Bliżej Boga

Ks. Dr hab. Jerzy Grześkowiak

31.12.2019

Medytacja na Sylwestrowy Wieczór 
Z odwagą w Nowy Rok!

Odliczamy ostatnie godziny starego roku. Przed nami rok nowy, zagadkowy, owiany tajemnicą nieznanego. Już za parę godzin teraźniejszość stanie się historią, a przyszłość obecnością. Ziemia po raz kolejny okrążyła słońce. Spontanicznie rodzi się pytanie: „Wokół czego właściwie my sami krążymy? Wokół czego będziemy krążyć w nadchodzących dwunastu miesiącach?

Tego wieczoru chcemy z wdzięcznością pożegnać mijający rok i z wiarą i nadzieją zwrócić się ku nowemu, z serca i ufnie go powitać. W tym celu kierujemy naszą uwagę na postać św. Sylwestra, patrona tego przejścia od starego w nowe. Nasza europejska kultura nadużywa imienia tego świętego papieża, którego imię stało się etykietą dla „sylwestrowych” przyjęć, party, balów, potańcówek, hałasu strzelaniny i wielobarwnych iluminacji. Zakładam, że on sam nie ma nic przeciw temu, iż w tę noc świętujemy i beztrosko się bawimy. Ale z pewnością nie jest po jego myśli, gdy konieczna w tych godzinach przełomu czasu refleksja zostaje utopiona w alkoholu i zagłuszona hukiem petard i świetlnych rakiet.

Papież Sylwester żył na początku IV wieku, gdy chrześcijaństwo zostało uznane przez cesarza Konstantyna za religię państwową. Dlatego mógł żyć i służyć Kościołowi Jezusa w pokoju i był pierwszym biskupem Rzymu, który nie umarł śmiercią męczeńską. Na szczęście tej wolności chrześcijan nie traktował w sposób bezkrytyczny i zdawał sobie sprawę, że dopasowanie we wszystkim do świata i umizgi do jakiejkolwiek władzy zagrażają naśladowaniu Jezusa.

O papieżu Sylwestrze zachowały się ciekawe legendy. Legendy wyrażają zawsze jakąś prawdę, tak jak rozumie ją duchowość prostych ludzi. I dlatego legendy są nieraz o wiele bardziej „prawdziwe” i treściowo ważne, aniżeli zwyczajne dane i fakty z życia.

Według jednej z legend Sylwester pewnego dnia toczył dysputę z dwunastoma żydowskimi uczonymi. Nie popełnił jednak tego częstego błędu, by swą umiejętnością, mądrą i sprawną retoryką partnerów dyskusji całkowicie „przytłamsić”, niejako przygwoździć do ziemi. Wręcz przeciwnie, on buduje pomost i mówi: „Jezus Chrystus przychodzi z Żydostwa”. Tak, Jezus z Nazaretu, w którego wierzymy, jest kontynuacją i spełnieniem wielkich obietnic Pierwszego Przymierza.

Następnie - według te legendy - raptem pojawia się dziki byk, którego - zanim jeszcze wyrządził komukolwiek krzywdę - zabija jakiś czarownik. To bynajmniej nie podoba się Sylwestrowi. Nad tym martwym bykiem wypowiada on imię Jezusa i tak przywraca go do życia. Owo zwierzę jest już nie dzikie i agresywne, lecz całkiem spokojne i niegroźne.

W końcu pojawia się smok. Swoim trującym oddechem i wyziewami zaszkodził już wielu ludziom. Sylwester jednak nie boi się go, kroczy ku niemu bez jakiejkolwiek zbroi i na jego ziejących trującymi oparami nozdrzach zawiązuje chustę w formie krzyża.

Jakie jest główne orędzie tej legendy? 

Papież Sylwester ma odwagę zasiąść z przeciwnikami do dyskusji. Chce z nimi rozprawiać, dialogować, toczyć spór, wyjaśniać, a nie ich niszczyć. Przy tym jest rzeczą obojętną, czy idzie o przeciwników teologicznych czy o własne namiętności – czego symbolem jest byk, czy w końcu o lęki i ciemne strony duszy, które symbolizuje smok.

Spróbujmy tę legendę przetłumaczyć na współczesność. We wszystkich konfliktach najważniejsze zależy od decyzji: albo unieszkodliwiam moich przeciwników, zabijam ich fizycznie, bądź duchowo na moim wewnętrznym polu walki uczuć i fantazji, albo rozprawiam się z nimi w sposób uczciwy, fair, i z jasną argumentacją.

Sylwester mówi nam: Dokładnie przyjrzyj się swoim przeciwnikom. Nie przerażaj się. Pokaż jasno, kim jesteś, czego chcesz, co myślisz. I daj im szansę. Może odkryjesz w konfrontacji więcej mostów, więcej wspólnego niż przeczuwasz.

Sylwester miał odwagę spojrzeć w oczy także wewnętrznym przeciwnikom – namiętnościom i strachowi. Nie zabija przeciwników: ani byka, ani smoka. Nie potrzebuje „zwłok” w głębiach swojej duszy. Wie, że tłamszona witalność i nieprzyznawanie się do lęku są oszukiwaniem samego siebie. On żyje z tym wszystkim, co w im tkwi. I wzywa imienia Jezusa! To znaczy: całkowicie i konsekwentnie kroczy drogą naśladowania Jezusa. Ze swoim Przyjacielem i Towarzyszem drogi odważa się zajrzeć w głębię swojej duszy oraz dokładnie rozejrzeć na polu walki życia codziennego. I tu leży jego siła i moc. Właśnie w tym jest on dla wszystkich wzorem w naśladowaniu Jezusa w codzienności nowego roku.

W tym miejscu zatoczę łuk ku Ewangelii czytanej we Mszy św. w Nowy Rok.  I chciałbym podkreślić dwa zdania. Pierwsze to: „A wszyscy, którzy to słyszeli. dziwili się temu, co im pasterze opowiadali” (Łk 2,18).

Słowo „dziwić się”, „zdumiewać” może być dobrym motywem na początek Nowego Roku. Zdumiewać się każdego dnia na nowo – nad światem, nad człowiekiem, nad sobą, nad sprawami codzienności, nad rzeczywistością tego, co Święte, Sakralne, Boskie.  Zdumienie w sensie biblijnym wyraża myśl: „Masz w sobie więcej możliwości niż dotąd sądziłeś, niż Ci się wydaje, nie mówiąc już o tym potencjale i zamiarach, jakie Bóg ma wobec ciebie.

A drugie ważne słowo: „Nadano Mu (Dziecięciu) imię Jezus, którym Je nazwał anioł, zanim się poczęło w łonie Matki” (Łk 2,21). Nadać czemuś imię, nazwę - to coś archetypicznego, pra-ludzkiego. Zwierzęta nie nadają imienia ani swoim współ-zwierzętom ani rzeczom. Językiem nauki i komputerów są formuły i liczby. Tylko człowiek daje imię, kogoś lub coś nazywa imieniem.

Jakie imię damy w przyszłym roku nam samym, innym ludziom, rzeczom? To bardzo ważne! Ważne, by ludzi, rzeczy i sprawy nazywać po imieniu, bo poprzez imię wyrażamy szacunek, wzajemność, solidarność, miłość. Ważne, by bliźnich nazywać po imieniu, a nie degradować ich do numeru, do siły roboczej, do funkcji czy czegokolwiek innego. Imię to zawsze Ty! I równie ważne jest, by, wyrazić i nazwać po imieniu to, co z mroku i ciemności, ze zła i egoizmu osiadło w czeluściach duszy.

Życzę sobie i Tobie, byśmy także Boga nazywali „po imieniu”, mówiąc – jak tego chciał Jezus – „Ojcze nasz”. Byśmy to Imię wypowiadali i je modlitewnie wzywali ze czcią, w głębokiej relacji serdecznej dziecięcej czułości, ufności i oddania. Byśmy zaczęli ten Nowy Rok o północy znakiem krzyża Chrystusowego „w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego” 

Ks. Jerzy Grześkowiak 

 

Szopka w kościele w Lax Szwajcaria - Wallis.

 Dlaczego i po co Wcielenie Boga?

 

O, dziwo! Zawsze Bóg w grudniowej porze

Rodzi się! Czyż się urodzić nie może,

Że odnawiają się co rok te wieści?

 

Nieszczęśni! nędzni! chromi! ślepi! głusi!

Bóg Wieczny rodzić się przez Wieczność musi.

A może rodzić Go świat – bez boleści?

Leopold Staff

 

Boże Narodzenie – czyli Bóg stał się człowiekiem. Stwórca świata staje się stworzeniem. Bóg mówi do świata swoje „tak”, swoje ostateczne „tak”, którego już nigdy nie odwoła. Już bardziej Bóg tego świata kochać nie może. Bóg „wychodzi z siebie” i staje się małą cząstką tego świata - staje się dzieckiem.

Panie, co uczyniło ciebie tak małym” – pytał św. Bernard z Clairvaux medytując przy stajence. A Boże Dziecię odpowiedziało: „Miłość”.

A jaka jest odpowiedź współczesnego człowieka na tę miłość bez granic? Oto współczesna opowieść o przygotowaniach na Boże Narodzenie.

Na ziemi zaczyna się czas adwentu. Bóg posyła swego anioła, by nam współczesnym zwiastował przyjście Bożego Dziecięcia. Gdy zobaczył jasno oświetlone miasto, zdumiał się niepomiernie: mnóstwo błyszczących świetlistych gwiazd, muzyka, Stragany ze świątecznymi ozdobami. Powietrze wypełnia zapach pieczonych migdałów, anyżkowych cukierków, waty cukrowej i grzanego wina. W butikach, magazynach handlowych, galeriach, na ulicy – wszędzie słychać Bożonarodzeniowe pieśni i kolędy. Anioł nie wierzył własnym uszom. „To już? Och, przychodzę za późno” – pomyślał. „Oni już wiedzą, już świętują, już są w drodze do żłóbka w stajence”.

Ale gdy zobaczył, jak mężczyźni i kobiety przechodzili spiesznie koło niego, zastanowił się i popatrzył uważniej. „Ich usta są nieme, ich ręce pełne toreb z zakupami i rozglądają się wokoło, jak gdyby czegoś zapomnieli” - rzekł cicho do siebie.

I w tym momencie podeszła do niego mała dziewczynka, pokazała mu dużą torbę i rzekła: „Otrzymałam od gwiazdora, idź do niego, on da ci też taką”.

Anioł chciał właśnie otworzyć usta, by spytać co to jest gwiazdor, ale usłyszał, jak matka dziecka zawołała: „Stasiu, nie stój tak, musimy kupić jeszcze prezent dla babci. Chodź, bo zaraz zamkną galerię”. Mała pobiegła.  Stopniowo ulice były coraz bardziej puste, tylko światła gwiazdkowe rozświetlały mrok, a Anioł ciągle stał na placu pod ogromną rozjarzoną choinką.

Co mam zrobić? Oni już świętują” - rzekł cicho do siebie.
I jeszcze ciszej: „Tylko brak im Dzieciątka Jezus. Poza tym mają już wszystko, wszystko…”

Brak im tylko Jezusa! - Czy nie odnosi się to do bardzo wielu ludzi świętujących Boże Narodzenie? Dobre jedzenie, mnóstwo świateł, choinki, nastrojowe kolędy, zapach ciastek, pierników, góry prezentów pod choinkami – to wszystko należy do „repertuaru” tych świąt. „Tylko brak Jezusa, poza nim mają wszystko” - to byłby zapewne komentarz anioła dzisiaj.

Boże Narodzenie można obchodzić na wiele różnych sposobów: jako święto rodzinne, jako uroczystość ważna szczególnie dla dzieci, jako praktykowanie różnych tradycyjnych obrzędów, jako wydarzenie kulturowe z Oratorium Bożonarodzeniowym wielkich kompozytorów. Prominenci wygłaszają w te dni płomienne mowy o pokoju, o dniach refleksji i o dobrej woli. Tymczasem tego pokoju na ziemi tak mało. Boże Narodzenie stało się dla wielu świętem tysiąca różnych spraw i wielkiego zakłopotania.

Stąd ważne pytania: jakie znaczenie ma dla nas orędzie o Wcielenie się Boga w nasz świat, historia o Maryi i Józefie, narodzinach Dzieciątka Jezus, o pasterzach i aniołach, o ośle, wole i owcach? Czy to wszystko to tylko jakaś mieszanka uczuć i dobrego nastroju?  Czy rzeczywiście najprawdziwsza prawda? I co ma ona wspólnego ze mną, z moim życiem, tutaj i teraz? Odpowiedź podsuwa nam Ojciec Kościoła św. Augustyn: „Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek stał się boski”. Nawet jeżeli takie sformułowanie rodzi problemy, to warto je zaakcentować, bo wyraża istotę tego święta. Jeżeli by się z tego zrezygnowało, to te święta będą tylko czymś sentymentalnym, niezobowiązującym, sprawą czysto doczesną. Bóg stał się człowiekiem, by człowiek mógł uczestniczyć w „boskości”, czyli w życiu Boga – to cudowna nowina nie tylko dla człowieka cierpiącego, chorego, udręczonego, znajdującego się po „cienistej stronie życia”, lecz także człowieka zdrowego, pełnego witalnych sił, głodnego sukcesów, który na pierwszym miejscu stawia rozwój siebie i dobrobyt, ale dobrze wie, że jest tylko mikroskopijną cząstką w wiecznym strumieniu czasu od miliardów lat.  Boże Narodzenie jest świętem przeciw ciągłemu obracaniu się wokół tego samego. Nic nie jest niezmiennym. Wszystko ma jakiś wyznaczony kierunek i cel. Kiedyż nadejdzie koniec, który stanie się Pełnią. Żłóbek i krzyż Jezusa, Jego narodziny i śmierć pokazują ten cel i to spełnienie. Od żłóbka bije światło, które oświeca przeszłość i przyszłość. Nastanie nowe niebo i nowa ziemia, oraz nowy człowiek - odkupiony i uświęcony, na zawsze szczęśliwy – w domu Ojca.

Wcielony Syn Boży objawia człowiekowi jego prawdziwą godność i jego przeznaczenie. Człowiek znajduje tylko wtedy pełen sens życia, gdy staje się „naczyniem Boga”. To jest tak jak z kielichem. Jego sens realizuje się z chwilą napełnienia go kosztownym winem, bo po to został wyprodukowany. Człowiek odnajduje swój sens i pełne urzeczywistnienie swej egzystencji w swoim Bracie, Jezusie z Nazaret. Bo tak to zamierzył, zaplanował i zrealizował Bóg, by człowiek był Jego mieszkaniem. I tylko taki człowiek potrafi przemieniać świat, czynić go lepszym.

Jeżeli to orędzie świat przyjmie, to ono staje się źródłem chrześcijańskiego realizmu. Co przez to rozumiem?

Chrześcijański realizm jest przeciwieństwem pesymizmu, który wszystko widzi na czarno, maluje diabła na ścianie. Przy takiej postawie widzimy tylko zło, przestępstwa i zbrodnie, czym karmią nas codziennie media społeczne. Nie słyszymy wtedy obietnic Boga i nie potrafimy być Jego autentycznymi świadkami.

Chrześcijański realizm nie jest jednak tylko prostym, tanim optymizmem. Tacy optymiści widzą wszystko przez różowe okulary. Przeceniają siebie i innych, problemy i konflikty przeoczają bądź je upraszczają, sprawy nieprzyjemne zamiatają pod dywan. Nigdy nie brak im pięknych słów, zadowalają się tanim chrześcijaństwem, nazwijmy je „Alleluja-chrześcijaństwem”. W ten sposób oszukują siebie i świat.

