sich selbst zu verleugnen), unser tägliches Kreuz im Blick auf Ihn zu tragen und den Weg der Nachfolge zu gehen, den ein Passionslied so beschreibt:

„Wer leben will wie Gott auf dieser Erde

muss sterben wie ein Weizenkorn

muss sterben um zu leben!

 

Dr. Jerzy Grzeskowiak

Zjednoczeni z cierpiącym Jezusem (3)

 

Na drodze krzyża

Błogosławię Ci za krzyża brzemię,

któreś, Panie, na mych barkach złożył,

by zaświadczyć, żeś mnie – ludzkie plemię –

na twe własne podobieństwo stworzył…

                 Józef Birkenmajer

Od strony bramy prowadzącej z Piłatowego dziedzińca do miasta dochodzi coraz głośniejszy hałas. Z daleka słychać dziki gwar gromady ludzi, tupot nóg i wołania żołnierzy. A nad wrzaskiem tłumu i ostrym krzykiem legionistów góruje głuchy takt wybijany przez zsuwającą się po bruku ulicy ciężką belkę…To Jezus niesie swój krzyż! Okrutnie stuka to drzewo krzyżowe. Zda się wybijać melodię śmierci, która ucichnie dopiero na wzgórzu Kalwarii, gdy młot kata wbije ostatni gwóźdź w żywe ciało Jezusa, który po trzygodzinnej męczarni zawoła” „Wykonało się!”

Ostatnia droga Jezusa – droga krzyżowa. Okrutna droga znaczona bólem, cierpieniem, słabością ciała i krwią. Zbawiciel upada pod krzyżem, a okrutni kaci szarpią Go, kopią, przymuszają, by wstał i szedł dalej. Straszna droga pośród bezlitosnej, szydzącej gawiedzi. Droga przez mękę. Droga upadków i powstań… i dążenia do celu za wszelką cenę!

Jak straszny to widok - Bóg wcielony leży na bruku ulicy, w brudzie kurzu i odpadów. Jeszcze niedawno wyrzucał demony z opętanych, uzdrawiał chorych, przywracał wzrok i słuch, wskrzeszał umarłych, rozkazywał wichrom i morzu. To były dowody Jego Boskiej Mocy. Teraz ta moc „objawia się w słabości” (por. 2 Kor 12,9).

Bóg nie upada, więc skoro upadł – jest człowiekiem. 

Upadek – to bardzo ludzkie.  Krzyż jest zawsze brzemieniem. Jego ciężar przerasta siły człowieka. W upadku Jezusa widzę obraz wszystkich moich niedociągnięć i upadków. Jestem spokrewniony z Nim przez moje człowieczeństwo, które wraz z Nim upada. 

Każdy krzyż musi wydać się kiedyś barkom naszym zbyt ciężki i przerastać nasze siły. Właśnie w takich chwilach załamania i słabości „spoglądajmy na Chrystusa – Przodownika” (Hbr 12,2). Bo On pierwszy dźwigał krzyż i obwiązek zamknięty w Jego krzyżu był ciężki aż do upadku. Zawsze jednak ponosił się i szedł dalej, byle bliżej celu, bliżej Kalwarii, bliżej tego najdziwniejszego ofiarnego ołtarza.

Ile jest upadków w moim życiu, gdy po zboczach codziennych obowiązków wspinam się wzwyż? Ile razy dochodzę do wniosku, że już nie warto się podnosić? Ks. Jan Twardowski powiada, że bywają trzy upadki w życiu człowieka.

Pierwszy: lęk, że nie dam rady - a więc brak zaufania pokładanego w Bogu.

Drugi: lęk, że zostanę samotny – a więc słabość, bo myślę o sobie, a nie o tym, że mam pomagać innym.

Trzeci: utrata wiary w to, że życie ma sens i cierpienie jest potrzebne. 

Każdy nasz upadek woła o powstanie. Choćbym i upadł nie tylko trzy, ale trzydzieści trzy razy, wstanę i będę szedł prosto! To właśnie w Chrystusie widzę wezwanie do ciągłego powstawania. On, który wie, jak ciężko krzyż może przytłoczyć, nie dziwi się nam, gdy słabniemy, lecz pomaga powstać, odnawia w cierpliwości i wspiera swą boską mocą, która nieustannie podnosi i dźwiga nasze słabe człowieczeństwo. W Jezusie widzę obowiązek podnoszenia się z upadków. Bo ludzką rzeczą jest upadać, natomiast szatańską - trwać w upadku.

„Szlachetny, choćby i upadł, pada jak piłka, by znowu odbić się i lecieć w górę. Podły – pada bryłą gliny.” (przysłowie indyjskie).

kiedy upadasz przeze mnie

wtedy jesteśmy najbliżej

 

czuję jak bije umęczone serce

zanim się zdążysz poderwać

żeby iść dalej we mnie

 

jestem Twoją drogą krzyżową

jestem Twoim skrzyżowaniem dróg 

ks. Janusz Stanisław Pasierb 

Poprzez czas i przestrzeń ciągle jest niesiony Chrystusowy krzyż. Przychodząc na ten świat bierzemy na siebie krzyż swego człowieczeństwa, krzyż życiowej tułaczki i mordęgi, chorób i cierpienia, krzyż swego powołania i pracy zawodowej, krzyż życia małżeńsko-rodzinnego lub samotnego, krzyż wierności Bogu, Jezusowi i Jego Ewangelii, natchnieniom Ducha i swoim ideałom, krzyż odpowiedzialności za siebie, za drugich, za nasz globalny świat, za całe stworzenie

Życie jest piękne, wspaniałe, cudowne i fascynujące - jeżeli właśnie tak je percypujemy, to oczywiście chcielibyśmy żyć wiecznie. Niekiedy jednak życie jest tak okrutnie trudne, że mamy dosyć wszystkiego i wszystkich. Przygniata nas wtedy czarna fala rezygnacji i rozpaczy. I to jest nasz upadek - pod krzyżem. Leżymy wtedy przygnieceni ciężarem krzyża życia, pełni zawodu i zwątpienia, duchowo opuszczeni, zniechęceni do świata i do siebie, pogrążeni w ponurej bezsensowności i beznadziejności. Ratuje nas wtedy tylko świadomość dzieci Bożych, które wiedzą, że nie mamy tu stałego mieszkania, ale innego szukamy. Postawa, jaką powinniśmy przyjąć wobec przeciwności życiowych i wobec wszystkich napotykanych po drodze krzyży jest nad wyraz jasna. Ten, który dźwigał krzyż zbawienia powiedział: „Jeśli kto chce iść za mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Łk 9,23).

Ks. Jerzy Grześkowiak

Droga krzyżowa

 

Stopy - - stopy - - piachy - - kamień - -

nie prostujesz ramion, bo krzyż…

W górę - - w dół - - słonecznym żarem:

stopy,

 błękit, 

kamienie, 

żwir.

Czoło zdarte, broczy we krwi, 

znów do piersi przypadła ziemia – 

tęczą w kroplach potu znad brwi 

i kamienie o twarz, kamienie…

Nie wyciągniesz ramion, bo krzyż –

z kolan łatwiej, bliżej do ziemi - - 

stopy, 

błękit, 

kolana, 

żwir.

(Którzy cierpią - - błogosławieni.)

Idziesz, Panie, płonący strzep,

 ponad Tobą sztandar błękitny, 

jaskółki wiją na nim ścieg 

ze świegotu srebrzystej nitki.

Twoje skrzydła z surowych pni: 

czarne śmigło - - martwa busola.

Wypełniają się trudne dni 

i wypełnia się Jego wola.

Padasz: stopy, kolana, twarz.

Piach napęczniał różowym winem - -

Kimże byłeś bardziej w ten czas:

Bogiem, czy też Człowieczym Synem?

Krzyż i lazur – kamienne zbocze -

ziemia pełnią na twarz upadła,

ryżym piachem sypnęła w oczy, 

ostrym żwirem czoło rozdarła.

Idziesz, Panie, i o czym myślisz?

O czym, Któryś uzdrawiał cudem?

(Krzyż jak klamra do ziemi ciśnie -  

znów się dźwigasz – i znów pod górę…)

 

Wokół pluskot tysiąca stóp, 

poświat przekleństw i szum rozgwaru - -

Ginie w Tobie człowiek, a Bóg 

rośnie siłą niewinnej ofiary.

 

Wokół pluskot miliarda stóp 

tych, co przeszli i tych, co przejdą, 

tych, co znowu wiodą Cię w grób, 

którzy kiedyś… niebo posiądą.

 

Byle tylko dotrzeć na szczyt, 

byle d o ż y ć krzyżowej śmierci, 

nim powietrze rozerwie krzyk:

„ELI, ELI, LAMMA SABAKTHANI!”

                        Maciej Józef Kononowicz

Zjednoczeni z cierpieniem Jezusa (2)

Nie sądźcie!

I uczyń mnie dobrym człowiekiem,

Albowiem tylko wówczas

Jestem,

Gdy jestem dobry.

Oto jedyna miara

Mojego człowieczeństwa

I istnienia

Roman Brandstaetter

 

Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony”(J 3,17). W tych słowach Jezusa rozbrzmiewają najpiękniejsze struny Bożego Miłosierdzia. Chrystus nie przyszedł na ziemię wydawać wyroków potępienia, ale szukać to, co zginęło, leczyć, co chore, podnosić, co upadło. Jako Bóg czytał w sercach ludzkich, wiedział, co jest w człowieku, znał zawirowania ludzkich myśli, czarną dżunglę niegodziwych pragnień. A jednak nie chciał osądzać i potępiać. Za to ludzie poczuli się uprawnieni sądzić Boga!...

Judasz dał znak. Pocałował. Rzucili się na Jezusa. Skrępowali. Zarzucili na szyję powróz. Wreszcie Go mają i triumfalnie prowadzą. Na sąd. Na sąd nad Bogiem-Człowiekiem. Na proces, który od początku do końca był jednym wielkim bezprawiem, w którym do głosu doszła ludzka nienawiść, zazdrość, przewrotność, przekupstwo, tchórzostwo i wygrywanie osobistych interesów. Annasz – Kajfasz – Herod – Piłat – to stacje sądu nad  Jezusem.

Pierwsza faza procesu Jezusa ma charakter religijny. Pytają Jezusa o Jego naukę, o uczniów. „Ja jawnie mówiłem światu… Pytajcie tych, którzy słyszeli”.  Oczywiście, świadkowie się znaleźli. Przekupstwo i zastraszanie znane są od zarania dziejów. Ale owi świadkowie widocznie niezbyt dokładnie wyuczyli się swej roli, bo okazało się, że ich świadectwa nie były zgodne. Kajfaszowi pozostaje ostatni środek – zeznania samego oskarżonego. „Poprzysięgam Cię na Boga żywego, powiedz nam: Czy Ty jesteś Mesjasz, Syn Boży?” (Mt 26,63). Jezus milczeć nie mógł. Padła odpowiedź twierdząca: „Tak, Ja Nim jestem”. Uznano to za szczyt bluźnierstwa. „Zbluźnił. Na cóż nam jeszcze potrzeba świadków? Oto teraz słyszeliście bluźnierstwo. Co wam się zdaje? Oni odpowiedzieli: Winien jest śmierci” (Mt 26,65-66). Zapadł zatem wyrok skazujący. Potrzebna jest jeszcze tylko zgoda władzy cywilnej – przedstawiciela Rzymu.

Przed Piłatem zarzuty oskarżycieli mają charakter polityczny, bo tylko w ten sposób przeciwnicy Jezusa mogą zyskać poparcie. I tu kłamstwo za kłamstwem. Piłat jest bezsilny. Ale tylko dlatego, że nie ma swojej „twarzy”. Nie pomagają żadne chwyty pozbycia się „kłopotliwej sprawy”. Zanim Piłat wyda wyrok śmierci podejmuje jeszcze jedną próbę uwolnienia Jezusa: „Nie znajduję żadnej winy w tym człowieku. Każę go więc ubiczować i wypuścić na wolność”. W tej decyzji nie ma nic z logiki rzymskiego prawa. Bezczynni żołnierze skwapliwie podejmują rozkaz Piłata. Dla nich to zabawa i rozgrzanie zmarzniętych kości. A dla Jezusa? Najpierw poszarpane ciało, rozdzierający ból, lejąca się krew… A potem szyderczy teatrzyk, w którym Jezus z cierniową koroną na skroniach i z trzciną w ręku staje się przedmiotem drwin i pośmiewiska: „Witaj, królu żydowski!”

Ecce homo!  - „Oto człowiek!” (J 19,5). Popatrzcie – oto człowiek! Wystawiony na pośmiewisko, przedmiot drwin, pozbawiony wszelkiej czci.

„Oto człowiek!” - Patrzę na niego. A On patrzy na mnie!

Kiedyś Jan Chrzciciel oznajmił ludowi nad brzegami Jordanu: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata” (J 1,20). Ludzki – ale po ludzku niesprawiedliwy - wyrok Piłata wpisuje się w tajemnicę ofiary Bożego Baranka. Poprzez człowieczą niesprawiedliwość działa Odwieczna Miłość: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał…” (J 3,16).

Po okrutnym biczowaniu przez oprawców, lżeniu i urąganiu Piłat umywa ręce i … wydaje wyrok śmierci przez krzyż. Bóg – Człowiek jest sądzony i skazany przez swoje stworzenie. Najwyższa Sprawiedliwość przez niesprawiedliwego rzymskiego namiestnika. Człowiek – sędzią Boga! Człowiek spotyka Prawdę, ale jej nie uznaje

Może ja też wydałem swój wyrok na Chrystusa – Boga? Chrystus, skazany w mej duszy, staje się jak ziarno, które pada w dobrą glebę, aby wydać owoc stokrotny. Bo Ten, który zdaje się umierać we mnie na skutek wyroku mojej myśli, woli, serca, jest tam nadal. Boga przecież zabić nie można. Nawet, gdy rozstaję się z Nim – On  nie umiera, bo jest Życiem. Nigdy nie rezygnuje ze mnie. I zmartwychwstaje we mnie - przez mój żal. Człowiek może się stać nieprzyjacielem Boga. Ale Bóg nigdy nie jest nieprzyjacielem człowieka. 

Parodia sądu… Niesprawiedliwe wyroki… Biczowanie, drwiny, szyderstwa… To wszystko nie jest zamierzchłą przeszłością. To wszystko ciągle trwa – dziś, na co dzień. Ileż to razy stawia się ludzi pod publicznym pręgierzem! I spadają na nich bolesne bicze obmowy, oszczerstw, fałszywych oskarżeń, pomówień, niesprawiedliwych osądów, złośliwych uwag, plotek, kpiny, szyderstwa. 

Kaleczą się 

i dręczą milczeniem i słowami, 

jakby mieli przed sobą jeszcze jedno życie (Tadeusz Różewicz).

A przecież człowiek jest „sakramentem Boga”! I niemożliwe jest dotknąć złą myślą lub krzywdzącym słowem człowieka, by nie znieważyć obecnego w nim Boga!

Ks. Jerzy Grześkowiak

 

A serca – tak ich mało, a usta – tyle ich.

My sami – tacy mali, krok jeszcze – przejdziem w mit.

My sami -  takie chmurki u skrzyżowania dróg.

Gdzie armaty stuleci i krzyż, a na nim Bóg.

Krzysztof Kamil Baczyński

3.Fastensonntag B.

 

                 Tempelreinigung und die Zehn Worte ( Gebote)

 

   Jesus, der sanftmütige, Barmherzige – und hier so zornig?

Diese Szene, in der Jesus so leidenschaftlich erscheint, voller Zorn, aufgebracht, in der er handgreiflich wird, von Emotionen getrieben, sie zeigt Jesus von einer anderen, buchstäblich anstößigen Seite. Diese Seite sehen Christen im Allgemeinen nicht allzu gerne, stellt sie doch auch das Bild des „lieben Gottes“, das Gottesbild, das wir mit dem Neuen Testament verbinden, in Frage. 

   „Darf er das?“  Das ist nicht nur die Frage derer, die die Tempelreinigung miterleben. Was legitimiert ihn zur solchen Handlung? In seiner Antwort: „Reißt diesen Tempel nieder, in drei Tagen werde ich ihn wieder aufrichten“ und in der Deutung: „Er aber meinte den Tempel seines Leibes“ bekommt dieses Ereignis eine neue Wendung: Seine Legitimation ist seine Bereitschaft, selbst alle Konsequenzen auf sich zu nehmen, den Weg mit Gott bis zu Ende zu gehen, und sei es bin in den Tod. „Er aber meinte den Tempel seines Leibes“… Er – der Tempel, der neue Tempel Gottes!

   Jesus kennt den alljährlichen Trubel in Jerusalem während des Paschafestes. Für die Pilger, die einen weiten Weg zurücklegen, ist es einfacher, ihre Opfertiere nicht mitbringen zu müssen und ihre Münzen vor Ort umtauschen zu können. Diese Erleichterung für die Pilger ist nicht der Grund des Zornes Jesus. Was ihn aufbringt, ist die Tatsache, dass Gotteshaus und Kaufhaus, Religion und Geld so nahe aneinander rücken, dass das eine vom anderen nicht mehr zu unterscheiden ist. So verkommt Religion zu einem Kult ohne Inhalt, zu einem Produkt unter anderen, und das Haus des Vaters wird „im Namen Gottes“ für Geldgeschäfte missbraucht.

    „Macht das Haus meines Vaters nicht zu einer Markthalle!“. Wo diese Mahnung vergessen wird, muss es immer wieder jemanden geben, der „ein paar Tische umstößt“, damit das Gotteshaus unverstellte Begegnungsstätte zwischen Gott und Mensch bleibt. 

