Bliżej Boga

Ks. Dr hab. Jerzy Grześkowiak

Symbolika świecy

 

W święto Przedstawienia Pana, zwane dawniej świętem Matki Bożej Gromnicznej,  przed celebrowaniem Eucharystii w większości kościołów poświęcano świece dla użytku liturgicznego i dla pobożności prywatnej, po czym w procesji kroczono do świątyni ze świecami w ręku.  To święto Chrystusa Pana, nazwanego przez starca Symeona „światłem na oświecenie pogan”,  przypomina nam znaczenie światła i świecy w liturgii Kościoła i w chrześcijańskiej pobożności.  

Poniżej dwie medytacje o znaczeniu świecy i sensie zapalania światła przy odwiedzaniu kościołów lub przed przydrożnymi figurami i krzyżami.

 

Co chce nam powiedzieć paląca się świeca?

 

Właśnie przed chwilą mnie zapaliłeś/łaś, i teraz zamyślony/a patrzysz pogodnie na moje światło. 

Z pewnością radość wypełnia twoje serce. W każdym razie ja cieszę ogromnie, że mogę się palić. 

Gdybym się nie paliła, leżałabym w kartonie razem z innymi świecami. 

Leżeć tylko w kartonie - coś takiego uważam za całkiem bezsensowne. 

Moje życie ma sens tylko wtedy, gdy się spalam. 

I teraz palę się i świecę dla innych. 

To takie cudowne! 

Ale od chwili, gdy mnie zapaliłeś, już jestem nieco krótsza. 

To w jakimś sensie trochę smutne. 

Ostatecznie mogę sobie obliczyć, jak długo jeszcze to potrwa, aż pozostanie ze mnie tylko mały kikut. 

W życiu świecy są tylko dwie możliwości: 

- albo pozostanę cała i nietknięta w kartonie, wtedy nie zmniejszę się i nie stracę nic ze swojej piękności; nie mam jednak pojęcia, jaki sens miałoby wtedy moje istnienie;

- albo dam ludziom światło i ciepło. Wtedy wiem, po co jestem. 

Przecież muszę coś z siebie dać, muszę się wydać, muszę z czegoś zrezygnować. A to jest w każdym razie o wiele piękniejsze niż leżeć w kartonie, pozostać zimną, może zakurzoną.

Tak w przybliżeniu, wyobrażam sobie, jest także u was ludzi. 

Albo każdy pozostanie sam, dla siebie; niczego nie tracisz, ale wtedy nie wiesz tak naprawdę: po co jestem? Wtedy żyjesz tak jak świece w kartonie. 

Albo będziesz rozdawać światło i ciepło. Wtedy masz jakiś sens. Wtedy cieszysz się, że jesteś, wtedy twoje życie ma sens. 

Ale by tak było, musisz coś z siebie dać, przede wszystkim to, co czyni ciebie żywotnym, twoją radość i serdeczność, wierność i uśmiech, jak również twoje lęki i smutki. 

Także twoimi tęsknotami winieneś podzielić się z innymi ludźmi, jak też wszystkim co jest w tobie żywotne, co lubisz, co jest ci miłe i cenne. 

Przy tym nie musisz się lękać, jeżeli sam coś stracisz, staniesz się „mniejszy” jak ja. To tylko pozorna strata. Wewnątrz będziesz coraz bardziej jaśniał. 

Myśl zatem spokojnie o tym wszystkim, gdy widzisz palącą się świecę: bo sam jesteś też taką świecą!

 

Modlitwa przy zapaleniu świecy przed obrazem lub figurą Maryi

 

W blasku tej świecy 

chcę jeszcze przez chwilę tutaj 

przy Tobie pozostać, 

trwając w ciszy i na modlitwie.

Najświętsza Maryjo, Matko Boża, 

Tobie powierzam siebie, 

moje trudności i troski,  

obawy i nadzieje, 

a także moje sprawy, problemy i intencje,

z którymi dziś do Ciebie przychodzę…

 

Panie Jezu, Ty znasz mnie. 

Spojrzyj na tę świeczkę i na światło, które ona daje. 

Przyjmij ją jako wyraz mojej modlitwy, 

mojej wiary i ufności.

A kiedy stąd odejdę, 

niech ona będzie znakiem, 

że nadal pozostaję w Twej obecności 

z wszystkimi moimi intencjami.

 

Jezu, Ty powiedziałeś: 

„Ja jestem z wami przez wszystkie dni”.

Ty jesteś ze mną w moim codziennym życiu.

Daj mi odwagę i siłę 

do pójścia drogą, 

która jest przede mną. 

Pomóż mi na tej drodze doświadczyć, 

że Twoja miłość podtrzymuje mnie i stale dźwiga.

 

Maryjo, 

to światło jeszcze przez jakiś czas 

będzie płonąć przed Tobą, 

mówiąc o tym, 

co jest treścią mojego życia. 

Moje radości i moje zmartwienia, 

moje prośby i moje dziękczynienie, 

moje lęki i moje zaufanie, 

wszystko to przynoszę Tobie 

w tym małym znaku światła.

Wiem, 

że Ty wszystko to przyjmiesz 

do swego serca

i przedstawisz Twojemu Synowi 

Jezusowi Chrystusowi, 

Synowi Bożemu, 

który objawił się nam jako „Światłość świata”.

Gdy stąd odejdę, 

niech to małe światło 

płonie przed Tobą i przed Nim i mówi: 

„Panie, wierzę i ufam Tobie. 

Błogosław mnie 

i bądź zawsze i wszędzie ze mną!”

Amen!

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

O, daj nam, Panie, natchnienie do wiary!

 

O, daj nam Panie, natchnienie do wiary,

Albowiem wiara jest trudną twórczością,

Która wymaga czujności sumienia,

Ognia, pokory i woli, bez której

Nie ma modlitwy ani nie ma skruchy

I świadomości popełnionych grzechów.

Bo wiara w Ciebie winna być tworzywem,

W którym się człowiek cały wypowiada

Jak malarz w barwie, jak poeta w słowie,

Jak kompozytor w układaniu dźwięków.

Każdy z nas musi tę wiarę kształtować

Według wymogów swojej twórczej woli,

Według potrzeby swojej osobowości.

I ten wysiłek nawet nie wystarczy,

Bo chcąc naprawdę wierzyć w Ciebie, Boże,

Musimy zostać artystami wiary

I nieustannie tę wiarę zdobywać,

I wciąż od nowa zdobywać jej głębię,

Jak zdobywamy nowe słowo w wierszu,

Jak zdobywamy nowy dźwięk w muzyce

I nowe barwy na płótnie obrazu.

Każda rutyna i każda maniera

Są śmiercią wiary i śmiercią sumienia.

O, daj nam, Panie, natchnienie do wiary!

 

Roman Brandstaetter

Czekając na konklawe

 

W ub. miesiącu  (grudzień 2024) powstał jedyny w swoim rodzaju portal internetowy na świecie. Jest adresowany do zaledwie 139 osób na naszym globie, których średnia wieku wynosi ok. 70 lat. Ich znaczenie pozostaje jednak ogromne, ponieważ to właśnie oni dokonają jednego z najważniejszych wyborów na świecie. Mowa o kolegium kardynalskim, które wskaże następnego papieża po 88-letnim dziś Franciszku.

 

Rola sekretnych konsystorzy

Inicjatorami powstania portalu College of Cardinals Report jest dwójka opiniotwórczych amerykańskich watykanistów: Diane Montagna i Edward Pentin. Skąd ta idea? Otóż skonstatowali oni, że wybór papieża w dużej mierze zależy od tego, na ile purpuraci znają siebie nawzajem. Abp Józef Michalik opowiadał, że odwożąc Karola Wojtyłę na konklawe w 1978 r., zapytał go, ilu członków kolegium kardynalskiego zna osobiście. Metropolita krakowski odpowiedział, że na 110 hierarchów nie poznał tylko czterech. Dziś taka sytuacja jest niemożliwa. Dlaczego? Podczas poprzednich pontyfikatów najważniejszymi wydarzeniami, podczas których purpuraci mogli się poznać, były konsystorze, czyli zebrania kolegium kardynalskiego, w trakcie których papieże kreowali nowych członków owego elitarnego gremium. 

Konsystorze mają dwie części: publiczną i sekretną. W trakcie tej pierwszej w bazylice św. Piotra odbywa się uroczystość wręczenia dostojnikom czerwonych biretów. Część tajna przebiega natomiast za zamkniętymi drzwiami. Wtedy kardynałowie, którzy zjechali się do Rzymu z całego świata, mogą swobodnie porozmawiać we własnym gronie, nawiązać kontakty, wymienić się opiniami, przedyskutować różne problemy.

 

Od 2014 r. Franciszek zwołał siedem konsystorzy, które miały tylko część jawną, a nie miały sekretnej. Purpuraci z całego świata mogli się wówczas zobaczyć jedynie podczas celebracji w bazylice, nie mieli natomiast okazji, by poznać się podczas dłuższego spotkania. Na dodatek wielu z nich pochodziło z odległych krajów, a ich sylwetki i poglądy były szerzej nieznane nawet w kręgach zawodowych komentatorów religijnych. W dużej mierze wynikało to z papieskiej polityki personalnej promującej nie tyle wpływowych biskupów z tradycyjnych stolic kardynalskich, ile mało znanych duchownych z niedużych diecezji z niewielką liczbą wiernych.

 

Kardynałowie kontra Walter Kasper

Dlaczego Franciszek zerwał z tradycją zwoływania konsystorzy niejawnych? Aby to zrozumieć, musimy się cofnąć do lutego 2014 r. Wybrany niedawno papież zebrał wówczas kardynałów na swój pierwszy i jedyny konsystorz przebiegający zgodnie z tradycją, by podczas dwudniowych obrad za zamkniętymi drzwiami porozmawiać o problemach związanych z planowanym synodem biskupów ds. rodziny. Zadanie wygłoszenia przemówienia inauguracyjnego powierzył kard. Walterowi Kasperowi, którego wystąpienie sprowadzało się właściwie do uznania jednego postulatu: zgody na dopuszczanie do komunii par niesakramentalnych, czyli osób rozwiedzionych i utrzymujących relacje seksualne w ponownych związkach. Niemiecki dostojnik zaznaczył, że przedstawia swój pomysł w porozumieniu z papieżem. Wystąpienie było niemiłym zaskoczeniem dla większości zebranych. Kolejne zdumienie przeżyli kilka dni później. Do tamtej pory to, o czym mówiono podczas konsystorzy sekretnych, pozostawało w tajemnicy i nie mogło być ujawniane na zewnątrz. Kard. Kasper otrzymał jednak od Franciszka zgodę na złamanie tej tajemnicy i 1 marca na łamach dziennika „Il Foglio” opublikował tekst swojego wystąpienia. Niemiecki hierarcha nie wspomniał jednak, iż jego mowa wzbudziła zdecydowaną krytykę miażdżącej większości kardynałów, którzy zabrali głos po nim, nie zostawiając na referencie suchej nitki. Następny dzień obrad rozpoczął się od przemówienia Franciszka, który wygłosił wielką pochwałę na cześć kard. Kaspera. Przyznał, że przed snem ponownie przeczytał jego wystąpienie i doszedł do wniosku, że jest to niezwykle głęboki tekst stanowiący przykład teologii uprawianej na kolanach. Jeśli papież sądził, że nada w ten sposób ton dalszej dyskusji, to się mylił. Kolejni purpuraci zabierający po nim głos nie kryli swego krytycyzmu wobec przedstawionego im pomysłu, twierdząc, że jest to postulat niezgodny z odwiecznym i niezmiennym nauczaniem Kościoła na temat sakramentów Eucharystii i małżeństwa.

 

Ponieważ zza zamkniętych drzwi do opinii publicznej przedostał się tylko jeden głos (należący do kard. Kaspera), do akcji postanowiła wkroczyć Kongregacja Nauki Wiary. Jej ówczesny prefekt kard. Gerhard Müller przygotował tekst dla watykańskiego dziennika „L’Osservatore Romano”, by pokazać, że większość kolegium kardynalskiego miała inne zdanie niż niemiecki hierarcha. Publikacja nie ukazała się jednak drukiem, ponieważ wstrzymał ją sam Franciszek. Mimo to kilkunastu wpływowych purpuratów wypowiedziało się publicznie przeciw postulatom kard. Kaspera. Czterech z nich napisało nawet dubia do papieża, pokornie zadając mu pytania, czy podtrzymuje on oficjalne stanowisko Kościoła, które jest publicznie kwestionowane. Nigdy nie doczekali się odpowiedzi.