Chrześcijański realizm jest wizją z nadzieją. Ten realizm widzi świat takim jakim jest. Wiadomo, że nie na wszystko znajdzie się sposób, nie wszystko się uda i powiedzie. Ale ma się pewność, że można mieć zaufanie do Tego, który sam oddał się światu jako Immanuel – jako „Bóg z nami”, który kroczy z nami przez wszystkie ciemności ku jasnemu światłu Królestwa Bożego. „A ja jestem z wami…”.

Tyle mówi się dziś o „jednym świecie”, o budowaniu „Domu Europy”. Ten dom musi być wznoszony na chrześcijańskim fundamencie, nie na fundamencie liberalizmu, bezbożnictwa, nie na fundamencie zielonym lub czerwonym!

Programując przyszłość trzeba mieć wizję! Antoine de Saint Exupéry pisał:

Jeżeli chcesz budować okręt, to nie bij w bębny, by zebrać ludzi, aby znosili drzewo i przygotowali narzędzia, by porozdzielać zadania i każdemu przydzielić odpowiednią pracę, lecz naucz tych mężczyzn tęsknoty za szerokim, nieskończonym morzem.

Tęsknota za dalekim, bezmiernym oceanem – to tęsknota za Królestwem Bożym. Ono jest pierwszym stopniem budowy chrześcijańskiej cywilizacji miłości w naszym świecie. To siła przemiany, która wypatruje nowego brzegu…

Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Kolęda

 

Przychodzisz do nas co roku, Maleńki,

przez dwa tysiące lat i w serca pukasz

I wciąż nie mamy miejsca w naszych smutkach

dla Ciebie, Gościu nasz i Przyjacielu.

 

Przez dwa tysiące lat tęsknimy

wciąż oczekując i tracąc nadzieję,

i tak szukamy się wzajemnie i gubimy,

gdy co dzień wstaje świt i noc ciemnieje.

 

Lecz póki w nas tęsknota nie zamarła,

póki co rok się rodzisz w wieczór srebrny,

nie grozi nam, by rozpacz nas pożarła

i niebo stało się otchłanią ciemną.

 

A ciągle, ciągle woła głos w ciemności,

gdy jasna smugą nocy drga fiolet -

że chwała Bogu jest na wysokości

I pokój ludziom dobrej woli

Antoni Gołubiew

Niedzielne zamyślenia
22. 12. 2019
W drodze… Bóg ku nam, my ku Bogu!

 

Gdy podróżujemy w zamkniętym pomieszczeniu, na przykład w wagonie kolejowym lub w samolocie, nie mamy wrażenia ruchu, dopóki nie spojrzymy przez okno. Dopiero gdy zobaczymy migające za szybą drzewa i zabudowania, uświadamiamy sobie, że nie stoimy w miejscu, że jesteśmy w drodze, a zatem skądś wyruszyliśmy i dokądś zmierzamy – do jakiegoś celu. Trzeba więc spojrzeć poza siebie, „wychylić się” poza siebie – ażeby sprawdzić swoje położenie i sytuację.


My wszyscy – pasażerowie „statku kosmicznego”, którym jest nasza Ziemia – otuleni warstwą atmosfery i osłoną pola magnetycznego, nie odczuwamy tego pędu z zawrotną szybkością po orbicie okołosłonecznej. Zamknięci w naszym układzie słonecznym, osłanianym przez atmosferę tzw. wiatru słonecznego, nie mamy nawet pojęcia, z jaką szybkością mkniemy wraz z całą rodziną planet poprzez przestrzenie i głębiny wszechświata, którego rozmiarów określić niepodobna.


Wokoło jakiegoś innego słońca, wraz z całą grupa jakichś innych jeszcze układów planetarnych, okrążamy znowu jakieś ciało niebieskie i tak dalej, dalej – w naszej galaktyce, jawiącej się nam pogodną nocą jako świetliste pasmo gwiazd, zwane Drogą Mleczną. A przecież galaktyki tworzą także układy i też z niewyobrażalną szybkością pędzą wokół jakichś innych centrów grawitacji, i tak… aż do granicy możliwości obserwacji, która - choć dziś sięga już prawie na odległość dziesięciu miliardów lat świetlnych, przecież nie jest jeszcze granicą wszechświata. A ta granica? Czy ona jest? Gdzie ona jest? Pytanie ważne o tyle, że z pojęciem granicy zwykliśmy wiązać pojęcie punktu wyjścia i celu naszej drogi oraz określać nasze miejsce we wszechświecie.


Aż dziw, że większość ludzi wcale o tym nie myśli, a tylu nie ma w ogóle pojęcia o tych sprawach, ani nawet nie odczuwa potrzeby, by czegoś się o tym dowiedzieć. Ale właśnie nie tacy stanowią o dziejach ludzkości w mijających tysiącleciach. Po nich nie zostaje w historii żaden ślad. O losach świata decydują ci ludzie, którzy zawsze są ciekawi i bez przerwy pytają – szukają, wypatrują, obliczają – żyją jakby wychyleni poza swoje życie osobiste, poza swoje środowisko, poza naszą planetę, w głąb wszechświata. Ich zdobycze pozwalają i nam zobaczyć to, co oni odkryli i stwierdzić jednoznacznie, że jesteśmy w drodze; „w drodze” przez nieodgadnione głębie wszechświata, przez historię człowieka i narodów, i w tej inaczej rozumianej drodze – w procesie powszechnego rozwoju, w procesie życia. W książce Dzieci Wszechświata H. Ditfurth pisał przed wielu laty o tym rozwoju, że „będzie ciągnął się daleko w przyszłość… do celu, o którym nie wiadomo nam nic”, a o naszej drodze, że „nikt nie jest w mocy powiedzieć nam, dokąd ona prowadzi”.


Ale człowiek ciągle szuka, w trudzie badań naukowych i dociekań religijnych. Bo nie chce pogodzić się z myślą, że stawia pytania, na które nie ma odpowiedzi.
Jaką funkcję pełni w tym powszechnym ruchu, w tym „byciu w drodze” wiara i jej praktykowanie?


W zwykły szary dzień do kościoła wchodzi prosty człowiek, aby nieco odetchnąć od zgiełku świata, skupić się, wejrzeć w siebie, pomodlić, podziękować Bogu za jakieś dobro lub o coś Boga poprosić. Nie wie, albo nie myśli o tych zawrotnie rozległych układach orbit kosmicznych, nie wie o dopuszczalnej przez naukę możliwości istnienia życia na innych planetach lub istnienia innych światów poza granicą prędkości światła, a mimo to wznosi się ponad to wszystko, gdy mówi: „Ojcze nasz…


Takie chwile modlitwy to jakby „spojrzenie przez okno”, jakby wychylenie się poza czas, poza percypowaną zmysłami rzeczywistość… To jakby doświadczenie wichru, jaki czujemy poruszając się w otwartej przestrzeni.


Przeżywamy Adwent. Podstawową treścią tego okresu liturgicznego jest właśnie prawda o tym, że jesteśmy w drodze, że w historii ludzkiej, a w niej w dziejach zbawienia, czyli interweniowania Boga w ten świat, tyle już się wydarzyło i że tyle ważnych spraw jeszcze przed nami. Oto zbliża się coś Wielkiego, ku czemuś wielkiemu zmierzamy – ku spotkaniu z Bogiem, który wychodzi nam stale naprzeciw w tylu wydarzeniach naszej codziennej egzystencji; ku zjednoczeniu z Nim, gdy wezwie nas z doczesności do siebie w chwili śmierci i ku Powtórnemu Przyjściu Chrystusa na końcu dziejów stworzonego świata.  To Najważniejsze dopiero będzie, dopiero się spełni, dopiero przed nami. Toteż idąc przez świat, zachłystując się jego urokami i powabami, zmierzamy ku jakiejś Pełni, której przeczucie złożył w nas Ojciec Niebieski, gdy nas stwarzał na swój obraz i podobieństwo oraz gdy w zapowiedzianym przez proroków w Starym Testamencie Synu zamierzył odnaleźć nas jako swoje dzieci. Już tutaj w tej drodze chodzi nie o kosmiczne przestrzenie, ale o coś nieporównanie większego i wspanialszego, bo o głębiny miłości Boga do nas, ludzi.


Jesteśmy w drodze, to znaczy idziemy, stajemy się takimi, jakimi nas Ojciec chce mieć. Czasami odchodzimy, błądzimy, potem wracamy, ale nigdy nie stoimy w miejscu. Każda chwila życia jest zawsze jakimś krokiem ku Ojcu lub od Ojca. A Przewodnikiem w tej drodze jest On, Jezus Chrystus. On jest źródłem i centrum dynamizmu ludzkiego życia. Jest tym podstawowym układem odniesienia, będącym miarą dobra uczynionego i tego, które jako możliwość stoi zawsze przed nami. On przyszedł od Ojca i stale przychodzi wspierając nas w procesie realizowania się naszych osobowości i w procesie realizowania się dobra w człowieku i w świecie, a w Nim my stajemy się coraz bardziej sobą stopniowo osiągając pełnię człowieczeństwa. I w tym znaczeniu jesteśmy w drodze do Ojca, współdziałamy z Nim w procesie kontynuacji dzieła stworzenia i przygotowywania go do „pełni w Chrystusie”.


Wtedy ujrzą Syna Człowieczego nachodzącego w obłoku z wielką mocą i chwałą. (…) Nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie” (Łk 21,27-28).


Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Cztery adwentowe świece

 

W pokoju na stole płonęły spokojnie cztery świece.

Było tak cicho, 

że było słychać,

jak rozmawiają między sobą.

 

Pierwsza powiedziała:

„Ja jestem POKÓJ!”

Niestety ludzie nie potrafią mnie chronić.

Myślę, że nie pozostaje mi nic innego, 

jak tylko zgasnąć.

I płomień tej świecy zgasł.

 

Druga powiedziała: 

„Ja jestem WIARA!”

Niestety nie jestem nikomu potrzebna.

ludzie nie chcą o mnie nic wiedzieć,

nie ma sensu, żebym dalej płonęła.”

Ledwie to powiedziała, 

lekki powiew wiatru zgasił ją.

 

Bardzo smutna trzecia powiedziała:

„Ja jestem MIŁOŚĆ!

Nie mam sił już dalej płonąć.

Ludziom nie zależy na mnie

i nie chcą mnie rozumieć.

Nienawidzą najbardziej tych,

którzy kochają, a ich najbardziej – swoich bliskich.”

I nie czekając długo 

i ta świeca zgasła.

 

Nagle…

do pokoju weszło dziecko 

i zobaczyło trzy zgasłe świece.

Przestraszone zawołało:

„Co robicie?

Musicie płonąć – boję się ciemności”.

I zapłakało.

 

Wzruszona czwarta świeca powiedziała:

„Nie bój się i nie płacz!

Dopóki ja płonę,

zawsze możesz zapalić

tamte trzy świece: 

Ja jestem NADZIEJA!”

Z błyszczącymi pełnymi łez oczyma 

dziecko wzięło świecę 

i zapaliło nią trzy pozostałe płomienie.

 

Niech nigdy w naszych sercach

nie zgaśnie

Nadzieja…

I każdy z nas,

jak to dziecko,

niech będzie narzędziem

gotowym swoją nadzieją

zawsze rozpalić

Wiarę, Miłość i Pokój!!!

 

* * * * * * *

Powyższą przypowieść proponuję wykorzystać w tzw. liturgii domowej, zwanej też „liturgią rodzinną” lub „liturgią Kościoła domowego”. Św. Jan Paweł II w adhortacji apostolskiej Familiaris Consortio poświęconej chrześcijańskiej rodzinie (22.11.1981) zachęcał: „Do rodziny chrześcijańskiej będzie należała troska o to, by również w domu obchodzić w formie stosownej dla jej członków okresy i święta roku liturgicznego”.

 

Każda rodzina winna wypracować dla siebie własny rytuał rodzinny. Należą do niego modlitwa prywatna i wspólnotowa – poranna i wieczorna, przed i po posiłkach, wybrane części modlitwy Kościoła (tzw. Modlitw Godzin), lektura i rozważanie Słowa Bożego, przygotowanie do sakramentów, nabożeństwo do Serca Jezusowego, nabożeństwo pasyjne („Gorzkie żale”), różne formy kultu Matki Bożej (różaniec, nabożeństwo majowe) i kultu Świętych (zwłaszcza Patronów członków rodziny – imieniny) i praktyki pobożności ludowej.

 

W odniesieniu do powyższej przypowieści o świecach – można by ją wykorzystać w nabożeństwie adwentowym (np. na rozpoczęcie Adwentu), ukształtowanym ze Słowa Bożego, pieśni adwentowych, błogosławieństwa wieńca adwentowego i świec oraz przedstawionej wyżej medytacji o świecach.  Ojciec lub matka powoli czytają medytacyjny tekst, a dzieci kolejno gaszą poszczególne świece i w końcu ponownie je od „świecy nadziei” zapalają.

 

Celebrując w rodzinie specjalną liturgię domową w niedzielne popołudnia lub wieczory adwentowe łatwiej rodzinie wejść w misterium Bożego Narodzenia i przeżywać je jako rzeczywistość sakramentalną, przynosząca każdemu członkowi rodziny specjalne łaski od Boga. A więc: Radujmy się – „Pan jest blisko” (Flp 4,5)

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

Matka Boza w nowej bazylice w Fatima, zdjęcie: Anna Kaczmarek

Uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny 
(8 grudnia)

 

Święto Niepokalanego Poczęcia Dziewicy Maryi, które na chrześcijańskim Wschodzie obchodzono już w X wieku, wprowadził jako pierwszy w swojej diecezji św. Anzelm z Canterbury, a rozpowszechnili je na całym Zachodzie Franciszkanie. Teologicznym apogeum tego święta było ogłoszenie dogmatu o Niepokalanym Poczęciu Maryi w 1854 roku przez papieża Piusa IX. Dogmat jest logiczną konsekwencją klarującej się przez wiele wieków mariologicznej myśli teologicznej. 


W pismach Pawłowych będących najstarszymi pismami nowotestamentalnymi Maryja jest wspomniana tylko jeden raz (Ga 4,4), w dodatku bezimiennie jako kobieta, która urodziła Jezusa. W Ewangeliach według Marka i Jana zajmuje Ona bardzo skromne miejsce, i dopiero Mateusz, a szczególnie Łukasz w tzw. Ewangelii dzieciństwa przypisuje Jej znaczniejszą rolę. Jeżeli chrześcijanie wierzą, że Jezus jest Synem Bożym i w konsekwencji Maryję uważają za Bożą Rodzicielkę, to logiczną koniecznością było Maryję jako szczególnego człowieka niejako wyprowadzić przed szereg wszystkich ludzi. Wyróżnia się Ona tym, że jako pierwsza i jedyna spośród ludzi jest od początku Jej istnienia wolna od grzechu pierworodnego.


Znane jest powiedzenie, język jest źródłem wielu nieporozumień. Tak jest też z pojęciem „Niepokalane Poczęcie”.

Co mogą pomyśleć ludzie mniej zorientowani w terminologii Kościoła słysząc wyrażenie „Niepokalane Poczęcie Maryi”?

Czy nie mają prawa zapytać: „Jak to? Czy jeśli to jest szczególny przywilej Maryi, to każde inne poczęcie jest „pokalane”, splamione, brudne, grzeszne? Czy przyszedłem na świat z jakimś „pokalaniem”, czyli grzesznym piętnem?”  A jeżeli im się powie, że idzie tu o wolność Maryi od grzechu pierworodnego, to zapytają: „A co to jest grzech pierworodny? Przecież nowonarodzone dziecko nie było w stanie zgrzeszyć”.