   Die Tempelaustreibung ist auch Jesu Kampfansage gegen alles, was sich der Liebe Gottes in den Weg stellt. Statt im Tempel mit Gott in Beziehung zu treten, geht es den Menschen allein um Geld. Die zerstörerische Macht des Geldes raubt dem Menschen sein Gesicht und dem Leben das Herz. Diese Herrschaft des Profits über die Welt und die Menschen  irritiert Jesus, ruft sein Zorn hervor.  Die Menschen sind doch nicht zu Geldknechten, sondern zur Freiheit der Kinder Gottes berufen (Röm 8,21). Dafür gibt er sein Leben

 

Zur Freiheit berufen… Freiheit – das ist auch der Sinn der Zehn Gebote Gottes, die uns heute wieder ans Herz gelegt wurden.

Mit den Zehn Geboten auf dem Berg Sinai hat Gott seinem Volk Israel die lebensnotwendige Ordnung gegeben. Der erste Satz lässt uns den Sinn und das Ziel dieser zehn Grundgesetze des Gottesvolkes begreifen. „Ich bi der Herr, dein Gott, der dich herausgeführt hat aus Ägypten, aus dem Sklavenhaus.“ Gott will also durch diese Gebote den Menschen „herausführen aus dem Sklavenhaus“ eigener und fremder Zwänge, aus der Sklaverei eigener Triebe und fremden Tyrannei. So sind diese Gebote eine göttliche Garantie der Freiheit des Menschen und seiner Würde. Würde man vergessen, dass die Zehn Gebote die Folge einer Befreiungsgeschichte sind, könnten sie wie eine erdrückende Last wirken. Aber: die befreiende Heilserfahrung durch Jahwe ist immer das Erste, das Zweite sind die sittlichen Forderungen – „deshalb sollst du“.  Das „Sollen“ dient einer Gemeinschaft, in der die gewonnene Freiheit bewahrt und entfaltet werden kann. So gesehen sind die Gebote Gottes An-Gebote zum Leben, Spielregeln des Umgangs freier Menschen miteinander. Sie müssen jeweils für den aktuellen Kontext neu ausgelegt werden. Das möchte ich hier betonen.

 

   Auf den zehn Geboten basieren die Menschenrechte, die Charta der Vereinten Nationen und unser Grundgesetz. Die Gebote sind also weltbewegend, aber sie sind kein Allerweltstext. Sie sind eingebettet in die Geschichte der Befreiung Israels und seiner Einübung des aufrechten Gangs. Deshalb sollte man statt von „Zehn Geboten“ besser von „Zehn Worten“ sprechen, wie es auch in der rabbinischen Auslegung Brauch ist. Gebote erinnern an Gesetzestexte. Gesetzestexte stehen fest. Die zehn Worte aber sind nach rabbinischen Tradition ausdrücklich allen Menschen in die Hand gegeben: Sie sollen sie hören und in ihre Zeit hinein deuten.

  In den Geboten – in diesen zehn Worten begegnet das Leben Gottes dem Leben des Menschen. Durch die Gebote spricht uns der an, der ich einst Mose als  Jahwe, als der „Ich bin da“ vorgestellt hat, was zugleich heißt: „Ich bin da für dich“.  Jetzt in zehn Geboten sprach Gott zu seinem Volk und spricht auch zu uns: „Weißt du, dass ich die ganze Zeit mit dir gehe, an deiner Seite bin? Ich bin der, dem du deine Freiheit verdankst“.

Die zehn Worte sind also nicht die zehn Einengungen, sondern „zehn große Freiheiten“. Sie eröffnen Schutzräume des Zusammenlebens.  Und so werden Gebote zu Angeboten, aus Forderungen Förderungen, aus Zumutungen Ermutigungen, aus dem Gesetztext für die Festgesetzten wird eine Laufschrift für die Freigesetzten (M. Marquardt).

 

Wir denken oft, die Gebote würden uns eingrenzen. Aber das Gegenteil ist der Fall: Gott hat dem Menschen Gebote gegeben, um seine Freiheit und Würde zu schützen. Sie begrenzen nicht, sondern sie öffnen auf ein Leben hin, das mit anderen geteilt wird, statt zu deren Lasten zu werden. Jede einzelne dieser Weisungen setzt unsere Fähigkeit voraus, Leben zu gestalten und zu verantworten.  Die Fastenzeit will ums dazu anregen, unsere Tage bis Ostern ganz bewusst aus der Zwiesprache mit Gott zu leben, unser Gewissen zu verfeinern und den Umgang miteinander liebevoll zu gestalten.

 

Jerzy Grzeskowiak

Zjednoczeni z  cierpieniem Jezusa

Ogrójec Jezusa i mój

jak to jest

gdy Bogu

pęka serce

ks. Janusz Stanisław Pasierb

Weszli w mrok Ogrodu Oliwnego. Wszystko zatopione w wieczornej ciszy. Uczniowie Jezusa zdejmują swe okrycia i rozkładają je na ziemi. Są potwornie zmęczeni, bezsilni wobec snu, powieki zamykają się same. Tylko Jezus idzie dalej dając znak Piotrowi, Jakubowi i Janowi, by podążyli za nim. Tych trzech szczególnie umiłował, nieraz ich wyróżniał. Tylko oni byli świadkami Jego przemienienia na Górze Tabor. Co czeka ich teraz? Instynktownie czują, że Jezus potrzebuje ich pomocy. Widzą przecież: Znikł spokój z Jego twarzy, maluje się na niej lęk i przerażenie. „Smutna jest moja dusza aż do śmierci” - mówi i niemal z błaganiem dodaje: „Zostańcie tu i czuwajcie! (Mk 14,34). I odchodzi na kilka kroków.

To, co się potem działo, jest tajemnicą, choć tak bliskie każdemu człowiekowi. Samotny Bóg-Człowiek w obliczu cierpienia! Cierpienie, które jest bardzo blisko, tuż…tuż. Ma umrzeć. I to ma być bardzo okrutna, bolesna i haniebna śmierć. Jako Syn Boży wie, że to musi się stać, że nie ma odwrotu, bo po to przyszedł na świat, by do końca świadczyć, iż Bóg jest Ojcem wszystkich ludzi, że jest nieskończoną Miłością i Miłosierdziem, że nie potrzebuje świątynnych ofiar ze zwierząt, że dobro człowieka stoi ponad wszelkim ludzkim prawem, że człowiek w potrzebie, chory, ubogi, na marginesie ma pierwszeństwo przed wszystkimi religijnymi przepisami. Ale Jezus jest także człowiekiem. I dlatego boi się. Cofa się przed bólem, przed męką, przed śmiercią. Nie wie, czy to wszystko przetrzyma? Czy wystarczy mu sił ducha? Świadomość cierpień najbliższych godzin przygniata go i zupełnie obezwładnia. Pada z bolesnym jękiem na ziemię. Włosy zwichrzone, twarz blada, wykrzywiona bólem. Czoło mokre od potu. Niektóre krople spływają ciemnymi strużkami zmieszane z kroplami krwi. W przejmującej ciszy słychać szept rozpaczliwie powtarzanych słów: „Abba, Ojcze, dla Ciebie wszystko jest możliwe, zabierz ten kielich ode Mnie! Lecz nie to, co Ja chcę, ale to, co Ty niech się stanie” (Mk, 14,36). 

Ci, których prosił, by czuwali, posnęli. Był zupełnie sam… Był sam także potem, kiedy Go sądzono przed arcykapłanem Kajfaszem, gdy Go bito, wyśmiewano i opluwano, kiedy stał w pretorium Piłata z szyderczą koroną cierniową na głowie. Był sam, kiedy w żarze południowego słońca dźwigał ciężką belkę krzyża. Tylko Matka Maryja i kilka kobiet towarzyszyło Mu w tej okrutnej drodze.  Ale właściwie był sam… Aż przyszły słowa dla nas niepojęte: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15,34).  A mimo to ostatnim słowem Jezusa było: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego” (Łk 23,46).

Cierpienie jest losem człowieka. Leopold Staff wypowiedział to we wstrząsających strofach:

Na przydrożnym kamieniu tym zaszedłem skrycie człowieka,

co ukrytą miał twarz w dłonie obie.

Gdy odjął je – widziałem: łzy ciekły obficie.

Na niejednym miejscu-m widział i w niejednej dobie płaczących,

łzy ciekną w dniu narodzin, łzy płyną w żałobie.

Pieluchy niemowlęce i  śmiertelne płótna z jednego lnu utkali niewiadomi tkacze.

Lecz nigdy mnie, jak dotąd, żałość tak okrutna

nie zdjęła na tę straszna myśl:

człowiek płacze!

Człowiek płacze… Król stworzenia, któremu poddane są wszystkie istoty ziemskie, który geniuszem swego umysłu i pomysłowością podbija wszechświat – cierpi i płacze. Cierpi fizycznie i duchowo. Cierpi z powodu zła, które go aktualnie dotyka, łzy wyciskają mu bolesne wspomnienia z przeszłości, nęka go niepewna przyszłość. Są cierpienia własne i cierpienia cudze. Człowiek współcierpi z innymi: z rodziną, przyjaciółmi, Ojczyzną, Kościołem, ludzkością. Miliony umierających z głodu, uciekających przed wojną, prześladowanych za wiarę, nieuleczalnie chorych, kalek, bezdomnych, więzionych, torturowanych. Katastrofy, huragan, ogień, powodzie, epidemie. A ile cierpień duchowych, ile tragizmu, rozpaczy i depresji graniczącej z obłędem w tych ośmiu miliardach istnień ludzkich?

Łatwo o cierpieniu mówić, szukać tłumaczeń, pouczać, głosić konferencje. Łatwo o nim rozmyślać, gdy jest daleko. Ale gdy  jest blisko, w drzwiach…, gdy nas bezpośrednio dotyka, wówczas wali się cała wieża misternie skonstruowanej argumentacji i rozumowań i pozostaje tylko ból.

I do Ciebie przyjdzie cierpienie. Mniejsze lub większe. To nie straszenie, ale stwierdzenie faktu, bo  taka jest rzeczywistość naszej ludzkiej doczesnej egzystencji. I prawie zawsze zjawi się ostatecznie to słowo: „Dość! Już więcej nie mogę. Nie chcę żyć!”. Przecież zostałeś stworzony do szczęścia, a nie do cierpienia. I będziesz prosił/a Boga: „Panie, niech odejdzie ode mnie ten kielich!” I będziesz szukał/a obecności człowieka, kogokolwiek. A odpowiedzią będzie jedynie cisza. Nawet Bóg będzie milczał. A bliźni? Może Cię pocieszy, a może zupełnie opuści, gdy nie potrafi znieść Twojego cierpienia. Będziesz samotny ze swoim bólem. Wtedy pomyśl: To jest mój Ogrójec… To jest moje „konanie”. Ale przecież nie jestem sam. Nie ja pierwszy leżę „w prochu ziemi”, nie ja pierwszy czuję jakby krwawy pot od bólu i zmęczenia i strachu. Był przecież Ktoś, kto już to wszystko przeżył i przetrwał – sam Syn Boży!

Jeśli więc Twój Ogrójec będzie taki jak Jezusa, to się nie dziw. Ani się nie zamartwiaj. Byleś wtedy umiał powiedzieć jak On: „Nie jak ja chcę, ale jak Ty, Ojcze”. To wystarczy. Jeśli naprawdę szczerze, mimo bólu, powiesz z ufnością do Boga tyle, to jest to naprawdę bardzo dużo. Niczego więcej powiedzieć się nie da. Nawet Jezus więcej nie powiedział.

Ks. Jerzy Grzeskowiak

Jego godzina

 

Już odchodzi

Nie zatrzyma go Bóg anioł człowiek

niczyje łzy włosy pachnidła

nie popatrzy na dzieci lilie wróble

na nie uleczonych trędowatych

nie rozmnożone chleby

 

Już odchodzi

pod białą pełnię

w skurczony cień oliwek

w noc pochodni i pięści

Wstępuje w czarne słońce Golgoty

nie zatrzymany

przez nikogo

        ks. Janusz Stanisław Pasierb

Predigt zum 2. Sonntag der Fastenzeit (Jahr B) - 2024

 

                            Abrahams Opfer  und Verklärung Jesu

 

„So leben wir und nehmen immer Abschied“ (Reiner Maria Rilke).

Dieser Gedanke zieht sich wie ein roter Faden durch den zweiten Fastensonntag. Abschied hat mit Loslassen und Verzichten zu tun. 

Wir hören, dass Gott von Abraham das Liebste fordert: seinen Sohn Isaak. 

Wir hören von dem alles verwandelnden Glück Jesu auf dem Berg Tabor, von dem er sich lösen muss, um seinen Weg bis zum Kreuz zu vollenden.

Kostbares erstickt, wenn man sich daran festklammert.

Und hören wir nicht selbst, je älter wir werden, immer öfter die freundliche, aber deutliche Stimme:

   Lass es gehen, gib es weg!

   Was du hast, beschwert dich auf deiner Reise.

   Geh den Weg mit leichtem Gepäck!

   Hänge nicht an dem, was du hast. Das alles wird vergehen!

   Übe dich früh genug in Loslassen und Verzichten…

 

Diese Übung ist „Arbeit gegen die Schwerkraft“ des alltäglichen Dahinlebens. 

„Es ist ein paradoxer Sinngesetz, dass der Mensch sich nur dann gewinnt, wenn er von sich selbst weg – in das ihm Entgegentretende hinübergeht“ (Romano Guardini). 

Das bekannte Jesu Wort: „Wer sein Leben gewinnen will, der muss es verlieren. Wer sein Leben verliert für mich, der wird es gewinnen“. 

Wenn wir im Vertrauen auf die großen Zusagen Gottes loslassen, werden wir frei für die Geschichte, die Gott mit uns vorhat.

      

Abraham und Isaak auf dem Berg Moria. 

Kann Gott so grausam sein, dass er von Abraham das Liebste fordert?

Seit Jahrhunderten ringen Menschen mit dieser dunklen Erzählung. Da werden Bilder vom Vater und von Gott hervorgerufen, und es stellt sich heraus, dass der Vater nicht wie ein Vater handelt und dass Gott eine Forderung stellt, die unserer Vorstellung von Gott widerspricht. Wie können wir diese Geschichte deuten?

   

Erstens: Im Umkreis der Bibel kann man motivähnliche Geschichten des Kindesopfers finden. Wir können also erleichtert feststellen, dass die Bibel sich gerade mit dieser Erzählung - von Menschenopfern distanziert, und will uns sagen: Gott will kein Menschenopfer. Hier gehst nur um eine Prüfung des Glaubens Abrahams.

Zweitens: Man kann diese Geschichte deuten als „Ritual“, mit dem Väter ihre Ansprüche auf ihre Kindern „opfern“ und sie damit in ihr eigenes Leben freigeben. Solche „Opferszenen“ waren damals in vielen Kulturen verbreitet und galten als heiliger Ablösungsritus.: Der Vater „opfert“ seinen Sohn, das heißt: er gibt ihn frei.  Dieses Ritual ist „heiliger“ Ernst – es geht um absolutes Vertrauen. Isaak muss darauf vertrauen, dass sein Vater nicht zustechen wird, sowie Abraham darauf vertrauen muss, dass Gott dieses Opfer nicht verlangt.

 

Abraham gibt sein Kind der Macht zurück, die ihm dieses Kind anvertraut hat. Es ist ein Aufruf an alle Eltern: Eure Kinder sind nicht eure Kinder! Sie sind Kinder Gottes! Die Kinder brauchen ihre Freiheit. Damit sie ihren eigenen Weg mit Gott gehen. Und nur so, wenn die Eltern sich bewusst machen, dass ihre Kinder nicht ihnen, sondern Gott gehören, kann Gottes Plan mit ihnen Wirklichkeit werden.

 

Drittens, in dieser Geschichte schaut man auch nach vorn und erkennt die Überbietung der Beinah-Opferung Isaaks durch die tatsächliche Opferung Jesu am Kreuz. Gott liebt die Menschen so, dass er den eigenen, geliebten Sohn für uns hingegeben, aufgeopfert hat.

 

Aber immer neue Fragen tauchen auf:

Wie muss es Abraham bei dem Befehl Gottes ergangen sein? Und wie Isaak?

Wie geht es mir selbst mit diesem Text?

Welche elementare Erfahrungen meines Lebens ruft er wach?

Welche Kindererfahrung? Welche Vatererfahrung? Welche Gotteserfahrung?

Wir können den Text umkreisen mit verschiedenen Erklärungen und Deutungen: biblischen, theologischen, psychologischen... aber eine „objektive“, widerspruchsfreie Auslegung gibt es nicht.,

Wichtig ist, dass ich dieser Geschichte nicht aus dem Weg gehe, sondern sie mir zu eigen mache. Sie hilft mir zu erkennen: Woran ich mich klammere, geht mir verloren.

Und: was ich gebe, und sei es das Liebste, wird mir in einem tieferen Sinn zurückgegeben – so wie Abraham, der nach dieser Prüfung zum Träger des Segens für alle Zeit wird.

   

Und noch die Verklärung Jesu auf dem Berg Tabor. Das ist höchstes Glück!

Alles Trennende ist für einen Moment aufgehoben und zu einer ganzheitlichen Erfahrung zusammengefügt. Gott bezeugt seinen geliebten Sohn. Mose und Elija, die beiden Säulen jüdischer Überlieferung, treten auf: Mose – Befreier aus Unterdrückung, Elija – Überwinder falscher Gottesbilder.

Vergangenheit und Zukunft verwandeln sich in geglückte Gegenwart.

Auf den ersten Blick mag es verwundern, dass die Liturgie diese Szene mitten auf den Weg des Leidens Jesu stellt. Doch das Glück ist nur wahr, wenn es den Tod nicht ausklammert. Die Verklärung auf dem Berg gibt die Kraft für das Hinabsteigen in kommendes Leiden. Durch den Tod hindurch aber wird der Moment des Glücks in zeitloses Glück verwandelt: Auferstehung.