 

Lustracja 22 „papabili”

Po tamtych wydarzeniach Franciszek na dziewięć lat zrezygnował ze zwoływania konsystorzy tajnych. Uczynił to dopiero jesienią 2023 r., gdy dokonał już znaczącej wymiany składu kolegium kardynalskiego. Obrady, do których dopuścił, były jednak mocno ograniczone w porównaniu z poprzednimi tego typu wydarzeniami. Purpuraci nadal się nie znają i wiedzą o sobie niezwykle mało.

 

Żeby temu zaradzić, Diane Montagna i Edward Pentin stworzyli portal, na którym nie tylko prezentują dane biograficzne wszystkich kardynałów. Wytypowali także 22 „papabili”, czyli najbardziej prawdopodobnych kandydatów do objęcia urzędu papieskiego po Franciszku, a następnie przedstawili stosunek wspomnianych hierarchów do kwestii budzących dziś najwięcej dyskusji i kontrowersji w Kościele, takich jak wyświęcenie kobiet na diakonisy, błogosławienie par homoseksualnych, zniesienie celibatu księży, zakaz odprawiania tradycyjnych mszy łacińskich, tajne porozumienie Stolicy Apostolskiej z komunistycznym rządem Chin, promowanie synodalności w Kościele, ponowne odczytanie encykliki Pawła VI „Humanae vitae” (czyli stosunek do antykoncepcji), komunia dla osób rozwiedzionych i pozostających w ponownych związkach oraz niemiecka droga synodalna.

 

Na 139 purpuratów, którzy mają prawo głosu podczas konklawe, aż 120 zostało nominowanych przez Franciszka. A skoro tak, to można założyć, że jego następca będzie kontynuował rozpoczętą przez niego rewolucję teologiczną. Nie jest to wcale takie pewne. Twórcom portalu chodzi o to, by kardynałowie uczestnicy najbliższego konklawe mieli pełną wiedzę na temat tego, jakie poglądy reprezentują ci, którzy będą brani pod uwagę jako najważniejsi kandydaci do objęcia urzędu papieskiego. W 2013 r. wielu elektorów, wybierając Jorge Mario Bergoglio, nie miało świadomości, jakie stanowisko zajmie on w sprawach budzących dziś najwięcej emocji, takich jak np. zgoda na błogosławienie par jednopłciowych zawarta w watykańskiej deklaracji „Fiducia supplicans” z grudnia 2023 r.

 

Kontynuacja czy zerwanie?

Na 139 purpuratów, którzy nie ukończyli jeszcze 80. roku życia, a więc mają prawo głosu podczas konklawe, aż 120 zostało nominowanych przez Franciszka. Niektórzy uważają, że skoro wykreował on kolegium kardynalskie na swój obraz i podobieństwo, to jego następca będzie kontynuował rozpoczętą przez niego rewolucję teologiczną. Nie jest to jednak wcale takie pewne. Lojalność wobec biskupa Rzymu kończy się bowiem z chwilą jego śmierci. Później elektorzy kierują się innymi priorytetami. Liczba 22 „papabili” wytypowanych przez Montagnę i Pentina, wskazuje, że nie ma jednego, dwóch czy trzech zdecydowanych faworytów, a wynik głosowania będzie zależeć od logiki przyjętej przez kardynałów. Wcale nie musi ona oznaczać kontynuacji linii Franciszka. Coraz większa liczba duchownych i świeckich, zarówno zwolenników, jak i przeciwników obecnego pontyfikatu, dostrzega bowiem pogłębiający się kryzys Kościoła, a zwłaszcza chaos i zamęt wywoływane przez niejednoznaczne oraz często sprzeczne ze sobą gesty i wypowiedzi płynące z Watykanu. Papież zamiast być rozwiązaniem problemu, stał się jego częścią. W tej sytuacji kontynuowanie linii teologicznej obecnego pontyfikatu jawi się wielu dostojnikom jako pogłębianie zapaści. To sprawia, że na najbliższym konklawe nie będą mieli raczej szans rewolucyjni radykałowie i homolobbyści w rodzaju kardynałów Reinharda Marxa z Niemiec, Jeana-Claude’a Hollericha z Luksemburga czy Blase’a Cupichai Roberta McElroya z USA.

 

Ważnym wydarzeniem, które może wpłynąć na przebieg konklawe, była wspomniana już deklaracja „Fiducia supplicans” zezwalająca księżom na błogosławienie par homoseksualnych. Wywołała ona bunt wielu episkopatów, zwłaszcza w Afryce, gdzie tamtejsi biskupi gremialnie odrzucili watykański dokument. Pod wpływem masowego protestu czarnoskórych hierarchów Stolica Apostolska ugięła się i przyznała Kościołowi na Czarnym Lądzie prawo do zignorowania „Fiducia supplicans”. Z pewnością był to punkt zwrotny w historii obecnego pontyfikatu. Po raz pierwszy doszło bowiem do zbiorowego publicznego sprzeciwienia się decyzjom samego papieża przez ogromną większość biskupów w skali całego kontynentu. Na dodatek ich rewolta była na tyle skuteczna, że udało im się postawić na swoim. Część dostojników uznała, że Franciszek, aprobując błogosławienie par homoseksualnych, przekroczył cienką czerwoną linię. Do tego grona należy m.in. kard. Robert Sarah z Gwinei, który w ub.r. odbył długą podróż po Afryce, odwiedzając kilka krajów, wyświęcając księży i spotykając się z biskupami. Wszędzie wygłaszał przemówienia, w których mobilizował miejscowych hierarchów do oporu wobec watykańskiej deklaracji, polemizując ze stanowiskiem samego Franciszka.

 

Blokująca mniejszość

Budowanie przez gwinejskiego dostojnika bloku sprzeciwu wobec rewolucji teologicznej Franciszka należy widzieć w perspektywie najbliższego konklawe. Według obowiązujących przepisów do wyboru papieża są wymagane dwie trzecie głosów w kolegium kardynalskim, czyli (przy obecnej liczbie) poparcie 93 hierarchów. Wystarczy jednak tzw. mniejszość blokująca ( jedna trzecia głosów), by uniemożliwić wybór niechcianego pretendenta. W praktyce musi się więc znaleźć co najmniej 47 purpuratów, którzy nie dopuszczą do elekcji modernistycznego kandydata. Obecnie Afrykę reprezentuje w kolegium 19 elektorów. Mogą oni liczyć na poparcie części dostojników Globalnego Południa wybranych z klucza geograficznego, takich jak kardynałowie Daniel Sturla z Urugwaju, Charles Bo z Mjanmy, Louis Sako z Iraku, Cezar Costa z Brazylii, Luis José Rueda Aparicio z Kolumbii, Luis Cabrera Herrera z Ekwadoru, Tarcisio Isao Kikuchi z Japonii, Chibly Langlois z Haiti, Lazarus You Heung-sik z Korei Południowej, Virgilio do Carmo da Silva z Timoru Wschodniego czy William Goh z Singapuru. W tym gronie nie zabraknie również hierarchów z Europy Środkowej i Wschodniej. Niektórzy watykaniści szacują, że w kolegium kardynalskim może być ok. 50 takich dostojników.

Na niekwestionowanego przywódcę grupy afrykańskiej wyrasta kard. Robert Sarah, cieszący się wielkim autorytetem w świecie katolickim. O ile dziś nie można wytypować zdecydowanego pretendenta do tronu Piotrowego, o tyle można się pokusić o wskazanie osoby, która już teraz wywiera duży wpływ na dokonanie takiego wyboru. To właśnie kard. Sarah. Co prawda 15 czerwca skończy on 80 lat i straci prawo udziału w konklawe, ale dziś to właśnie wokół niego krystalizuje się blok obrońców ortodoksji z Czarnego Lądu. Naturalnym kandydatem tej grupy wydaje się kard. Fridolin Ambongo z Demokratycznej Republiki Konga, który stał na czele buntu afrykańskich episkopatów przeciw „Fiducia supplicans”. Niewykluczone, że podczas konklawe może nastąpić pat między „bergogliańską większością” a „blokującą mniejszością”. Wówczas pojawi się konieczność wyboru kompromisowego kandydata mogącego pogodzić obie strony. Do podobnej sytuacji doszło na konklawe w październiku 1978 r., gdy żaden z dwóch włoskich purpuratów (Giuseppe Siri i Giovanni Benelli) nie zdołał zyskać wystarczającej większości głosów. Wtedy otworzyła się możliwość wyboru Karola Wojtyły. Gdyby miał się powtórzyć analogiczny scenariusz, trudno jest wskazać jednoznacznego faworyta. Przeciągające się konklawe będzie oznaczać mozolne poszukiwanie kompromisowego kandydata. Wtedy rośnie szansa, że zostanie wybrany ktoś, kogo zaakceptuje blokująca mniejszość.

 

Autor: Grzegorz Górny

Duchowa podróż nad Jordan. 

 

W roku wielkiego Jubileuszu wracamy chętnie myślą do początków chrześcijaństwa – do zbawczego dzieła Jezusa Chrystusa i ewangelizacyjnych trudów Jego uczniów, zwłaszcza Dwunastu Apostołów.  To oni niestrudzenie głosili Ewangelią Pana i tych, którzy przyjęli Jego naukę, chrzcili w imię Trójcy Przenajświętszej, włączając ich w ten sposób w jej wewnętrzne życie i do wspólnoty Chrystusowego Kościoła.  W tym Świętym Roku jest wskazane odnowić przyrzeczenia złożone w sakramencie chrztu świętego. Zapraszam więc do duchowej wędrówki nad Jordan, gdzie chrzest z rąk Jana Chrzciciela przyjął także sam Zbawiciel.

 

Stoję nad rzeką Jordan, tam, gdzie Jan chrzcił. Przede mną Jan - ostatni prorok Izraela nawołujący do nawrócenia i do pokuty: „Oto wkrótce przyjdzie Mesjasz Pan. Przygotujcie się duchowo. Prostujcie dla Niego drogi”.

Bóg chce przyjść także do mnie. Czy jestem gotowy? Chrzest uwalnia z grzechów, ale zakłada radykalne nawrócenie. Czy rzeczywiście odwróciłem się od zła, od wszystkich bożków usiłujących zapanować nad moim życiem (bogactwo, kariera, sukces, grzeszne przyjemności…), by konsekwentnie dać pierwsze miejsce Bogu?

Teraz wstępuję do rzeki, wchodzę coraz głębiej w jej nurt i zanurzam się całkowicie. Ogarnia mnie lęk. Przecież mogę utonąć! Chrzest ma w sobie coś ze śmierci: umiera „stary człowiek”. To musi być bolesne.

Ale wkrótce wynurzam się i szybko chwytam oddech: narodziłem się na nowo! Oddalenie się od Boga to niejako utonięcie, teraz zostało mi ofiarowane życie. Zaistniałem jako „nowy człowiek” - stworzony na nowo przez Boga - na Jego obraz. Umarłem z Jezusem i z Nim zmartwychwstałem do życia wiecznego (por. Rz 6,3-11).

I oto „niebo się otwiera” i z wysoka zstępuje Duch Święty – w postaci gołębicy. W owym czasie gołąb uchodził za symbol miłości: na dawnych obrazach widać pary zakochanych a pomiędzy nimi fruwające gołąbki. Duch Święty to Duch miłości, to miłość zstępuje na Jezusa w Jego chrzcie.

Nie tylko Jezus przyjmuje Ducha Świętego – we mnie też na mocy chrztu i bierzmowania mieszka Święty Duch! Boża moc mnie wypełnia i chce promieniować na innych. Czy pozwalam Duchowi, by mnie w pełni posiadał i we mnie działał? 

Niekiedy w człowieku rodzi się nagle zachwyt dla Boga i silna wola, by Mu służyć i o Nim świadczyć. Trzeba powierzyć się takim charyzmatycznym darom i pozwolić im działać. One poprowadzą mnie łatwiej i szybciej do Boga aniżeli wszystkie moje moralne wysiłki. 