W pojęciu Niepokalane Poczęcie nie chodzi o dziewicze poczęcie Jezusa w łonie Maryi, czyli poczęcie bez udziału mężczyzny a jedynie mocą Ducha Świętego, ale o poczęcie Maryi przez jej rodziców Joachima i Annę, w którym moc Boga zachowała ją przed naturalnym dziedziczeniem tzw. grzechu pierworodnego. Grzech pierworodny to stan jakiegoś „powszechnego nieszczęścia” wyrażającego się w skłonności do zła, na co cierpi cała ludzkość.

 
Każdy, kto jest bystrym i obiektywnym obserwatorem rzeczywistości, dostrzega, że ludzkość znajduje się w jakiejś pogmatwanej, zawiłej sytuacji, „jakby we mgle”, że z pewnych zniewoleń i ograniczeń nie jest w stanie się o własnych siłach uwolnić.  Obserwacja ludzkich postaw, tęsknot i niespełnionych nadziei prowadzi do wniosku, że nie jesteśmy tym, czym być powinniśmy i chcemy. Nie jesteśmy zdeprawowanymi przestępcami, ale jesteśmy słabi; nie jesteśmy zepsuci do szpiku kości, bo nosimy w sobie obraz Boży, ale potrzebujemy uzdrowienia i wyzwolenia.

 

Przyczyny i źródła wewnętrznego rozdarcia i rozterek człowieka wiara chrześcijańska wyjaśnia faktem, że człowiek, stworzony przez Boga „na Jego obraz” i „Jemu podobnego” (Rdz 1,26), to Boże podobieństwo zniekształcił przez grzech. I właśnie dlatego, by temu zeszpeconemu podobieństwu do Boga przywrócić pierwotny blask, a człowiekowi jego pierwotną tożsamość, Syn Boży wcielił się w człowieka, przyszedł na ten świat, „aby zbawić to, co było zginęło” (Łk 19,10).


To, że grzech waruje u serca każdego człowieka i wkrada się w nie nader często, jest faktem oczywistym i niepodważalnym. Każdy postrzega w sobie rozdwojenie, wewnętrzne rozdarcie i sprzeczność pomiędzy najlepszymi zamiarami, intencjami i postanowieniami a grzesznością swego postępowania. Nie ma nikogo, kto nie odnajduje w głębiach swego umysłu i serca szarpaniny myśli, poglądów i instynktów paraliżujących jego dążenie do dobra. Dobrze wyraził te odczucia rzymski poeta Owidiusz: „Widzę i pochwalam to, co lepsze, ale skłaniam się ku gorszemu”. Świadczy to o jakiejś tajemniczej ranie zadanej ludzkiej naturze, o pewnego rodzaju bolesnym kalectwie, które stale wyraża się w chwiejności woli i w niegodnych człowieka czynach. Tego rozdarcia i nieładu nikt nie wyraził tak trafnie, jak św. Paweł:


Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to czego nienawidzę – to właśnie czynię. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, to tym samym przyznaję Prawu, że jest dobre. A zatem już nie ja czynię, ale mieszkający we mnie grzech. Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać - nie.  Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka (Rz 7,15-20).


A o jakie zło chodzi, co jest wynikiem zwycięstwa naszych pożądliwości, które tkwią u źródła wszelkiego zepsucia moralnego ludzi, o tym też pisze dosadnie tenże Apostoł:


Ponieważ, choć Boga poznali, nie oddali Mu czci jako Bogu ani mu nie dziękowali, lecz znikczemnieli w swoich myślach i zaćmione zostało bezrozumne ich serce. Podając się za mądrych, stali się głupimi. I zamienili chwałę niezniszczalnego Boga na podobizny i obrazy śmiertelnego człowieka, ptaków, czworonożnych zwierząt i płazów. Dlatego wydał ich Bóg poprzez pożądania ich serc na łup nieczystości, tak iż dopuszczali się bezczeszczenia swoich ciał. Prawdę Bożą przemienili oni w kłamstwo i stworzeniu oddawali cześć, i służyli jemu zamiast Stwórcy (…) Dlatego to wydał ich Bóg na pastwę bezecnych namiętności. (…) A ponieważ nie uznali za słuszne zachować prawdziwe poznanie Boga, wydał ich Bóg na pastwę na nic niezdatnego rozumu, tak że czynili to, co się nie godzi. Pełni są też wszelkiej nieprawości, przewrotności, chciwości, niegodziwości. Oddani zazdrości, zabójstwu, waśniom, podstępowi, złośliwości; potwarcy, oszczercy, nienawidzący Boga, zuchwali, pyszni, chełpliwi, w tym, co złe – pomysłowi, rodzicom nieposłuszni, bezrozumni, niestali, bez serca, bez litości. Oni to, mimo że dobrze znają wyrok Boży, iż ci, którzy się takich czynów dopuszczają, winni są śmierci, nie tylko je popełniają, ale nadto chwalą tych, którzy to czynią (Rz 1, 21-32).


Gdzie jest źródło tego wirusa zła i grzechu w człowieku, który jak skaza od urodzenia obciąża człowieka i demoralizująco wpływa na wszystkie jego władze i na jego relacje z Bogiem i z ludźmi? Biblia upatruje je w niechlubnych dziejach pierwszej pary ludzi – Adama i Ewy. W biblijnym opowiadaniu o „grzesznym upadku” nie idzie o opis historyczny, lecz o mit. Mity traktują o sprawach, które się nigdy nie wydarzyły, a które przecież wydarzają się codziennie na nowo. W tekście Księgi Rodzaju (rozdz. 1-2) będącym poetyckim utworem i symboliczną mityczną przypowieścią, kryje się zwyczajna i doświadczana przez wszystkich ludzi prawda: wolność człowieka od początku jego istnienia uległa wypaczeniu i ograniczeniu przez zło.  Rozszerzanie się zła w świecie, zwłaszcza moralnego, ma swe źródło w grzesznym sprzeciwie człowieka wobec woli Boga, jaki miał miejsce gdzieś u samych początków historii ludzkiej. Kiedy człowiek w ewolucyjnym procesie skierowanym ku nadprzyrodzoności dojrzał do odbioru łaski, którą Bóg mu przeznaczył z chwilą osiągnięcia stanu personalnej wolności, i kiedy już mógł wybierać między dobrem a złem, wybrał grzech, który „wygnał go z raju”, czyli pozbawił możliwości przyjaźni i obcowania z Bogiem. Fakt grzechu, który chrześcijańska tradycja nazywa „pierworodnym”, polega zatem konkretnie na samowolnym odrzuceniu miłości ofiarowanej człowiekowi przez Boga, co uniemożliwiło dalszy proces ewolucji religijno-moralnej. Człowiek był przeznaczony do życia nadprzyrodzonego, a ponieważ został go z winy Adama i Ewy pozbawiony, znalazł się poza Królestwem Bożym i wszedł w obszar panowania śmierci. Odtąd każdy człowiek rodzi się w stanie grzechu.


Nauka o grzechu pierworodnym, mająca oparcie w tekstach biblijnych (Rdz 1-2; 1 Kor 15,21; Rz 5,12-21), należy do podstawowych dogmatów chrześcijaństwa, bo wyrażona w nim prawda wiary (sformułowana na Soborze Trydenckim) stanowi tajemnicze tło i motyw chrześcijańskiego Odkupienia. Syn Boży stał się bowiem człowiekiem ze względu na nasze grzechy, zwłaszcza grzech pierworodny i w konsekwencji wiernego głoszenia Dobrej Nowiny o Królestwie Bożym umarł za nas i dla nas na krzyżu.


Grzech pierworodny to – idąc za Soborem Trydenckim – dziedziczony stan grzechu, który powoduje skutki ogólnoludzkie. To jakby „duchowa plama” w duszy człowieka, czyli brak dobra nadprzyrodzonego, brak przyjaźni z Bogiem. Jest on przekazywany wraz z ludzką naturą przez zrodzenie i jest własnym grzechem każdego człowieka. Trudności w określeniu grzechu pierworodnego wyraził właściwie kard. Pale, legat na Soborze Trydenckim, stwierdzając: „Czym grzech pierworodny jest, odczuwamy bardziej przez fakt jego realności w nas samych, aniżeli jesteśmy w stanie wyrazić to słowami”.


Grzech pierworodny rozumiemy tradycyjnie jako dziedziczne obciążenie, którego następne generacje nie są w stanie samie z siebie się pozbyć. I tak jedno zło pociąga za sobą następne. Można to porównać do kamienia rzuconego w wodę, od którego zataczają się coraz szersze kręgi.


Znamienne, że Sobór Watykański II w Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym opisuje dość szeroko grzeszność człowieka i powszechność skłonności do zła, ale nie używa pojęcia grzechu pierworodnego.


Mimo powściągliwości ostatniego Soboru na ten temat, grzech pierworodny jest szczegółowo omawiany w posoborowym Katechizmie Kościoła Katolickiego (KKK 396-421). Oto istotna wypowiedź:


W jaki sposób grzech Adama stał się grzechem wszystkich jego potomków? Cały rodzaj ludzki jest w Adamie „jak jedno ciało jednego człowieka”. Przez tę „jedność rodzaju ludzkiego” wszyscy ludzie są uwikłani w grzech Adama, jak wszyscy są objęci sprawiedliwością Chrystusa. Przekazywanie grzechu pierworodnego jest jednak tajemnicą, której nie możemy w pełni zrozumieć. Wiemy z Objawienia, że Adam otrzymał świętość i sprawiedliwość pierwotną nie dla siebie samego, ale dla całej natury ludzkiej; ulegając kusicielowi, Adam i Ewa popełnili grzech osobisty, ale ten grzech dotyka natury ludzkiej, którą będą przekazywać w stanie upadku. Grzech będzie przekazywany całej ludzkości przez zrodzenie, to znaczy przez przekazywanie natury ludzkiej pozbawionej pierwotnej świętości i sprawiedliwości. Dlatego grzech pierworodny jest nazywany „grzechem” w sposób analogiczny; jest grzechem „zaciągniętym”, a nie „popełnionym”, jest stanem, a nie aktem (KKK 404).


Po tym koniecznym wyjaśnieniu istoty grzechu pierworodnego według nauki Kościoła, wróćmy do Matki Bożej. Maryja z względu na zasługi Chrystusa jako Jego przyszła matka została przez wyjątkowe uprzywilejowanie i jednorazową łaskę Boga już w samym momencie poczęcia zachowana od grzechu pierworodnego. Dlatego Kościół czci ją jako pierwszą zbawioną i jako pra-obraz ludzkości. W Niej uwidocznia się to, jak Bóg zaprojektował człowieka, jakim chciał go mieć od początku.


Wybitny teolog XX wieku Karl Rahner nazwał święto Niepokalanego Poczęcia „Uroczystością świętego Początku”.

 

Jak wszystkie święta roku kościelnego jest to najpierw „święto wiary”, tzn.  dostępne i zrozumiałe tylko w wierze, która trudne prawdy wiary usiłuje wyrazić w niełatwym dla ogółu języku szkolnej teologii. Słowo „początek” wydaje mi się być tu dobrym narzędziem, ułatwiającym wyjaśnienie rozważanej tajemnicy. Idzie tu bowiem o „początek Maryi”. Ten zaś prowadzi – podobnie jak początek świata, początek człowieka, początek historii - aż do misterium Boga. To właśnie dlatego świętujemy początek naszego życia obchodząc uroczyście urodziny bądź imieniny (bo to początek życia Bożego w nas przez sakrament chrztu) - jako dar Boga, który jest źródłem tego życia, który się nami interesuje, któremu zależy na tym, by nasze życie był szczęśliwe.


Niepokalane poczęcie” albo „poczęcie bez grzechu pierworodnego” – oznacza zatem wybranie przez Boga Maryi od samego początku jej istnienia. Bóg stwarza sobie w Maryi dla swego Syna żywą świątynię. Czym Ona jest od początku i jak kształtuje się i przebiega Jej życie, to nie Jej zasługa, ani nie tylko Jej dzieło; to wszystko jest darem miłującego Boga, który w języku Kościoła nazywamy „łaską”. Ona jest nawet „pełna łaski” (jak pozdrawia Ją Anioł Gabriel w chwili Zwiastowania) - już w tym momencie, gdy człowiek przez poczęcie z miłości rodziców zaczyna istnieć.


Maryja została wybrana i wyposażona przez Boga jak nikt inny. Jest tak blisko Boga jak żaden człowiek. Ale nie „uprowadzona” w zaświaty, lecz pozostaje w świecie doczesnym i jest nam wszystkim bardzo bliska. Nie tylko z tej racji, że jest człowiekiem jak my, ale ponieważ kroczyła drogą wiary, żyła wiarą i z wiary w banalnych sprawach codzienności, w ubóstwie, w troskach, w cierpieniu.


Jej wiara nie był czymś oczywistym, nie posiadała niewzruszonej pewności. Maryja nie wiedziała dokładnie w szczegółach na co mówi przy Zwiastowaniu „tak” – „Niech mi się stanie według Twego słowa”. Jej wiara realizowała się, hartowała i utwierdzała w ciemnościach, w niełatwych decyzjach i utrudzeniach codzienności, które Bóg dopuścił. Zapewne często nie pojmowała, dlaczego tak właśnie się dzieje: urodziny dziecka w obcym mieście i w prymitywnych warunkach, ucieczka przed złowrogim Herodem do dalekiego kraju (Egiptu), odrzucenie Jezusa przez mieszkańców własnego miasta Nazaret i przez własny naród, cierpienie, ukrzyżowanie i śmierć. Jej wiara przechodziła niejedną ogniową próbę. To „wiara w drodze”, wiara w doświadczaniu „pustyni”, wiara przez wiele nocy i przez mgłę. Życie wybranych przez Boga nigdy nie było usłane różami i cudami, jak to przekazują często pobożne legendy. Także „Pełna Łaski” szła drogą pielgrzyma, z wszystkimi jej utrudzeniami i ciężarami.


Tam, gdzie każdy z nas doświadczając skutków grzechu pierworodnego przekracza granice dyktowane przez miłość i miłosierdzie, a czyny nasze świadczą o połowiczności i tchórzostwie, tam Maryja zachowuje się suwerennie ze spokojem, z wszystko rozumiejącą uśmiechniętą miłością, niewyczerpaną cierpliwością, niezłomną wiernością. Maryja to wyjątkowa osobowość pełna skromnej godności, niezwyciężonej siły, pełnego uroku człowieczeństwa i czaru macierzyńskiej dobroci.


Św. Paweł pisze: „I jak w Adamie wszyscy umierają, tak też w Chrystusie wszyscy będą ożywieni, lecz każdy według własnej kolejności” (1 Kor 15,23).

 

W odniesieniu do rozważanego święta można powiedzieć: Istnieje kolejność. W historii zbawienia pierwsza w tej kolejności jest Maryja. Ona bez chrztu przyjęła od Boga to, co my w sakramencie chrztu otrzymujemy jako szczególny dar: godność dziecięctwa Bożego. Miłość Boga Ojca, łaska Pana naszego Jezusa Chrystusa i dary Ducha Świętego były z nią i w niej od pierwszego momentu jej życia w łonie matki. Ani przez moment nie była zbrukana przez grzech.

I żadna wina świata nie była w stanie jej dosięgnąć ani negatywnie na nią wpłynąć. Maryja zaufała całkowicie miłości Boga, ponieważ ta miłość całkowicie ją wypełniła – i była „pełna łaski”. Nigdy i nic jej od Boga nie oddzielało, była „Niepokalana”.