 

Visionen des Glücks schlummern in uns allen, dingfest machen können wir sie nicht. Aber ihre Energie ist Nahrung für die härteren Tage des Lebens. Sie reißen den engen Horizont auf für Ausblicke in den Himmel

Aber bauen wir uns keine Hütten in unseren lichten Träumen, sondern nehmen wir sie als Antrieb, Leid zu dämpfen und Freude zu vermehren.

Glück teilt, Leid beengt, Freude macht großzügig, Trauer schließt sich ein.

Lassen wir die heilenden, verwandelnden Bilder in uns zu, damit wir weiterentwickeln, was jetzt noch unvollendet ist. 

Einmal werden unsere Träume himmlische Wirklichkeit sein.  

 

Dr. Jerzy Grzeskowiak

"Namawiam do opamiętania". 

Abp Gądecki z mocnym apelem

Autor: DoRzeczy.pl 

"Apeluję, aby wszyscy, którym drogie są losy Rzeczypospolitej, otworzyli serca i umysły na pojednanie; aby szukali możliwości rozwiązania konfliktów targających życiem politycznym poprzez negocjacje, bez odwoływania się do rozwiązań siłowych; aby przywrócono prawdziwy szacunek dla Konstytucji i opartych na niej przepisów prawa" – napisał przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Stanisław Gądecki w Apelu o modlitwę i post w intencji Ojczyzny.

 

Przewodniczący Episkopatu wezwał w Apelu, by sprawę przyszłości Ojczyzny potraktować dziś niezwykle poważnie. "Wyzwania, jakie przychodzą zarówno ze Wschodu, gdzie toczy się wojna, jak i z Zachodu, gdzie obserwujemy poważne zmiany kulturowe oraz dążenie do przekształcenia Unii Europejskiej w jedno państwo, stawiają dziś pytanie o niepodległość Polski” – napisał.

"Namawiam wszystkich polskich polityków do opamiętania” – zaapelował abp Gądecki. "Do spojrzenia na sprawy Ojczyzny z większą powagą, do zapomnienia o własnych pożytkach, aby móc uczciwie służyć naszym braciom i Ojczyźnie. Gra nie toczy się o to, która strona sporu ma rację, ale o bezpieczeństwo państwa" – dodał.

"Apeluję, aby wszyscy, którym drogie są losy Rzeczypospolitej, otworzyli serca i umysły na pojednanie; aby szukali możliwości rozwiązania konfliktów targających życiem politycznym poprzez negocjacje, bez odwoływania się do rozwiązań siłowych; aby przywrócono prawdziwy szacunek dla Konstytucji i opartych na niej przepisów prawa” – czytamy w Apelu przewodniczącego KEP.

Abp Gądecki zachęcił wszystkich Polaków do żarliwej modlitwy w intencji naszej Ojczyzny. "Szczera modlitwa łączy ludzi, a nie dzieli” – podkreślił. Dodał, że mamy piękną tradycję modlitwy za Ojczyznę. "Począwszy od kazań ks. Piotra Skargi, po Msze św. w intencji Ojczyzny sprawowane przez bł. ks. Jerzego Popiełuszkę. Mamy piękną tradycję odmawiania różańca w intencji naszej ziemskiej Matki, Ojczyzny. Proszę o dołączenie do każdej osobistej modlitwy intencji o pojednanie między Polakami i pomyślność naszej wspólnej Ojczyzny” – zachęcił przewodniczący KEP.

Aby powiększyć, trzeba nakliknąć.
Aby powiększyć, trzeba nakliknąć.
Aby powiększyć, trzeba nakliknąć.

Wprowadzenie w Wielki Post  2024

 

„Nawracajcie się!”

 

        Więc posłuchałem słodkiego wezwania –

I oto idę z mym sercem schorzałem,

I pewny jestem Twego zmiłowania,

Bom wiele błądził, lecz wiele kochałem,

I drogi życia przeszedłem cierniste…

Więc Ty mnie teraz nie odepchniesz, Chryste

Adam Asnyk            

 

Ponieważ słowa akcentujące, że jesteśmy prochem, mogą w nas wywoływać frustrację i prowadzić do depresji, słyszymy w Środę Popielcową przy nakładaniu popiołu jako alternatywną drugą formułę: „Nawracajcie się i wierzcie Ewangelii” (Mk 1,15).

A to brzmi już całkiem inaczej. Otwiera się tu jakaś perspektywa, do drzwi serca puka nadzieja: Mam jeszcze (znowu!) szansę! Jest ona w zasięgu mojej głowy i moich rąk. Mogę się na-wrócić, od zła się od-wrócić, zejść z niebezpiecznej drogi, po-wrócić do Ojca.  A konkretnie: wrócić „do domu”, do rodziny, do żony lub męża, do dzieci, do swojego kościoła, „wejść w siebie” i wrócić do godności Bożego syna i córki. 

Cały okres Wielkiego Postu jest czasem refleksji i gorliwego słuchania Słowa Bożego. „Wierzcie Ewangelii…” tzn. wierzcie Chrystusowi. To On sam na różny sposób wzywa do tego, aby dokonała się w nas przemiana, dzięki której zaczniemy właściwie myśleć, sądzić, oceniać swoje życie i postępować, jak chce Bóg. To On zaprasza i prosi: „Nawracajcie się!”  Czy usłyszę Jego głos? 

 Ks. Janusz St. Pasierb znając tajniki duszy ludzkiej nawet nieco ironizuje pisząc:

o tak przesypujmy popioły

ciężką szufladą dłoni

nie tylko te co za nami

 

nie muszę iść do kościoła

nie muszę nadstawiać głowy

 

na co dzień siedzę w popiele

nie spaliłem tego co kochałem

samo się spaliło

na mnie osypało

W obrzędzie nakładania na głowy popiołu zawarta jest także nadzieja i obietnica, że – aczkolwiek ta doczesna egzystencja zakończy się prochem - to przecież Bóg jest ponad śmiercią i popiołem. I jak „ulepił człowieka z ziemi” i do tej ziemi wracamy, tak z grobowego prochu  wskrzesi nas do nowego  i wiecznego życia.  Witold Nanowski wyrazi to w strofie:

Jakże trudno uwierzyć, że to wrzące życie

zamieni się po latach w czarną garść popiołu.

A przecież obok życia niestrudzenie idzie

śmierć z gwiazdą zmartwychwstania na kamiennym czole

Na drogę ku radości Zmartwychwstania proponuje nam Jezus w Ewangelii głoszonej w Środę Popielcową trzy środki pomocnicze: modlitwę, post i jałmużnę. A wszystko ma się dziać „w duchu i prawdzie” – w szczerości serca, nie na pokaz, bez propagandy!

Modlitwa – po to, by uznać panowanie Boga, by zejść z piedestału samouwielbienia i przyznać, iż potrzebujemy Boga i Jego miłosierdzia. Modlitwa rozumiana nie jako bezduszne klepanie formułek, paplanina, mnóstwo słów, lecz szczery intensywny dialog z Bogiem. A także czas na niedzielną Eucharystię i na czytanie Biblii. 

Post –  to znaczy: usunąć wszystko, co jest przeszkodą na drodze i w relacji między mną a Bogiem; rozbrat ze wszystkim, do czego Bóg nie ma dostępu ani wglądu; zmienić swą postawę wobec innych ludzi i przyrody. Nie idzie zatem o zrzucenie kilku zbędnych kilogramów. A jeśli już chcę pościć, czyli podjąć zbawienną praktykę wstrzemięźliwości i ograniczenia posiłków i napojów, to po to, by mój umysł stał się jaśniejszy, chłonniejszy na święty pokarm Boży, na Jego Słowo. I jeśli przez ten post coś z pieniędzy zaoszczędzę (np. przez odmówienie sobie alkoholu,  papierosów i innych używek), to ofiaruję je ludziom potrzebującym.

Jałmużna – to zatem konsekwencja postu, jakby jego przedłużenie, to otwarte serce dla drugich, gotowość dzielenia się tym, co mam, ale tak, by „lewica nie wiedziała, co czyni prawica”. To porzucenie szaleństwa życia tylko dla siebie i gromadzenia dóbr w iluzji, że możemy zabezpieczyć swoją przyszłość.

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Popielec

 

Przygotujmy tulipany na posypanie popiołem

w popiele są płomienie, które przez pozorny grób odrodzą życie

 

Czymże kwitnięcie ciała bez popiołu

siadającego na ustach i tęczówkach

który pozwala rodzić się myślom o wieczności

 

Dziś popielec – ciśnijmy się żebracy

by się odrodzić w pędach

którymi eksploduje marzec

Teresa Socha-Lisowska

Predigt zum Faschingssonntag 2024

Jesus hat auch gelacht!

Das Christentum ist keine asketische, sondern eine frohe Religion; es ist keine Religion der Trauer, sondern der Befreiung, keine Religion der Angst, sondern der Angstüberwindung, keine der ständiger Buße, sondern der Erlösung, keine des Todes, sondern des Lebens. Und die Botschaft Jesu ist keine Drohbotschaft, sondern eine Botschaft der Freude – wie es die Übersetzung des Wortes Eu-Angelion unmissverständlich zum AuAsdruck bringt. 

Mit Christus ist etwas ganz Neues in die Welt gekommen; darum kann man dieses Neue auch nicht in alte Schläuche und überwundene Auffassungen füllen, wie Jesus einmal sagte. Jesus selbst war ein fröhlicher Mensch, weil er wusste, dass er den Menschen die Liebe und das Leben Gottes bringen sollte. Er war kein Pessimist; denn selbst seine Niederlage im Tode brachte durch seine Auferstehung der Welt das Leben.

Weil Christus in unserer Mitte ist, können wir  nicht nur heute am Faschingsonntag, sondern immer froh sein, jubeln und tanzen, und Halleluja singen. ER ist unser Maßstab.  Jesus hat auch gelacht, dessen bin ich mir sicher!

Mit Humor lebt man leichter. Humor ist Zwillingsbruder des Glaubens – sagt man.

Lachen und Lächeln ist die beste Methode, den Leuten die Zähne zu zeigen!

Deswegen heute  ein bisschen Humor aus dem Leben der Kirche.

*****    

Ein Tourist bestaunt auf dem Parkplatz des Vatikans die vielen Mercedes und meint kopfschüttelnd zu seiner Frau: „Unglaublich! Und mit einem Esel haben sie angefangen!“

*****

Ein Geistlicher bekommt seinen hartnäckigen Husten nicht los und geht zum Arzt. Der untersucht ihn und sagt dann: „Ihre Lungen sind nicht in Ordnung. Sie müssen dringend ein paar Monate in der Schweiz in den Bergen verbringen.“

„Um Himmels willen! – entfährt es dem Geistlichen, „ausgeschlossen, das kann ich mir nicht leisten.“

Der Arzt bemerkt knapp: „Entweder Schweiz oder Himmel!“

Der Geistliche denkt einen Augenblick nach und sagt dann: „Na gut, dann lieber in die Schweiz

 

Ein Mann erzählt:

„Mein Pfarrer hatte recht, als er sagte, ich solle nachts in keine Bar gehen, weil ich dort sonderbare Dinge sehen würde, die ich nicht sehen sollte. Aber ich bin natürlich doch gegangen.“

„Und was hast du gesehen? – fragt sein Kumpan.

„Meinen Pfarrer!“

****    

Ein Kirchenbesucher sagt über seinen Pfarrer:

„Unser Pfarrer ist wie der liebe Gott. Am Sonntag ist er unbegreiflich und während der Woche unsichtbar!

*****

 

Ein Pfarrer ruft beim Tierarzt an:

- Vor meinem Pfarrhaus in der Wiese liegt ein toter Esel!

- Aber, Herr Pfarrer, ich dachte, für die Toten sind Sie zuständig!

- Ganz richtig, aber ich setze mich immer zuerst mit der Verwandtschaft in Verbindung!

*****

Ein Mann möchte Mönch werden und meldet sich in einem Trappistenkloster. Der Abt heißt ihn willkommen, gibt aber zu bedenken: „Ich hoffe, Sie wissen, dass wir Trappisten überhaupt nicht reden. Sie dürfen nach drei Jahren wieder zu mir kommen und zwei Worte sagen.“

Der frisch gebackene Mönch ist einverstanden, und drei entbehrungsreiche Jahre der Askese vergehen, bis der Mann zum ersten Mal wieder zum Abt sprechen darf. Er sagt: „Harte Betten!“

Der Abt erwidert: „Hmmm…“

Wieder gehen drei Jahre des Schweigens ins Land, bis der Mann erneuet zum Abt sprechen darf: „Kaltes Essen!“.

Der Abt sagt: „Hmmm…“

Nach drei weiteren Jahren kommt der Mann erneut zum Abt und sagt: „Ich gehe!“.

Darauf der Abt: „Dachte ich mir. Seit Sie hier sind, sind Sie wirklich permanent am Meckern!“

*****    

Ein katholisches Ehepaar bekommt keine Kinder. Nachdem die beiden alles Erdenkliche versucht haben, fragen sie den Pfarrer um Rat. Der schlägt eine Wallfahrt nach Lourdes vor. Die beiden sollen dort eine Kerze anzünden. 

Kurz darauf wird der Pfarrer versetzt. Er kommt erst nach Jahren wieder in seine alte Pfarrei. Weil es ihn interessiert, was aus der Sache geworden ist, will er  das Ehepaar besuchen. Er klingelt an der Tür und es  öffnet ihm ein Junge, hinter den sich noch mindestens fünf andere Kinder drängen.

  • Sind eure Eltern nicht zu Hause? – fragt der Pfarrer.
  • Nein, sagt der Junge, sie sind auf einer Wallfahrt nach Lourdes.
  • Ja, warum das denn? - fragt der Pfarrer erstaunt.
  • Sie haben gesagt, sie wollten dort eine Kerze ausblasen.

*****

Der  Nikolaus fragt die Kinder: 

„Wer von euch war denn besonders brav und hat auch immer getan, was die Mamma wollte? 

Da rufen die Kinder: „Unser Papa!“

*****

Pfarrer einer kleinen bayerischen Stadt ermahnte eines Sonntags seine Gemeinde zu vorsichtigen Autofahren. Er tat es, indem er die Fahrer ermunterte auf den langen Strecken Lieder aus dem Kirchengesangbuch vor sich hin zu singen.

Bei Tempo 70 schlug er das Lied vor „In Gottes Namen fahren wir“.

Bei Tempo 100 das Lied: „Näher mein Gott  zu Dir.“

Bei Tempo 130 „“Wir sind nur Gast auf Erden“

Ab Tempo 140 die Strophe „O Welt, ich muss dich verlassen.“

 

*****

Text aus dem Neuen Testament passend zur PGR-Sitzung:

Apostelgeschichte 19, 32 (es geht um Ephesus):

„Dort schrien die einen dies, die anderen das. Denn in der Versammlung herrschte ein großes Durcheinander und die meisten wussten gar nicht, weshalb man überhaupt zusammengekommen war.

*****

 

Der Hundertjährige hat Geburtstag und der Pfarrer kommt zu Besuch. Leutselig fragt er: „Haben Sie noch irgendwelche Sorgen?

-„Nein, seit mein Jüngster im Altersheim ist, habe ich keine mehr!“

*****

Ökumene: Du Sepp, was ist des eigentlich „Toleranz“.

Sepp:  „Wenn du dir von einem Lutherischen oder Evangelischen ein Maß Bier zahlen lässt!“.

                                *****

Aus dem Kinderaufsatz:

„Am Samstag wurden zwei neue Glocken eingeweiht. Der Pfarrer und der Kirchenpfleger hielten lange Reden. Dann wurden sie aufgehängt. Seither ist es in unserer Gemeinde viel gemütlicher.“ 

                                           *****

Ein Kinderaufsatz über die Fastenzeit:

In der Fastenzeit kommt der Herr Pfarrer immer blau an den Altar. Am Aschermittwoch werden wir in der Kirche alle eingeäschert. Beim Einäschern spricht Priester: Bedenke, dass du staubig bist und den Staub zurückkehren wirst…

                                            *****

Begrüße fröhlich jede Stunde – nimm frohgemut den Alltag an!

Entdecke mal die guten Seiten – lach mal wieder dann und wann!

Versuche mit Humor und Lachen Dir selbst und anderen Freude zu machen!

 

Dr. Jerzy Grzeskowiak, Pr. i. R.

Refleksje w związku z kończącym się karnawałem            

 

Śmiech to zdrowie

 

Karnawał - ta piąta pora roku – dobiega końca. A wraz z nim zabawa, taniec, humor, żarty, śmiech. Po Środzie Popielcowej znów „powaga życia”. W tę ostatnią niedzielę karnawału, tuż przed „ostatkami”, pofilozofujmy zatem  nieco o śmiechu.

Śmiech jest specyficzną właściwością człowieka, i tylko człowieka. Zwierzęta płaczą, ale nie potrafią się śmiać. Do „bycia człowiekiem” należy niewątpliwie zdolność do humoru, do śmiechu – z siebie, z drugich i ze świata z wszystkimi jego tragiczno-komicznymi aspektami. Śmiech to wyraz bycia szczęśliwym, suwerenności nad małostkami, niezależności od nacisków i przymusów, a zarazem znak zapowiedzi świata doskonalszego i szczęśliwszego, czyli nieba.

Spontaniczny, serdeczny śmiech i z głębin smutku wywodzący się płacz należą do pierwotnych form wypowiadania się człowieka. Tych form „mowy ciała” nie należy lekceważyć. Ludzi, którzy w tym zakresie mają  trudności, nie potrafią się śmiać i płakać, uważa się za osobowości zahamowane bądź zubożone. Humor jest zatem sprawą „bardzo poważną”.