A teraz chcę razem z Jezusem modlić się i wielbić Ojca. Raptem słyszę Jego głos: „To mój umiłowany Syn; w Nim znalazłem swoje upodobanie”!

Te słowa skierowane kiedyś do Jezusa odnoszą się również do mnie. Każdy wierzący w Boga jest „dzieckiem Boga”, ma prawo tak się czuć - jako syn i jako córka Boga. To znaczy: Bóg mówi do mnie swoje „tak”! On mnie w pełni akceptuje, bo mnie kocha. Ta pewność powala mi żyć. Jak wspaniałe jest to uczucie: być całkowicie akceptowanym przez Boga, chociaż może ludzie mnie odrzucają, lekceważą, pomijają; być kochanym, nawet jeżeli jestem zupełnie samotny; móc ufać Bogu, niezależnie od tego, jakimi problemami jest obarczone moje życie!

W końcu odchodzę, opuszczam rzekę Jordan i wracam do ludzi, do wspólnoty. Przyjąłem od Boga dar, będący zarazem zobowiązaniem i mandatem: wszystkim ludziom, których spotkam na drogach życia głosić miłość Ojca i kreatywną moc Jego Ducha - słowami, ale jeszcze bardziej czynami!

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

Europo, wróć do korzeni!

 

W Afryce i w Azji notuje się zdumiewający rozkwit chrześcijaństwa. Prognozy wskazują, że punkt ciężkości chrześcijaństwa przesunie się w bliskiej już przyszłości na tamte kontynenty. A co z Europą? Kościół instytucjonalny jest tu dobrze zorganizowany i pod względem materialnym dostatecznie lub dobrze uposażony. Jest jednak niezbitym faktem, że od 400 lat na tym kontynencie szerzy się pogaństwo i ateizm. Obraz nowego oblicza świata, cywilizacji bez Boga i bez nadziei życia wiecznego ilustruje wiersz K. Wierzyńskiego:

Wymyśliliśmy wyścigi (…) loterie (…) pokazy

Wymyśliliśmy tyle namiętności, że nie ma w nas nic prócz terroru życia.

Wymyśliliśmy systemy filozoficzne (…) wojny i pomniki.

Wymyśliliśmy brak czasu, aby nie zostawać ze sobą samym.

Wymyśliliśmy wszystko, by zapomnieć o śmierci

I zapomnieliśmy.

I cieszymy się z utraty pamięci.

I śmiejemy się z ludzi, którzy nie wymyślili nic,

Ale wierzą w inny początek i koniec.

I klękają utrudzeni.

I twarz kryją w dłonie. I wiedzą, co mówią.

Gdy szepczą przed nocą:

Odpuść nam nasze winy.

Na pierwszym miejscu postawić Boga, a nie „palić kadzidło bożkom” – to jedyna szansa ratowania tradycyjnych wartości europejskich.

Inna przyczyna zaniku wiary (albo jego przejaw) to brak wiedzy religijnej. Zaufanie Bogu zakłada poznanie i miłość Boga. Tymczasem coraz więcej ochrzczonych nie zna podstawowych prawd chrześcijańskiej wiary. Odpowiedzmy sobie szczerze na pytanie, co przeciętny chrześcijanin wie o Trójcy Świętej, Wcieleniu, Jezusie, sakramentach, istocie Kościoła lub sprawach ostatecznych? Cóż pomogą ozdobne, wspaniałe egzemplarze Biblii stojące na regałach i pokryte kurzem? „Kto nie zna Biblii, nie zna Chrystusa” – powiedział św. Hieronim. Brak wiedzy w zakresie treści wiary prowadzi do zaniku praktyk religijnych: do porzucenia niedzielnej Eucharystii, sakramentów, nabożeństw, modlitwy i w konsekwencji także do zaniechania praktyk chrześcijańskiej caritas. Zanik wiary w sercu Kościoła prowadzi do niewiary i bezbożnictwa w świecie. Uzdrawianie sytuacji musimy zacząć od nas samych. Solidna wiedza religijna, zakorzenienie w wierze i praktykowanie jej kształtują radosnych świadków wiary. Wzajemne oddziaływanie wiedzy i praktyk religijnych to klucz do odnowy wiary i klucz do tzw. nowej ewangelizacji. „Nowa ewangelizacja” odnosi się do tych wszystkich, którzy zostali ochrzczeni, ale pod wpływem trendów czasu, pod presją dyktatury liberalizmu, relatywizmu, sekularyzmu i ateizmu utracili wiarę i odeszli od Kościoła. Kiedy człowiek odcina się od Boga, pozbawia się fundamentu budowli swego życia, a w jego wnętrzu powstaje pustynia. Dziś sprawdzają się słowa Fryderyka Nietzsche, który w dziele „Wiedza radosna” (1882) ustami „oszalałego starca”, przynoszącego wiadomość o „śmierci Boga” oznajmiał:

„Gdzie się Bóg podział? Powiem wam! Zabiliśmy go – wy i ja! Wszyscy jesteśmy jego zabójcami! (…) Cóż uczyniliśmy odpętując ziemię od jej słońca? Dokąd zdąża teraz? Dokąd my zdążamy? Precz od wszystkich słońc? Nie spadamyż ustawicznie? I w tył, i w bok, i w przód, we wszystkich kierunkach? Jestże jeszcze jakieś na dole i na górze? Czyż nie błądzimy jakby w jakiejś nieskończonej nicości? Czyż nie owiewa nas pusty przestwór?”

Nowa ewangelizacja jako wyraz miłości do człowieka i świata to szukanie dróg, by światu przywrócić równowagę, wnieść weń Życie i Światło, a pustynię wielu współczesnych zapełnić skarbem Ewangelii i spotkaniem z Chrystusem, który jest Drogą, Prawdą i Życiem. Warunkiem skuteczności ewangelizacyjnych zabiegów jest osobista, głęboka i żywa wiara. Ta zaś jest darem i zadaniem, łaską Boga i osobistą decyzją, ryzykiem i pewnością; nie jest wartością stałą, lecz czymś, co trzeba stale na nowo zdobywać i kształtować. Przede wszystkim wyjść z małego ubranka i bucików wiary dziecięcej, zwyczajowej, i przybrać godne szaty wiary świadomej, dojrzałej i żywej, takiej, co „góry przenosi”. Bo to jest tak, jak pisze ks. Jan Twardowski:

Jak często trzeba tracić wiarę

urzędową

nadętą

zadzierającą nosa do góry 

asekurującą

głoszona stąd dotąd

żeby odnaleźć tę jedyną

wciąż jak węgiel jeszcze zielony

tę która jest po prostu

spotkaniem po ciemku

kiedy niepewność staje się pewnością

prawdziwą wiarą bo całkiem nie do wiary.    

Europa ma swoją długą historię, a jej ostatnim ogniwem jest Unia Europejska. Ma ona swoich pionierów-założycieli, którzy na zgliszczach II wojny światowej marzyli o trwałym zjednoczeniu Europy i szukali porozumienia między narodami na gruncie gospodarczym, ekonomicznym, handlowym, a także w obszarze wymiany dóbr kulturalnych i duchowych. Po upadku komunizmu Unia Europejska poszerzyła się o nowe kraje z Europy Wschodniej. Wydawało się, że dobra to wizja i właściwy kierunek, i że Europa może dla świata być modelem dobrobytu, wolności i budowania ładu społecznego na fundamencie chrześcijańskich wartości.

Zło jednak nie śpi. W miejsce „wolności do…” pojawił się ideał „wolności od…”, tzw. liberalizm (libertynizm), odrzucający wszystko, co stanowi przeszkodę do łatwego życia, a propagujący wybujały indywidualizm, doprowadzoną do przesady kulturę posiadania i przyjemności, rozpasaną konsumpcję. Odchodzi się zatem od leżących u podwalin Europy zasad moralnych, wartości i ideałów zawartych w Ewangelii Chrystusa. Agresywna rewolucja kulturowa prowadzi do dramatycznych przemian w społecznościach europejskich, gdzie większość już nie potrzebuje Boga, Jego Dekalogu ani Chrystusowego Kościoła. Unię postrzegamy dziś jako zimną technokrację, monstrualną biurokrację, wspólnotę gospodarczo-polityczną zapominającą o historii, o swych korzeniach i oddalającą się coraz bardziej od chrześcijańskiego dziedzictwa Europy. W Unii nie ma już miejsca dla Chrystusa! Joseph Weiler, żydowski prawnik z USA, uważa, że dziś Europa zachorowała na „chrystofobię”. Nie ma już okrutnych systemów nazizmu i komunizmu, które ze zwalczania Chrystusa uczyniły główny cel swej nieludzkiej polityki. Runęły mury podziałów i prześladowanie chrześcijan, ale pozostaje awersja do Chrystusa, odzwierciedlająca się w przekazach kultury i w głównym nurcie propagandy. Dla przykładu: na rok 2010/11 Unia Europejska wydała kalendarz uczniowski w nakładzie trzech milionów egzemplarzy. Uwzględniono w nim święta hinduskie, mahometańskie i żydowskie, tylko nie chrześcijańskie. Chrystusa i Jego krzyż wyrzuca się ze szkół, uniwersytetów, szpitali i gmachów parlamentów, obraża Go w filmach i sztukach teatralnych, pali kościoły i katedry. Trudno oprzeć się wrażeniu, że powraca Wielki Inkwizytor z powieści Fiodora Dostojewskiego, który mówi Chrystusowi:

„Dlaczego przychodzisz nam przeszkadzać? Bo że przychodzisz, aby nam przeszkadzać, to sam dobrze wiesz. A czy wiesz, co się stanie jutro? Nie wiem, ktoś Ty i wiedzieć nie chcę, czy to Ty, czy tylko Jego podobieństwo, sobowtór, ale możesz być pewny, że jutro Cię zasądzę i spalę na stosie jako najgorszego z heretyków, a ten sam lud, który dziś całował Twoje stopy, jutro na jedno moje skinienie rzuci się do podgarniania węgla na Twoim stosie. Wiesz o tym czy nie? Tak, Ty chyba jednak zdajesz sobie z tego sprawę… Dlaczego więc przychodzisz teraz nam przeszkadzać? I to tak milcząco przenikliwie patrzysz na mnie swoimi łagodnymi oczyma? Wpadnij w gniew, ja nie chcę Twojej miłości, bo sam Ciebie nie kocham… Idź sobie i nie przychodź więcej… nie przychodź wcale… nigdy, nigdy!”

 

Papież Franciszek podczas wizyty w Parlamencie Europejskim w Strassburgu w 2014 r. apelował, by Europa odnalazła swoją duszę. Powołał się przy tym na słowa długoletniego Przewodniczącego Komisji Europejskiej Jaquesa Delorsa, iż Europa zbudowana jest na trzech wzgórzach: na Akropolu w Atenach, Kapitolu w Rzymie i Golgocie w Jerozolimie (podobno ten obraz pochodzi od prezydenta Niemiec Teodora Heussa).

Akropol symbolizuje grecką filozofię oraz tamtejsze demokratyczne formy życia społecznego. Greccy filozofowie uznając, że rozum jest zdolny do poznania prawdy, pytali o ostateczne fundamenty ludzkiej egzystencji i wszelkiego bytu.  Europa jest w konsekwencji środowiskiem naukowej interpretacji świata. Akropol to także początek demokracji, będącej jak dotąd najlepszą formą życia społecznego.

Drugi filar Europy to Wzgórze Kapitolińskie, symbolizujące tradycję prawa rzymskiego. Praworządność to znak szczególny Europy. Wszystkie systemy praw europejskich i kościelnego prawa kanonicznego bazują na podstawowych założeniach rzymskiego prawa.

Trzecie wzgórze to Golgota, na której został ukrzyżowany Jezus Chrystus. Krzyż to znak nieskończonej miłości Boga, znak zbawienia i mocy miłości, znak wiążący Niebo z ziemią i symbol chrześcijańskiej wiary.

Streszczając - do istoty Europy należą: naukowa interpretacja świata, demokracja i praworządność oraz zwycięski Krzyż Chrystusa jako „wielki Plus” -miłosierne „tak” Boga wobec człowieka i świata.