W końcu egzystencjalne pytanie: co to święto ma wspólnego z naszym życiem? Czy można znaleźć tu jakieś punkty styczne? W odpowiedzi mogą nam pomóc ważne słowa św. Pawła:

 
Niech będzie błogosławiony Bóg i Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa; On napełnił nas wszelkim błogosławieństwem duchowym na wyżynach niebieskich w Chrystusie. W Nim bowiem wybrał nas przed założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem. Z miłości przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów przez Jezusa Chrystusa, według postanowienia swej woli, ku chwale majestatu swej łaski, którą obdarzył nas w Umiłowanym (Ef 1,3-6)


To Radosna Nowina dla każdego człowieka: od początków życia jesteś przez Boga wybrany, umiłowany, błogosławiony, z miłości przeznaczony do „dziecięctwa Bożego”, do bycia Jego córką i synem. I to wszystko gratis, darmowo, mocą Jego łaski jako cenny dar chrztu świętego.
Oczywiście jesteśmy obywatelami świata, w którym „rozgościł się” grzech. To jest to dziedzictwo, które już na początku życia zostaje nam przekazane. Małe dziecko jest oczywiście niewinne, ale jest powiązane z rodzicami i innymi osobami, których życie nosi piętno winy.

 

Dziedziczony jest też egoizm i różne wady. Nieraz już u samych początków życia w łonie matki stoi transparent: „Odmowa przyjęcia”, „Nie chcę cię”, „Nie kocham cię”.

W nas samych też doświadczamy rozdarcia, uzależnień, wewnętrznego przymusu, braku pokoju z samym sobą.


W świadomości stałego uwikłania w grzech dobrze czyni orędzie Boga, które słyszymy już w początkowej fazie życia przy chrzcie świętym: „Kocham cię! Jesteś moim. Nie opuszczę cię”. Na Maryi widzimy, jaki skutek ma takie zapewnienie. Energie akceptacji i miłości Boga nie pozwalają nam popaść w nurt zła wciągający coraz bardziej w jego przepastną głębię.

 
W Maryi widzimy ikonę człowieka, jakim go zaprojektował Bóg. Niepokalane Poczęcie to Jej wyłączny przywilej. Nie odcina On Jej jednak od nas grzeszników. Daje Jej natomiast moc nad potęgami szatana, zła i grzechu, tak że może nas wspomagać w naszej walce ze złem, które jest w nas i które grozi nam z zewnątrz. Niepokalana – tak niedościgła w świętości, a jednak taka „nasza”, taka prosta i zwyczajna – jak mówi ks. Jan Twardowski:


Tak złota, że niepozorna
tak niebieska że szara
tak sławna że cicha
(…) tak cudowna że zwyczajna
mój Boże o ile słów za dużo
dlatego że prawdziwa


Z Romano Guardinim możemy zatem modlić się:


Panie, stale widzę siebie jako dar z Twojej dłoni. Ty jesteś moją prawdą i radością. Zawsze spoglądają na mnie Twoje oczy i żyję mocą Twojego wzroku. Ty mój Stwórco i Zbawco, naucz mnie w ciszy Twojej obecności zrozumieć tę tajemnicę, że jestem. Że jestem przez Ciebie i przed Tobą i dla Ciebie.


Ks. Jerzy Grześkowiak

Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak

To już trzy lata…  (słowo od autora)
Dość trudno mi w to uwierzyć, że z początkiem Adwentu 2019 mijają trzy lata od mojego pierwszego artykułu na tym prywatnym portalu internetowym dra. Jerzego Sonnewenda „Polonik Monachijski”.  Za zaproszenie do współpracy, utworzenie linku „Bliżej Boga” (idea Naczelnego), za możliwość ewangelizacji, czyli przekazywania poprzez tę formę medialną (nie wspieraną finansowo przez żadną instytucję) katolickiej myśli religijnej wyrażam dr. Jerzemu – także w imieniu Drogich Czytelników serdeczne słowa podzięki.

 
Miało to być - według wstępnych rozmów telefonicznych - pisanie „od czasu do czasu”. Mój pierwszy przyczynek nosił tytuł „Czekanie na Boga”. Wkrótce pierwotne zamiary przepoczwarzyły się w cotygodniową refleksję-medytację związaną z przekazem biblijnym niedzielnej Ewangelii lub tajemnicy przypadającego święta kościelnego.  W ostatnim roku głębia i powaga tematów naszej wiary została (nie zawsze, ale dość często) nieco „rozjaśniona”, czyli okraszona uśmiechem chrześcijańskiego humoru („Wiara i humor”). Był tu także cykl artykulików o szczęściu.


Mniej wtajemniczonym w arkana liturgii Kościoła katolickiego wyjaśniam, że niedzielna liturgia eucharystyczna zawiera trzy czytania z Pisma św.: pierwsze ze Starego Testamentu, drugie z Nowego Testamentu: Dzieje Apostolskie i Listy Apostołów, trzecie również z Nowego - Ewangelie.  Wybrane i starannie dobrane tematycznie fragmenty Pisma świętego są rozłożone na trzy lata: rok A – Ewangelia św. Mateusza, rok B – Ewangelia św. Marka, rok C – Ewangelia św. Łukasza. W szczególnych okresach roku liturgicznego (np. okres wielkanocny) czyta się Ewangelię św. Jana.


Z powyższego wynika, że przez minione trzy lata w cyklu zatytułowanym Słowo Życia na niedzielę „przekopałem się” z Drogimi Czytelnikami przez najważniejsze fragmenty czterech Ewangelii.


Kontynuując ten cykl mógłbym dalej analizować najpierw pierwsze czytanie (teksty Starego Testamentu) – znowu trzy lata, a potem drugie czytanie (Dzieje i Listy Apostolskie) - również trzy lata. Czyli byłoby to zadanie na sześć lat!  Nie mam zamiaru szantażować Pana Boga, ile lat życia powinien mi jeszcze darować, choć przyznaję, że mi się to zdarzało podczas pobytu w szpitalach przed poważnymi operacjami, kiedy przypominałem Panu Bogu, że z powodu Priestermangel powinien „dbać o swoją trzodę”, która mogłaby zostać bez pasterza, nawet jeżeli nie jest z mego pasterzowania w stu procentach zadowolony.


Kontynuując cotygodniowe refleksje (na ile mi siły pozwolą) mam zamiar zmienić charakter niniejszych przyczynków. Będą to odtąd impulsy dla życia chrześcijańskiego na różne tematy związane z prawdami wiary, z życiem Kościoła i liturgią, z osobistym życiem religijnym, z modlitwą, z życiem codziennym, z relacjami społecznymi, z odpowiedzialnością za świat. Przykład życia ważnych Świętych też powinien znaleźć tu swoje miejsce.

 
Wszystko składam w miłujące serce i w dobre ręce Boga. Niech ON – Wspólnota Miłości nam wszystkim szczodrze błogosławi: Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty!


Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak

Niedzielne zamyślenia  
1 niedziela Adwentu, 1.12.2019
Adwent – Droga ku Chrystusowi

 

Życie Kościoła Chrystusowego, a w nim życie chrześcijanina realizuje się pod szczególnym napięciem eschatologicznym. Kościół jest bowiem stale ukierunkowany na ostateczną rzeczywistość i na powtórne przyjście Chrystusa, który zakończy dzieje świata i wprowadzi wszystkich, którzy Mu uwierzyli, do domu Ojca. Ta prawda stanowi wiodącą ideę pierwszych dni Adwentu, który jest okresem liturgicznym szczególnie naznaczonym oczekiwaniem.


W zakończeniu Apokalipsy św. Jana czytamy, że Duch i Oblubienica (Kościół) wołają: Przyjdź! - Maranatha! Duch Święty, który został dany Kościołowi, aby go prowadził, inspiruje Oblubienicę Chrystusa, aby tęsknym wołaniem przyzywała swego Oblubieńca. Na spotkanie jednak trzeba być przygotowanym i stąd oczekiwanie Kościoła nie jest oczekiwaniem biernym. Kościół kontynuuje dzieło Chrystusa i je dopełnia przez świadectwo dawane wobec wszystkich narodów (przepowiadanie), przez sprawowanie Pamiątki Pana (Eucharystia, Msza święta), udzielanie sakramentów (liturgia), oraz przez miłość społeczną (caritas) i wytrwałe znoszenie przeciwności aż do męczeństwa (martyria).


Również dla każdego chrześcijanina okres Adwentu jest szczególnym apelem i zadaniem. On stawia nam pytania, na które trzeba odpowiedzieć, aby osobiście przygotować się na powtórne przyjście Chrystusa, a najpierw na spotkanie z Nim w chwili śmierci, kiedy to wszystkie ludzkie postawy zostaną osądzone, bo nic „nieczystego” nie znajdzie się w ostatecznym Królestwie Chrystusa. Trzeba zatem dokonać korekty w swoim życiu, aby nie obawiać się tego rozstrzygającego momentu, lecz oczekiwać go z radością jako dnia także swojego zwycięstwa złączonego ze zwycięstwem Chrystusa i Kościoła.


Do tych treści adwentowych dochodzi w drugiej części tego liturgicznego okresu także przygotowanie się na Święta Bożego Narodzenia, w których przeżywamy pamiątkę pierwszego przyjścia Syna Bożego w nasz świat w postaci dziecka narodzonego bez rozgłosu, w ubóstwie, w stajni, w Betlejem.


Adwent to zatem nie tylko okres rozjarzonych kolorowymi światłami ulic i witryn sklepów, butików i domów handlowych, zapach grzanego wina, smażonych migdałów, szał zakupów gwiazdkowych prezentów, opłatkowe świętowanie w zakładach pracy, wieniec adwentowy w domach i w kościele, lecz przede wszystkim intensywna praca duchowa: wyciszenie, skupienie, refleksja, medytacja, wgląd we własne sumienie, postanowienie zmienienia czegoś w życiowych postawach, proszenie Boga o przebaczenie (także w sakramencie pokuty), udział w mszach roratnich i w rekolekcjach, by wymienić przykładowo tylko niektóre praktyki religijne tego okresu.
Adwent – to po prostu droga do Ojca - przez Jezusa, na którego czekamy.


Adwent – czekanie na Tego, który był zapowiedziany, który przyszedł wchodząc w ludzką historię, który jest nadal oczekiwany, który ma przyjść.

 
Całe dzieje ludzkości to proces Jego przychodzenia – „aż przyjdzie” i zakończy ów proces, zatrzyma ten ruch wtedy, gdy w planach Ojca wszystko już dotrze do końca swej drogi.


Adwent – czekanie na przyjście Pana. A także oczekiwanie pełni siebie. Wypełnione pracą, uważne i ufne czekanie…
Na koniec warto już w te pierwsze dni adwentowe wmyśleć się w to, co o Adwencie mówił w swoich kazaniach ks. Jan Twardowski:


Co my wyrabiamy z Panem Jezusem, kiedy zbliża się Boże Narodzenie – z nastrojem, choinką, lichtarzykami, świeczkami? Robimy z Niego dziecko, lalkę z niebieskimi oczami i długimi lokami, usypiamy kołysanką, oklejamy aniołami jak malowankami. W naszej wyobraźni nawet trzej Mędrcy dziecinnieją i idą do Betlejem jak trzy misie.
Może tylko jeden Święty Jan Chrzciciel nie mieści się w szopce. On przez Adwent wciąż idzie, aby spotkać się z Jezusem – Mesjaszem, a nie dzieckiem, żeby spotkać się z dojrzałością wiary.


Ks. Jerzy Grześkowiak

Proszę nakliknąć, aby powiększyć i móc łatwiej przeczytać.

Słowo Życia na uroczystość Chrystusa Króla (C)
24.11.2019
Królestwo Jezusa Chrystusa
Ewangelia: Łukasz 23,35-43.


Zamordowanie rosyjskiego cara i ucieczka niemieckiego cesarza pod koniec I wojny światowej zwiastowały zmierzch europejskich monarchii. Nieliczni dziś królowie i królowe posiadają zaledwie cząstkę dawnej nieograniczonej władzy. Są jedynie głowami państw z demokratycznymi strukturami. Ich królewskie uprawnienia nie polegają już na rządzeniu, lecz na reprezentowaniu ich państw.


Chociaż czas monarchii przeminął, to obraz króla wycisnął silne piętno na naszym myśleniu. Obraz i idea króla żyją dalej nie tylko w baśniach i w pieśniach. Bawarski poeta Georg Lohmeier, znany z telewizji, mawiał przy różnych okazjach: „Wprawdzie król nie jest nam potrzebny, ale byłoby pięknie, gdybyśmy go mieli”.

 

Także ogromna sympatia, jaką wielu ludzi darzy nieliczne już dziś rodziny królewskie, świadczy, że obraz króla zakorzeniony jest głęboko w ludzkiej mentalności i w sercach. 
 

Na ogół królów nie wybierano, następcy tronu rodzili się w królewskich dynastiach. Średniowiecze dodało jeszcze wstępującemu na tron sakralnej legitymizacji przez specjalne błogosławieństwo - z namaszczeniem, ukoronowaniem, intronizacją i przekazaniem królewskich insygniów: berła i miecza. Ten obrzęd sprawowali biskupi, niekiedy sam papież. Dlatego królowie i królowe w dawnych czasach określali siebie jako „panujący z Bożej łaski”.


Święto Chrystusa Króla przypomina, że obraz króla w o wiele głębszym sensie znalazł swoje urzeczywistnienie w Jezusie Chrystusie. On narodził się jako król. Przy zwiastowaniu Jego narodzin Anioł przekazuje Maryi: „Oto poczniesz i porodzisz syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca” (Łk 1,31-33).

 

Jezus jest Mesjaszem, czyli Namaszczonym przez Boga. O tym zaświadcza św. Piotr w Ewangelii i w Dziejach Apostolskich: „Znacie sprawę Jezusa z Nazaretu, którego Bóg namaścił Duchem Świętym i mocą” (Dz 10,38). Jego intronizacja dokonała się w Zmartwychwstaniu i Wniebowstąpieniu. On „siedzi po prawicy Ojca” – jak wyznajemy w Credo. To On jest w najwyższym stopniu „Królem z Bożej łaski”. Apokalipsa św. Jana mówi o Nim: „A na szacie i na biodrze swym ma wypisane imię: Król Królów i Pan Wieków” (Ap 19,16).


Jezus Chrystus jest naszym Królem, Królem świata i wszechświata, Królem wczoraj, dziś i na zawsze!


Jego królowanie ma jednak zupełnie inny charakter niż panowanie królów, co dobitnie pokazuje dzisiejsza Ewangelia. Dawni królowie posiadali potężną władzę: ziemię, kraje, zamki, pałace, służbę, żołnierzy, poddanych.

 

Dzisiejsza Ewangelia pokazuje Jezusa w Jego słabości i bezsilności, tzn. bez władzy.  Jego tronem jest krzyż, a królewską koroną cierniowa czapa na skrwawionej głowie. Zamiast przyjmowania czołobitnych hołdów, Jezus odbiera tylko obelgi i szyderstwo okrutnych żołdaków, a napis w trzech językach na krzyżu nad Jego głową: „Jezus Nazarejczyk, Król Żydowski” pomyślany jest jako gorzka ironia.  Arcykapłani z uczonymi w Piśmie i starszymi szydząc powtarzali: „Innych wybawiał, siebie nie może wybawić. Jest Królem Izraela: niechże też zejdzie z krzyża, a uwierzymy w Niego” (Mt 27, 42).

 

Innym pomagał, a sobie pomóc nie potrafi…? Otóż On swoją władzę i moc okazał ludziom szukającym prawdy i dobra, zwłaszcza ubogim i chorym, dzieciom i kobietom, celnikom i grzesznikom.  Bo jego moc, Jego królewska władza, to nie panowanie, lecz miłość.  
 

- A my?