Radosny śmiech  ma w  sobie coś z wolności - nie jest uzależniony od miejsca zamieszkania czy miejsca pobytu, od pogody, od typu posiadanego auta, od diety odchudzającej…; co najwyżej od umiejętności dentysty, by pacjentom „wcześniej urodzonym” wstawił taką protezę, która przy śmiechu im nie wypadnie. Do myślenia daje jednak dawne powiedzenie: „Grubsi księża i ojcowie głoszą weselsze i bardziej wyrozumiałe, tolerancyjne kazania, niż chudzi”.

Śmiech pojawia się z różnych pobudek, przybiera różne formy, towarzyszy całemu życiu człowieka, dotyczy zarówno ludzkich ułomności jak i najwyższych sfer ducha. Śmiech wkrada się do domu samotnika ratując go przed bezdennym smutkiem i chorobliwą melancholią, jest nieodzownym „gościem” wesołych towarzyskich spotkań, „zasiada honorowo” pośród widzów w teatrach i operach, w cyrku, w salach rozrywkowych. Ma prawo gościnności w każdym domu, wszędzie znajduje otwarte drzwi. Nie miał jedynie początkowo wstępu do chrześcijańskich kościołów, aczkolwiek historia notuje w tej materii różne postawy i stopniowo coś się już pod tym względem zmienia „na lepsze”.

Szwedzki biskup Natan Soderblom (+1931) postulował: „Nie sposób okazać komuś większej przysługi, jak doprowadzić kogoś do śmiechu”. I miał rację, ponieważ śmiech to „tak” powiedziane życiu, nie tylko jego jasnym stronom, lecz także jego smugom i cieniom. Śmiech pomaga człowiekowi w zaakceptowaniu życia takim, jakim ono jest, ze wszystkimi sprzecznościami i krzyżami. Pięknie wyraził to Immanuel Kant: „Niebo dało człowiekowi jako przeciwwagę dla wielu trudów życia trzy rzeczy: nadzieję, sen i śmiech”. Nigdy nie będziemy wiedzieć do końca, ile dobra może wywołać prosty uśmiech. Jest on jak czarodziejskie dotknięcie. Wnosi w nasze życie także coś z rzeczywistości Boga.

Już niemowlę się śmieje. Gdy skończyło ssać matczyną pierś, rozluźniają się mięśnie jego buźki i uśmiecha się rozkosznie do mamy. Śmiech pomaga dzieciom uczyć się przeżywać świat jako coś dobrego, uszczęśliwiającego. Dziecko 4-5-letnie śmieje się podobno do czterystu raz dziennie, natomiast człowiek dorosły zaledwie kilkanaście, i to jeszcze w przypadku gdy jest optymistą. Nikogo nie oburza głośny śmiech dorastającej młodzieży – to znak radości życia, entuzjazmu, beztroski, nieraz wyraz odróżnienia tego, co jest istotne i prawdziwe, od tego, co jest tylko pozorem lub fałszem. Śmiech złączony jest też nieodzownie z każdą przyjaźnią i miłością. Człowiek znak różne drogi, sposoby i formy śmiechu sprawiającego innym radość: komiczna gra słów, trafne porównania, błyskotliwe sytuacyjne dowcipy, żart, ironia, demaskująca satyra itp. 

Osoby w podeszłym wieku śmieją się rzadziej, bo nie jest łatwo „starzeć się radośnie”. A przecież śmiech może uczynić starość pogodniejszą oraz wnieść ulgę i światło do pokoju chorego. Śmiech „gra” zatem na całej klawiaturze życia – na białych klawiszach radości i czarnych klawiszach troski i nieszczęść; przyjmuje różne warianty melodyki, sięga do najniższych i najwyższych tonów, lubi też dźwięki „pomiędzy”, a przede wszystkim rozkoszuje się w niespodziankach. Śmiech to specyficzny „język bez słów”. 

Rozum potrzebuje słów, sercu wystarczy śmiech.

„Śmiech to zdrowie” – to przysłowie wyrosło z wiekowych doświadczeń ludzkości, jest zatem pra-doświadczeniem. Współczesna medycyna naukowo stwierdziła, że śmiech wspiera funkcjonowanie płuc, zaopatrywanie mózgu w tlen, wzmacnia system immunologiczny i redukuje hormony stresu. Terapeutyczna właściwość śmiechu dotyczy tak ciała jak duszy. Śmiech jest „dobrym uczynkiem dla ciała” i „świętem dla duszy”. Śmiech jest zawsze „wyzwalający”, czyli - mówiąc językiem teologicznym - ma coś wspólnego ze zbawieniem. Uwalnia od obciążających problemów, udręk, zahamowań, kompleksów, obsesji, skrupułów. Przegania czarne chmury smutku, burzy pancerne ściany jakby w więzieniu zamkniętego „ja”, niszczy baszty zadufania w sobie i samowystarczalności, rozbija zniewalające kraty egoizmu, samotności, lęku przed ludźmi, ułatwia międzyludzkie relacje. Śmiech to „socjalny klej” Śmiech jest zaraźliwy, „rozbraja”, prowadzi do jedności i pokoju. To właśnie poczucie humoru i śmiech sprawiają, że człowiek odnajduje właściwe proporcje, że odzyskuje swoje właściwe miejsce – właściwe względem rzeczy, spraw i wydarzeń, względem innych ludzi i względem Boga.

Śmiech jest w końcu wyrazem boskiego pierwiastka w człowieku, jest odpowiedzią człowieka na dobroć Boga. We wszystkich religiach śmiech jest boskim atrybutem i traktowany jest jako pomost między Bogiem a człowiekiem. Śmiejąc się, uśmiechamy się zawsze także do Boga.

Mały chłopiec pyta: „Mamo, czy możesz sobie wyobrazić niebo?” 

– „Nie, moje dziecko”, tego nikt nie potrafi.” 

– „Ale ja tak. Na pewno w niebie będzie wiele śmiechu!”.

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

Można znaleźć i przeżyć tylko to, czego się oczekuje, pragnie i szuka.

Opowiadanie z Burkina Faso

Pewien starszy już człowiek mieszkał  na pustyni,  w oazie,  niedaleko dużego miasta.

Pewnego razu podszedł do niego młody mężczyzna i zagadnął:

- Jeszcze tu nigdy nie byłem. Jacy są ludzie żyjący w tym mieście?

Starszy pan odpowiedział: - A jacy są ludzie w mieście, z którego przychodzisz?

-  To  egoiści, przestępcy, oszuści, dranie. To zresztą jest powodem, dlaczego jestem do tego stopnia niezadowolony  że stamtąd wywędrowałem.

- Tu znajdziesz takich samych – odpowiedział starzec.

Nieco później zbliżył się do niego inny młody człowiek i zadał mu to samo pytanie:

- Dopiero co tu przyszedłem. Jacy są ludzie, którzy tu mieszkają?

Starszy człowiek odpowiedział  tak samo jak poprzednio.

„Powiedz mi, młody człowieku, jacy są ludzie w mieście, z którego przychodzisz?

- Ludzie tam są dobrzy, życzliwi, serdeczni, godni szacunku. Mam tam licznych przyjaciół i było mi bardzo przykro, gdy ich opuściłem.

- Tu znajdziesz takich samych – odpowiedział starszy pan.

Pewien kupiec w pobliżu poił swoje wielbłądy i przysłuchiwał się obu rozmowom. Gdy ten drugi się oddalił, zwrócił się z naganą do starca.

- Jak możesz udzielić dwóch różnych odpowiedzi na to samo pytanie postawione przez dwie osoby.

- Mój synu – rzekł starzec – każdy nosi świat swoich wartości, uniwersum dobra, w swoim sercu.  Obojętnie, skąd ktoś przychodzi. Ale ten, kto nic dobrego w przeszłości nie zaznał i nie przeżył lub dobra widzieć nie chciał, ten także tu u nas nic dobrego nie znajdzie. I przeciwnie ten, kto w innym mieście miał wielu przyjaciół, także i tu znajdzie dobrych i wiernych przyjaciół. Ponieważ – widzisz - ludzie są dla nas tym, co w nich chcemy znaleźć.

Ks. Jerzy Grześkowiak 

Rozważanie na święto Przedstawienia Pana,

dawniej zwane: Matki Bożej Gromnicznej  (2. 02.2024)

 

Święto Przedstawienia Pana w świątyni kontynuuje orędzie świąt Bożego Narodzenia o przyjściu Boga w nasz świat, o Jego światłości przenikającej ciemności doczesne, o spotkaniu Boga z człowiekiem i ukazuje program przyszłej publicznej działalności Jezusa: Pan przychodzi z mocą i chwałą, by otworzyć serca i oczy ludzi i głosić Królestwo Boże. Pan przychodzi „do swojej własności”, do ludzkości, a zatem wydarza się to, co Kościół na Wschodzie określił jako „Spotkanie”.

 

  • Spotkanie profanum i Sacrum

Józef i Maryja przynoszą do świątyni jerozolimskiej Dziecię Jezus. Już w tym prostym wydarzeniu realizuje się głębokie w treści spotkanie. Nowonarodzone Dziecię reprezentuje porządek stworzenia, stawania się i przemijania życia w naturze i przyrodzie - świątynia reprezentuje inną rzeczywistość, a mianowicie świat Boży. W obrzędzie przedstawienia Jezusa w świątyni dokonuje się spotkanie ukazujące, do czego jest wezwana natura, życie jako takie i życie człowieka. Całe stworzenie jest powołane do jakiejś pełni, a człowiek do powrotu do ojczyzny i wiecznej wspólnoty z Bogiem. W spotkaniu Nowonarodzonego ze świątynią, którą Syn Boży bierze w posiadanie i uświęca swoim nawiedzeniem, uwidacznia się to, co Jezus później wyrazi w przypowieściach i w cudach: powołanie ludzi do godności dzieci Bożych i do uczestnictwa w Bożym Królestwie.

Spotkanie Dziecięcia Jezus ze świątynią Boga nie jest jedynie spotkaniem sfery Boskiej i ludzkiej, lecz także spotkaniem „dawnego z nowym”, spotkaniem tętniącej mesjańskimi obietnicami proroków religii Izraela z Tym, który przynosi spełnienie wszystkich tęsknot. 

  • Spotkanie pokoleń.

W świątyni jerozolimskiej dochodzi do wzruszającego spotkania trzech pokoleń. Przybywa tu Dziecię Jezus - niesione przez matkę Maryję i opiekuna Józefa, by Go ofiarować Bogu i aby spotkać dwoje staruszków od wielu lat czekających na tę chwilę, którzy „pod natchnieniem Ducha” pojawiają się w tej świątyni.

Maryja przedstawiając uroczyście w świątyni Bogu Jego Jedynego – i swego zarazem – Syna, oddaje go także w ręce ludzi - ludzi dobrych, godnych, miłujących. Przed rękoma zbrodniczego Heroda będzie później broniła swe Dziecię uciekając aż do Egiptu. Ale świątobliwym staruszkom może zawierzyć swój Skarb i Skarb całej ludzkości.

Symeon i Anna to dwoje bardzo starych już ludzi, którzy jednak w sercu pozostali młodzi, bo nie pozwolili, by nadzieje i oczekiwania Izraela w nich umarły. To oni – pobożni i gorliwi, czujni słudzy Pana Zastępów - są symbolem i uosobieniem parowiekowych oczekiwań całego narodu, to oni reprezentują Lud Wybrany oczekujący Mesjasza Bożego.

Jeżeli uważnie przyjrzymy się twarzom starszych osób, musimy zauważyć, że u niektórych znikła nadzieja, a w serca wkradła się rezygnacja. Życie ich zawiodło i uczyniło zgorzkniałymi, są zmęczeni i niczego już nie oczekują. Nie mają wizji. Żyło się dla czegoś, a teraz okazuje się, że to wszystko niewiele warte, nie stanowi żadnego fundamentu.

Symeon i Anna stoją na granicy kończącego się życia. Ale mimo spowodowanych wiekiem ułomności są szczęśliwi, bo przez całe życie czekali na „więcej”, co ich motywowało, wypełniało i dźwigało. Ich cierpliwość zostaje nagrodzona. „Oczekiwane” zostaje pod koniec życia dosłownie złożone w ich ręce: to małe Dziecko, którego zbawcze znaczenie rozpoznają patrząc na Nie oczami wiary.

Głęboko wzruszający jest ten obraz: starzec z niemowlęciem w ramionach. Kończące się życie obejmuje Życie dopiero się rozpoczynające. Z tej czułej bliskości rodzą się niezapomniane słowa: 

„Teraz, o Władco, 

pozwól odejść słudze Twemu w pokoju, 

według Twojego słowa. 

Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie, 

któreś przygotował wobec wszystkich narodów: 

światło na oświecenie pogan 

i chwałę ludu Twego, Izraela.” (Łk 2,29-32)

„Moje oczy ujrzały zbawienie”.

 

Dla Symeona – światło, chwała, szczęście. Bo może widzieć to, czego oczekiwał przez wszystkie dni, mając oczy otwarte na to, co ukryte, co jest pod powierzchnią rzeczy.  To niemowlę jest Mesjaszem. Mesjasz o wiele „mniejszy” niż oczekiwano.  Przychodzący jako czułość, delikatność, „z rączkami i nóżkami”, z młodziutką twarzyczką dziecka. Dla Symeona to spotkanie pod koniec życia jest zarazem celem jego życia. Teraz może spokojnie iść ku przyszłości, prowadzony przez to Dziecko, pocieszony i bez lęku przed śmiercią. Ponieważ mógł wziąć w ramiona Życie, może się teraz z tym doczesnym życiem pożegnać.

Obecność Boga otwiera na życie. Trzeba tylko dokładnie i uważnie patrzeć. Jak często Jego przychodzenie w nasze życie jest takie niepozorne, mniej odczuwalne niż byśmy chcieli. Bóg przychodzi na ogół nie w spektakularnych i doniosłych wydarzeniach, lecz w czymś „małym”, bardzo prostym, zwyczajnym, nieraz błahym.

  • Spotkanie Ludu Bożego i pogan.

Spotkanie w świątyni jerozolimskiej w swej symbolice wykracza daleko poza ramy religii Izraelitów. Spełnienie tęsknot Izraela jest także potężnym strumieniem światła dla świata pogańskiego. Jako „światło na oświecenie pogan” - jak prorokuje Symeon - jest wielkim znakiem nadziei na spotkanie wierzących z dotąd niewierzącymi i na pojednanie. Światło jest wielkim darem, który Mesjasz przynosi na świat, aby go prześwietlić i odnowić. Przewodnikiem Izraela – Ludu Pierwszego Przymierza - był słup ognia jako znak obecności Niewidzialnego Jahwe. Przewodnikiem dla Ludu Nowego Przymierza będzie światło Jezusa.

Właśnie dzisiaj, gdy często w imieniu obrony własnej kultury i religii na nowo wznosi się – jak mniemano już przezwyciężone bariery i mury – i w lęku przed tym, co obce i nieznane, podsycana jest niechęć lub nawet wrogość wobec inaczej wierzących, i na nowo wybuchają spory religijne i międzywyznaniowe, słowa Symeona o „świetle na oświecenia pogan” są wezwaniem do dialogu, spotkania i pojednania, do nadziei na wspólną przyszłość w wierze. Tym samym święto spotkania Jezusa jest zaproszeniem skierowanym do chrześcijan wszystkich wyznań i do wszystkich ludzi dobrej woli. Symeon podkreśla tę uniwersalność: „Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie, któreś przygotował wobec wszystkich narodów”

Wydarzenie w świątyni jerozolimskiej pokazuje, jak międzyludzkie spotkanie może wiele zmienić w życiu, sprowadzić je na całkiem nowe tory – tak w sensie pozytywnym jak negatywnym. Zaskakujące odwiedziny bliskiego zaufanego człowieka przynoszą radość. Ale są też złe spotkania – owocujące cierpieniem i łzami, np. z ludźmi, którzy innych oczerniają i zniesławiają, kogoś wykluczają, z których ust padają słowa upokarzające i raniące. Jezus pragnie, byśmy służyli nie ciemności, lecz światłu, byli światłem dla drugich, bo wtedy dajemy świadectwo Jemu samemu.

Otwórz się na światło Chrystusa i bądź światłem dla ludzi i świata!

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Śnieg tający na wietrze zimą pachnie wierzbiną.

Niesiesz święta Drobinę

rozmokniętą drożyną.

Bogu Ojcu – Dziedzica,

sobie – Stwórcę i Syna…

A na miedzy odwilżą

poczerniała tarnina… (…)

Już się oddal nad lasem płową zorzą rozdarła…

Śpiesz-że Panno Posłuszna!

Śpiesz-że Panno Ofiarna!

Dziś Ci serce rozorze

Lemiesz pierwszej boleści…

Luty ledwie, a w korze sok, już wiosną szeleści…

Beata Obertyńska

Jeszcze raz o wierze

Wiara jest twórczością

„Ewangelizacja to odzieranie ludzi z iluzji,

że są wierzącymi”

Soeren Kierkagaard

 

Wiara jest odpowiedzią  człowieka na wezwanie Boga objawiającego się w Jezusie Chrystusie. Wiara jest darem od Boga, który to dar w formie zalążkowej otrzymujemy już w chwili przyjęcia sakramentu chrztu, ale potem trzeba przez całe życie ten dar rozwijać i kształtować. Wiara jest nam dana, ale również zadana. Odpowiedź udzielona Bogu w akcie wiary nie jest czymś tylko jednorazowym, ani doskonałym, bo na tej ziemi nie ma spraw doskonałych. Całe życie chrześcijańskie jest ciągłym wzrastaniem w tej odpowiedzi Bogu – jest utkane stale nowymi aktami wiary. Idzie zatem o to, by wiara przez nasz osobisty duchowy wysiłek wzrastała, szła w głąb naszej osobowości i przenikała cała naszą egzystencję.