Wzgórze Golgoty znajduje się poza geograficznie określaną Europą – Ziemia Święta należy już do Azji. W pojęciu „Europa” nie idzie zatem tylko o wymiar geograficzny lub gospodarczo-polityczny, lecz o duchowy. To właśnie skłoniło Benedykta XVI do stwierdzenia, że dla Europy ważne jest również „czwarte wzgórze” - góra Synaj – miejsce objawienia Dekalogu. Wiele z idei dziesięciu przykazań Bożych weszło do karty praw w Europie. Biblijny obraz Boga w człowieku i wiara we Wcielenie Syna Bożego uzasadniają niezbywalną godność każdego człowieka - od poczęcia do naturalnej śmierci. Dekalog stoi także na straży kultu Bożego, ochrony świętości małżeństwa i rodziny, zabezpieczenia własności i dobrego imienia każdego człowieka. Ale i w tych obszarach liberalne kręgi podważają i odrzucają dawne prawdy i reguły etyki. Tymczasem tam, gdzie nie przestrzega się Bożych przykazań, tam nie tylko obrażany jest Bóg, lecz zagrożony jest człowiek, Ktoś mądrze powiedział: „Kto pluje w niebo, trafia właściwie samego siebie”.

W kształtowaniu się Europy znaczną rolę odgrywało jeszcze piąte wzgórze – Montecassino, gdzie św. Benedykt w 529 r. założył pierwszy klasztor. To ten sam rok, gdy w Atenach Akademia Platona na rozkaz cesarza Justyniana zamykała swe bramy. Klasztory to niejako „duchowe elektrownie” Europy, źródła jej energii i światła; to nie tylko miejsca wiary i kultu Bożego, lecz także centra wychowania, kształcenia i kultury.  Sieć klasztorów rozsianych po Europie przez dobroczynną i kulturową działalność łączyła i scalała grupy społeczne oraz strzegła i przekazywała nowym pokoleniom dziedzictwo antyczne i judeo-chrześcijańskie. Od zakonów uczono się godności pracy jako kontynuacji aktu stwórczego Boga i wiązano ją z modlitwą (Ora et labora). Akceptowano regułę św. Benedykta: „Nic nie należy stawiać przed liturgią”. W dawnej Europie było oczywiste, że tam, gdzie Bogu przyznaje się pierwsze miejsce, tam człowiek niczego nie traci, a wręcz przeciwnie doświadcza swojej wielkości i godności. 

Wpływ chrześcijaństwa na Europę Józef Ratzinger (późniejszy papież Benedykt XVI) w 1980 r. tak opisał:

„Europa stała się Europą dzięki chrześcijańskiej wierze, która zawiera w sobie dziedzictwo Izraela i równocześnie przejęła i zasymilowała to, co najlepsze w duchowości greckiej i rzymskiej.” 

Europa jest więc wykwitem spotkania trzech kultur: greckiej, rzymskiej i judeo-chrześcijańskiej, a ich wartości stanowią o „duszy Europy”. Nie ma zatem Europy w sensie duchowym bez chrześcijaństwa – bez wiary w Boga, bez Ewangelii Jezusa i bez Chrystusowego Kościoła. 

Robert Schumann (1886-1963), katolicki architekt Europy, obejmując urząd pierwszego prezydenta Parlamentu Europejskiego w 1958 r.  tak opisał jego zadania: 

„Jesteśmy zobowiązani odwołując się do chrześcijańskich podstaw Europy stworzyć model takiego sprawowania władzy, który sprawi, że przez pojednanie powstanie „wspólnota narodów” - w wolności, sprawiedliwości, solidarności i pokoju - głęboko zakorzeniona w podstawowych wartościach chrześcijańskich.”

Przewodniczący Komisji Episkopatu Polski, abp. Stanisław Gądecki w liście do uczestników III Międzynarodowego Kongresu Ruchu „Europa Christi” w dniach 13-14 lutego 2019 r. na Jasnej Górze pisał m. in.: 

„Do drenowanej w sposób brutalny i reżimowy przez ideologię marksistowską chrześcijańskiej Europy po wschodniej stronie żelaznej kurtyny dołączył drenaż bardziej wyrafinowany, jeszcze subtelniejszy i bardziej zakamuflowany, ukierunkowany nie na całe społeczeństwo, ale skupiony na intelektualnych elitach Europy Zachodniej. Niepostrzeżenie kultura i sztuka, nauka i prawodawstwo, stały się polem rewolucji aksjologicznej, czego przejawem jest dziś tak widoczna wojna kultur.”

Nasz Stary Kontynent, nasza Unia Europejska, pozbawiona swojej jedności kulturowej, której tożsamość wyznacza chrześcijaństwo, przestaje być Europą! Dlatego apel św. Jana Pawła II należy powtarzać głośno i ciągle na nowo: 

„Europa potrzebuje Polski. 

Kościół w Europie potrzebuje świadectwa wiary Polaków. 

Polska potrzebuje Europy. 

Od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej.”

 

„Stara Europo, odnajdź siebie samą! 

Bądź sobą! Odkryj swe początki. 

Tchnij życie w swoje korzenie. 

Tchnij życie w autentyczne wartości, które sprawiały, że twoje dzieje były pełne chwały, a twoja obecność na innych kontynentach dobroczynna. Odbuduj swoją jedność duchową w klimacie pełnego szacunku dla innych religii, dla prawdziwych swobód”.

 

ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak

Drogi wiary

 

Kiedyś także dla mnie zajaśniała „gwiazda na niebie”! To z nią wyszedł mi naprzeciw sam Bóg: w przepełnionej miłością i wiarą trosce rodziców, w gorliwości księdza katechety lub nauczycielki religii, w spotkaniu z wiarygodnym chrześcijaninem, w pięknie przyrody, w słowie Pisma świętego, w przemawiającym do duszy artyzmie obrazu, w fascynującym witrażu katedry, w porywającej muzyce…. 

Istnieje wiele takich gwiazd w naszym życiu. One zapraszają do wyruszenia w drogę ku Bogu. Niektóre ledwie się pojawią, a już wiemy, o co chodzi; inne świecą dość długo, zanim postawimy pytania: Czy to faktycznie gwiazda? Czy warto za nią pójść? Błogosławiony, kto zdobył się na odwagę i tak postąpił. Wielu nie ufa takim szczególnym „znakom na niebie”, zastanawiają się zbyt długo, ociągają się, zwlekają, chcą więcej pewności, by móc uwierzyć i wyruszyć w drogę. A przecież jest odwrotnie: dopiero wtedy, gdy idę, nabieram pewności, zyskuję więcej światła. Paul Claudel wyraża to w słowach: 

„Mówisz mi: nie mogę być chrześcijaninem – jak człowiek, który powiada: Nie widzę, ale on wcale nie otwiera oczu. Musisz stworzyć sobie katolickie środowisko, poznać religię, musisz uczestniczyć w liturgii, codziennie modlić się do Boga, choćby nawet tylko przez moment, choćby tylko po to, by mu powiedzieć, że w Niego nie wierzysz i że to cię martwi. Proszę, miej cierpliwość!”

 

Wiary nikt nie nauczy się „przy biurku” lub „na kanapie”. Muszę wyruszyć w drogę, być cierpliwym i wytrwałym. Pływania nie nauczę się poprzez „ćwiczenia w suchym basenie”. Mimo lęku i niepewności muszę odważnie wskoczyć do wody, by doświadczyć: przecież ja rzeczywiście płynę. Wiary uczymy się tylko przez wierzenie! Anna Kamieńska mówi zapewne o własnym doświadczeniu wiary, gdy pisze: 

„Jeśli w ogóle można poznać Boga, to tylko ze środka wiary, a więc najpierw trzeba uwierzyć. Jakkolwiek by to brzmiało paradoksalnie, wiara powinna wyprzedzić pytanie o Boga. Kto pyta bez wiary, nie może otrzymać odpowiedzi. Można to porównać do poznawania świata. Postrzegamy świat również sobą i przez siebie, niejako przed zadaniem mu pytań.”

 

A zatem w początkach zawierzenia Bogu wystarczy tylko moja dobra wola i prośba: „Panie, wierzę. Ale wspomóż mnie w moim niedowiarstwie” (por. Mk 9,24). Wzorcowym modelem pod tym względem może być błogosławiony Karol de Foucauld. Gdy usłyszał ciche zaproszenie Boga, najpierw walczy z tajemniczym wewnętrznym głosem i z sobą. Godzinami przesiaduje w kościele i modli się, stale powtarzając te same słowa: „Mój Boże, jeżeli jesteś, spraw, bym Cię poznał”. A gdy już jest przekonany, że Bóg dał mu łaskę wiary, modli się jeszcze bardziej żarliwie:

„Mój Ojcze, powierzam się Tobie. Czyń ze mną, co chcesz. Za wszystko będę Ci wdzięczny, cokolwiek ze mną zrobisz. Jestem gotów na wszystko i wszystko przyjmę. Oby tylko Twoja wola na mnie się spełniała i na wszystkich Twoich stworzeniach, poza tym nie pragnę niczego innego, mój Boże. W Twoje ręce składam moją duszę. Oddaje Ci ją, mój Boże, z całą miłością serca, bo Cię kocham, a ta miłość przynagla mnie, bym się Tobie oddał z bezgranicznym zaufaniem. Bo Ty jesteś moim Ojcem”.

 

Początek wiary może być niemal „mikroskopijny”. Jak nie od razu Rzym zbudowano, kościół czy dom też nie, tak nie zbuduję od razu gmachu mojej wiary. Istotna sprawa – zacząć, podjąć wszelkie możliwe wysiłki i starania, walczyć o Boga, by pewnego dnia odkryć, że On jest i działa we mnie, że On mnie niesie na rękach. Na „drodze wiary” doświadczam, że On jest „Bogiem-z-nami”, że kroczy ze mną! I tak pogłębia się i intensyfikuje intymna więź z Bogiem.

Trzeba jednak pamiętać, że na tej drodze wiary nie zawsze idziemy od sukcesu do sukcesu. Jak u Mędrców ze Wschodu gwiazda naszej wiary może niekiedy ulec „zaćmieniu”. Powodem jesteśmy być może sami, bo przed jej światło wpychamy „chmury” wygody, sytości, braku miłości Boga i bliźniego albo zgorzknienia i zwątpienia spowodowanego ciężarem trosk i cierpienia. Okresy wątpliwości w wierze, duchowego znużenia i religijnej posuchy – to zjawiska normalne. Ale także w takich okresach, gdy gwiazda ulega zaciemnieniu lub prawie znika, wszystko zależy od wiernego trwania na kierunku drogi wskazanym przez gwiazdę. Takie wędrowanie w ciemności jest trudne, nużące, zniechęcające. Pewnego dnia ona jednak znów się pojawi i zajaśnieje blaskiem przywracającym radość pierwotnej decyzji i wdzięczność wobec Boga za siłę wiernego trwania na obranej drodze.

Na drogach wiary są zatem przystanki, zastoje, cofanie się, nuda, pustka duchowa, ciemność, załamanie. Tego rodzaju doświadczenia stawiają nowe znaki zapytania, wywołują zwątpienie i duchowe cierpienie, a zatem przeżycia nieobce samemu Synowi Bożemu. W takich nierzadkich momentach, które mogą trwać nawet tygodniami i latami, jawi się pokusa dezercji, pokusa ucieczki w pracę, w społeczne zaangażowanie, a nawet pokusa zwątpienia w istnienie Boga. Jest wiele dróg uciekania od Boga… lub jawnego buntu, gdy On okazuje się „Bogiem trudnym” bądź zamiera potrzeba religijnych doznań, przeżyć i emocji.  Dobrze ilustruje to wyznanie pisarza Witolda Gombrowicza:

Byłem wierzący do czternastego roku życia i przestałem nim być bez jakiegokolwiek wstrząsu. Nigdy w życiu nie doznałem potrzeby wiary. Nie jestem jednak antyteistą – dlatego, że dla człowieka oszołomionego tajemnicą istnienia każde rozwiązanie jest możliwe.”