- Czy nie myślimy podobnie jak szydercy pod krzyżem?  

- Po co nam król wiszący na krzyżu?

- Cóż to za Bóg, którego Wszechmoc okazuje się słabością i bezsilnością wobec świata i panoszącego się w nim zła?
- Dlaczego dopuszcza On tyle zła i nieszczęść? - te wszystkie zbrodnie, okrucieństwo, wojny, głód, nędzę, zarazy, nieszczęścia, katastrofy, tajfuny, trzęsienie ziemi?
- Czy On trzyma jakiekolwiek cugle w swoim ręku?

- A może wycofał się, zrezygnował ze swego królowania, może rzeczywiście umarł, jak głosili filozofowie?

- Jak tu złożyć swój los i pokładać nadzieję w kimś, kto umiera na krzyżu?
- I w Bogu, który pozwala swojemu Synowi tak cierpieć i tak haniebnie umierać?

 

Kto tak myśli, nie ma chrześcijańskiego obrazu Boga. Bóg chrześcijan nie jest Bogiem „hen w górze”, lecz „na dole”. Bóg, w którego wszechmoc wierzymy, jest mocny w swej słabości. Jego wszechmocą jest Miłość. Z miłości do ludzi i świata sam cierpi z ludźmi i ze światem. Cierpi z cierpiącymi, płacze z płaczącym. Przebywa i ucztuje z celnikami i grzesznikami. Spotyka się z tymi, z którymi nikt nie chce mieć nic do czynienia. Umiera z umierającymi. Umiera pośród przestępców uznany za przestępcę.


Tak, jestem królem!” (J 18,37) – odrzekł Jezus na pytanie Piłata podczas przesłuchania. I dodał: „Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi biliby się, abym nie został wydany Żydom. Teraz zaś królestwo moje nie jest stąd” (J 18, 36).
 

Chrześcijanin ma dawać świadectwo o tym „innym Królestwie”, o tym „innym świecie”, o tym odwróceniu wartości, jakiego dokonał Jezus. Ten „nasz świat” przeżywa niesłychany dramatyczny kryzys: to kryzys naszej cywilizacji.

 

Zamiast cywilizacji miłości panoszy się cywilizacja libertynizmu, nihilizmu i śmierci. Św. Jan Paweł II w encyklice Dives in misericordia jako antidotum na „kulturę śmierci” postulował cztery zasady dla „cywilizacji miłości”: - prymat człowieka przed rzeczami;
- prymat etyki przed techniką;
- prymat „bardziej być” przed „więcej mieć”;
- prymat miłosierdzia przed sprawiedliwością.

 

My chrześcijanie – mamy być świadkami tego innego świata Bożego, propagować odwrócenie błędnych wartości. Bo tak brzmi przykazanie Jezusa: „Wiecie, że władcy narodów uciskają, a wielcy dają im odczuć swą władzę. Nie tak będzie u was. Lecz kto by między wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą, a kto by chciał być pierwszym między wami, nich będzie niewolnikiem waszym, na wzór Syna Człowieczego, który nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu” (Mt 20, 25-28).


Taki jest Król, którego dziś czcimy!

 

On pośród nas jako ten, który służy. Król w słabości jest Królem z sercem! To uwydatnia się szczególnie w krótkim dialogu pomiędzy ukrzyżowanym Panem i wiszącym obok niego żałującym swych win łotrem. Jeden z ukrzyżowanych przestępców lżył Go. Natomiast ten drugi złoczyńca, nawrócony, zdobywa się na pełne uznanie w Jezusie króla i to w wymiarach ponadziemskiego władania: „My przecież sprawiedliwie odbieramy słuszną karę za nasze uczynki, ale On nic złego nie uczynił. Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa”.

Jezus odpowiedział mu z głębi swego miłującego serca słowami, w których streszcza się Jego całe postępowanie: „Zaprawdę powiadam ci: Dziś ze mną będziesz w raju” (Łk 23, 41-43)
 

Na tym słowie Jezusa możemy budować całe nasze życie, temu słowu wierzyć w życiu i w śmierci… To obietnica Króla o wielkim sercu: Ty będziesz ze mną – w raju – i do tego już dzisiaj. Ani dnia dłużej nie musi czekać ta nieszczęsna „pokiereszowana” egzystencja ludzka na spełnienie swoich tęsknot.  Dzisiaj w raju! Nie dopiero na końcu świata, nie dopiero po sądzie ostatecznym. Nie - najpierw sąd, potem czyściec, w końcu jeszcze sąd ostateczny. Nie! Już dzisiaj - w raju! To sam „Król z sercem” jest owym obiecanym Rajem – pełnią życia i szczęścia – dla każdego człowieka. Taka jest fundamentalna prośba, która nas ocala i zbawia: „Jezu, wspomnij na mnie”!
 

Choćby wielu mędrców tego świata sądziło inaczej i Jezusa odrzucało i znieważało, dla nas chrześcijan Jezus jest i pozostanie na zawsze Królem, czyli najwyższym autorytetem świata, Nauczycielem życia nieomylnie mądrym, Wartością najcenniejszą, nieprzemijającą. Nie damy się zwieść pozorom płynącym z prostoty Jego Ewangelii i ze skromności naszego Mistrza. Nie zniechęcą nas Jego niepowodzenia, a nawet zniewagi, których Mu nie szczędzono pod krzyżem i teraz też się nie szczędzi. W tym właśnie, w czym jest odrzucany, znieważany i poniewierany – jest Największy.
 

Warto dziś dać sobie czas na uwielbienie Jezusa słowami poety Czesława Miłosza:


Im więcej razy na dzień jesteś znieważony,
Im śmieszniejsze na Ciebie wkładają korony
I krzyczą urągając: pokaż swoją siłę
Albo liczą Cię między pamiątki niebyłe,
Im więcej żalu, drwiny, oskarżenia,
Bo słowo Twoje z miejsca nie ruszy kamienia,
Tym bardziej pewnym mogę być tego jednego:
Że Ty jesteś, zaiste, Alfą i Omegą.

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

Słowo Życia na 33 niedzielę zwykłą (C)17.11.2019.

„Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie!”

Ewangelia: Łukasz 21,5-19

 

Pytanie o początek i koniec świata zajmowało ludzkość od samego początku. Oczywiste, że musiał być początek - z niego żyjemy.

 

Ale koniec?

 

Jak wyobrażamy sobie koniec wszystkiego, co istnieje.

 

Co myślą inni o tym?

 

Zawsze znajdą się dociekliwi, którzy usiłują odgadnąć lub nawet dokładnie obliczyć, kiedy ów koniec świata   nastąpi.   Ten   dzień   końca   wszystkiego   i   sądu   jest   oczekiwany   albo   ze strachem, albo z nadzieją na ratunek i spełnienie, albo z jednym i z drugim.

 

W oparciu   o   szczególne   znaki,   z   pomocą   grania   liczbami   lub   odwołując   się   do przeróżnych dawnych i nowszych proroctw niektórzy próbują ustalić dokładny termintego ostatecznego wydarzenia. Znaki na niebie i na ziemi, wojny, zarazy i wszelkie nieszczęścia zawsze uchodziły jako zwiastuny zbliżającego się końca. Niektóre sekty także dziś od czasu do czasu zapowiadają ten termin, mimo że już tyle razy ich „proroctwa” się nie spełniły.

 

Jeżeli wierzący chrześcijanin stawia pytanie o koniec świata, to udaje się znim nie do wróżbitów, astrologów i sekciarzy, lecz w pierwszym rzędzie szukao dpowiedzi w Piśmie świętym.

 

W Ewangelii tej niedzieli, która bynajmniej nie brzmi dziś jako „Radosna Nowina", znajdujemy w słowach Jezusa dwie zapowiedzi, dwa pouczenia i jedną obietnicę.

 

A zaczęło się wszystko od spojrzenia na świątynię jerozolimską. Niektórzy z uczniów Jezusa wyrażali swój podziw dla niej, że  „jest przyozdobiona pięknymi kamieniami i darami”. Wtedy to zabrzmi smutna zapowiedź z ust Mistrza: „Przyjdzie czas, kiedy z tego, na co patrzycie, nie zostanie kamień na kamieniu, który by nie był zwalony”. Jezus zapowiada zburzenie tej wspaniałej świątyni, której piękno zapierało ludziom dech w piersiach. I tak się stało.

 

W roku 70 po Chrystusie została ona zniszczona   i   splądrowana   przez   Rzymian   tak,   że   nie   nie   pozostał   kamień   na kamieniu.   Do   dziś   pozostała   tylko   część   murów   jednej   ściany,   zwanej   „ścianą płaczu”, przed którą modlą się codziennie wyznawcy wiary Mojżeszowej.

 

Dla Żydów zburzenie świątyni było znakiem, że teraz również koniec świata jest blisko. Przeciwko   takiemu   przekonaniu   występuje   Jezus   stwierdzając,   że   mimo zniszczenia świątyni i wbrew rozruchom, nieszczęściom i wojnom koniec świata jeszcze nie nastąpi. Nie mówi, kiedy się to stanie. Zamiast tego słyszymy z Jego ust drugą   zapowiedź:   prześladowanie   Jego   uczniów   i   przyszłych   wspólnot chrześcijańskich.

 

Może uczniowie, towarzysząc Jezusowi w Jego palestyńskich wędrówkach, pełnych cudownych znaków, oczekiwali dla Niego, a pośrednio i dla siebie, wielkiego wspaniałego końca. Myśleli zapewne, że pod koniec wydarzy się jeszcze jeden zadziwiający wszystkich znak – i oto zacznie się triumf i panowanie. Tylko kiedy? „Zapytali Go: Nauczycielu, kiedy to nastąpi? I jaki będzie znak, gdy się to dziać zacznie?

 

I wtedy Jezus maluje przyszłość, ale wcale nie w jasnych kolorach. Owszem, na dalekim – ale nie znanym co do czasu – końcu pojawi się wizja zwycięstwa itriumfu,   ale   przedtem   będą   wielkie   trudności,   niepowodzenia   i   przykre doświadczenia.

 

Zapowiedzi Jezusa brzmią groźnie. A dotyczą nie samych tylko tych uczniów, którzy z Nim wtedy byli, lecz i przyszłych pokoleń chrześcijan. Dotyczą zatem także Jego wyznawców w przyszłości, którzy w ciągu wieków będą szli przez mękę ku jasnej przyszłości chwalebnego przyjścia Pana.

 

Jezus mówi bez ogródek: „Podniosą na was ręce i będą was prześladować. Wydadzą was do synagog i do więzień oraz z powodu mojego imienia wlec was będą do królów i namiestników. (...) I niektórych z was o śmierć przyprawią.

I z powodu mojego imienia będziecie w nienawiści u wszystkich."

 

W   cierpieniach   i   prześladowaniach   mają   jednak   wyznawcy   Chrystusa zachować ufność. Niech liczą na pomoc z Nieba tam, gdzie sami nie potrafią się obronić. Najważniejsze to: wytrwać! Cierpliwie znosić prześladowania. Dla wiernych wyznawców Pana ma to być „sposobność do składania świadectw”.

 

W swej eschatologicznej wizji przyszłości zapowiada też Jezus niepomyślne wydarzenia zewnętrzne, losowe - jako uprzedzenie ostatecznego końca: „Będą silne trzęsienia ziemi, a miejscami głód i zaraza: ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na niebie”  Jest to zapowiedź i ostrzeżenie, by czuwać i być gotowym na spotkanie z powracającym Panem.

 

A teraz pouczenia Jezusa.

Pierwsze z nich brzmi: „Nie chodźcie za nimi!”.

Za kim nie powinien iść chrześcijan?

Za fałszywymi prorokami i wielkim zgubnymi obłędnymi ideologiami naszych czasów (i przyszłych), które uwodzą społeczeństwo i całe narody. Tacy ludzie-uwodziciele obiecują szczęście i ratunek, samozbawienie, raj na tej ziemi, a tymczasem ludzkość przeżywa  i doświadcza stale na nowopotwornych skutków, jakie takie uwierzenie i pójście za „syrenimi głosami uwodzicieli” niesie ze sobą.

 

Ostatni wiek dostarczył nam dość tragicznych dowodów.
I bardzo znamienne, wręcz irytujące, że stale znajdują się ludzie, którzy z błędów innych niczego się nie nauczyli i nie chcą się nauczyć i nadal podążają ślepo za fałszywymi prorokami.

 

Tych ostatnich, a nam współczesnych, nie trzeba nazywać po imieniu. Człowiek mądry z otwartymi oczyma i otwartą głową, wie o jakich ludzi i o jakie ideologie chodzi. Z tej racji jest i będzie stale aktualne drugie pouczenie Jezusa z dalszego fragmentu tejże Ewangelii według św. Łukasza:  

 

Czuwajcie więc i módlcie się, wkażdym czasie, abyście mogli uniknąć tego wszystkiego, co ma nastąpić, i stanąćprzed Synem Człowieczym”. (Łk 21,36).

 

I tych wszystkich, którzy upomnienia Jezusa biorą poważnie, zapewnia Mistrz: „Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie”. Pytanie o koniec świata i historii jest więc w swej istocie pytaniem o przyjście Syna Bożego w mocy i chwale.

 

W każdej Eucharystii wypowiadamy po konsekracji i podniesieniu świętych postaci słowa: „Głosimy śmierć Twoją, Panie Jezu, wyznajemy Twoje zmartwychwstanie i oczekujemy Twego przyjścia w chwale!”. W ten sposób wyznajemy naszą wiarą w uwielbionego Pana, który przyjdzie, aby dopełnić swoje dzieło zbawienia. Aż dotąd jest to czas Kościoła i czas Ducha Świętego, czas nadziei, i czas próby i wytrwałości.

 

Dzień ostatni zbliża się i przyjdzie nieuchronnie. Dzień pod pewnym względem straszny, bo to dzień sądu, ale i radosny, bo przynoszący z sobą chwalebne przyjście Chrystusa. Oto jak zapowiada to wydarzenie poeta Zygmunt Krasiński:

O! rzucajcie pieśni, kwiaty!

Oto idzie, idzie Pan.

A nie smętny, jak przed laty,

Wolny z cierniów, gwoździ, ran.

Nie powróci stara klęska.

Duchom – duchów tryumf da.

Oto idzie moc zwycięska.

Panujący idzie Pan.

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Humor i wiara

 

+ Dzieci – pyta katechetka – kto z was ostatnio zrobił dobry uczynek?

Ja – woła Agatka. - W dodatku aż dwa.

Jak przyjechaliśmy w sobotę do cioci, to się bardzo ucieszyła, a jak wyjeżdżaliśmy w niedzielę, to jeszcze bardziej!

 

+ Mały ministrant tłumaczy koledze, po co są w organach klawisze czarne i białe.

– No widzisz: na czarnych organista gra na pogrzebach, a na białych gra na ślubach i na mszach niedzielnych.

 

+ - Kowalski, znowu przyszedłeś do szkoły bez zeszytu. Widziałeś kiedyś żołnierza bez plecaka i karabinu?

– Tak proszę pani. Taki żołnierz nazywa się generał.

 

+ Wędkarz z kolegą siedzi nad wodą.

Raptem - branie!

Wyciąga z mozołem, a tu – czajnik.

Za chwilę kolega wyciąga radio. Potem toster, młynek do kawy, firankę.

Wreszcie mówi: - Wiesz, stary, lepiej chodźmy stąd. Bo tam chyba ktoś mieszka...

 

+ - Księdza pies szczekał przez całą noc – mówi rozwścieczony sąsiad. –   Proszę   się   nie   przejmować,   odeśpi   w   dzień   –   odpowiada   spokojnie proboszcz.