Ryzyko czy pewność?

Wiara nie jest grą hazardową, w której się ryzykuje, w której można wiele wygrać, ale także wszystko stracić. Wiara daje pewność, aczkolwiek nie taką, jak inne rodzaje pewności, gdy się coś dotyka, sprawdza, oblicza. Pewność wiary oparta jest na autorytecie Boga; to pewność płynąca z miłości i z nadziei. Nie ma jednak w wierze oczywistości! Teraz idziemy po omacku, kroczymy do Boga w ciemnościach, które są rozjaśniane promieniami wiary.

Wiara jest pełna tajemnic, tajemnicza jak noc usiana gwiazdami. Gwiazdy dają wędrowcom pewną orientację, lecz nie oświetlają ziemi. Wiara jest podobna do gwiazdy polarnej prowadzącej żeglarza. Co prawda nie oświetla ona fal, po których on płynie w ciemnościach nocy, ale wskazuje mu nieomylnie właściwy kierunek. Rene Laurentin pisał: „Temu, kto oczekuje od wiary światła zbyt jaskrawego i wyczuwalnego, jest zawiedziony, a ten, kto wchodzi w noc, znajduje w niej spontaniczne światła”.

W wierze jest tyle spraw niezwykłych, niepojętych, niewyobrażalnych. Zatem nie należy usiłować cokolwiek sobie wyobrażać, bo to nie ma sensu, może prowadzić na manowce i skutkować całkiem błędnymi pojęciami Boga i spraw nadprzyrodzonych. Nie potrafimy przecież zmieścić Boga w swoim ograniczonym umyśle. Więcej do powiedzenia ma tutaj serce. W szczęśliwszym położeniu niż rozum jest wola, która może zatopić się miłośnie w Bogu. Trzeba zatem najzwyczajniej rzucić się w tę nieogarnioną nieskończoność Boga. Po prostu skoczyć w przepaść misterium Boga, patrząc Mu w czy. Na to trzeba odwagi, i jeszcze więcej miłości. Oddać się Bogu w ciemnościach – ufając!

W drodze poprzez ziemię i doczesność idziemy do Boga po omacku. Dopiero potem, „po drugiej stronie”, gdy objawi się  w pełni to, co Ostatnie i Najważniejsze, ujrzymy wszystko tak, jak jest naprawdę, ujrzymy Boga „twarzą w twarz”. Teraz w drodze, gdy jesteśmy pielgrzymami, nasza wiara jest stale w ruchu – maleje lub wzrasta. Wiara nie jest czymś, co się posiada. Wiarą się żyje. I tak jak życie jest nieustanna zmiennością, ciągłym ruchem, tak wiara – uzależniona od sytuacji, okoliczności życia, od ludzi z którymi żyjemy i z którymi się spotykamy – ciągle się zmienia: rozwija się i udoskonala, albo słabnie, choruje, utyka.

 

Nigdy nie ustawać.

Istota naszego chrześcijańskiego życia leży w tym, byśmy nigdy  nie ustawali w wierze. Byśmy stale i wszędzie Boga szukali. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo religii „wypranej” z Pana Boga, z prawdziwych wartości. Taka postać religii tak bardzo zraża ludzi. Gdy w religijności zabraknie tego, co istotne, wewnętrznej prawdy, gdy ona nie pachnie życiem, wtedy jej przejawy i formy  - jak np. modlitwa, obrzędy, religijne praktyki – stają się bezsensowne, bo są puste jak naczynia bez zawartości.

Rzeczywistość doczesna – jeśli niewłaściwie ją oceniamy, bo ją przeceniamy – odciąga nas nieraz od Boga, niekiedy utrudnia marsz ku Niemu. Trzeba się więc stale przedzierać ku Niemu poprzez gąszcz oplatających nas codziennych spraw. A nawet istnieje niebezpieczeństwo, że krocząc ku Niemu można się na tej drodze pogubić. Można nawet zajść wysoko, ale niestety można - jak owca na dobrym pastwisku - osiąść, potłuścieć i być zadowolonym: „Mam Boga”. W stanie takiej sytości jest się zadowolonym z siebie samego, kocha się nie Boga, lecz swoje praktyki, swoje modlitwy, swoją domniemaną dobroć i rzekomą doskonałość, a zapomina się o tym, że w relacji z Bogiem nie może być postoju, że trzeba nieustannie iść dalej. W sferze wiary stanięcie w miejscu,  nieposuwanie się naprzód, jest cofaniem się. Brak postępu oznacza w tej sytuacji regres.

Chrześcijanie są wyznawcami Boga, o którym  prorocy mówili: „Bóg jest jak ogień”. Doświadczenie uczy, że ogień nigdy nie powie „dosyć”. Chce coraz więcej i więcej… Nasz Bóg chce, abyśmy płonęli jak On, abyśmy szli coraz wyżej i stawali się coraz lepsi. On nigdy nie powie „dosyć”. Bo miarą miłości do Boga, który jest Miłością, jest miłość bez miary!

Religia, wiara, chrześcijaństwo, Kościół – nie były i nigdy nie będą miejscem tylko spokoju błogości, wypoczynku. Dlatego wielu odchodzi, gdy spostrzega, że wiara wymaga wysiłku i ofiary. Gdy uprzytomnia sobie, że ona skłania do wyruszenia w drogą, do żmudnych poszukiwań, i że zobowiązuje. Wielu nie potrafi albo nie chce zrozumieć tego oczywistego faktu, że wiara jest uporczywym szukaniem. Jednym z piękniejszych określeń wiary, jakie znam, jest sformułowanie poety Romana Brandstaettera: „Wiara jest trudną twórczością.”  Sens tej wypowiedzi interpretuje poeta w następujących słowach:

O, daj nam Panie, natchnienie do wiary,

Albowiem wiara jest trudną twórczością,

Która wymaga czujności sumienia,

Ognia, pokory i woli, bez której

Nie ma modlitwy ani nie ma skruchy

I świadomości popełnionych grzechów.

Bo wiara w Ciebie winna być tworzywem,

W którym się człowiek cały wypowiada

Jak malarz w barwie, jak poeta w słowie,

Jak kompozytor w układaniu dźwięków.

Każdy z nas musi tę wiarę kształtować

Według wymogów swojej twórczej woli,

Według potrzeby swojej osobowości.

I ten wysiłek nawet nie wystarczy,

Bo chcąc naprawdę wierzyć w Ciebie, Boże,

Musimy zostać artystami wiary

I nieustannie tę wiarę zdobywać,

I wciąż od nowa zdobywać jej głębię,

Jak zdobywamy nowe słowo w wierszu,

Jak zdobywamy nowy dźwięk w muzyce

I nowe barwy na płótnie obrazu.

Każda rutyna i każda maniera

Są śmiercią wiary i śmiercią sumienia.

O, daj nam, Panie, natchnienie do wiary!

 

„Panie, zaradź niedowiarstwu we mnie.”

Skoro wiara jest procesem, podlega rozwojowi, jest „rzeczywistością w drodze” i twórczością, to oczywiste, że każdy chrześcijanin jest w pewnej mierze ciągle „człowiekiem niewierzącym”. Nie bez powodu mówi się dziś o „wierze  niewierzących” i o „niewierze wierzących”. W każdym chrześcijaninie istnieją z pewnością rozległe „tereny misyjne”, tzn. obszary nie schrystianizowane w całej pełni, jeszcze nie dotknięte aż do końca słowem Bożym i łaską Boża. Każdy musi się więc ustawicznie nawracać, by nie było w nim miejsc bezbożnych, czyli miejsc „bez-Boga”, by wszędzie był On i Jego miłość.

Zdumiewa nas trafność słów owego człowieka w relacji ewangelicznej św. Marka, błagającego Jezusa o uzdrowienie syna z mocy złego ducha: „Jeśli możesz co, zlituj się nad nami i pomóż nam! Jezus mu odrzekł: „Jeśli możesz? Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy”. Natychmiast ojciec chłopca zawołał: „Wierze, zaradź memu niedowiarstwu!” (Mk 9, 22-24).

Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu!” – słowa o uniwersalnym charakterze, dotyczącego każdego wierzącego człowieka. Wierzymy w Boga i Bogu, ale równocześnie powinniśmy modlić się wytrwale: „Panie, zaradź memu niedowiarstwu. Spraw, by moja wiara stała się silniejsza, głębsza, bardziej niezłomna i pewna, taka, o jakiej Ty mówiłeś, że może góry przenosić…”.

Być chrześcijaninem  to znaczy być permanentnym poszukiwaczem Boga, kroczyć ustawicznie drogą wiary, we współpracy z Bogiem tę wiarę „tworzyć”, udoskonalać, pogłębiać. Odkrywać w tkance życia ciągle na nowo Boga przez Jezusa Chrystusa i z Nim i nigdy nie ustać w tym poszukiwaniu.  Guy de Larigaudie, przywódca harcerzy francuskich, który zginął w czasie II wojny światowej, pisał o sobie: „Całe moje życie było jednym długim poszukiwaniem Boga. Wszędzie i o każdej godzinie, na każdym miejscu świata tropiłem Jego ślady. Śmierć będzie dla mnie tylko cudownym spuszczeniem ze smyczy. Przyjdzie dzień, gdy będę mógł zaśpiewać pieśń miłości i wesela. Usuną się wszystkie zapory. A ja zdobędę nieskończoność.”

Od czasów filozofa Fryderyka Nietschego raz po raz powtarzane są jego słowa: „Bóg umarł!” To nieprawda! Jako chrześcijanie mamy głosić radosna wieść: „Bóg żyje!”. Jesteśmy wyznawcami Boga Żywego! Boga, który jest życiem i źródłem wszelkiego życia. Boga nikt nie jest w stanie człowiekowi odebrać. Bo odwieczny Bóg nie pozwala się ani dawać ani brać. Każdy, kto naprawdę pragnie Go posiadać, ten już Go ma. Wybitny polityk XX wieku, sekretarz ONZ Dag Hammerskjoeld (+1961), dla którego wiara była motorem jego działalności społecznej, powiedział tak: „Bóg nie umiera tego dnia, w którym przestajemy wierzyć w Bóstwo osobowe; ale my umieramy w tym dniu, gdy życia już nam nie rozjaśnia blask co dzień odnawianego cudu, którego źródła biją poza granicami jakiegokolwiek rozumienia”.

Umieć cieszyć się wiarą. Radować się z tego, że możemy i potrafimy wierzyć. Być wdzięcznym za to, że Bóg uzdolnił nas do wiary. Wiara jest darem Boga i naszym osobistym wysiłkiem, jest współpracą z nadprzyrodzonym darem. Jest rezultatem współdziałania Boga i człowieka, gdyż jest osobowym spotkaniem w miłości. Wiara jest darem Ojca przez Chrystusa w Duchu Świętym i jest moją osobistą twórczością – dziełem całego mojego życia. Prośbę apostołów skierowaną do Jezusa: „Panie, przymnóż nam wiary” chcę uczynić swoją codzienną modlitwą.

Ks. Jerzy Grześkowiak

Moja modlitwa jest uważnym patrzeniem.

Moja modlitwa  staje się niekiedy cichym patrzeniem, 

po prostu zdumieniem,

które nie potrzebuje ani słów ani rozumu, 

lecz tylko czujnego oka i otwartego serca.

 

Wpatruję się w różnorodność barw 

i gdy je po prostu oglądam, one stają się modlitwą –

zielona gra barw lasu, łąk i ogrodów,

soczyste żółte lub fioletowe winogrona pośród kolorowych liści,

złoto dojrzewających zbóż  na rozległych polach,

i stale także róża, która jest po prostu różą.

 

Patrzą na zwierzęta 

i dostrzegam ich wielorakie piękno i różne zalety, 

i gdy tak po prostu na nie patrzę , one stają się modlitwą –

szybkie ptaki i  to jak prędkość lotu opanowują,

chmara ryb i mądrość ich orientacji,

kolorowe motyle i ich taneczne pląsy,

pracowitość pszczół i  moc maleńkich mrówek,

i stale także małe robaczki, które spulchniają i użyźniają ziemię.

 

Niekiedy moja modlitwa przemienia się w proste oglądanie,

i wtedy dostrzegam we wszystkich żywych istotach, 

jak jedna służy drugiej.

Całe stworzenie staje się dla mnie modlitwą

i pojmuję, że my ludzie nigdy nie jesteśmy w nim „koroną”.

 

J. G.

Predigt zum 3 Sonntag im Jahreskreis B  (2024)

(Lesungen: 1 Kor 7,29-31; Mk 1,14-20)  

Die Zeit ist kurz

„Was du heute kannst besorgen, das verschiebe nicht auf morgen“ – sagt ein Sprichwort. Heute, nicht morgen! Der Apostel Paulus nennt den Grund: „Die Zeit ist kurz… denn die Gestalt dieser Welt vergeht“. Unser Lebensgefühl ist da oft anders: Wir haben ja noch soviel vor!  Wir müssen noch das und das erledigen, erreichen, schaffen, kaufen… im Beruf, in der Familie, im Verein, in der Gemeinde… Bis wir dann am nächsten Morgen die Zeitung aufschlagen, die Todesanzeigen lesen und erschrocken feststellen: Was, der oder die sind gestorben, die sind ja fast in meinem Alter! Es ist eigenartig: Dass wir sterben müssen, das weiß jeder, und doch verhalten sich viele so, als ob der Tod noch viel Zeit hätte. Ja, bis dann eine Todesanzeige in der Zeitung oder ein Unglücksfall im Bekanntenkreis  uns aufrüttelt. Wie lange nur?

    „Die Zeit ist kurz… denn die Gestalt dieser Welt vergeht“-sagt Paulus. Und weil dies so ist, zieht Paulus Konsequenzen. Es kommt jetzt eigentlich nur auf das eine an: sich ganz bewusst vorzubereiten auf die Begegnung mit Gott, mit Jesus Christus, im eigenen Sterben. Und weil dies für Paulus aus einer damaligen Sicht unmittelbar bevorstand, das Ende des Lebens und das Ende der Welt, deswegen haben alle Personen und Dinge, die sonst von Bedeutung sind, jetzt keine Bedeutung mehr. „Daher soll, wer eine Frau hat, sich in Zukunft so verhalten, als habe er keine, wer weint, als weine er nicht, wer sich freut, als freue er sich nicht, wer kauft, als würde er nicht Eigentümer, wer sich die Welt zunutze macht,  als nutze er sie nicht; denn die Gestalt dieser Welt vergeht.“ 

Was die Zukunft unseres Planeten angeht, da hat sich Paulus wohl getäuscht. So schnell wird diese Welt nicht zu Ende sein. Obwohl gibt es kämpferisch Umweltschutz-Gruppierungen, die sich „Die letzte Generation“ nennen und wie eine neue Religion auf uns wirken. Was das persönliche Leben eines jeden Menschen angeht, da liegt Paulus richtig: Die Zeit ist kurz! Auch für uns heißt es also: Ziehe deine Konsequenzen! Nur welche?  „Daher soll, wer eine Frau hat, sich in Zukunft so verhalten, als habe er keine“, diese Folgerung des Paulus kann es ja wohl nicht sein.

Der Aufruf des Täufers Johannes im Evangelium bringt da mehr Klarheit: „Die Zeit ist erfüllt, das Reich Gottes ist nahe. Kehrt um und glaubt an das Evangelium!“  Hier auch wieder ganz deutlich: Es kommt auf das Jetzt an! Der Augenblick ist wichtig und entscheidend! Schiebe nichts auf die lange Bank! Denn sie ist, wie der Volksmund sagt, des Teufels liebstes Möbelstück.

Martin Buber (jüdischer Philosoph und Theologe) sagte einmal: „Der Augenblick ist Gottes Gewand. Gott verbirgt sein Kommen meist in unscheinbaren Gewändern“. Unscheinbare Gewänder!!! Wir müssen uns auf unerwartete Situationen einstellen, wenn wir Gott und seinen Sohn Jesus Christus begegnen wollen. Er erscheint in Zeichen und Geschehnissen. Es sind kleine, alltägliche Dinge, aber gerade sie sind entscheidend für das Leben.  

Den Augenblick erst nehmen, die Menschen, mit denen ich im Augenblick zusammen bin, ernst nehmen, die Tätigkeit, die ich im Augenblick verrichte, erst nehmen – da wird dieses „Kehrt um und glaubt an das Evangelium!  - konkret. Wach leben – das heißt: jeden Tag das Leben aus dem Bewusstsein zu gestalten, dass dieser Tag der letzte sein könnte. Heute einen Fehler gut  machen, heute einem anderen vergeben, heute Barmherzigkeit üben. Heute. Nicht  morgen. Morgen ist es vielleicht zu spät. Heute bereit sein, wenn ER kommt, heute die Tür meines Herzens öffnen, wenn Er anklopft, heute frei für Ihn sein, wenn Er mich braucht. Das Heute auf Ihn hin ist ein Heute auf die  Mitmenschen hin. Der Weg zu Gott ist hier und jetzt der Weg zu  den Menschen…

Wie wichtig das Heute ist, davon hat Franz von Sales geschrieben:

„Meine Vergangenheit kümmert mich nicht mehr, sie gehört dem göttlichen Erbarmen. 

Meine Zukunft kümmert mich noch nicht, sie gehört der göttlichen Vorsehung. 

Was  mich kümmert und fordert, ist das Heute. Das aber gehört der Gnade Gottes und der Hingabe meines guten Willens.“

Unsere Besinnung schließe ich  mit den Worten der hl. Theresia von Lissieux ab. Diesem Text hat sie Titel gegeben: „Mein Lied vom Heute“.

Mein Leben ist nur ein Augenblick, 

eine flüchtige Stunde.