Podobnym doświadczeniem  wiary-niewiary i ustawicznych poszukiwań dzieli się poeta Mieczysław Jastrun:

„W pierwszych latach po wonie byłem rzeczywiście człowiekiem wierzącym, ale nie w sensie religijnym. I nagle ta łaska wiary odeszła ode mnie zupełnie, w jednym momencie. Nie rozumie się nic. To są rzeczy zdumiewające. Przecież wszystko wiedziałem, nie mogłem nie wiedzieć. To było silne uderzenie, cała ta wojna. (…)

Ja bardzo boleję nad tym, że nie jestem wierzący. Jestem katolikiem: ochrzczony onego czasu, miałem momenty religijne w dzieciństwie i wczesnej młodości, ale w zasadzie jestem agnostykiem z usposobienia, przy tendencjach metafizycznych i pragnieniu transcendencji. Tak bym to określił. To jest u mnie rzeczywiste, szczere, to jest moja obsesja. Człowiek, który – jak ja – żyje obsesją czasu, przemijania, zagadki istnienia, to  jest człowiek w jakimś sensie religijny, jak to  określają niektórzy filozofowie. Nazywam uczuciem metafizycznym objecie całości bytu w jednym błysku intuicji.”

 

W zmaganiach o wiarę i osobistą więź z Bogiem ratunkiem może być tylko „droga do przodu”, czyli upartość i wytrwałość, która powiada: „Tak, Panie, wierzę, chociaż teraz nic nie widzę i atakują mnie strzały zwątpienia. Chcę wierzyć, bo już doświadczyłem Ciebie, poznałem, że jesteś fundamentem, na którym pewnie stoję i mogę budować moje życie, który daje pewność i bezpieczeństwo”. To takie przypominanie sobie Światła, które już kiedyś jasno oświetlało moje drogi, a które mówi: „On jest”. Opłaci się nie rezygnować z Niego, bronić Go w sobie wbrew mocom mgły, ciemności, pokusom rezygnacji. Bóg na pewno przyjdzie!

W naszej wierze jest wiele pyłu tzw. „przyzwyczajenia” czyli rutyny, niosącej ze sobą płytkość, powierzchowność i skostnienie. Idę do kościoła, bo tak przywykłem, ale bez wewnętrznej potrzeby. Często żegnam się znakiem krzyża, ale czy myślę o tym, co czynię? Klękam w świątyni - czy także sercem? Przyjmuję Komunię św. – może nieraz bezmyślnie? Proszę o chrzest moich dzieci – czy tylko dlatego że „taki zwyczaj” albo by sprawić radość teściom, dziadkom czy z wewnętrznego przekonania i z poczuciem obowiązku chrześcijańskiego wychowania dziecka?  Śluby małżeńskie w przepychu i blichtrze - czy to wszystko dzieje się naprawdę „wobec Boga”? Moja modlitwa - czy to tylko takie stosowne quantum na dzień, czy faktyczna rozmowa z Bogiem? Chrześcijaninem jestem – czy inni mogą zobaczyć we mnie „obraz Boży”? Od dziecka wiem, że Bóg jest miłością – czy tylko mózgiem, czy także sercem? 

Na mojej wierze i jej przejawach nałożyły się z biegiem lat warstwy zwapnienia, skamieliny i złogi przyzwyczajeń. Należy na nich „skrobać”, by dotrzeć do pierwotnego obrazu, do gorącej lawy żywej wiary.

Szukać Boga – to zadanie całego życia. „Kto szuka, ten znajdzie” – mówi Jezus. Tropić Go wszędzie i we wszystkim: w Jego słowie, w Biblii, w sakramentach, w modlitwie, w krótkich aktach strzelistych i w litaniach, w każdym człowieku i w sobie, w radościach i w biedzie, w śmiechu i łzach. Za Nim tęsknić i o Nim myśleć i medytować, z Nim i o Nim mówić. Przed Nim przedkładać swoje życie – to, co w nim dobre i co naganne.

Naturalnie w doczesnych uwarunkowaniach nigdy nie znajdziemy Go w pełni. To szczęście, które Bóg da nam doświadczyć, nawet najgłębsze wizje i najwspanialsze duchowe wzloty – to wszystko będzie płaskie i szare wobec tego, co kiedyś nas czeka „twarzą w twarz”.

Panie, dlaczego ja właściwie wierzę?

Z przekonania czy tylko z przyzwyczajenia? 

Dlatego, że chcę być lepszy od innych? 

A może z lęku przed śmiercią albo tak po prostu na wszelki wypadek?

Może wierzę, bo mnie do tego nakłaniają moi rodzice, współmałżonek? 

Albo przerażają mnie nieszczęścia i katastrofy w tym świecie i w Tobie szukam ratunku, pociechy i bezpieczeństwa?

Panie spraw, bym wierzył z tego prostego powodu, że jesteś!

 

Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak

Facebook, Andrzej Kisiel:

"We Wszechświecie jest wiele znaków, które wskazują na istnienie Boga. Jednym z nich jest genialny kod programowy znajdujący się w ludzkim DNA.
W 2004 roku duchowy przywódca światowego ateizmu, filozof Anthony Flew, publicznie wyznał swoją wiarę w istnienie Boga Stwórcy.
Jak sam stwierdził, jego akt wiary był uwieńczeniem wieloletnich poszukiwań w oparciu o fakty naukowe. Jednym z najbardziej przekonujących dowodów wskazujących na istnienie Boga było dla prof. Flewa odkrycie kodu DNA.
GENIALNY KOD
W każdej komórce naszego ciała znajduje się DNA, które stanowi potężny system przechowujący informacje. W DNA, które jest w naszych genach, znajduje się skondensowany genialny zapis informacji.
W ludzkim genomie są 3 biliony informacji zapisanych w kryptograficznym czteroliterowym kodzie. Odczytanie ich w tempie 3 liter na sekundę zajęłoby 31 lat, albo też używając innego porównania: informacja ludzkiego DNA zapełniłaby stos książek 500 razy wyższy od odległości między Ziemią a Księżycem!
Genialny kod programowy znajdujący się w ludzkim DNA wskazuje na nieskończoną mądrość i inteligencję Boskiego Projektanta. Dla wszystkich intelektualnie uczciwych naukowców fakt istnienia fenomenalnego zapisu informacji w DNA jest krzyczącym znakiem wskazującym na istnienie Boga, Stwórcy całego Wszechświata.
Informacja może pochodzić tylko od inteligentnej Istoty. Nie jest możliwe, aby materia sama z siebie stworzyła kod i informacje. Informacja nie powstaje z materii w efekcie milionów lat mutacji oraz naturalnej selekcji. Jedynym źródłem informacji jest umysł, inteligencja.
Trzeba pamiętać, że informacje zawarte w molekule DNA są od niej odrębne, a ona jest tylko ich nośnikiem. Informacje te można określić jako genialne oprogramowanie lub zapis myśli, a to wskazuje na istnienie osobowej Inteligencji.
Części DNA, nazwane nukleotydami, tworzą logiczną całość i są połączone ze sobą, tak jak litery oraz wyrazy w tekście pisma. Zatem w DNA istnieje inteligencja, zaś zawarte w nim informacje – jak dowodzi prof. Michael J. Behe – nie są ani materią, ani energią.
Poznając prawdę o ludzkim DNA, prof. A. Flew zrozumiał, że ateizm nie ma żadnych logicznych podstaw i że jest on irracjonalną, ślepą wiarą w przypadkowe powstanie życia i całego Wszechświata, który jest harmonijną całością i funkcjonuje zgodnie z zasadami logiki.
Flew nazwał „komicznym wysiłkiem” sposób, w jaki ateista Richard Dawkins wyjaśnia pochodzenie życia, twierdząc, że był to tylko przypadek – „szczęśliwa okazja”.
Badania naukowe wykazały bowiem, że DNA jest cząsteczką trójwymiarową i samopowielającą się. Bóg Stwórca tak zaprogramował DNA, że każda cząsteczka może nie tylko utworzyć identyczną kopię, ale też potrafi wykrywać i korygować błędy w swojej kopii.
Bóg stworzył nas z kodem DNA, który zawiera enzymy „edytujące”, a te nieustannie krążą po cząsteczce DNA, szukając błędów do naprawienia oraz dokonując niezwykle skomplikowanych napraw.
Jest faktem naukowym, że ludzkie życie zaczyna się w chwili zapłodnienia jako pojedyncza komórka wielkości kropki. W tej komórce zakodowana jest informacja, która będzie kierowała procesem rozwoju prowadzącym do powstania ciała ze 100 bilionami komórek.
Każda z nich została wyposażona w tak skomplikowany mechanizm chemicznego funkcjonowania, że współczesna nauka nie jest w stanie go pojąć. Każda komórka ma w sobie zakodowaną przez Stwórcę instrukcję obsługi; mówi ona, jak ma powstawać każda część ludzkiego ciała i jak każda z nich powinna funkcjonować.
Każda z komórek działa jak miniaturowe miasto. 100 bilionów komórek, które tworzą ludzkie ciało, harmonijnie pracuje jako jeden żywy organizm, idealnie współdziałając ze sobą. Ta genialna zdolność zakodowana w komórkach skłania nas do zachwytu nad wielkością i mądrością Stwórcy.
EPOKOWE ODKRYCIE
Jednym z największych odkryć naukowych na początku XXI wieku było poznanie kolejności wszystkich nukleotydów ludzkiego DNA, czyli zsekwencjonowanie ludzkiego genomu. Odkrycia tego dokonał międzynarodowy zespół badawczy pod kierunkiem prof. Francisa S. Collinsa.
26 czerwca 2000 roku w Waszyngtonie w Białym Domu prezydent Stanów Zjednoczonych Bill Clinton w obecności naukowców ogłosił, że udało się zsekwencjonować DNA w ludzkiej genetycznej mapie. Prezydent powiedział wówczas:
„Bez wątpienia jest to najważniejsza i najbardziej niezwykła mapa, jaka kiedykolwiek została zrobiona przez ludzkość. Dzisiaj uczymy się języka, w którym Bóg stworzył życie. Jesteśmy coraz bardziej zdumieni w obliczu złożoności, piękna i cudu najbardziej świętego daru Boga” (The language of God, s. 2-3).
Natomiast prof. Francis S. Collins stwierdził:
„Mamy pierwszy wgląd w naszą książkę instrukcji, wcześniej znaną tylko Bogu. Bóg Biblii jest Bogiem genomu. Powinien być czczony w katedrze, jak i w laboratorium. Wszystko, co stworzył, jest majestatyczne, niesamowite, skomplikowane i piękne” (tamże, s. 3).
Dla F. S. Collinsa zsekwencjonowanie ludzkiego genomu było epokowym naukowym wydarzeniem, odkryciem najbardziej niezwykłego ze wszystkich tekstów, ale równocześnie okazją do oddania chwały Bogu. Według niego wiara w Boga powinna być także racjonalnym wyborem i nie ma konfliktu między wiarą i nauką:
„Nie ma konfliktu w byciu rygorystycznym naukowcem oraz osobą wierzącą w Boga, który osobiście się interesuje każdym człowiekiem. Domeną nauki jest badanie natury. Domeną Boga jest świat duchowy, rzeczywistość, której nie można badać przy pomocy narzędzi i języka nauki. Ona musi być badana sercem, umysłem i duszą, ale umysł musi znaleźć drogę, aby objąć obie rzeczywistości” (tamże, s. 6).

Impulse zum 2 Sonntag im Jahreskreis C (2025)

Wir trinken noch immer davon 

Evangelium: Johannes 2,1-11

Zum heiligen Hieronymus, dem großen Bibelgelehrten der frühen Kirche kam einmal nach der Predigt über die Hochzeit von Kana ein kritischer Zuhörer. Er bemerkte etwas spöttisch: „Sechs Krüge – das sind etwa fünfhundert bis siebenhundert Liter Wein. – Eine schöne Menge! Mich würde interessieren, wie die Leute das geschafft haben…“ -Hieronymus soll darauf geantwortet haben: „Du hast Recht. Von dem Wein trinken wir heute noch!“.