 

+ Lotnisko – wieża kontrolna.

– Żeby uniknąć hałasu zmieńcie kurs o 45 stopniw prawo. Pilot: - Jaki hałas – jesteśmy wysoko nad ziemią.

Wieża: - Taki, który powstanie, kiedy wasz samolot uderzy w ten, który macie przed sobą.

Słowo Życia na 32 niedzielę zwykłą (C)
10.11.2019.
„Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych”
Ewangelia: Łukasz 20,27-38

 

Bóg jest Bogiem żywych. Dla Niego wszyscy są żywi. Dla Boga istnieje tylko życie. – Taka jest kwintesencja odpowiedzi, którą Jezus udziela faryzeuszom na podchwytliwe pytanie: „Co będzie, gdy kobieta poślubiła kilku mężczyzn - czyją żoną będzie po zmartwychwstaniu?
 

Dobrze znamy tego rodzaju pytania. „Co się stanie się, jeżeli...?” „Wtedy będzie tak czy tak?” „Co by było, gdyby…”  Właściwie nie oczekuje się na nie odpowiedzi. Często mają one kogoś ośmieszyć.
 

W niedzielnej Ewangelii taki właśnie zamiar mają saduceusze. Chcą ośmieszyć Jezusa i wiarę w zmartwychwstanie, w które sami nie wierzą, i prezentowanym kazusem doprowadzają je do absurdu:


 „Nauczycielu, Mojżesz tak nam przepisał: „Jeśli umrze czyjś brat, który miał żonę, a był bezdzietny, niech jego brat weźmie wdowę, i niech wzbudzi potomstwo swemu bratu. Otóż było siedmiu braci. Pierwszy wziął żonę i umarł bezdzietnie. Wziął ją drugi, a potem trzeci i tak wszyscy pomarli, nie zostawiwszy dzieci. W końcu umarła ta kobieta. Przy zmartwychwstaniu więc, którego z nich będzie żoną? Wszyscy siedmiu bowiem mieli ją za żonę?”.
 

Pytanie saduceuszy jest właściwie problemem ludzi wszystkich czasów: Jak to będzie po śmierci, kiedy umarli zmartwychwstaną? Jak będę wyglądał? Czy będę miał ciało? Czy spotkam moich zmarłych rodziców, krewnych, przyjaciół?  Jak będziemy się komunikować? Na czym polega owo „życie wieczne’?
 

Jezus w odpowiedzi zmienia całkowicie perspektywę. Faryzeusze nie wierzą w zmartwychwstanie. I chcą udowodnić, że gdyby zmartwychwstanie było realne, wtedy doczesne relacje musiałyby być dalej w przyszłym życiu kontynuowane, a prezentowana przez nich sytuacja wskazuje na nonsens takiego założenia.

 

Tymczasem Jezus widzi całą rzeczywistość inaczej - wychodząc od wszystko ogarniającej pełni życia, którego źródłem jest Bóg. Skończoność życia doczesnego jest dla Niego tylko małym wycinkiem tej pełni. Dlatego powiada: „Dzieci tego świata żenią się i za mąż wychodzą. Lecz ci, którzy uznani zostaną za godnych udziału w świecie i w postaniu z martwych ani się żenić nie będą, ani za mąż wychodzić. Już bowiem umrzeć nie mogą, gdyż są równi aniołom i są dziećmi Bożymi będąc uczestnikami zmartwychwstania.
 

Z odpowiedzi Jezusa wynikają dwa stwierdzenia.

Po pierwsze, że ów saducejski problem jest problemem pozornym, ponieważ przyszły zmartwychwstały i odnowiony świat nie będzie już naszym aktualnym światem.

Po drugie, że realne będzie zarówno zmartwychwstanie jak i ów nowy świat, bo „Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych”.
 

Jezus niweczy argument saduceuszy. Kto zmartwychwstał do życia wiecznego, ten nie polega już prawu śmierci. Dlatego zbędne są małżeństwo i prokreacja - poczynanie nowego życia. Przyszłe życie nie jest kontynuacją obecnego, ziemskiego. To zupełnie inny, niewyobrażalny dla nas tutaj i teraz rodzaj życia. 
 

Jeszcze ważniejszy argument czerpie Jezus z pism Starego Testamentu, które saduceusze uznają jako Objawienie Boże; w krzaku ognistym Bóg objawia się Mojżeszowi jako „Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba”. On nie jest zatem „Bogiem umarłych, lecz żywych, wszyscy bowiem dla Niego żyją”. Bóg, który wybrał Ojców, wybrał ich na zawsze. Na kogo Bóg spojrzał i wybrał, ten trwa na zawsze w orbicie Jego miłości, nie podlega śmierci. Bóg zapewnia mu udział w Jego własnym życiu, które nie zna śmierci. To dotyczy nie tylko pra-ojców, patriarchów, bo „wszyscy żyją dla Niego”.
 

Innymi słowy Jezus chce powiedzieć: Tylko w tym świecie ludzie odczuwają głód i się rozmnażają, tylko w tym świecie muszą wypoczywać i spać. Tylko w tym świecie chorują i muszą się rozstawać - umierają. Ale dla Boga nie ma żadnych umarłych, dla Niego wszyscy żyją: „Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych. Wszyscy bowiem dla Niego żyją”.
 

Może lepiej zrozumiemy Jezusa, jeżeli pomyślimy, że On patrzy na życie oczami Boga – w aspekcie wieczności. Jezus mógł żyć, jak żył a potem umrzeć, jak umarł, bo znał ów inny wymiar Boga - Dawcy życia. Wielu świętych ten wymiar Boga uczyniło swoim własnym i w ten sposób przeczuwali, czym jest życie Pełni.
 

W tym orędziu o „Bogu żywych” zawarte jest upomnienie i obietnica. Ani historia jednostek ani historia ludzkości nie są na marne, nie pójdą w zapomnienie. Wszyscy są zapisani w Bożej pamięci i będą poddani jego sądowi i miłosierdziu – wszyscy, także zapomniane ofiary, bezimienni męczennicy jak też ich kaci. Nikt nie będzie zapomniany ani pominięty, ale też nikt nie zdoła się ukryć. Ostatnie słowo o nas, o naszej historii należy do Tego, który sam stał się Ofiarą, który umierając nie żądał odwetu i zemsty, lecz prosił Ojca o przebaczenie i sam go udzielił.
 

Na koniec bardzo ważne pytanie: Czy ta wypowiedź Jezusa nie deprecjonuje miłości małżeńskiej? Czy miłość małżonków nie będzie miała w niebie żadnego znaczenia?  
 

Wypowiedzi teologów na ogół idą w tym kierunku, że w niebie jedność i miłość małżonków zostanie „zastąpiona” przez doskonalszą jedność z Bogiem i ze zbawionymi. Uważam, że słowo „zastąpić” nie jest w tym kontekście trafnie dobrane. Ponieważ sugeruje, jakoby miłość małżeńska miała swój kres, a puste po niej miejsce zajmie w niebie doskonała miłość Boga i wszystkich ludzi.  Chcę wierzyć, że miłość małżeńska nie zostanie w niebie przekreślona, unicestwiona, lecz tak jak w ziemskiej historii była przez Boga chciana i akceptowana i włączona w dzieje zbawienia, tak w przyszłym świecie zostanie wzbogacona o nowe treści, udoskonalona, dopełniona i zintegrowana we wszystko ogarniającą i przenikającą miłość Boga. 
 

Kościół modli się w Mszy św. w której udzielany jest sakrament małżeństwa; „Boże, który dopuściłeś do swojego stołu tych małżonków, spraw, niech godnie i mężnie umacniają swoją wspólnotę, aby zjednoczeni doszli na wieczystą ucztę”.

 

Jaki sens miałby wysiłek tworzenia wspólnoty i dojścia do nieba we wzajemnym „zjednoczeniu”, skoro potem ta jedność małżeńska miałaby utracić wartość i przestać istnieć? Wolno chyba mieć nadzieję, że osiągnięta tu na ziemi jedność w małżeństwie osiągnie w Królestwie Bożym najwyższą intensywność i pełnię.
 

Trudno nie odwołać się w tym miejscu do słów św. Pawła o wiecznotrwałości miłości: „Miłość nigdy nie ustaje, nie jest jak proroctwa, które się skończą, choć zniknie dar języków i choć wiedzy już nie stanie” (1 Kor 13,8).
 

Na koniec słowa św. Jana Pawła II, które potwierdzają prezentowaną tu ideę dopełnienia przez Boga więzów małżeńskich, a nie ich unicestwienie:


Ponieważ według zamysłu Bożego rodzina została utworzona jako „głęboka wspólnota życia i miłości”, przeto na mocy swego posłannictwa ma ona stawać się coraz bardziej tym, czym jest, czyli wspólnotą życia i miłości w dążeniu, które - podobnie jak każda rzeczywistość stworzona i odkupiona – znajdzie swoje ostateczne spełnienie w królestwie Bożym” (List Apostolski „Familiaris consortio”, nr. 17).


Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Wiara i humor

 

* Po okropnym wypadku na szosie pacjent wybudza się w szpitalu z głębokiej nieświadomości. „Czy jestem w niebie?” - szepce z zamkniętymi oczyma. Czuwająca przy łóżku żona odpowiada: „Ależ nie, kochanie, ja jestem przecież jeszcze przy tobie!”.


* - A ja się modliłam tak, jak ksiądz zachęcał – bezinteresownie.
- Może powiesz, jak?
- Panie Boże, dla siebie nie proszę o nic, ale daj za parę lat mojej mamie dobrego zięcia.


* Katecheza: 
- Kiedy Adam i Ewa zostali wypędzeni z raju?
- Jesienią, bo wtedy są dojrzałe owoce.
- A co myśleli zobaczywszy przy bramie archanioła z mieczem?
- Jak ten sobie pójdzie, to wrócimy.


* Hania do nie grzeszącej urodą cioci:
- Czy ciocię też Bóg stworzył?
- Oczywiście!
-Tak jak mnie?
- Tak.
Dziewczynka patrzy do lustra i mówi do siebie: - Teraz Pan Bóg pracuje lepiej.

Słowo Życia na Uroczystość Wszystkich Świętych
1.11.2019

Bóg ma swoje hobby – kolekcjonuje Świętych

 

Co wspólnego ze świętem Wszystkich Świętych mają rzymski pantheon i dzień 13 maja?” – to byłoby dobre pytanie dla popularnych współcześnie telewizyjnych widowisk quizowych. Rzymski pantheon to świątynia (z największą w starożytności kopułą) wzniesiona przez cesarza Hadriana w latach 117-138 p.n.Chr., a przeznaczona dla kultu siedmiu bóstw planetarnych czczonych w rzymskich prowincjach (Apollo, Diana, Jupiter, Mars, Merkury, Saturn, Wenus).  W wieku VII cesarz Phokas ofiarował już pusty panteon papieżowi Bonifacemu IV. W dniu 13 maja 610 r. ów panteon przez obrzęd poświęcenia stał się świątynią chrześcijańską „ku czci Maryi Matki Bożej i wszystkich męczenników”.

 

To była godzina narodzin uroczystości Wszystkich Świętych – pantheon, świątynia wszystkich bóstw pogańskich, staje się domem Bożym i miejscem wspomnienia świętych Kościoła Jezusa Chrystusa. W tej świątyni, wzniesionej z inspiracji pogańskich wierzeń, że gwiazdy kierują losem człowieka, wspominano i czczono odtąd tych, którzy swój los związali na zawsze z Chrystusem.  „Wszyscy święci” - to nie tylko ci święci, których imiona figurują w kalendarzu Kościoła i których czcimy jako swoich patronów; to także niezliczona rzesza nieznanych nam „przyjaciół Boga”, których życie zna tylko On, a którzy przez Chrystusa w Jego „kazaniu na górze” zostali nazwani „błogosławionymi”.
 

Obchodzenie uroczystości Wszystkich Świętych w dniu
1 listopada przyszło na kontynent europejski w VIII wieku z Irlandii i z Anglii i dość szybko się tutaj zadomowiło jako „święto dożynkowe owoców Misterium Paschalnego” – jak to oryginalnie i pięknie sformułował niemiecki liturgista Adolf Adam. Kontynuując jego myśl można powiedzieć, że Wszystkich Świętych to niejako „jesienna Wielkanoc”, w której Kościół świętuje „nowe życie w Bogu”, które obiecane wszystkim ochrzczonym już jest w pełni udziałem „Świętych Kościoła”.

 

- Święci – czy to mdłe, bezkrwiste, nieżyciowe postacie z dalekiej przeszłości, gdy życie wyglądało całkiem inaczej niż dzisiaj?

 

- Być świętym – co to znaczy?

 

- Czy to rzeczywiście kusząca propozycja dla współczesnego człowieka?

 

- O co właściwie chodzi w uroczystość wspominania „Wszystkich Świętych”?
 

To święto ma być środkiem przeciw właściwemu dla człowieka zapominaniu o przeszłości, ma być pobudką i apelem o pamięć o ludziach, których imiona nosimy.

 

Niestety współcześnie urodziny niemal wyparły obchodzenie imienin, a przynajmniej osiągnęły wyższą rangę. Niewielu już wie, kiedy są ich imieniny i kim był ów człowiek, który tak dalece prowadził wzorcowe chrześcijańskie życie, że rodzice dali im takie samo imię.

 

Imię winno wyrażać istotę człowieka; jest po to, by inni mogli się do mnie zwracać i nazywać „po imieniu”.

- Moje imię ma mi stale przypominać: kim jestem i dokąd idę?

- Czy znam znaczenia swojego imienia?

- Czy znam swojego świętego Patrona i jego życie?

- Czy wiem, do czego zobowiązuje mnie imię „chrześcijanin”?
 

Święci odznaczali się tym, że byli otwarci na głos i wołanie Boga, nawiązali z Nim kontakt i przez całe życie pozostali z Nim w głębokiej więzi przyjaźni. Pozwolili, by Bóg ich „zagarnął” dla siebie. Bo Bóg ma hobby – On zbiera, kolekcjonuje ludzi świętych!
 

Znamy różnych kolekcjonerów. Ludzie zbierają przeróżne rzeczy: monety, znaczki pocztowe, książki, czasopisma, obrazy, militaria, nagrania muzyczne, kufle do piwa, srebrne łyżeczki, naparstki, lalki - właściwie wszystko.
 

Bóg nie zbiera martwych obiektów. On kolekcjonuje żywych ludzi – Świętych, czyli takich, którzy pasują do Jego zbioru. Jak każdy zbieracz Bóg zadaje sobie wiele trudu, aby swoją kolekcję powiększyć i uzupełnić. Prowadzi zatem kwerendę, poszukuje, inicjuje wiele rozmów, telefonuje, pisze listy, emajle, „jest” na twiterze, instagramie i facebooku. Wszędzie ukazują się jego inseraty i oferty. Bóg emituje do ludzi na przeróżne sposoby swoje Słowo! Bóg pisze do ludzi swoje „listy”.
 

Niektóre z nich giną po drodze, inne wracają do Nadawcy z dopiskiem: odmowa przyjęcia. Jeszcze inne dochodzą, ale potraktowane jako reklama bez zwrócenia na nie uwagi zostają podarte i wrzucone do kosza ze śmieciami. Inne są czytane powierzchownie tylko i wnet zapomniane. Niektóre jednak budzą zainteresowanie adresata, a niekiedy potrafią „zniewolić”, są czytane stale na nowo, by w końcu stać się cenną wartością i skarbem.