Mein Leben ist nur ein einziger Tag, 

der mir entschlüpft und entflieht.

 

Du weiß es, o mein Gott,

um Dich auf Erden zu lieben,

habe ich nichts als nur das heute.

Jesus, ich liebe Dich!

 

Nach Dir verlangt meine Seele.

Für diesen Tag nur meine sanfte Stütze!

Komm, um zu herrschen in meinem Herzen,

schenk mir Dein Lächeln gerade für heute!

 

Herr, was kümmert es mich,

wenn die Zukunft düster ist?

Dich für morgen zu bitten, o  nein,

ich kann es nicht!...

 

Bewahre rein mein Herz,

bedecke mich mit deinem Schatten,

gerade für heute!“

 

Dr. Jerzy Grzeskowiak

„Wierzę w Boga”, czy „wierzę Bogu”?

 

Dość często wiarę pojmuje się jako intelektualny akt rozpoznania, uznania i przyjęcia za prawdziwe pewnego zespołu prawd religijnych, jako  wewnętrzne przekonanie człowieka o istnieniu rzeczywistości nadnaturalnej i nadprzyrodzonej, której naukowymi metodami nie da się udowodnić. Czasem wiara jawi się ludziom jako coś wyodrębnionego, co żyje własnym życiem w człowieku, jako coś, co się ma, co się posiada. Najważniejsze, co na samym początku o wierze trzeba powiedzieć to to, że wiara jest relacją. Wiara to przede wszystkim stosunek do kogoś z zewnątrz. Wiara – w każdej formie – jest zawsze relacją do drugiej osoby. „Wierzyć – to zawsze wierzyć komuś” (Joseph Pieper). Wierzę komuś albo mu nie wierzę – to znaczy: ustosunkowuję się do niego i do tego, co on sobą reprezentuje i co mówi, pozytywnie lub negatywnie, akceptuje go lub odnoszę się do niego z dezaprobatą. Wierzy się zatem nie tylko „w coś”, lecz w pierwszym rzędzie wierzy się zawsze „komuś”.
Jeżeli więc mówimy o wierze chrześcijańskiej, to chodzi tu mniej o „wierzę w Boga”, co raczej o „wierzę Bogu”. Wierzę Bogu, który się objawia, nawiązuję z Nim łączność i dopiero poprzez tę egzystencjalną więź, opierając się na Jego nieomylnym autorytecie, przyjmuję za prawdziwe i dobre to wszystko, o czym On mówi i czego ode mnie oczekuje. Można zatem powiedzieć, że wiara chrześcijańska jest nie tylko intelektualnym przyzwoleniem na treści Objawienia Bożego, na całą doktrynę Kościoła, lecz w pierwszym rzędzie i przede wszystkim jest osobistą więzią człowieka z Bogiem, który objawia nam siebie i swoje zbawcze zamiary wobec nas.


Akt rozumny
Wiara nie jest aktem irracjonalnym, lecz rozumnym. Nie oznacza to jednak, że do wiary można dojść przy pomocy samego rozumu, ani że prawdy wiary dadzą się rozumowo udowodnić. Prawdą jednak jest, że rozum prowadzi człowieka aż  pod sam próg wiary, aż do jakiegoś  głębokiego przeświadczenia, iż „należy uwierzyć”, iż podjęcie decyzji wiary jest sprawą słuszną, ze wszech miar uzasadnioną, nie stojącą w sprzeczności z intelektem i zdrowym rozsądkiem. Na tym etapie wstępnym, przygotowującym do wiary, idzie po prostu o cały proces obserwacji świata, o otwarte oczy i wnioskowanie, o refleksję nad sobą i sensem swego istnienia, o szukanie początku i celu wszystkich rzeczy, o zgłębianie źródła i przyczyny wszystkiego, co istnieje. Człowiek posługują się rozumem, może bowiem dojść do wniosku, że wierzyć w Boga, w Chrystusa i w Jego Kościół, jest rzeczą słuszną i uzasadnioną. Z tego jednak nie wynika jeszcze, że to już jest akt wiary. Akt wiary nie jest konsekwencją poprawnego rozumowania. Decyzja wiary nie jest owocem logicznego wniosku wynikającego z kilku obiektywnych przesłanek, ale jest wynikiem specjalnego wezwania Bożego, jakiegoś światła łaski Bożej.


Zbawczy dar
Chrześcijanin winien zawsze mieć świadomość, że jeśli wierzy, to dlatego, że to Bóg dał mu dar wiary. Mówimy, że wiara jest łaską, ponieważ to sam Bóg uzdalnia nas do wiary. Wiara nie jest – podkreślam to raz jeszcze – przyjęciem pewnej sumy prawd religijnych. Wiara to osobowe spotkanie człowieka z Bogiem. A jeśli tak jest, to oczywiste, iż człowiek sam niczego tu dokonać nie może, sam o własnych siłach nie może się do Boga zbliżyć, ani też niczego na Bogu wymusić. Nie może wymóc na Bogu spotkania z Nim. Stwórcę i stworzenie dzieli przecież nieskończona przepaść. Człowiek nie potrafi żadnym naturalnym wysiłkiem przerzucić pomostu nad tą otchłanią odrębności i różnic, jeżeli sam Bóg go do siebie nie pociągnie, jeśli nie pozwoli mu w siebie wierzyć i siebie kochać. Szaloną byłaby myśl, że człowiek mógłby własnymi siłami osiągnąć udział w tajemnicach Boga, w Jego życiu. To przerasta możliwości ludzkiej natury. W wierze inicjatywa leży po stronie Boga. ”On pierwszy nas umiłował” – stwierdza św. Jan Apostoł. Istotę wiary najdosadniej wyraził sam Jezus mówiąc: „Nikt nie może przyjść do mnie, jeśli go Ojciec nie pociągnie” (J 6,44). Wiara jest zatem rezultatem daru Bożego wezwania, jest odpowiedzią człowieka na tajemnicze „pociągnięcie” przez Boga.
Tak pojmując wiarę również Objawienia nie wolno nam traktować jako apel Boga o przyjęcie pewnej doktryny, ale przede wszystkim jako ofertę Bożej przyjaźni. Przyjęcie Objawienia jest w sposób zasadniczy przyjęciem osoby:  przyjęciem Ojca, przyjęciem Chrystusa i Ducha Świętego. Jest zgodą na przyjaźń z Bogiem w Trójcy Świętej ze wszystkimi tego konsekwencjami życiowymi.
Wiara jest zatem nie tyle wiedzą o Bogu, co raczej życiem z Bogiem i w Bogu. Bóg w Objawieniu otwiera się wobec człowieka, odsłania mu bogactwo swego życia i proponuje uczestnictwo w nim, a równocześnie człowiekowi otwiera rozum i serce, uwrażliwia je, aby mógł coś z tego ofiarowanego bogactwa pojąć, zrozumieć i pokochać. W akcie wiary Bóg zaprasza człowieka, ten zaś pyta, rozmawia z Bogiem odpowiada uznaniem, akceptacją i przylgnięciem do Niego. W tym akcie realizuje się  dwustronne przymierze. Cały proces wiary można zatem streścić krótko: zaproszenie – spotkanie – dialog – przymierze. Wiarę chrześcijańską należy rozumieć jako zbawcze spotkanie Boga z człowiekiem, realizujące się zawsze we wspólnocie wszystkich wierzących, w którym dochodzi do dialogu miłości obu partnerów kończącym się zawarciem przymierza, dającego człowiekowi uczestnictwo w życiu Osób Boskich.


Przez Chrystusa i w Chrystusie
Nasze spotkanie z Bogiem koncentruje się w Chrystusie. Bóg objawiał się ludzkości i zapraszał do wiary przez szereg wydarzeń w Starym Przymierzu – przez słowa i czyny. Ale w sposób najpełniejszy i ostateczny Bóg objawił się i przemówił do nas przez swojego Wcielonego Syna. Dzięki Niemu Bóg stał się nam znany i bliski. On objawiał Ojca i Jego zbawczą wolę nie tylko słowem, ale również przez to wszystko, czym był i co czynił. Jezus był całym sobą „objawicielem” Ojca. Na prośbę ucznia Filipa: „Panie, pokaż nam Ojca, a to nam wystarczy”, Jezus odpowiedział: „Filipie, tak długo jestem z wami, a jeszcze mnie nie poznałeś? Kto mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca. (…) Czy nie wierzysz, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie?” (J 14,8-10). Odtąd droga do Ojca jest zawsze drogą przez Chrystusa: „Ojca nikt nie zna,  tylko Syn i ten, komu Syn zechce objawić” (Mt 11,27). Ojca widzi się zawsze tylko przez Chrystusa. „Kto wierzy w Syna Bożego, ten ma w sobie świadectwo Boga” (1 J 5,10).
Chrystusowe objawianie całej prawdy o Ojcu zaprowadziło Go aż na krzyż. Konsekwencją Jego wiernego świadczenia o Ojcu było całkowite oddanie się w miłości – przez  śmierć ofiarną – Ojcu i nam ludziom.  Ten fakt rzutuje na naszą odpowiedź na Objawienie Chrystusa. Jezusa trzeba przyjąć nie tylko umysłem, ale aktem miłości  obejmującym całą naszą istotę. Przyjmując zaś cała osobę Chrystusa, przyjmuje się w akcie wiary również wszystkie jego wymagania, całe Jego nauczanie, Jego Ewangelię. W ten sposób wiara łączy się jak najściślej z życiem codziennym; wiara przechodzi w działanie, w czyn. Przy takim rozumieniu wiary wszystko: cała egzystencja chrześcijanina, jego codzienność, praca i odpoczynek, pasje i rozrywka, życie małżeńskie i rodzinne, miłość braterska do każdego człowieka – to  wszystko staje się widzialnym znakiem wiary w Boga przez Chrystusa i w mocy Ducha Świętego, uzdalniającego do świadectwa wiary.
Dochodzimy w ten sposób do konkluzji, że wiara chrześcijańska jest oddaniem się całej osoby człowieka osobie Jezusa Chrystusa i Jego Ewangelii, po prostu całej jego Tajemnicy. Fakt ten zobowiązuje do wzrastania w upodabnianiu się do Niego. Co zatem oznacza życie z wiary i wiarą? Nic innego jak patrzenie na wszystko oczami Chrystusa, jak życie z Chrystusem w Duchu Świętym - w miłości do Ojca i do człowieka oraz do rzeczywistości doczesnej przez Ojca stworzonej. Tak więc autentyczna wiara oznacza spotkanie i wspólnotę człowieka z Bogiem w Trójcy Świętej, z bliźnimi i z całym światem.


Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Predigt zum 2. Sonntag im Jahreskreis B

 

    Hören, Sehen und Nachfolgen

 

Die Heilige Schrift ist voll von besonderen, von dichten Worten, die jedes für sich genommen, wie eine kleine Melodie sind. Auch heute haben wir solche Worte gehört: Z.B. Samuel: „Rede, Herr, denn dein Diener hört“. Paulus: „Der Leib ist für den Herrn und der Herr für den Leib“; „Wisst ihr nicht, dass eure Leiber Glieder Christi sind?“; „Verherrlicht Gott in eurem Leib!“.  Johannes der Täufer: „Seht, das Lamm Gottes!“. Zwei Jünger: „Wo wohnst Du?“. Jesus: „Kommt und seht!“. Solche Worte wollen  meditiert, geschmeckt, oder mit den Worten von Hilde Domin „gestreichelt„ werden. Sie hat nämlich geschrieben:
    Das Gefieder der Sprache streicheln
    Worte sind Vögel
    mit ihnen
    davonfliegen.
Die unkomplizierte Einladung Jesu heute: „Kommt und seht“ – ist wie ein Wortvogel, mit dem wir davonfliegen könnten: ein Vogel, der unser Herz zum Schwingen bringt und der uns hilft, irdische Sorgen und Nöte zu überwinden, bzw. sie anders zu betrachten und neu anzugehen.
Weihnachten klingt in unseren Gedanken noch nach, da begegnet uns schon der erwachsene Jesus, der seine Jünger beruft, um sie für die Verbreitung der Frohen Botschaft zu gewinnen.
Zuerst eine wichtige Bemerkung: Wenn es um die Berufung geht,  gibt es Unterschiede zwischen dem Bericht der Synoptiker und dem  von Johannes. Die Evangelisten Matthäus, Markus und Lukas geben zum Thema Nachfolge sehr radikale Jesu-Worte wider: alles stehen  und liegen lassen und ins Ungewisse aufbrechen. Manche Christen sind angesichts dieser Radikalität hilflos, weil sie sich nicht mit ihrem familiären und beruflichen Alltag vereinbaren lässt.
Der Evangelist Johannes überliefert dagegen ein Modell der Nachfolge, das einem tastenden, vorsichtigen Suchen eines eigenen Weges entspricht. Die Jünger lassen hier nicht alles stehen und liegen, sondern sie prüfen nach, ob und wie sie  diesen Weg gehen können.
Schauen wir uns genauer diese Berufung an!
Da ist der großartige Johannes. Er ist Anziehungspunkt für viele Suchende, für viele, die zur Umkehr bereit sind. Aber er sagt nicht wie viele Gurus heute in Mystik, Politik, in Wirtschaft und Religion: Folgt mir nach, dann seid ihr auf dem richtigen Weg! Sondern er verweist seine Jünger auf den Anderen, den Größeren, auf Jesus, das Lamm Gottes. Wir brauchen heute Menschen, die nicht Menschen an sich fesseln, sondern auf den Anderen, den Größeren, auf Gott verweisen.
Zwei Jünger verstehen Johannes Wink und folgen Jesus. Der dreht sich um, sieht sie und fragt: „Was wollt ihr von mir?“. Er drängt sich nicht auf, fragt zurück, appelliert an ihre Freiheit. Auch er will keinen an sich fesseln. Die beiden antworten, vielleicht einfach aus Verlegenheit, weil sie sich ertappt sehen: „Wo wohnst du?“. Er lädt ein: „Kommt und seht!“

„Was wollt ihr von mir?“
Ja, was wollen wir, was will ich von Jesus? Worum geht es mir bei meinem Glauben. Was ist meine entscheidende Motivation, nach ihm auszuschauen, ihm schüchtern vielleicht und verlegen nachzugehen? Geht es mir um eine Orientierung für mein Lesben, um eine Zielperspektive, für die es sich zum leben lohnt? Geht es um eine Versicherung des Himmels inmitten einer unruhigen Zeit? Es ist nicht leicht die Ungewissheit des Weges auszuhalten, das Tastende und immer neu Suchende und Fragende des Glaubens unterwegs. Falsche Gewissheiten lauern auf der einen Seite, endgültige Ratlosigkeit und Resignation auf der anderen. Viele falsche Sicherheiten im Glauben sind zerbrochen. Was wollen wir von Jesus inmitten der Zerrissenheit unseres Lebens? Wir müssen neu darüber nachdenken.

„Wo wohnst Du?“.
Der Herr gewinnt seine Jünger dadurch, dass er ihnen Anteil gibt an seinem eigenen Leben. Am Anfang stehen keine Ausschreibung und keine Anzeige, wie es heute üblich ist, wenn neue Leute für eine Aufgabe oder einen Beruf gewonnen werden sollen. Am Anfang steht die persönliche Begegnung von Mensch zu Mensch. 
„Kommt und seht!“ – Jesus lädt die Jünger zu sich ein. Sie sollen bei ihm sein. Am Nachmittag um vier Uhr kehren sie bei ihm ein. Dies ist sicher mehr als ein Kaffeeplausch oder eine gesellige Stunde. Er nimmt sie mit zu sich - anscheinend um ihnen deutlich zu machen, wie er selbst lebt, was er zu sagen hat, was der Kern seiner Botschaft ist. Und das verändert alles. In der Begegnung mit Jesus bekommt ihr Leben eine neue Wendung. Sie wollen bei ihm bleiben, weil sie spüren, er ist der Messias, und das bewegt sie dann dazu auch anderen davon zu erzählen und sie zu Christus zu führen. Eine Einladung in sein Haus, das ist der Beginn des gemeinsamen Weges.
 Wir spüren: das Christentum ist nicht einfach nur eine Lehre, eine Sammlung von Worten oder Weisheiten, es ist eine Person, ein menschliches Leben und Handeln, es ist in Jesus Christus erlebbar, erfahrbar, greifbar geworden. Die jungen Männer lernen zuerst ihn selbst kennen, dann erst nach und nach seine Botschaft. Heißt das nicht für uns heute auch zuerst bei Jesus sein, ihn kennen lernen, ihm nahe sein? Erst dann  entsteht daraus Aufbruch, Verkündigung, Weitergabe von Glauben.
„Wo wohnst du?“… Wo einer wohnt, wie einer wohnt, dass lässt uns ein wenig erkennen, wer er ist. Wo wohnt Jesus in unserer Welt? Damals hatte er kein Zuhause, er war Wanderprediger, zog hierhin und dorthin. Wenn die Menschen ihn festhalten wollten, zog er weiter. Die Begegnung mit ihm war für viele Menschen heilsam. Sie konnten wieder aufatmen, wurden von der Last ihrer Schuld befreit, lernten den aufrechten Gang, wussten sich von Gott angenommen. Bei ihnen „wohnt“ Jesus, der Arzt der Kranken. Der Glaube an ihn ist nicht so sehr ein christlicher Standpunkt, auf dem wir sicher stehen bleiben können,  sondern mehr ein ungewisser Weg, sicher mit vielen Chancen, aber auch mit vielen Hindernissen, Missverständnissen, Widerständen.