Von dem Wein trinken wir heute noch!... Das macht nachdenklich und gibt uns einen Hinweis, dass der Evangelist Johannes nicht einfach erzählt, wie Jesus liebenswürdigerweise einem Hochzeitspaar in der peinlichen Situation geholfen und einer trinkfesten Gesellschaft ein Riesenvergnügen verschafft hat. Er deutet mit all dem auf etwas viel Hintergründigeres, Wichtigeres. Wir haben noch den Satz im Ohr: „So tat Jesus sein erstes Zeichen in Kana in Galiläa, und offenbarte seine Herrlichkeit und seine Jünger glaubten an ihn“ (Joh 2,11). Da klingt das an. Die ganze Geschichte ist ein Zeichen, das ein Geheimnis bezeichnet und zum Vorschein bringt. Was bedeuten die Zeichen? Sie deuten alle auf Jesus und sein Wirken. Sie zeigen an, dass mit Ihm etwas Neues begonnen hat: eine große Verwandlung.

Leere Krüge werden gefüllt, genau 6 Krüge. Warum gerade die alten Krüge, die nutzlos in der Waschküche herumstehen? Auch die Zahl 6 hat hier eine besondere Bedeutung. Oder sagen wir lieber: 5 plus 1 ergibt 6. Ja, es geht hier um „Gesetz und Propheten“ in der Bibel des Alten Testamentes, d. h. 5 Krüge für die 5 Bücher des Gesetzes und 1 Krug für die Schriften der Propheten. Nun wird daraus Wein geschöpft, und… was für ein Wein!  Wein der ersten Qualität! So rettet Jesus die Hochzeit und dies im doppelten Sinn.

Sie erinnern sich, liebe  Mitchristen, dass das Alte Testament Gottes Verhältnis zu seinem Volk als Bund beschreibt, als Ehebund, den Israel leider beständig bricht, indem es anderen Götter nachläuft, während Gott in unbegreiflicher Treue sein Volk immer auf Neue sucht. Er umwirbt es wie ein Liebender… und wird abgewiesen. So droht alles in der Trauer der Untreue zu enden. Gott aber gibt nicht auf, er kommt selbst – in seinem Sohn – um das letzte Angebot zu machen. Er verbindet sich im wahrsten Sinn mit dieser Menschheit. Seine Treue ist unverbrüchlich. Er gibt auch dann nicht auf, wenn die Menschen ihn verfolgen, verraten, schlagen und ans Kreuz hängen. Am Karfreitag ist Jesu „Stunde“ gekommen, „Seine Stunde“, von der er in Kana gesprochen hat, als Maria ihn so liebevoll auf Misere der Brautleute aufmerksam gemacht hat, die Stunde  der „Liebe bis zum Äußersten“. In diesem letztem „Trotzdem“ - im Abendmahlsaal, am Kreuz und in der Auferstehung - wurde der Neue Bund auf ewig geschlossen und besiegelt. Das Alte Testament wird ins Neue Testament verwandelt – Wasser in Wein! Seitdem trinken wir den Wein der Hochzeit von Kana.

Jetzt sehen wir, was in Kana geheimnisvoll gemeint ist: Gott gibt diese Menschheit nicht auf. Er hat noch einmal mit uns angefangen. Er hat das Geschick der Menschheit für immer an sich gebunden. Er steht zu uns. Seine Treue wird alle unsere Zusammenbrüche überdauern. Und darin liegt für den, der glaubt, eine unbändige Freude und Zuversicht. Wir glauben an unsere Zukunft! Wir sind unterwegs zur ewigen Hochzeit des Lammes, wie die Apokalypse das Ende der Geschichte – von Kana aus – bezeichnet.

Aber… Es kann sein, dass Du dagegen sagst: Ich spüre nichts von dieser Freude, weil…. Und hier folgen verschiedene negative Fakten in deinem Leben, Belastung, Unglücksgeschichten, Krisen, Krankheiten… Dann sage ich dagegen: Ist das keine Freude, dass Gott so ist? So wie Jesus Christus? Nicht wie die Pharisäer ihn sich vorstellen. Die sahen nur mehr Zäune aus Buchstaben und Gesetzen. Wir sehen Gottes Menschenantlitz. Sie sahen in Gott vor allem den Hüter des Gesetzes, der sein Recht einfordert, den man mit Leistungen gnädig stimmen muss. Wir wissen um den Gott, der gnädig ist, der vergibt, der aufrichtet, der den glimmenden Docht nicht auslöscht, der nicht durch seinen Zorn, sondern durch seine Liebe verpflichtet. Nicht  mehr das Gesetz zählt, sondern die Liebe, nicht mehr die Äußerlichkeiten, sondern innere Glut, die Freude an Gott.

Jeden Sonntag kommen wir Christen in der Kirche zur  Feier dieser Liebe Gottes und zur Feier unseres Lebens zusammen. „Unser Leben sei ein Fest“ – heißt ein neues Geistliches Lied. In der dritten Strophe heißt es, dass der Wein Trank neues Lebens ist. Im Festmahl des Neuen Bundes ist der gewandelte Wein Blut Christi – Er selbst schenkt sich den Festgästen. Weil Christus unter uns ist, Er mit uns auf dem Weg ist, deshalb ist das Leben ein Fest. Ein Fest, weil seine Gegenwart eine liebende, erbarmende, menschenfreundliche ist.

Die Verwandlung von Brot und Wein  in Leib und Blut Christi kann anzeigen, dass mein Leben sich immer noch verwandeln kann, dass es immer noch besser werden kann, dass ich immer noch mehr in meine Vollgestalt, wie Gott mich haben will, finden kann.

Das ist mit den Krügen von Kana gemeint. Verstehen wir jetzt Hieronymus? Meine Lieben: „Wir trinken noch immer davon“.

Dr. Jerzy Grzeskowiak, Pfr. i. R.

Rozważanie na Niedzielę Chrztu Pańskiego 

Z Nazaretu, gdzie Jezus dorastał, do miejsca, gdzie Jan chrzcił, idzie się około dwóch dni. Jezus musiał zatem odbyć dość daleką podróż, by dotrzeć do Jana przy rzece Jordan. Dlaczego Jan naucza i chrzci właśnie tam? Przecież mógł iść od wioski do wioski jako wędrowny kaznodzieja i wędrowny chrzciciel. Dlaczego ludzie muszą opuszczać ich miejscowości i wędrować na niezamieszkałe stepy Jordanu? 

Wiąże się to z nawróceniem, do którego wzywa Jan. Nawrócenie to coś więcej niż jakaś mglista chęć, dobre zamiary i „worek” pełen dobrych postanowień. Orędzie Jana Chrzciciela jest radykalne; on stawia warunki, nawet grozi: jeżeli nie zmienicie waszego sposobu życia, nie odmienicie go od samych fundamentów, nie unikniecie katastrofy: „Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona” (Mt 3,10).

Nawrócenie – przemiana życia, która sięga głębi, aż do korzeni, nie jest łatwa do zrealizowania w warunkach domowych. Tam otaczają człowieka te same ściany, te same zwyczaje, te same rytuały. Zacząć na nowo może tylko ten, kto odważy się na Exodus – czyli wyjście, „odejście od starego”. Dlatego Jan wzywa ludzi na stepy Jordanu, gdzie analizują i oceniają swoje dotychczasowe życie i publicznie wyznają swoje grzechy. U siebie w domu byłoby o to trudniej.

Do chrztu Jana należy zatem radykalne nawrócenie i rytualne zanurzenie w wodach Jordanu. Ale dlaczego właśnie w Jordanie? Przecież źródła z ożywczą wodą znajdowały się też w wielu w innych miejscach. Czy nie mógł chrzcić na przykład w głębokich wodach jeziora Genezaret? Dlaczego akurat w Jordanie a do tego w dokładnie określonym miejscu, które łatwo dziś zlokalizować?

Odpowiedź jest zaskakująca: Jan chrzci dokładnie tam, gdzie przed setkami lat Jozue przeprowadził Izraelitów przez Jordan do Ziemi Obiecanej. Nawrócenie i exodus nie są więc dla Jana celem samym w sobie. One są początkiem czegoś o wiele większego.

Jan Chrzciciel jest przekonany: jeżeli Lud Wybrany porzuci swe fałszywe bożki i zabezpieczenia oraz grzeszny sposób życia, jeżeli nawróci się i otrzyma od Boga przebaczenia win, wtedy dokona się na nowo wejście do Ziemi Obiecanej.

Wielu Izraelitów usłyszało wołanie Jana i poszło za Jego głosem. Także Jezus słyszy o tym, co się dzieje, opuszcza swój rodzinny dom w Nazaret, udaje się do Jana i zanurz w wodzie Jordanu, aby wejść jak wielu innych na próg Ziemi Obietnicy – tam, gdzie zaczyna się nowe życie pod panowaniem Boga.

Zdumiewające jest to, iż Jezus nie zaczyna swej misji tylko sam, w pojedynkę. oddzielnie, On idzie za innymi. Słucha Janowych kazań wzywających do pokuty.  W ten sposób daje Bogu, swemu Ojcu, możliwość rozpoczęcia tego, co Nowe, gdzie nawet „najmniejszy” jest większy od Jana Chrzciciela (Mt 11,11). Gdyby Jezus pozostał w Nazaret, albo gdyby powiedział: „Ja sam określę i wyznaczę swoją drogę”, historia Boga z ludźmi nie byłaby kontynuowana.

Kościół współczesny cierpi z tego powodu, że jest w nim wielu pojedynczych działaczy, ale za mało  wspólnie wyrusza w drogę. A jeszcze bardziej dlatego, że wielu dokładnie wie, jak Kościół należy odnowić, ale za mało takich, co pytają, jak Bóg chce  odnowić swój Lud.

Fakt, że Jezus poszedł na pustynię by dać się ochrzcić w Jordanie jak inni, sprawiało pierwotnemu Kościołowi spore trudności. Jak On, większy od Jana, mógł pójść do niego, przyłączyć się do jego ruchu odnowy, włączyć się w szereg tych, co publicznie wyznawali, że potrzebują nawrócenia? Jak bezgrzeszny mógł przyjąć chrzest dla odpuszczenie grzechów?

Jak wielkie to były trudności, świadczy o tym fakt, że Mateusz w scenę chrztu wkomponował krótki dialog, w którym Jan najpierw odmawia Jezusowi chrztu.

Wtedy przyszedł Jezus z Galilei nad Jordan do Kana, żeby przyjąć chrzest od niego; Lecz Jan powstrzymywał Go, mówiąc: „To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie? Jezus mu odpowiedział: „Pozwól teraz, bo tak godzi się nam wypełnić wszystko, co sprawiedliwe”. Wtedy mu ustąpił” (Mt 3,13-15).

Dlaczego Syn Boży prosi o chrzest? Dawniej rozwiązywano ten problem odpowiadając: Jezus chciał dać ludziom dobry przykład. Taka odpowiedź jest jednak niewystarczająca. Jezus idzie do Jana Chrzciciel, bo wie: Przez niego działa Bóg. Izrael wstępuje teraz w decydująca fazę swojej historii, w czas, w którym wypełni się „wszelka sprawiedliwość” (Mt 3,15). A to znaczy dla Jezusa: On musi być tam, gdzie decyduje się los ludu Bożego. Musi być na tym miejscu, gdzie Bóg aktualnie działa i wypełnia swe obietnice, gdzie Izrael stoi na progu Ziemi Obiecanej. Moralne pytanie, czy Jezus czuł się jako grzesznik, nie dotyczy w ogóle sprawy zasadniczej. Jezusowi idzie o wolę i plan Boga. Przez chrzest oddaje się całkowicie w służbę temu zbawczemu planowi.

Gdy Jezus wychodzi z wód Jordanu, otwiera się niebo: 

„A oto otworzyły Mu się niebiosa i ujrzał Ducha Bożego zstępującego jak gołębicę i przychodzącego na Niego. A głos z nieba mówił: „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie”

„Otwarte niebo” - to znaczy: niebo i ziemia są znowu złączone, bo oto jest w końcu Ktoś, na którym spoczywa całe upodobanie Ojca i który jest całkowicie Jemu posłuszny. Właśnie dlatego został przekroczony próg do Ziemi Obiecanej. Ci zaś, co gromadzą się wokół Jezus i idą Jego śladami, mogą odtąd żyć „pod otwartym niebem”.