 

I tak dochodzi do wymiany korespondencji. Adresat odpowiada, bo odebrany list Boga do kogoś przemówił, kogoś dotknął, coś w nim poruszył, kimś wstrząsnął bądź udzielił odpowiedzi na jakieś dręczące pytania. Zrodziła się zatem nowa nadzieja i zaufanie, otworzyła inna perspektywa. Dalsza systematyczna „wymiana” prowadzi do lepszego poznania, do tęsknoty, zażyłości, przyjaźni i wierności.
 

Kto odpowiada i powierza się temu wielkiemu Partnerowi rozmowy – Bogu, ten staje się „święty”. Święty jest ten, kto słowo Boże bierze poważnie, kto zachwycił się wielkością i chwałą Boga, kto swoje życie ukierunkowuje na Boga, podąża stale ku Niemu – Najświętszemu. Taki człowiek zostaje włączony do „Jego kolekcji”, zanurza się w Jego świętości i tym samym działa uświęcająco na swoje środowisko.
 

W Bożej „kolekcji Świętych” znajdują się przeróżnego rodzaju „egzemplarze” - od pospolitych do wyjątkowo rzadkich, od egzotycznych do zwyczajnych, od prostych do wielobarwnych, od wielkich do małych. Ale każdy jest „specyficzną jednostką”, oryginałem, kimś jedynym. Każdy bowiem człowiek to jedyny w swoim rodzaju osobnik (osoba) - szczególne wartościowy i cenny.

 

Ten Wielki Zbieracz traktuje każdego człowieka ze szczególną uwagą jako „szczególną wartość” i skarb. Jego kolekcja nigdy nie jest kompletna. Ciągle jeszcze brakuje Mu pewnych „jednostek”. Nie ustaje więc w poszukiwaniach. Dla każdego mężczyzny i dla każdej kobiety jest w Jego kolekcji odpowiednie miejsce. Nie tylko dla bardzo cennych „archiwalnych świętych” z przeszłości, tych znanych nam i czczonych, a jeszcze więcej nieznanych i anonimowych, lecz także dla nas wszystkich - dziś żyjących.

 

My Wszyscy jesteśmy Jego świętymi, niekiedy szczególnymi, a nawet nieraz - Bogu dzięki! - „komicznymi świętymi”, „świętymi dziwakami”. On wychodzi do każdego człowieka z propozycją: „Wołam Cię po imieniu - Moim jesteś!”.

 

To zaproszenie kieruje przez innych ludzi, którzy zwracają nam uwagę na Boga i prowadzą do Niego, przez słowo Biblii, którą bierzemy do ręki, przez przypadki i wydarzenia życiowe, które domagają się interpretacji i egzystencjalnej odpowiedzi. 
 

Bóg dziś na nowo mówi do mnie: „Wołam Cię po imieniu. Jesteś moim! Chcę, byś był święty jako i Ja święty jestem. Jesteś przeze mnie błogosławiony!”.


Ks. Jerzy Grześkowiak

Medytacja na Dzień Zaduszny 2019
Stojąc przy grobach


Promienie słońca coraz słabsze, wczesny zmrok, opadające liście, nieprzenikalny welon mgły, wilgoć i dotkliwy chłód. Już listopad. Nie należy on do najprzyjemniejszych miesięcy roku. Już nie prawdziwa jesień, ale jeszcze nie zima. Czas „pomiędzy”. I właśnie na początku listopada obchodzi Kościół katolicki współgrające z przyrodą święta: Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny.

 

W najbardziej smutnej porze roku przebijamy się przez płytką powierzchowność codziennej krzątaniny i przypominamy sobie tych, którzy odeszli, myślimy o konieczności śmierci i przemijalności wszystkiego, co doczesne, pytamy o sens naszego bytowania i o to, kiedy wybije „moja godzina”. Tych myśli i pytań nie da się zepchnąć w podświadomość, choć pokusa ku temu jest wielka. Bo nawet chrześcijaninowi nie przychodzi łatwo w obliczu śmierci śpiewać „Alleluja!”. Czujemy instynktownie, że życie jest tajemnicą, w którą trzeba się wsłuchać, której trzeba się powierzyć.
 

Idziemy na cmentarze. Cmentarz - to miejsce inne niż wszystko na tej ziemi. Przejmujące, mistyczne. Otwarte dla wszystkich, ale też pełne tajemnic. Miejsce przesycone smutkiem, ale przecież tyle w nim historii, godności i nadziei. 
 

Idziemy do grobów osób nam bliskich i kochanych: rodziców, dziadków, babć, rodzeństwa, współmałżonka, własnych dzieci, przyjaciół, współpracowników, dobroczyńców. Do grobów tych, których znaliśmy, ceniliśmy, którzy byli dla nas wzorem, uczyli nas, jak żyć i kochać, jak wypełniać obowiązki rodzinne i zawodowe, jak sprostać wyzwaniom, które postawi przed nami życie. Mamy ich przed oczyma i w sercu – z tą miłością, którą nas kochali, i dobrem, które dla nas czynili, ale również z ich błędami, ułomnościami i ograniczeniami, z racji których przez nich i z nimi musieliśmy także cierpieć. Jakąś część naszego życia zabrali oni nieodwołalnie ze sobą do grobu.
 

Idziemy do nich – jak za dni ich życia na urodziny lub imieniny – z kwiatami, symbolem naszej pamięci, miłości i wdzięczności. I przynosimy im (a może bardziej sobie?)  światło – symbol naszej wiary w życie wieczne, nadziei na ponowne spotkanie i naszej modlitwy za nich; to chyba jej najbardziej od nas oczekują, o nią nas proszą, w przypadku, jeśli jeszcze potrzebują „oczyszczenia” i nie osiągnęli pełnej wspólnoty z Bogiem.
 

Stojąc zadumani nad grobami słyszymy pukające do drzwi serca i duszy pytania:

- Gdzie oni są – ci nasi zmarli?

- Czy wszystko, co po ich życiu zostało, to tylko garstka popiołu, grób i kamień z ich imieniem i nazwiskiem?

- Czy oni naprawdę żyją dalej, pełniej i szczęśliwiej niż tutaj?

- Jak im tam jest na tym drugim, innym świecie?

- Jak odebraliby nasz obecny świat, gdyby dane im było, móc tu powrócić?  

- Co chcieliby nam powiedzieć? Jakich rad udzielić?
 

Dzień Zaduszny – to święto Wszystkich Zmarłych, ale i nasze święto. Granica między nimi a nami rozmywa się. Jesteśmy jedną ludzką wspólnotą, z której jedni znajdują się już po drugiej, a inni jeszcze po tej stronie „tego samego Życia”. Bo przecież we Mszy św. za zmarłych modlimy się: „Dla Twoich wiernych, o Panie, życie się nie kończy, ale odmienia” (prefacja). 
 

- Czym jest śmierć?

 

Według chrześcijańskiej wiary – przejściem, przeprowadzką z doczesnego namiotu do wiecznego mieszkania u Boga, z obczyzny do Ojczyzny, z dali do „domu Ojca”. Tak nam przecież obiecał Chrystus Pan: „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Idę przygotować wam miejsce” (J 14,2-3). On powiedział też: „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem” (J 14,6).
 

Ja jestem” – a zatem to nie wydarzenie w dalekiej przyszłości, lecz coś, co jest już teraz, co „trwa”, co jest Osobą. To Chrystus - niezniszczalne Życie w Osobie. To wieczne życie doświadczamy już tutaj, w tej przemijającej doczesności, jeżeli zwiążemy się z tym, który jest Życiem Wiecznym. Decyzja o naszym wiecznym losie zapadnie nie dopiero w dalekiej przyszłości, przy zmartwychwstaniu w dniu Sądu Ostatecznego; życie wieczne zaczyna się bowiem, realizuje, wydarza już tu i teraz. „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie” (J 11,25).
 

Jeżeli tę odpowiedź wiary na nasze pytania bierzemy na serio, to prowadzi ona nas do następnych pytań, które kwestionują nasz dotychczasowy sposób życia.

 

- Czy to, co nas tak całkowicie, bez reszty, wewnętrznie i zewnętrznie pochłania, o co wszystkimi siłami ciała i ducha walczymy, jest rzeczywiście godne takich starań i wysiłków?

 

- Skoro u Boga czeka nas życie w pełni radości i szczęścia, czy warto uganiać się za każdą przyjemnością tego świata, stale żyjąc w lęku, że umknie nam coś bardzo istotnego?

 

Oczywiste, że NIE!

W perspektywie wieczności rzeczy tego świata ukazują się w ich prawdziwym wymiarze i być może niejedno „wielkie i ważne” staje się czymś małym, a to, co zostało zaniedbane lub zapomniane, jawi się jako coś ogromnie ważnego.


Stojąc nad grobami bliskich wędrujemy też myślą do grobów ludzi nam nieznanych, ale przecież tak ważnych dla naszej „narodowej tożsamości”, do grobów tych, co oddali życie za Ojczyznę, za wolność, za którą tęskniono i o którą się bito przez stulecia, a której dar jest udziałem naszych obecnych pokoleń. To groby na ojczystej ziemi oraz rozsiane po całym świecie: na Syberii, w Normandii, w Tobruku, w Narwiku, na Monte Cassino, na dnie morskim i w górskich regionach.

 

Większości tych grobów już nie ma.

 

Ale pamięć o tych rodakach nie może zginąć. Bo – jak głosi napis na bramie wiodącej na cmentarz w Zakopanem – „Narody tracąc pamięć, tracą życie”.


Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie! 
 

Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Słowo Życia na 30 niedzielę zwykłą (C)
27.10.2019
Faryzeusz i celnik
Ewangelia: Łk 18,9-14


Dobry celnik i zły faryzeusz! Czy mamy prawo tak powiedzieć? Kto tę opowieść Jezusa tak rozumie, myśli zbyt powierzchownie. Faryzeusz nie jest zły dlatego, że jest faryzeuszem, a celnik nie jest dobry, bo jest celnikiem i odwrotnie. Ocenie podlega bowiem wewnętrzna postawa, a nie to co zewnętrzne, nie to, kim kto jest, jaki wykonuje zawód lub do jakiej grupy społecznej przynależy.


To, co istotne, zależy od wewnętrznego usposobienia obydwu modlących się w świątyni mężczyzn. A ono z kolei jest uzależnione od historii ich życia i od tego, co przynoszą w swym sercu do świątyni na spotkanie z Bogiem poprzez modlitwę. Nie inaczej jest przecież także z nami.


Nie jestem automatycznie dobry, bo w moim życiu na ogół wszystko szło gładko, bo poszczęściło mi się, że jestem porządnym człowiekiem i pracuję nad sobą, że mam dobre miejsce pracy i mogę wykazać się sukcesami, jestem otwarty na ludzi i koleżeński, nieraz pomagam innym a nawet dzielę się z biednymi, mam uporządkowaną rodzinę. 
Ale też nie jestem z gruntu zły, jeżeli w mojej biografii są pęknięcia, porażki, zawirowania, jeżeli niejedno się nie udało i niekiedy kroczyłem krętymi i błędnymi drogami.


Nie jestem automatycznie dobry, tylko dlatego, iż co niedzielę idę do kościoła, współpracuję w grupach parafialnych, angażuję się społecznie, składam ofiarę na tacę, ale nie jestem też automatycznie zły, ponieważ nie uczestniczę regularnie w niedzielnej Eucharystii, bo niekiedy ważniejsze są dla mnie inne sprawy i zajęcia, bo jestem gdzie indziej zaangażowany (praca w ogrodzie, sport, kluby, wycieczka itp.).  Podkreślam słowo „niekiedy”, bo jeżeli w kościele pojawiam się bardzo rzadko, np. tylko z okazji chrztu w rodzinie, Pierwszej Komunii św., ślubu lub pogrzebu, wtedy powinienem szczerze zapytać siebie samego, czy wszystko jest w porządku z moją wiarą, czy naprawdę zależy mi na Bogu?


Jezus zaprasza nas swoją przypowieścią do refleksji nad sobą i udzielenia odpowiedzi na pytanie, z którym z modlących się w świątyni mężczyzn mogę się utożsamić?


Najważniejsze to, by szczerze stanąć przed Bogiem w całej „nagiej prawdzie”. Moich osiągnięć i dokonań, rejestru dobrych czynów nie potrzebuję Bogu wyliczać. On mnie zna i cieszy się z pewnością z tego, co mi się udaje. Ale on nie chce słyszeć mojego aroganckiej samochwały i samouwielbienia. Raczej powinienem sobie przypomnieć, że moje ręce tak często są puste, że mógłbym o wiele więcej dawać z serca innym, dzielić się z bliźnimi, a przede wszystkim nie poklepywać siebie samego po ramieniu.


Od celnika winienem uczyć się zwłaszcza pokornego proszenia Boga o przebaczenie moich uchybień i win.  Wszystko mogę Bogu przedłożyć, wszystko, co mnie trapi, gnębi, co sprawia, że nie mogę bliźnim spojrzeć prosto w oczy. W Boże miłosierdzie, w Jego kochające serce mogę złożyć to, czego się wstydzę, co mnie boli, to w czym zawiodłem i z czym nie daję sobie rady. On zna moje serce i moje wewnętrzne bezsłowne wołanie o uwolnienie, o słowo pociechy i umocnienie. Grzech, upadek, klęska, zawód - to absolutnie żaden powód, by stać za daleko od Boga. Nawet nie jest ważne to, w jak paskudnej sytuacji się znajduję, gdzie aktualnie stoję, lecz jak patrzę na to, co nieudane i co mówi moje serce. Jeżeli jesteśmy szczerzy: komu udaje się przejść przez życie bez skazy, winy, grzechu, bez ran?


Jezus zaprasza w tej przypowieści, by uczyć się kochać siebie samego, swoją własną historię życia i ludzi wokół siebie - wbrew wszystkiemu, co się stało, i ufać Bogu, do którego mogę zawsze przyjść i szczerze otwarcie z Nim rozmawiać. Nie muszę przed nim udawać świętego ani być świętym. I nie muszę stale się oskarżać, upokarzać. Jeżeli spotkanie z Bogiem dokonuje się w prawdzie, to On mnie przemieni mocą swojej miłości i przebaczenia. Potrzeba nam pokornej postawy Juliana Tuwima, który do końca życia był na etapie poszukiwania Boga:


Jeszcze się kiedyś zasmucę, 
jeszcze do Ciebie powrócę, Chrystusie.
Jeszcze tak strasznie zapłaczę, 
że przez łzy Ciebie zobaczę, Chrystusie.
I taką wielką żałobą 
będę się żalił przed Tobą, Chrystusie,
że duch mój przed Toba klęknie 
i wtedy serce mi pęknie, Chrystusie!


I jeszcze jeden aspekt tej przypowieści. W obu postaciach faryzeusza i celnika trzeba widzieć także naszą wspólnotę wiary - nasz Kościół.


Kościół w swej stronie instytucjonalnej nieraz zachowywał się jak faryzeusz zadufany w swojej własnej świętości. Niektórzy ciągle jeszcze modlą się: „Boże, dzięki Ci, że nie jesteśmy jak inni ludzie…”  A przecież rzeczą najbardziej skuteczną i owocną byłoby, gdyby Kościół naszych dni częściej klękał, jak kiedyś Jan Paweł II w roku jubileuszowym 2000, i wyznawał te wszystkie potworne rzeczy i przewinienia w historii, które niekiedy nawet w imię Boga były czynione, a ostatnio zwłaszcza za nadużycia seksualne i nadużycia władzy.

 

Świat chętniej słuchałby takiego pokornego Kościoła na kolanach, aniżeli Kościoła w blichtrze, purpurze i w chwale, jakby zawsze był nieomylny, czysty i doskonały i na wszystko miał gotową odpowiedź. Taką drogę ukazuje nam papież Franciszek.