Da trifft auch uns seine Einladung: „Kommt und seht!“. Dieses Wort ist für mich in vielen Erfahrungen meines Lebens zu seiner Einladung geworden:  Wenn ich vor den Türen stand und nicht wusste, was mir dahinter begegnete, wenn ich zu einem Sterbenden gerufen wurde, wenn ich  in eine Klasse zum Religionsunterricht kam, wenn ich zu einem schweren Trauergespräch gebeten wurde, wenn ich zu einem Gottesdienst in die Kirche einzog, bei neuen Aufgaben und überraschenden Begegnungen, bei der Erfahrung von Ablehnung und Widerstand. „Komm und sieh!“. ER stand dahinter und begleitete mich. ER war schon bei den Menschen, bevor ich dorthin kam!
Seine Einladung: „Komm und sieh!“ kann mich mein ganzes Leben begleiten durch alle Höhen und Tiefen hindurch. Sich darauf einlassen, das heißt glauben! „Und sie bliebn den Rest des Tages bei ihm“.
Dr. Jerzy Grześkowiak

Nowy paradygmat papieża Franciszka. 

 

Czy to, co pozostanie po „odważnej rewolucji kulturalnej”, będzie jeszcze Kościołem katolickim?

 

 

Od początku obecnego pontyfikatu publicyści religijni na całym świecie rozpisują się o „nowym paradygmacie”, który wraz z Franciszkiem miał nastać w Kościele katolickim. On sam zresztą w swoim niedawnym liście apostolskim motu proprio „Ad theologiam promovenda” napisał wprost, że jego zamiarem jest „zmiana paradygmatu” i „odważna rewolucja kulturalna” w Kościele.

 

Co to znaczy paradygmat? Zanim zaczniemy powtarzać za samym zainteresowanym oraz licznymi komentatorami jego pontyfikatu, że mamy do czynienia ze zmianą paradygmatu, warto zatrzymać się na chwilę i wyjaśnić, co właściwie oznacza owo pojęcie. Otóż koncepcję „paradygmatu” w jego dzisiejszym rozumieniu zawdzięczamy jednemu z najważniejszych współczesnych teoretyków nauki, amerykańskiemu fizykowi i filozofowi Thomasowi Kuhnowi. W jego rozumieniu paradygmat w nauce to pewien system stanowiący rodzaj matrycy dyscyplinarnej, wokół której panuje powszechny konsensus.

 

Zmiana paradygmatu na nowy odbywała się wówczas, gdy stary okazywał się fałszywy lub niewystarczający, ponieważ nie był w stanie odpowiedzieć na mnożące się pytania. Przykładem błędnego paradygmatu był np. ptolemeuszowski system geocentryczny, który zastąpiony został przez kopernikański system heliocentryczny. Z kolei model mechaniki newtonowskiej okazał się niewystarczający, by wyjaśnić zjawiska zachodzące w mikroskali, na poziomie cząstek elementarnych, dlatego konieczne okazało się wprowadzenie nowego paradygmatu, czyli mechaniki kwantowej.

 

Zmiana paradygmatu czy religii?

 

Jak jednak zastosować to pojęcie do religii? Otóż odpowiednikiem paradygmatu w katolicyzmie jest Objawienie, którego elementami są Pismo Święte i Tradycja Kościoła. To ono tworzy ramy funkcjonowania wszystkich katolików.

 

Żeby wprowadzić nowy paradygmat, należy wcześniej uznać, że dotychczasowy okazał się fałszywy lub nie jest w stanie odpowiedzieć na wszystkie pojawiające się pytania. Objawienie chrześcijańskie jest jednak – według Magisterium Kościoła katolickiego –ostateczne i kompletne: nie można do niego nic dodać, ani nic ująć, ponieważ zawiera w sobie wszystkie prawdy zbawcze potrzebne do osiągnięcia życia wiecznego. W tym sensie nie jest możliwa zmiana starego paradygmatu na nowy, ponieważ musiałaby ona oznaczać w istocie zamianę religii katolickiej na inną.

 

Oczywiście podejmowano na przestrzeni stuleci takie próby. Najczęściej pojawiały się one w momentach kryzysów i przesileń historycznych. Zazwyczaj odrzucały albo Pismo Święte, albo Tradycję Kościoła, albo jedno i drugie. Najbardziej znanym przykładem takiego projektu w dziejach był protestantyzm. Do tej kategorii należą też najróżniejsze sekty i nurty heretyckie.

 

Czy zasada niesprzeczności jeszcze obowiązuje? 

Dla odmiany żaden z autentycznych ruchów odnowicielskich, jakie pojawiały się w historii Kościoła (związanych np. z benedyktynami, cystersami, franciszkanami, dominikanami, jezuitami czy innymi środowiskami), nie nawoływał nigdy do stworzenia czegoś w rodzaju „nowego paradygmatu” (a więc do zastąpienia lub uzupełnienia Pisma i Tradycji), lecz wręcz odwrotnie – głosił powrót do źródeł, do korzeni, do początków.

 

O ile w koncepcji Kuhna rozwój nauki odbywa się w oparciu o nowe paradygmaty, o tyle w teologii katolickiej mamy do czynienia nie ze zmianą starego paradygmatu na nowy, lecz z pogłębianiem istniejącego paradygmatu. W takim ujęciu opisywali organiczny rozwój doktryny chrześcijańskiej św. Wincenty z Lerynu w V wieku czy św. John Henry Newman w XIX wieku, podkreślając zawartą w nim zasadę niesprzeczności (czyli to, że żaden nowy element nauczania Kościoła dotyczący wiary i moralności nie może być sprzeczny z istniejącymi do tej pory).

 

Za pontyfikatu Franciszka obserwujemy jednak wprowadzanie nowych norm, które zaprzeczają dotychczasowym. Przykładem tego jest dopuszczanie do Eucharystii osób rozwiedzionych i utrzymujących relacje seksualne w ponownych związkach. Nigdy w swojej historii Kościół nie zezwalał na takie postępowanie, uważając, że ludzie żyjący w stanie grzechu ciężkiego nie mogą przystępować do Najświętszego Sakramentu. Za panowania Franciszka po raz pierwszy w dziejach Stolica Apostolska uznała oficjalnie to stanowisko za nieobowiązujące. Ogłosił to publicznie na początku października br. w odpowiedzi na zapytanie kardynała Dominika Duki obecny prefekt Dykasterii Nauki Wiary kardynał Viktor Fernandez, powołując się przy tym na adhortację apostolską Franciszka „Amoris laetitia” z 2016 roku.

 

Choć powyższy krok jest przedstawiany często jako decyzja o wymiarze czysto duszpasterskim, w rzeczywistości jest on nierozerwalnie związany z kwestiami doktrynalnymi. Nie dotyczy bowiem praktyk pobożnościowych, lecz podstawowych prawd wiary. Jego przyjęcie zmusza bowiem do zerwania z dotychczasowym rozumieniem takich zagadnień, jak łaska uświęcająca, grzech ciężki, cudzołóstwo czy nierozerwalność małżeńska, by zdefiniować je ponownie w świetle nowych rozwiązań.

 

Na tym właśnie polega zmiana paradygmatu. To, co było częścią Objawienia chrześcijańskiego, przestaje obowiązywać. Podobne reperkusje pociąga za sobą niedawna zgoda Franciszka na błogosławienie par homoseksualnych zawarta w deklaracji „Fiducia supplicans”. Nie da się jej pogodzić z dotychczasowym paradygmatem katolickim, czyli Pismem Świętym i Tradycją Kościoła, a więc trzeba zmienić obowiązujący paradygmat.

 

To nie przypadek, że dokonując zmian w ramach nowego paradygmatu Franciszek powołuje się najczęściej na samego siebie jako źródło tradycji. Liczba autocytatów w jego pismach jest większa niż w przypadku któregokolwiek z papieży. Na przykład w tegorocznej adhortacji „Laudate Deum” aż 61 proc. wszystkich przypisów odsyła nas do poprzednich pism Franciszka, który namiętnie cytuje samego siebie. W sumie nic w tym dziwnego – przecież w Piśmie Świętym, dokumentach wcześniejszych papieży, tekstach soborowych czy wypowiedziach świętych lub Ojców Kościoła nie mógłby znaleźć argumentów na przeprowadzenie swoich zmian. W końcu tamta tradycja należy do starego paradygmatu.

 

Co jest istotą nowego paradygmatu?

 

O tym, co jest istotą nowego, postulowanego przez Franciszka paradygmatu, najwięcej mówi jego niedawno ogłoszony list apostolski motu proporio „Ad theologiam promovenda”, będący swoistym teologicznym manifestem tego pontyfikatu, nawołującym do „odważnej rewolucji kulturalnej” w Kościele. Ponieważ omawiałem ów dokument w listopadzie na łamach tygodnika „Sieci”, przywołam fragment zamieszczonej tam analizy:

 

Co jest istotą nowego paradygmatu, który chce ustanowić Franciszek? Otóż punktem wyjścia nie może być wiara w objawienie chrześcijańskie, zawarte w Tradycji Kościoła, ponieważ taka teologia jest – jego zdaniem – „abstrakcyjna i ideologiczna”, innymi słowy: oderwana od realnego życia. Należy więc zacząć od „otwarcia na świat, człowieka w konkretności jego sytuacji egzystencjalnej, z jego problemami, ranami, wyzwaniami, potencjałem”. Punktem wyjścia powinno być zatem ludzkie doświadczenie, osadzone w konkretnym kontekście historycznym. Dlatego – jak pisze Franciszek – nowa teologia musi być „zasadniczo kontekstowa, zdolna do odczytywania i interpretowania Ewangelii w warunkach, w jakich na co dzień żyją mężczyźni i kobiety, w różnych środowiskach geograficznych, społecznych i kulturowych”.

 

Kryterium oceny nie jest już więc Ewangelia, w świetle której odczytujemy i interpretujemy nasze życie, lecz staje się nim nasze doświadczenie, dzięki któremu możemy lepiej odczytać i interpretować Ewangelię. Ponieważ w dziejach ludzkości nieustannie zmieniał się kontekst kulturowy, dlatego wraz z nim musi się zmieniać także nasze rozumienie wiary. W tej perspektywie dogmaty czy normy moralne nie mają już charakteru niezmiennego, lecz są raczej wyrazem rozeznawania, zależnego zawsze od czasu i miejsca, w których żyjemy. Mogą więc zmieniać się zależnie od okoliczności. W związku z tym bardziej przydatne dla współczesnej teologii mogą być nauki społeczne, socjologia czy psychologia, nie zaś (abstrakcyjne i oderwane od życia) dogmatyka lub metafizyka.

 

Problem polega na tym, że tego typu rozumienie teologii było zawsze uważane za sprzeczne z istotą doktryny katolickiej, a nawet potępiane przez niektórych papieży. W związku z tym rodzi się zasadne pytanie, czy to, co postuluje Franciszek, a więc zmiana starego paradygmatu na nowy, nie jest czymś znacznie poważniejszym, a mianowicie próbą zastąpienia jednej religii przez drugą. Czy to, co pozostanie po takich zmianach, będzie jeszcze Kościołem katolickim? Być może pozostanie stara nazwa, ale kryjąca się na nim rzeczywistość będzie już czymś zupełnie innym.

 

Autor: Grzegorz Górny

Święto Chrztu Jezusa
– Solidarność Jezusa z człowiekiem

 

Po relacji o narodzeniu Jezusa Nowy Testament opisuje jeszcze tylko scenę 12-letniego Jezusa w świątyni jerozolimskiej, pomijając całkowitym milczeniem następne dwadzieścia lat Jego życia. Kolejne wyakcentowane wydarzenie to chrzest Jezusa, po którym rozpoczyna On publiczną działalność. Ze świętem Chrztu Jezusa kończy się w Kościele liturgiczny okres Bożego Narodzenia.
We Florencji naprzeciw zachodniego portalu potężnej i zachwycającej swym pięknem katedry znajduje się szturmowany przez wielojęzyczne tłumy turystów z całego świata i nękany hałasem trąbiących aut i skuterów dawny miejski kościół chrzcielny, czyli baptysterium. Jak wszystkie kaplice chrzcielne ta ośmiokątna budowla jest poświęcona św. Janowi Chrzcicielowi. Zwiedzający odnajduje na mozaice kopuły tego biblijnego proroka wzywającego do pokuty – ze zwichrzonymi włosami i przenikliwym spojrzeniem. Droga od Jordanu do różnorodnie ukształtowanych chrzcielnic w chrześcijańskich kościołach jest bardzo długa. A zaczyna się od wydarzenia, kiedy „otworzyło się niebo” nad Tym, o którym św. Paweł powie: „Zechciał Bóg, aby w Nim zamieszkała cała Pełnia, i aby przez Niego znów pojednać wszystko z sobą” (Kol 1,19-20).
Życie ludzkie jest naznaczone przełomami. Raz po raz coś się kończy i zaczyna coś nowego. Nie zawsze dzieje się to bez kryzysu. Konieczne są zmiany, przestawienie się, nowa orientacja. Niekiedy takim przełomom towarzyszą obrzędy i symboliczne akty. Przykładem tego może być zakończenie szkolnej edukacji lub zawodowego wykształcenia. Certyfikat lub świadectwo potwierdzają kompetencje i uprawniają do pracy w konkretnym zawodzie lub do podjęcia dalszych studiów. Czy ktoś jest w swoim fachu dobry, to okaże się dopiero w praktyce.  Przejściu w inny sposób życia lub do innej pracy, w inny stan, towarzyszą także jakieś znaki. Na przykład narzeczeni zakładają sobie na palce obrączki. W niektórych klasztorach osoby wstępujące do zakonu otrzymują w oficjalnym obrzędzie przyjęcia do wspólnoty nowe imię.
Chrzest Jezusa stanowi dla Niego takie właśnie „przejście”. On udaje się nad Jordan, gdzie do nawrócenia i pokuty nawołuje Jan Chrzciciel, i prosi go o chrzest. Jest to inny chrzest niż ten, który przyjęliśmy. Jezus daje się ochrzcić, jak tylu innych Jemu współczesnych, którzy odczuwają potrzebę nawrócenia, zrywają z grzesznymi drogami i ufają głęboko, że Bóg przebaczy im popełnione winy. W ten sposób okazuje pełną solidarność z ludźmi. Jest całkowicie po stronie człowieka. Wstępując w rzekę Jordan zstępuje obrazowo w głębie naszej ludzkiej kondycji, jak to już uczynił przyjmując ludzkie ciało. Już samo usytuowanie Jordanu w geograficznej depresji – w najniżej położonym miejscu świata kilkaset metrów poniżej poziomu morza - jest głęboko symboliczne.
Jedna z greckich ikon z XIV wieku przedstawia chrzest Jezusa w następujący sposób. Pomiędzy dwoma grupami piętrzących się wysoko skał widać w głębi fale Jordanu. W tych czeluściach ciemnej wody zanurza się Jezus, wstępując niejako w ciemności naszego świata i w przepaści naszych serc, aby całym sobą przyjąć w siebie nasze rozdarcie, grzech i odmęty zła. Jezus jest „chrzczony” wodami doczesności, obmywany wodami tego świata, ale w ten sposób to właśnie On nas wszystkich obmywa, filtruje ciemne wody naszego życia i usuwa brudy tego świata - biorąc na siebie nasze grzechy.
Gdy wynurza się z wody, otwiera się nad Nim Niebo:
„…ujrzał rozwierające się niebo i Ducha jak gołębicę zstępującego na siebie” (Mk 1,9). Duch Boży, który działał już w pierwszym dniu stworzenia, teraz objawia, kim jest Jezus. Głos Boga oświadcza: „Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie” (Mk 1,11). Jezus, będąc człowiekiem jak my, jest także Bogiem. I tak potwierdzony przez Ojca i wyposażony w moc Ducha Świętego rozpoczyna swoją publiczną działalność.
Z Nazaretu, gdzie Jezus dorastał, do miejsca, gdzie Jan chrzcił, idzie się około dwóch dni. Jezus musiał zatem odbyć dość daleką podróż, by dotrzeć do Jana przy rzece Jordan. Dlaczego Jan naucza i chrzci właśnie tam? Przecież mógł iść od wioski do wioski jako wędrowny kaznodzieja i chrzciciel. Dlaczego ludzie muszą opuszczać ich domostwa i wędrować do niezamieszkałych stepów Jordanu? 
Wiąże się to z nawróceniem, do którego wzywa św. Jan. Nawrócenie to coś więcej niż jakaś mglista chęć zmiany stylu życia, dobre chęci i „worek” pełen dobrych postanowień. Orędzie Jana Chrzciciela cechuje radykalizm. On stawia warunki, nawet grozi: Jeżeli nie zmienicie waszego sposobu życia, nie odmienicie go u samych fundamentów poczynając, nie unikniecie katastrofy - „Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona” (Mt 3,10).
Nawrócenie – przemiana życia, która sięga głębi, aż do korzeni, nie jest łatwa do zrealizowania w warunkach domowych. Tam otaczają człowieka te same ściany, te same zwyczaje i rytuały. Zacząć na nowo może tylko ten, kto odważy się na Exodus – czyli na wyjście z dotychczasowego, „odejście od starego”. Dlatego Jan wzywa ludzi na stepy Jordanu, gdzie analizują i oceniają swoje dotychczasowe życie i publicznie wyznają swoje grzechy. U siebie w domu byłoby o to trudniej.
Do chrztu Janowego należy zatem radykalne nawrócenie i rytualne zanurzenie w wodach Jordanu. Dlaczego właśnie w Jordanie? Przecież źródła z ożywczą wodą znajdowały się też w wielu w innych miejscach. Czy nie mógł chrzcić na przykład w głębokich wodach jeziora Genezaret? Dlaczego akurat w Jordanie, a do tego w określonym miejscu, które łatwo dziś zlokalizować? Odpowiedź jest zaskakująca: Jan chrzci dokładnie tam, gdzie przed setkami lat Jozue przeprowadził Izraelitów przez Jordan do Ziemi Obiecanej. Nawrócenie i exodus nie są więc dla św. Jana celem samym w sobie. One są początkiem czegoś o wiele większego.
Jan Chrzciciel jest przekonany: jeżeli Lud Wybrany odrzuci swe fałszywe bożki i zabezpieczenia, jeżeli porzuci dotychczasowy grzeszny sposób życia, jeżeli nawróci się i otrzyma od Boga przebaczenie win, wtedy dokona się na nowo wejście do Ziemi Obiecanej.
Wielu Izraelitów usłyszało wołanie Jana i poszło za Jego głosem. Jezus słysząc o tym, co się dzieje, opuszcza swój rodzinny dom w Nazaret, udaje się do Jana i zanurza w wodzie Jordanu, aby wejść jak wielu innych na próg Ziemi Obietnicy – tam, gdzie zaczyna się nowe życie pod panowaniem Boga.
Zdumiewa, że Jezus nie zaczyna swej misji tylko sam, w pojedynkę.  On idzie za innymi i słucha Janowych kazań wzywających do pokuty.  W ten sposób daje Bogu, swemu Ojcu, możliwość rozpoczęcia tego, co Nowe, gdzie nawet „najmniejszy” jest większy od Jana Chrzciciela (Mt 11,11). Gdyby Jezus pozostał w Nazaret, albo gdyby powiedział: „Ja sam określę i wyznaczę swoją drogę”, Boży plan zbawienia z ludźmi nie mógłby być kontynuowany.
Kościół współczesny cierpi z tego powodu, że jest w nim wielu pojedynczych działaczy, ale zbyt mało wspólnie wyrusza w drogę. A jeszcze bardziej dlatego, że wielu dokładnie „wie”, jak Kościół należy zreformować, ale za mało takich, co pytają, jak sam Bóg zamierza odnowić swój Lud!
Fakt, że Jezus poszedł na pustynię, by dać się ochrzcić w Jordanie jak inni, sprawiało pierwotnemu Kościołowi spore trudności. Jak On, większy od Jana, mógł pójść do niego, przyłączyć się do jego ruchu odnowy, włączyć się w szereg potrzebujących nawrócenia? Jak bezgrzeszny mógł przyjąć chrzest dla odpuszczenia grzechów? O tym, jak znaczne to były trudności, świadczy fakt, że Mateusz w scenę chrztu wkomponował krótki dialog, w którym Jan najpierw odmawia Jezusowi chrztu.
„Wtedy przyszedł Jezus z Galilei nad Jordan do Jana, żeby przyjąć chrzest od niego; Lecz Jan powstrzymywał Go, mówiąc: „To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie? Jezus mu odpowiedział: „Pozwól teraz, bo tak godzi się nam wypełnić wszystko, co sprawiedliwe”. Wtedy mu ustąpił.” (Mt 3,13-15)
Dlaczego Syn Boży prosi o chrzest? Dawniej rozwiązywano ten problem prostą odpowiedzią: Jezus chciał dać ludziom dobry przykład. Taka odpowiedź jest jednak niewystarczająca. Jezus idzie do Jana Chrzciciela, bo wie: przez niego działa Bóg. Izrael wstępuje teraz w decydującą fazę swojej historii, w czas, w którym wypełni się „wszelka sprawiedliwość” (Mt 3,15). A to znaczy dla Jezusa: On musi i chce być tam, gdzie decydują się losy ludu Bożego. Musi być na tym miejscu, gdzie Bóg aktualnie działa i wypełnia swe obietnice, gdzie Izrael stoi na progu Ziemi Obiecanej. Moralne pytanie, czy Jezus czuł się jako grzesznik, nie dotyczy w ogóle sprawy zasadniczej.
 Jezusowi idzie o wolę i plan Boga. Przez chrzest oddaje się całkowicie w służbę temu zbawczemu planowi. Gdy Jezus wychodzi z wód Jordanu, otwiera się niebo: 
„A oto otworzyły Mu się niebiosa i ujrzał Ducha Bożego zstępującego jak gołębicę i przychodzącego na Niego. A głos z nieba mówił: „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie.” (Mt 3, 16-17)
„Otwarte niebo” - to znaczy: niebo i ziemia są znowu złączone, bo oto jest w końcu Ktoś, na którym spoczywa całe upodobanie Ojca i który jest całkowicie Jemu 
posłuszny. I tak zostaje przekroczony próg do Ziemi Obiecanej. Ci zaś, co gromadzą się wokół Jezusa i idą Jego śladami, mogą odtąd żyć „pod otwartym niebem”.
Wielu wierzącym trudności sprawia symbol gołębicy. Gołąb pojawia się po raz pierwszy już w czterdziestym dniu życia Jezusa podczas ofiarowania Go Bogu w  
świątyni jerozolimskiej.  Gołąb jest darem ludzi biednych. Nim rodzice wykupują niejako od Boga pierworodnego syna (Łk 2, 22-24).
Podczas każdej Paschy Jezus czytał Pieśń nad pieśniami, a w niej także o tym, że Bóg, Jego Ojciec, troszczy się o swój lud i stara się pozyskać jego względy podobnie jak czynią to gruchające gołębie.