Wchodząc do kościoła zwykliśmy żegnać się święconą wodą. Czy czyniąc ten gest wszyscy uświadamiają sobie, że ta woda w tzw. kropielnicy w przedsionku świątyni chce nam przypominać wodę chrztu? To bardzo głęboki symbol. Nie należy wchodzić do świątyni bezmyślnie. Zawsze na nowo powinniśmy mieć przed oczyma dzień, w którym zostaliśmy włączeni przez wodę chrztu w przestrzeń zbawienia – w Kościół.

W świetle chrztu Jana i Jezusa należy nasz chrzest widzieć w całej głębi jego znaczenia. Chrzest nie jest tylko formalnym włączeniem w Kościół, lecz jako śmierć starego człowieka i jako wyruszenie (exodus) tam, gdzie działa Bóg, gdzie On gromadzi swój Lud, aby Ziemia Obietnicy realizowała się i była widziana pośród świata. Jeżeli to wszystko przemyślimy, to przeżegnanie się wodą przy wejściu do świątyni nie będzie czymś bagatelnym, drobiazgiem bez znaczenia, jak to na pierwszy rzut oka się wydaje. Nasz chrzest i ten wspominający gest wprowadzają w naszą współczesną rzeczywistość to, czego Jan wymagał dawniej od Izraelitów, gdy przychodzili do niego nad Jordan – Exodus, czyli „wyjście” ze starych  spraw i zniewoleń, wolę prawdziwego nawrócenia, decyzję, by być tam, gdzie Bóg odnawia swój lud i prowadzi go do Ziemi Obiecanej.

Ks. Jerzy Grześkowiak

Rozważanie na Uroczystość Epifanii czyli Trzech Króli.

 

Epifania Boga

 

Gwiazda, którą jest Boże Dziecię

Gwiazda stanęła nad Grotą 

i poczęła śpiewać kolędę 

uwitą z aniołów

Roman Brandstaetter

 

Chrześcijanie Wschodu, dokładniej Kościoła prawosławnego, obchodzą swoje Boże Narodzenie 6 stycznia. Katolicy łącząc się duchowo z nimi celebrują w tym dniu niejako po raz drugi tajemnicę Wcielenia Boga obchodząc święto „Epifanii”, popularnie zwane „Świętem Trzech Króli”. „Epiphania” znaczy: Objawienie Pana. Orędzie tego święta wykracza poza Kościoły chrześcijańskie: oto ludzie innych religii reprezentowani przez Mędrców ze Wschodu prowadzeni przez tajemniczą gwiazdę znajdują drogę do groty w Betlejem, stają przed Dzieciątkiem Jezus, oddają Mu hołd i składają dary: złoto, kadzidło i mirrę. Papież Franciszek tak pisze o tajemniczych gościach u żłobka Jezusa:

„Mędrcy nauczają, że można wychodzić z bardzo daleka, aby dotrzeć do Chrystusa. Są ludźmi bogatymi, mądrymi, cudzoziemcami, spragnieni nieskończoności, wyruszającymi w długą i niebezpieczną podróż, która wiedzie ich do Betlejem (por. Mt 2,1-12). Gdy stają przed Królem-Dzieciątkiem, przenika ich wielka radość. Nie dają się zgorszyć ubóstwem otoczenia. Nie wahają się paść na kolana i oddać Mu pokłon. Przed Nim rozumieją, że Bóg, podobnie jak z suwerenną mądrością kieruje gwiazdami, tak też kieruje biegiem historii, uznając możnych i wywyższając pokornych. Z pewnością po powrocie do swego kraju opowiedzieli o tym zaskakującym spotkaniu z Mesjaszem, zapoczątkowując podróż Ewangelii pośród narodów.” (List o żłóbku, nr 9).

 

Narodziny Bożego Dziecięcia to Epifania Boga dla wszystkich ludzi, dla całego świata. Odtąd nie potrzebujemy już żadnej innej „gwiazdy przewodniej”, teraz światło Boga w postaci Jezusa wędruje z nami przez świat rozświetlając wszystkie jego ciemności i drogę każdego człowieka. Oczywiście przeciwności i sprzeczności typowe dla świata nie znikają automatycznie. Żyjąc w świecie, jesteśmy na nie „skazani”, w nie uwikłani. One nie są od Boga. To my sami przesłaniamy światło, jesteśmy źródłem cieni i ciemności w świecie generowanych przez niesprawiedliwość i brak miłości. Na ogół to sam człowiek jest sprawcą głodu, nędzy, nieszczęść, smutku. Ale kiedyś także ci, co żyją po ciemnej stronie życia i cierpią z powodu niesprawiedliwości społecznej, „podniosą się” - jak zapowiada Izajasz – i będą „patrzeć radośnie wokoło, ich oczy będą promieniowały, a ich serce wypełnione radością szeroko się otworzy” (I czytanie mszalne).

Dziś wiemy, że tzw. Trzej Królowie to nie króle, lecz naukowcy, mędrcy, astrologowie. Ale nie to jest istotne, kim oni byli, lecz co ich charakteryzowało i  wypełniało ich ducha i dlaczego przez tyle wieków chrześcijanie czczą ich w szczególny sposób.

Pójść za gwiazdą – to metafora dla najgłębszych ludzkich tęsknot i marzeń. Z tęsknotą w sercu ci poganie ze Wschodu spostrzegają nową gwiazdę i to mobilizuje ich do wyruszenia w daleką podróż, w nieznane, nie wiedząc, dokąd ich to kosmiczne zjawisko zaprowadzi. Przychodzą do kraju, gdzie wiedza o gwiazdach jest właściwie odrzucana jako zabobon. Oni są przedstawicielami ludzi szukających czegoś ważnego i istotnego. Reprezentują wszystkich, których trawi tęsknota i którzy dzięki niej więcej pojmują niż ci, co wolą stabilizację i boją się wszystkiego, co nowe, czego przykładem są Herod i krąg jego uczonych.

Co charakteryzuje Mędrców ze Wschodu?

Po pierwsze: oni są spragnieni prawdy, dlatego stale pytają, szukają, badają. Szukają Boga i odnajdują Go w człowieku – w niezaradnym dziecku. Szukanie zawsze wiąże się z niepewnością, z otwarciem na eksperymentowanie. Uwzględniając wielość i różnorodność dzisiejszych możliwości, trzeba szukać w różny sposób, na różnych ścieżkach i różnych spraw próbować. Taka postawa winna cechować każdego wierzącego.

Po drugie: gdy Mędrcy znajdują Boże Dziecię, padają na kolana i adorują Je. Szukać Boga, spotkać go w człowieku i doświadczyć głębokiej radości – to przeżycie zgina kolana Mędrców: klękają i uwielbiają. Tym samym zaświadczają, że niczego nie traktują za sprawę oczywistą. Dla nas jest to wezwanie, by nie być obojętnym na różne spotkania i wydarzenia, na to, z kim mamy do czynienia lub co nas w danej chwili spotyka. A zatem: mieć otwarte oczy i uszy, nie przeoczyć cudownych wydarzeń w codzienności, dać sobie na wszystko czas, uważnie patrzeć, by widzieć, rozważać i wszystko przeżywać z wdzięcznością. W adoracji Mędrców dostrzegamy objawienie się Boga, który bezwarunkowo i zawsze chce być z ludźmi i towarzyszy każdemu człowiekowi na drodze jego doczesnego pielgrzymowania.

Po trzecie: Mędrcy składają dary. Są szczodrymi darczyńcami; tego co jest dla nich drogocenne, nie chcą zachować tylko dla siebie. A poprzez dar doświadczają, że ofiarując coś drugiemu, sami stają się obdarowanymi.  Wierząc w Boga i Bogu idziemy tą samą drogą. Wiara karmi się przekonaniem, że w akcie daru stajemy się obdarowywanymi. Wiemy jednak dobrze, jak łatwo ulegamy niebezpieczeństwu i zamiast dawcami i darczyńcami szybko stajemy się „zbieraczami i myśliwymi”.

Niektórzy Ojcowie Kościoła (np. Cyprian, Tertulian, Ambroży) włożyli Trzem Mędrcom na głowy królewskie korony. Cezary z Arles (470-543) napisał: „ Ci mędrcy są królami”, przy czym to twierdzenie oparł na osobistej interpretacji Psalmu 72, zapowiadającego, ze „Królowie Tarszisz i wysp przyniosą dary (Mesjaszowi), królowie Szeby i Saby złożą daninę. I oddadzą pokłon wszyscy królowie” (Ps 72,11).

Te trzy korony symbolizują trzy ważne postawy religijne chrześcijan: szukanie, uwielbianie i dzielenie się - obdarowywanie. Symbolizują one zarazem zobowiązania Kościoła dzisiaj!

Historia Magów idących za gwiazdą apeluje do naszej tęsknoty i nadziei. By mimo trudności życiowych stale szukać „gwiazdy”, która wskaże nam kierunek i cel, zwłaszcza, gdy wokół otaczają nas złowrogie ciemności. Trzeba wyruszyć na poszukiwanie, porzucić wszystko, co stało się rutyną. Może się okazać, że trzeba będzie iść – jak Mędrcy - drogą okrężną – „przez dwór Heroda”, który właśnie chce zabić to, czego szukamy. Być może, że „Herod” to także część nas samych, ta część, która nas „wywodzi w pole”, odwodzi od drogi do celu. Może Herodem jest siedzący na karku strach, że stracimy kontrolę nad swoim życiem, gdy posłuchamy tęsknoty serca i pójdziemy ku Bogu? Jak oszukać „naszego Heroda”, by iść ku światłu Bożej Miłości?  Uda się to tylko wtedy, jeżeli odważymy się pójść za głosem sumienia i tęsknoty, które Bóg złożył w każdym z nas. Dziecię Jezus oczekuje radośnie na wszystkich, co Go prawdziwie szukają!

A jakie dary złożę Bożemu Dziecięciu? Jakie „złoto” - Jemu jako królowi? Jakie kadzidło jako Bogu?  Jaką mirrę jako Człowiekowi poddanemu cierpieniu i śmierci?

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

 

(…)

A tak śpiesznie biegli, że w pośpiechu

wzięli tylko myśli pełne grzechu.

Więc uklękli trzej królowie zadziwieni.

jak trzy słupy złocistego pyłu,

nie widzący, że się serca trzy po ziemi

wlokły z nimi jak psy smutne z tyłu.

 

I spojrzeli nagle wszyscy trzej,

gdzie Dzieciątko jak kropla światła,

i ujrzeli jak w pękniętych zwierciadłach,

w sobie – czarny huczący lej.

 

I poczuli nagle serca trzy,

co jak pięści stężały od żalu.

 

Więc już w wielkim pokoju wracali,

kołysani przez zwierzęta jak przez sny.

 

Wielbłąd z wolna huśtał jak maszt;

tygrys cicho jak morze mruczał;

ryba smugą powietrza szła;

 

I płynęło, i szumiało w nich jak ruczaj.

Powracali, pośpieszali z wysokości

trzej królowie nauczeni miłości

Krzysztof Kamil Baczyński

Impuls na II Niedziele po Bożym Narodzeniu (2025)

 

Im Anfang war das Wort, und das Wort war bei Gott, 

und das Wort war Gott (Joh 1,1).

Menschliche Worte sind Spuren Gottes in unserer Welt. So können sie definiert werden, wenn man die Wahrheit über Gott akzeptiert, der das Wort ist, das erste Wort, das Vor-Wort, - wie das der heilige Johannes im Prolog des von ihm geschriebenen Evangeliums Jesu Christi brillant und prägnant zum Ausdruck gebracht hat.

Der moderne Mensch sagt vielmehr etwas völlig Gegenteiliges: "Im Anfang war die Tat"; das schreibt W. Goethe in seinem "Faust", der als eine gedankliche Abkürzung angesehen werden kann, die das Bewusstsein der Neuzeit genau widerspiegelt. Es ist eine äußerst faszinierende Szene. Faust denkt über den bereits erwähnten Prolog des Johannesevangeliums nach. 