„Powstań, przyjaciółko ma, piękna ma, i pójdź! 
Gołąbko ma ukryta w zagłębieniach skały, w szczelinach przepaści, 
ukaż mi swą twarz, daj mi słyszeć Twój głos! 
Bo słodki jest głos twój i twarz pełnia wdzięku.”
(Pnp 2,13-14)


W historii o potopie gołąb przynosi w dziobie świeży listek z drzewa oliwnego jako znak końca kary i nastania pokoju między Stwórcą i stworzeniem (Rdz 8, 10-11)
Bardzo ważne w tym znaku jest również fakt, że gołąb po hebrajsku to „Jona”. Jonasz zaś jest pierwszym prorokiem, z którym niejako „przestrzennie” spotyka się Jezus, ponieważ jego grób znajduje się tylko osiem kilometrów od Nazaret. Podobnie jak Jonasz, Jezus zostaje posłany w podległy grzechowi świat, aby przepowiadać miłosierdzie Boga i wzywać do nawrócenia. O swojej generacji powie, że będzie jej dany tylko „znak Jonasza”, a jest nim uratowanie „z trzech ciemnych dni”, czyli Zmartwychwstanie.
Gołąb - zwierzę ofiarne, symbol pokoju, znak miłości, los proroka – to wszystko zostaje poprzez gołębia symbolicznie przeniesione na osobę Jezusa. I On słyszy z Nieba słowa Ojca: „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie” (Mt 3,17).
Sedno chrztu Jezusa wyraża doskonale współczesne pojęcie „solidarność”. Jezus jest bezwarunkowo solidarny z całą ludzkością. W Janowym obrzędzie nawrócenia bierze On na siebie nasze grzechy, aby zostały z nas zmyte w wodzie chrztu. A daleko na horyzoncie rysuje się już kształt krzyża: „Chrzest mam przyjąć, i jakiej doznaję udręki, aż się to stanie” (Łk 12, 49-50). 

Ks. Jerzy Grześkowiak

Święto Trzech Króli

 

A my, trzej magowie, zgarbieni pod ciężarem Ksiąg, 

pustych jak wypalone na pustyni czaszki, 

Drżymy z trwogi, chociaż jesteśmy szczęśliwi.

Niepokoi na bowiem myśl, że wracając od Ciebie,

Będziemy musieli iść inną drogą

Niż ta, którą tutaj przyszliśmy.

Czy nie możemy wrócić, Boże, tą samą drogą?

Roman Brandstaetter

 

„Przed niewielu dniami obchodziliśmy święto upamiętniające fakt, że  narodził się Pan pochodzący z ludu żydowskiego. Dzisiaj celebrujemy uroczyście  w świątecznej radości dzień, w którym hołd złożyli poganie. „Bo zbawienie pochodzi od Żydów” (J 4,22); ale to zbawienie ma sięgać aż po krańce ziemi” (Iz 49,6)”.  Te słowa św. Augustyna z kazania na święto Objawienia Pańskiego podkreślają historio-zbawczy charakter opowieści o Mędrcach ze Wschodu. Oni są pierwszymi poganami, którym Bóg objawił się w Jezusie. W sposób symboliczny reprezentują całą ludzkość. A ich hołd wskazuje na uniwersalizm panowania Chrystusa.

Kiedy jesienią 1960 roku komunistyczny sejm zaakceptował gomułkowską ustawę likwidującą 6 stycznia jako dzień wolny od pracy, na pół wieku odebrano Polakom możliwość godnego przeżywania święta Trzech Króli. Przywrócono je dopiero w „odrodzonej Polsce” po trzyletniej batalii (inicjatywa prezydenta Łodzi Jerzego Kropiwnickiego, milion podpisów obywateli) w styczniu 2010 roku. A przecież uroczystość Objawienia Pańskiego jest jednym z najstarszych świąt chrześcijańskich.

Już w III wieku obchodzono 6 stycznia Narodziny Pana Jezusa i tak dzieje się w Kościołach Wschodu do dzisiaj. Pod koniec IV wieku w Kościele na Zachodzie celebrowanie tego wydarzenia przełożono na 25 grudnia, a w świętowaniu 6 stycznia akcent został położony na adoracji Trzech Mędrców. To wydarzenie jest pierwszym z trzech, które podkreślają publiczne wystąpienie Zbawiciela, następne to chrzest Jezusa i pierwszy cud w Kanie Galilejskiej. Ewangelia tego święta w barwnej historii Mędrców ze Wschodu głosi przyjście Mesjasza-Zbawiciela nie tylko do Ludu Wybranego, lecz także do innych narodów szukających prawdy.

„Gdy zaś Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: „Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon.” (Mt 2,1-2) 

Gwiazda z Betlejem fascynuje do dzisiaj. Interesują się nią nie tylko teologowie, lecz także astronomowie, historycy i psychologowie. Przy pomocy „Mędrców ze Wschodu” usiłuje się obliczyć datę narodzin Jezusa. Dzisiejszy chrześcijański sposób liczenia czasu, który narodziny Jezusa określa jako rozpoczęcie nowej ery, zapoczątkował rzymski mnich Dionisios Exigus (470-550). Kiedy Jezus się narodził, tego nie da się z całą pewnością ustalić.

Najbardziej pewne wskazówki daje św. Mateusz. Narodziny Jezusa przypadają na czas króla Heroda (Mt 2,1; Łk 1,5), który umarł w 4 roku przed Chrystusem, jak można wnioskować z dzieł żydowskiego historyka Józefa Flawiusza. Z opowiadania o zamordowaniu dzieci w Betlejem (Mt 2,16 n.), o którym w ówczesnych źródłach nie ma jednak żadnej wzmianki, wynika, że Jezus nie mógł urodzić się przed 6 lub 7 rokiem nowej ery (bo Herod rozkazał zabić wszystkie dzieci poniżej dwóch lat).

W ustalaniu narodzin Jezusa dla wielu interesująca jest gwiazda z Betlejem. Jedni mówią tu o tzw. supernowa, ale o zaistnienia takowej gwiazdy nie ma w tamtych czasach żadnych świadectw. Inni mówią tu o komecie Halleya, która przechodziła obok ziemi około 12 lub 11 roku przed Chrystusem, a zatem nieco za wcześnie dla narodzenia Jezusa. Jeszcze inni wskazują na chińskie annały, według których w latach 5 lub 4 przed Chr. można było obserwować przez kilka tygodni narodziny nowej gwiazdy (wybuch supernowej). Czy była ona jednak widoczna także w Palestynie?

Większość badaczy w tej kwestii myśli o zjawiskowej konstelacji planet. Jak babilońscy astronomowie uprzednio obliczyli, w 7 lub 6 roku przed Chrystusem Jowisz i Saturn w gwiazdozbiorze Ryb tak bardzo zbliżyły się do siebie (trzykrotnie bliżej), że widziano je jako jedną jasno święcąca gwiazdę.

Co sądzić o tych przypuszczeniach i teoriach? Przede wszystkim wskazana jest tu roztropność. Łatwo sobie wyobrazić, że  narodziny Jezusa wiązano z rzadkim fenomenem astronomicznym. O tyle gwiazda, o której wspomina Mateusz, może służyć pomocą w ustaleniu roku narodzin Jezusa. Ale – tak jak opowiada o niej Ewangelista, nie można jej jednoznacznie określić w aspekcie astronomicznym. Gwiazda z Betlejem jest bowiem „gwiazdą cudowną”. Ona ma ogromny walor symboliczny. 

W całej tej problematyce trzeba pamiętać, że ludy Bliskiego Wschodu były przekonane, że każdy człowiek ma swoją gwiazdę i że ówcześni pogańscy władcy z upodobaniem kazali umieszczać na monetach nad ich głową gwiazdę symbolizującą ich władzę. Z kolei w judeo-chrześcijaństwie pamiętano zapewne o gwieździe, której pojawienie się zapowiadał w przeszłości prorok Balaam, a którą odnoszono do przyszłego Mesjasza: 

„Widzę go, lecz jeszcze nie teraz, dostrzegam go, ale jeszcze nie z bliska: wschodzi Gwiazda z Jakuba, a z Izraela podnosi się berło.” (Lb 24,17)

Idzie zatem o gwiazdę Mesjasza, którą według Mateusza postrzegają Mędrcy ze Wschodu i za którą podążają – prowadzeni w cudowny sposób – do Jerozolimy, a potem do Betlejem. Gwiazda z Betlejem wskazuje zatem na mesjańską godność Jezusa. On jest synem Dawida, który narodził się w mieście Dawida (Mi 5,1). Jako mesjański syn Dawida posiada „wszelką moc na niebie i na ziemi” (Mt 20,18). Ona się Jemu należy jako Ukrzyżowanemu, który zmartwychwstał. Gdy Mateusz mówi o gwieździe, prowadzącej Mędrców ze Wschodu do żłóbka, nie chce on przekazać w jakiś zaszyfrowany sposób daty narodzenia Jezusa, lecz obrazowo ukazać moc promieniowania Jezusa w dziejach świata. Gwiazda Mesjasza świeci hen poza granice Ludu Wybranego i pociąga ku sobie z daleka Mędrców. Oni nie tylko uobecniają mądrość Wschodu, lecz reprezentują także już zastępczo ludy pogańskie, dla których Jezus stanie się Chrystusem. 

Na koniec ciekawa refleksja papieża Benedykta XVI o gwieździe betlejemskiej, w nawiązaniu do pewnego tekstu św. Grzegorza z Nazjanzu: 

„Mówi on, że w chwili, w której Trzej Królowie, prowadzeni przez gwiazdę, adorowali Nowego Króla Chrystusa, nastąpił koniec astrologii, gdyż od tej pory gwiazdy poruszają się po orbitach wyznaczonych przez Chrystusa. Rzeczywiście w tej scenie jest odwrócone ówczesne pojmowanie świata, które w inny sposób na nowo dochodzi dzisiaj do głosu. To nie żywioły świata, prawa materii rządzą ostatecznie światem i człowiekiem, ale osobowy Bóg rządzi gwiazdami, czyli wszechświatem; prawa materii i ewolucji nie są ostateczną instancją, ale rozum, wola, miłość – Osoba. A jeśli znamy tę Osobę, a Ona zna nas, wówczas niewzruszona moc elementów naturalnych nie jest ostateczną instancją; wówczas nie jesteśmy niewolnikami wszechświata i jego praw – jesteśmy wolni. Ta świadomość w starożytności pobudzała prawe umysły do poszukiwania. Niebo nie jest puste. Życie nie jest zwyczajnym następstwem praw i przypadkowości materii, ale we wszystkim i równocześnie ponad wszystkim jest osobowa wola, jest Duch, który w Jezusie objawił się jako Miłość.” (Encyklika Spe salvi, nr 5).

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Gwiazda prostaczków i królów

 

Bolała Gwiazda jak ostry serca gwóźdź…

„Jeśli nie możesz inaczej – na ziemię pójdź!”

 

Toczyła się cała w świetle

jak czarownica na mietle…

„Jakiż ty pożar rozniecisz!”

 

Dostała, czego chciała najwięcej,

poszli za nią anieli pastuchy i mędrce…

„A niewiniątka – wyrżnięte!”

 

Bolała Gwiazda jak siedmioraki miecz,

bo szedł bezbronny przy głośnych chwalbach rzesz…

„Teraz za późno! Już ci się nie wrócić wstecz…”

 

Chciała zejść, gdy wieczór się zbliżał,

chciała opaść na ziem u stóp Krzyża…

„Patrzcie, klękła, jak mogła, najniżej!”

 

O Gwiazdo bolejąca czule….

O Gwiazdo prostaczków i królów…

O Gwiazdo…

Kazimiera Iłłakowiczówna

Ostatnia aktualizacja nastąpiła 17.3.2024 r.

w rubryce:

"Bliżej Boga".

Impressum

 

POLONIK MONACHIJSKI - niezależne czasopismo służy działaniu na rzecz wzajemnego zrozumienia Niemców i Polaków. 

Die unabhängige Zeitschrift dient der Förderung deutsch-polnischer Verständigung.

 

W formie papierowej wychodzi od grudnia 1986 roku a jako witryna internetowa istnieje od 2002 roku (z przerwą w 2015 roku).

 

Wydawane jest własnym sumptem redaktora naczelnego i ani nie zamieszcza reklam ani nie prowadzi z tego tytułu żadnej innej działalności zarobkowej.

 

Redaguje:

Dr Jerzy Sonnewend

Adres redakcji:

Dr Jerzy Sonnewend

Curd-Jürgens-Str. 2
D-81739 München

Tel.: +49 89 32765499

E-Mail: jerzy.sonnewend@polonikmonachijski.de

Ilość gości, którzy od 20.01.2016 roku odwiedzili tę stronę, pokazuje poniższy licznik:

Druckversion | Sitemap
© Jerzy Sonnewend