„Plötzlich sehe ich die Lösung und schreibe getröstet: "Am Anfang war Handeln." Unmittelbar danach erscheint Satan auf der Bildfläche. Es ist eindeutig eine satanische Sache, wenn die Welt ein Produkt ist, das Ergebnis einer Handlung. Denn wenn es "am Anfang" einen autonomen Akt des Menschen gibt, wenn Ich nur das bin, was Ich geformt habe, wie soll dann die Menschheit objektiv wissen, was sie über sich und die Welt denken soll, was ist der Sinn der ganzen existierenden Wirklichkeit? Die Unfähigkeit, eine zufriedenstellende Antwort zu finden, führt zu Zweifeln. Niemand ist in der Lage, den vollen Sinn nur auf der Grundlage seiner eigenen Aktivität zu entdecken. Der Mensch kann sich selbst kein wichtiges Wort über den Sinn sagen. Gott sagte es zu ihm: "Im Anfang war das Wort..."

„Im Anfang war das Wort“. Gott spricht also nach außen, offenbart sich, spricht zum Menschen, und zwar nicht nur, weil er »etwas zu sagen hat«, sondern weil er in seinem Wesen das Wort ist. „… und das Wort war Gott« (Joh 1,1). Gott ist das Wort vor allen Worten, das Vor-Wort, die Vorrede allen Seins, die Quelle allen Seins. Und wenn wir auch so wenig über dieses unnennbare Urwort in unserer Sprache sagen können, so tritt es doch in unserem ganzen Leben in den Vordergrund: im Atmen, im Sprechen, im Schweigen, in der Handlung, im Lachen, im Weinen und in so vielen anderen Ausdrucksformen, so wie in einem musikalischen Werk das Grundmotiv immer wieder wiederkehrt. Es ist daher nicht verwunderlich, dass das Wort ein Symbol für den Schöpfungsakt Gottes ist. In allen Religionen der Welt steht das Wort Gottes, die Sprache Gottes, am Anfang der Schöpfung, es ist der Ausdruck des Verstandes, der alles ordnet, was allen Dingen immanent zugrunde liegt. 

"Materie und Geist, Grenzen und Mittel, Unbestimmtheit und Zeichen, Vergangenheit und Zukunft, Sehnsüchte und Hoffnungen, Leben und Entwicklung, Ereignisse und Strukturen – all das ergibt sich auf geheimnisvolle Weise aus dem Wort."  (Cz. Bartnik, S. 8).

"Im Anfang war das Wort" – nicht "irgendein Wort", jedes Wort, das, nachdem es ausgesprochen wurde, verstummt, vergeht, sondern ein schöpferisches, allmächtiges Wort, in dem der ewige Gott all seine Macht, Weisheit und Liebe zum Ausdruck bringt. Am Anfang der Welt steht nicht der blinde Zufall, sondern das Wort Gottes, mit dem Er die Welt ins Dasein ruft und das bereits Entstandene umarmt Er mit den "Armen" Seiner Liebe, die alles plant, zum Leben erweckt und erhält. Es ist kein gewöhnliches Wort, ähnlich denen, die ein Mensch jeden Tag tausendmal sagt. Es ist kein leerer Klang, aber es ist mit Energie und Leben erfüllt. Im Gegensatz zu menschlichen Worten tötet es nicht, sondern bringt Leben; Es tut nicht weh, sondern beruhigt und tröstet; bewegt, verändert, schafft neue. Dieses Wort bringt Liebe, Freiheit, Glauben, Heil; es zeigt, wie man lebt, öffnet Perspektiven, macht Mut. Es ist das Wort "am Anfang", aber ohne Anfang ist es ewig. Dieses Wort ist Gott. Dieses Wort erschafft alles, was aus dem Nichts existiert. In zeitloser Ewigkeit existierend, begründet Es die Zeit, den Anfang, und in diesem Anfang implantiert Es unsichtbare Energien in das Geschöpf, damit sich von "Anfang" an das "Ganze" entwickeln kann – das schwindelerregende, unbegreifliche Universum, der Kosmos. Das ewige Wort hat weder Anfang noch Ende. Alles, was mit Zeit zu tun hat, geht aus dem ewigen Wort hervor und bewegt sich darauf zu. Dieses Wort ist voller Sinn, voll Liebe, die alles durchdringt und es im Sein erhält.

Das Ewige Wort spricht in der Welt und verkündet Worte, die unvergänglich sind, die die Menschheit nie vergessen wird. Und so offenbart es sich als Wort der Freiheit: »Ich bin der Herr, euer Gott, der euch aus dem Land Ägypten, aus dem Haus der Sklaverei geführt hat« (Ex 20,2). 

Dieses Wort bringt Orientierung und Licht in die dunkle und verwirrende Situation, in die sich der Mensch hineinmanövriert hat: Es sagt: Ich bin der Herr, euer Gott, der alles will und tut, damit ihr ein gelingendes Leben führen könnt. Darum sollst du keine anderen Götter neben mir haben. Du sollst den Namen des Herrn, deines Gottes, nicht für eitle Dinge missbrauchen. Ich bin euer Herr, der Gott, der das Leben erschafft. Aus diesem Grund werdet ihr das Leben achten, ihr werdet dem Menschen nicht schaden, ihr werdet sein Eigentum achten, ihr werdet der Wahrheit dienen, und so werdet ihr im Bund mit mir bleiben (vgl. Ex 20). 

Dieses Wort Gottes hallt ständig in der Welt wider. Aber der Mensch nimmt es entweder aus verschiedenen Gründen nicht wahr oder ignoriert es oder vergisst es. Aber das Wort Gottes ist treu und ewig, und es spricht zum Menschen in seinem Gewissen.

»Und das Wort ist Fleisch geworden und hat unter uns gewohnt« (Joh 1,14). Gott braucht nicht viele Worte. Zu Beginn der Schöpfung sagte Gott kurz: "Es geschehe!" 

Wenn die Zeit erfüllt ist, spricht Gott nur ein Wort: Jesus! Und sie drückt alles aus: »In ihm war das Leben, und das Leben war das Licht der Menschen, und das Licht leuchtet in der Finsternis, und die Finsternis hat es nicht überwunden« (Joh 1,4).

Papst Benedikt XVI. bezieht sich in seinem Apostolischen Schreiben Verbum Domini über die Bedeutung des Wortes Gottes für die Heilsökonomie auf den Gedanken des heiligen Bonaventura und spricht von der »Symphonie des Wortes«.

„Jedes Geschöpf ist das Wort Gottes, weil es Gott verkündet (VD 8).

Mit einer Metapher vergleicht der Papst den Kosmos mit einem "Buch" und erkennt es an als Werk des Autors, der sich durch die "Symphonie" der Schöpfung ausdrückt. In dieser Symphonie gibt es ab einem bestimmten Punkt ein »Solomotiv«, wie man mit dem musikalischen Vokabular sagen würde, d.h. ein Motiv, das einem einzigen Instrument oder einer Stimme anvertraut ist, die so wichtig ist, dass sie dem ganzen Werk einen Sinn verleiht. Dieses "Motiv" ist Jesus. Der Menschensohn vereint Himmel und Erde, Schöpfung und Schöpfer, Körper und Geist. Er ist das Zentrum des Kosmos und der Geschichte, weil in ihm der Autor und sein Werk vereint sind, während sie gleichzeitig ihre Getrenntheit bewahren (VD 13).

Das ewige Wort, das Gott ist, wird Mensch. Der Sohn Gottes ist das ewige Wort, durch das alles erschaffen wurde, und das von Ewigkeit her zur Menschheit kommt, sich mit der Fülle der Liebe offenbart und bereit ist, sich ganz hinzugeben. Dieses fleischgewordene Wort ist die Selbstoffenbarung Gottes. H. Urs von Balthasar schreibt:

"Alle Worte Gottes, die über die ganze Welt verstreut sind, werden von Christus in sich selbst gesammelt, wie in einem gewaltigen Brennpunkt der Offenbarung. (…) Sie alle gehören dem einen, ewigen, lebendigen Wort an, das für uns Fleisch geworden ist; sind sein hundertprozentiges Eigentum . . . Sie alle können nur unter seiner Führung gehört und verstanden werden, keines dieser Worte kann von Ihm getrennt werden« (Gebet und Kontemplation, Krakau 1965, S. 14).

Diesem Wort kann man vertrauen. Wenn Jesus sagt: "Ich verurteile euch nicht. – Geh und sündige von nun an nicht mehr!« dann sind unsere Sünden wirklich vergeben (vgl. Joh 8,11). Wenn er sagt: "Ich bin es, fürchte dich nicht!" (Joh 6,20) ermutigt uns, den Angriffen des Lebens nicht nachzugeben. Wenn er sagt: »Das ist mein Leib, mein Blut...«, dann ist er wirklich und wahrhaftig unter uns und in uns gegenwärtig (Lk 22,14-23).

Er ist das ewige Wort Gottes, das will, dass wir mit ihm im Reich des Vaters sind. Denn dieses Wort ist nicht brutal am Kreuz getötet worden. Im Gegenteil – es ist unser Tod, unser beängstigendes und scheinbar alles endgültiges Sterben, das von der Kraft seiner Auferstehung erfüllt ist, die uns in das ewige Leben einführt, das hier durch das Sakrament der Taufe bereits begonnen hat.

Dieses fleischgewordene Wort, Jesus Christus, spricht unablässig zur Welt, in der Kirche und durch die Kirche, als »Haus des Wortes« (VD 52), Worte, die unveränderlich sind, die alles überdauern werden: die Herrscher, die Ideologien, die Strömungen, den Zeitgeist. Er umarmt uns mit der Kraft des ewigen väterlichen und mütterlichen Wortes und erfüllt uns mit der Kraft des Geistes, damit wir selbst zu den lebendigen Worten Gottes werden und das Licht seiner Liebe verkünden. Durch uns soll das zeitlose Wort der Gottesliebe über die Achtung der Schöpfung und des Lebens in der Welt verkündet werden, ein Wort, das erhebt, heilt und belebt. Es ist bezeichnend, dass Jesus, der das Wort Gottes ist, nichts Schriftliches hinterlassen hat. Nur einmal, als die Pharisäer eine Ehebrecherin beschuldigten, "beugte sich Jesus nieder und schrieb mit dem Finger auf die Erde" (Joh 8,6). Er predigte das Wort Gottes und übersetzte es in die Sprache des Lebens, er drückte es mit seinem ganzen Dasein aus. Daran hielten sich auch die Apostel. Es ist gut, dass später die Evangelisten, der heilige Paulus und einige andere Jünger vieles niedergeschrieben haben, denn sonst hätten wir das Neue Testament nicht gehabt. Dennoch ist der Uranfang, der Prototyp, wichtig: Das Wort Gottes kann vor allem durch das Zeugnis des eigenen Lebens glaubwürdig weitergegeben werden. "Und das Wort ist Fleisch geworden" – "Fleisch" und nicht ein Blatt Papier, ein Buch, eine Enzyklopädie. Das gilt für jeden Christen und für die ganze Kirche. Wir dürfen nicht zulassen, dass das lebendige Wort Gottes durch Schriften, Dokumente, Briefe und Anweisungen ersetzt wird. 

 

Dr. Jerzy Grześkowiak

Ostatnia aktualizacja nastąpiła 6.2.2025 r.

w rubryce:

"Bliżej Boga".

Impressum

 

POLONIK MONACHIJSKI - niezależne czasopismo służy działaniu na rzecz wzajemnego zrozumienia Niemców i Polaków. 

Die unabhängige Zeitschrift dient der Förderung deutsch-polnischer Verständigung.

 

W formie papierowej wychodzi od grudnia 1986 roku a jako witryna internetowa istnieje od 2002 roku (z przerwą w 2015 roku).

 

Wydawane jest własnym sumptem redaktora naczelnego i ani nie zamieszcza reklam ani nie prowadzi z tego tytułu żadnej innej działalności zarobkowej.

 

Redaguje i wydaje:

Dr Jerzy Sonnewend

Adres redakcji:

Dr Jerzy Sonnewend

Curd-Jürgens-Str. 2
D-81739 München

Tel.: +49 89 32765499

E-Mail: jerzy.sonnewend@polonikmonachijski.de

Ilość gości, którzy od 20.01.2016 roku odwiedzili tę stronę, pokazuje poniższy licznik:

Druckversion | Sitemap
© Jerzy Sonnewend