Rany świata łatwiej uleczyć, jeżeli pokażemy mu własne rany. Niestety jak często jest jeszcze tak, że dziękujemy Bogu za to, iż nie jesteśmy jak inni…, przy czym nawet nazywamy ich po imieniu. Ale kto palcem wskazuje na drugich, niech pamięta, że trzema pozostałymi palcami wskazuje na siebie!

 

Najlepszym lekarstwem według słów i ducha Ewangelii Jezusa jest bić się we własną pierś. Kto uderza się we własną pierś, nie rani nikogo, a siebie leczy!


Ks. Jerzy Grześkowiak


Wiara i humor


+ Bardzo aktualne w nawiązaniu do języka „niektórych” polityków:
Na lekcji nauczycielka mówi do dzieci:
- Dzisiaj poznamy literkę „k”. Jakie znacie wyrazy zaczynające się na tę literkę?
Jasiu, opuść rękę! Ty jeszcze nie przyprowadziłeś ojca za literkę „c”.
    
+ - Franek, co dostaniesz na gwiazdkę od żony?
- Chyba jakiegoś faceta…
- ???
- No widziałem, jak chowała go do szafy.,,
        
+ Kowalska pyta nową sąsiadkę:
- A mąż pani dobrodziejki to kim jest, jeśli wolno spytać?
- Oblatywaczem…
- To ciekawy, ale i niebezpieczny zawód. Dobry jest?
- Super! Do północy obleci wszystkie knajpy w dzielnicy i zdąży jeszcze wpaść na numerek do tej flądry na rogu ulicy.

 

+  Dwóch kolesiów stoi pod pomnikiem Kopernika. Jeden mówi:
- Widzisz Maniek, to jest Kopernik.
- Tego nie znam…
 - To jest facet, który odkrył, że Ziemia się kręci…
 - Znaczy się taki sam pijak jak my. I taki stoi na cokole? Jak opowiem mojej Frani, to nie uwierzy…

Słowo Życia na 29 niedzielę zwykłą (C)
20.10.2019.
Wytrwałość w modlitwie
Ewangelia: Łk 18,1-8


Przypowieść Jezusa czytana w dzisiejszą niedzielę we Mszy św. opowiada o sędzim, „który Boga się nie bał i nie liczył się z ludźmi”, który lekceważy natrętną klientkę sądząc, że ma do tego prawo, bo albo ta kobieta w lokalnej społeczności nic nie znaczy, albo uznaje jej problem za bagatelną, niewiele znaczącą sprawę. Jeżeli w końcu zajmuje się tym „jurystycznym przypadkiem”, to czyni to nie ze względu na swój obowiązek i na przestrzeganie prawa, lecz tylko z powodu jej nieustępliwości: „Ponieważ naprzykrza mi się ta wdowa, wezmę ją w obronę, żeby nie przychodziła bez końca i nie zadręczała mnie”.


Jeżeli przeniesiemy ten casus, tę sytuację, na współczesność, to możemy powiedzieć tak: „wdowa” to wszyscy ubodzy, wszyscy skrzywdzeni przez ludzi i los, ludzie niewiele znaczący w społeczności, tacy, co nie potrafią się przebić, bo brak im do tego odpowiednich środków: pieniędzy, znajomości, znaczenia, władzy, wysoce cenionego zawodu lub stanowiska, może nawet także zdrowia.
 

Owa kobieta walczy o swoje prawa i jej jedyną bronią jest uparte błaganie i ubieganie się o to, co prawnie jej się należy, co jest zapewne niezbędne do jej dalszej egzystencji. W gruncie rzeczy ona walczy o swoje życie, a dla sędziego jest nieznośną natrętną żebraczką.
 

Czy nie dostrzegamy tu jakiegoś podobieństwa do naszego codziennego życia z całym ciężarem biurokratycznego aparatu, gdy musimy się zaciekle bronić, by otrzymać to, co nam się słusznie i zgodnie z prawem należy? 
 

W naszej osobistej historii stoi jednak na końcu zwycięstwo jako owoc wytrwałości i upartości – bo przecież jest to przypowieść o naszej więzi i życiu z Bogiem. Mamy prosić Boga natarczywie, bez przerwy wytrwale, modlić się natrętnie, jak ta kobieta i nie tracić nadziei ani zaufania do Boga, bo przecież On zawsze chce dla nas dobra, chce abyśmy życie mieli i mieli je w obfitości! 
 

W tej przypowieści sędzia jest metaforą Boga, aczkolwiek nie jest ona w pełni właściwa i adekwatna. Bo w rzeczywistości Bóg nie jest wcale taki jak ów sędzia.  Jeżeli nawet ów bezbożny sędzia nie potrafi wymigać się, by nie zająć się słuszną sprawą nieszczęsnej wdowy, to ile bardziej Bóg jako sprawiedliwy Sędzia z całą pewnością nie odrzuci nikogo i zainteresuje się naszą biedą, jeżeli w pełnej ufności i natarczywością go o coś ważnego prosimy: „Powiadam wam, że prędko weźmie ich w obronę”.

 
Ale czy jest to zgodne z naszym religijnym doświadczeniem? „Modliłem się tak długo i z taką żarliwością, a przecież Bóg mnie nie wysłuchał!”.

 

Nie możemy Boga traktować instrumentalnie jako tego, który jest na naszych usługach, kto wypełnia wszystkie „luki” w świecie, który stale w cudowny sposób będzie ingerował w nasze życie, który usunie mozół związany pracą i wszelkie codzienne krzyże, rozwiąże wszelakie problemy i uleczy wszystkie ludzkie choroby, zniweczy nienawiść, podłość wszystkie formy cierpienia. Bóg jest całkiem inny niż Go sobie wyobrażamy, ale najistotniejsze jest to, że nie jesteśmy Mu obojętni. Kto z nas zna właściwie siebie samego tak dobrze, że z całą pewnością może powiedzieć: to lub tamto byłoby czymś najlepszym dla mnie, dla mojego szczęścia i zbawienia? Co jest dla nas najlepsze, to wie tylko Bóg. Ktoś mądrze powiedział, że Bóg nie spełnia wszystkich naszych próśb, ale wszystkie swoje obietnice! Stąd naszą modlitwę należy rozumieć jako formę i drogę uzgadniania naszej woli z wolą Bożą.


Niedościgłym wzorcem jest tu dla nas modlitwa Pana Jezusa w Ogrójcu: „Ojcze nie moja, ale Twoja wola niech się stanie”. Modląc się w ten sposób, z takim oddaniem się Bogu, wkładamy wszystko, co nas porusza i zajmuje, w ręce Boga.

 

Nawet jeżeli nasze prośby nie zostają spełnione, przez modlitwę zmieniamy siebie i świat. Człowiek modlący się nie wyłącza się ze świata, lecz widzi go w innym świetle, w innej perspektywie, a jest nią modlitwa samego Jezusa: „Ojcze nasz”. W modlitwie nasze spojrzenie skierowane jest ku Bogu i tym spojrzeniem z Jego pomocą widzimy inaczej nasze życie i nasz świat; i poznajemy, czego naprawdę potrzebujemy oraz przed czym Bóg musi nas ustrzec, byśmy byli Jego prawdziwymi zwierciadłami - „obrazem i podobieństwem Boga”.
 

Abraham Heschel, żydowski teolog, pisze: „Istotą modlitwy jest wychodzenie człowieka ponad siebie (przekraczanie siebie samego), to, że człowiek transcenduje granice tego, co ludzkie, że czysto naturalne wiąże z Boskim”. W ten sposób nadajemy sens naszemu bytowaniu „w Bogu i przez Boga” i ufamy: Bóg da nam to, co jest nam naprawdę do zbawienia potrzebne. U Niego nie ma względu na osobę, na stanowisko, godność, na zasługi. Bóg nie zagląda do formularzy, do statystyk naszych dobrych uczynków…
 

On zna Ciebie, jesteś Jego własnością. Dla Niego nie jesteś numerem, nie egzystujesz jako karta w katalogu, jako numer w registrze. On zna Ciebie po imieniu, potraktuje Cię sprawiedliwie, obdarzy swoim życiem i miłością bez granic, także tym, bezwzględnie potrzebujesz do życia wiecznego, w końcu samym sobą. Da Ci udział w Jego królestwie, jeżeli liczysz się z Nim w twoim życiu. Nawet gdy nieraz woda sięga Ci po szyję, nie utracisz fundamentu pod twoimi stopami, bo Mu wierzysz. 
 

A Bóg dotrzyma swego słowa. Do tego wszystkiego potrzebna jest nam jednak wytrwałość i upartość owej ewangelicznej wdowy, takie wręcz bezwstydne nagabywanie Boga, które w oczach świata może być uważane za bezsensowne szaleństwo.
 

Pod koniec przypowieści pojawia się dziwne zdanie: „Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” Te słowa Jezusa wpisuje Łukasz w sytuację jego gminy, która wydaje się być beznadziejną: Jezus obiecał, że niebawem powróci i wprowadzi swoje Królestwo. Tymczasem On zwleka, nie przychodzi, każe swoim wyznawcom cierpieć pośród różnych ucisków, wydaje się być bardzo dalekim.
 

Czy na próżno ufaliśmy? Nie - mówi św. Łukasz. Pan przyjdzie powtórnie z mocą i chwałą. Kiedy? – to nie wasza sprawa. Czy bliski, czy daleki, On jest pośrodku waszego życia. Nie pozwoli zginąć temu, kto ufa. Troszcz się zatem o to, byś zawsze był gotowy, gdy On nadejdzie. Wszystko zależy od tego, byś całe swoje życie uczynił modlitwą, gorliwą, natrętną, jak prośby owej nieustępliwej wdowy.


Gdy moja modlitwa stawała się coraz bardziej pobożna i wewnętrzna, to miałem coraz mniej do powiedzenia. W końcu ucichłem zupełnie. Stałem się - co jest przeciwieństwem mówienia - słuchającym. Najpierw sądziłem, że modlitwa jest mówieniem. Nauczyłem się z czasem, że modlitwa nie jest tylko milczeniem, lecz słuchaniem. Tak właśnie jest: Modlić się, to nie znaczy: słyszeć siebie mówiącego. Modlić się, to wyciszyć się, stać się ciszą i czekać, aż modlący usłyszy Boga” (Sören Kirkegaard).
 

Czy Syn Człowieczy, gdy przyjdzie, znajdzie taką wiarę i takie zaufanie Bogu?


Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Wiara i humor


+ Kardynał Newman (w niedzielę 13.X.2019 został ogłoszony świętym), który często podkreślał konieczność oddania się Bogu i zawierzenia Mu, zalecał często swoim wiernym: „Trzeba troszczyć się o to, żeby o nic się nie troszczyć”.


+ Jan XXIII opowiadał, że w pierwszych miesiącach pontyfikatu, kiedy zamartwiał się jakąś trudną decyzją, którą musiał podjąć, zdarzało mu się budzić w nocy z uczuciem, że jest nadal kardynałem. Mówił wtedy sobie:
- Przedstawię sprawę papieżowi.
Potem sobie przypominał: - Ależ papieżem jestem właśnie ja.
Zmieniał więc zamiar:
- No dobrze, przedstawię więc sprawę Panu Bogu!


+ Stary ogrodnik rodziny Peccich znał od pieluszek Leona XIII. Kiedy pierwszy raz był na audiencji u papieża, wyrwało mu się:
- Cieszę się mały, że dali ci wysokie stanowisko. Musisz się teraz starać, żeby nie popełniać gaf, bo mogą cię zwolnić.

 

Słowo Życia na 28 niedzielę zwykłą (C)                        13.10.2019
Dziesięciu uzdrowionych – a tylko jeden wdzięczny!
Ewangelia: Łk 17,11-19


Czy jest coś bardziej zapominane niż wdzięczność?"– pytał już Schiller. Doświadczenie niewdzięczności to nic wyjątkowego. Ofiarujemy coś małemu dziecku. Ono przyjmuje to jako coś zupełnie oczywistego. Na próżno mama zabiega o „dziękuję” swego dziecka: „Co mówi się, jeżeli się coś otrzyma?”. A dziecko nic sobie z tych słów nie robi, zachowuje się jakby było głuche, zajmując się dalej otrzymanym podarunkiem.
 

Moglibyśmy w tym miejscu zastanawiać się dalej nad skutecznymi metodami wychowywania do wdzięczności. Nazywa się ją często „zapomnianą cnotą”. Lepiej jednak zatrzymać się nad innym ważnym słowem w dzisiejszej Ewangelii. Ale najpierw kontekst: 
Trędowaci zatrzymali się z daleka i głośno zawołali: Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami! Na ich widok rzekł do nich: „Idźcie, pokażcie się kapłanom!” A gdy szli, zostali oczyszczeni. Wtedy jeden z nich widząc, że jest uzdrowiony, wrócił chwaląc Boga donośnym głosem, upadł na twarz do Jego nóg i dziękował Mu. A był to Samarytanin”.

 

To ważne słowo to: „A był to Samarytanin”. Właśnie ów pogardzany przez Żydów Samarytanin okazuje Jezusowi swoją wdzięczność i tym samym zawstydza pozostałych dziewięciu mężczyzn – Żydów, podobnie, jak kiedy indziej w Ewangelii miłosierny Samarytanin w drodze do Jerycha.
 

Tak bardzo łatwo wskazać palcem na niewdzięcznych Żydów. To byłoby jednak wielkim uproszczeniem. Trzeba pamiętać o tym, że kapłani w owych czasach stanowili ważną instytucję, którą można porównać do dzisiejszego „urzędu zdrowia”, bądź „stacji sanitarno-epidemicznej”. Właśnie dlatego Jezus mówi do trędowatych: „Idźcie, pokażcie się kapłanom!” Tylko oni bowiem są upoważnienie obejrzeć trędowatych, urzędowo potwierdzić ich uzdrowienie i w ten sposób uznać ich za godnych powrotu z izolacji i pełnego włączenia do lokalnej wspólnoty. Właśnie to czyni tych dziewięciu uzdrowionych mężczyzn. Oni przestrzegają przepisów prawa zakorzenionego w Biblii. A co zrobili potem? Może udali się do najbliższej knajpy, by radośnie podnieść toast na zdrowie i na lepszą przyszłość! Powód dostatecznie ważny. Ale tego nie wiemy -Biblia nic o tym nie mówi.
 

Ale jeden z nich postępuje inaczej, w drodze do kapłanów odłącza się od tej grupy – Samarytanin. Pomija nakazany prawem przepis i ową instytucję i najpierw dziękuje Bogu.

 

On pojął bowiem, że nawet gdy biologiczne funkcje ciała są w porządku, to nie jest to jeszcze „całe życie”. Życie to spotkanie, relacje, wymiana - także spotkanie z Tym, który jest źródłem życia i który także wtedy to życie trzyma w swojej dłoni, gdy ono przez ograniczenia funkcjonowania ciała stało się ciężarem. Stąd jego wewnętrzne pragnienie powiedzieć to ważne słowo: „Dziękuję!”. Stąd także wewnętrzny przymus, by tym szczęście, którego zaznał, podzielić się z Tym, który go nim obdarzył. Człowiek uzdrowiony, czyli zdrowy całościowo, w pełni swej „cielesno-duchowej jedności”, nie zamyka się w sobie, nie odizolowuje się w egoizmie i samotności.
 

Dlatego Samarytanin pomija funkcję kleru, nie dba o religijne przepisy, a nawiązuje socjalne więzy z innymi ludźmi, których od początku tej strasznej choroby trądu był pozbawiony. Jezus zaś mówi jemu i świadkom tego wydarzenia, że fundamentem jego uzdrowienia jest jego prawdziwa, głęboka wiara: „Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła”.

 

Każda wiara, która ma odniesienie do Chrystusa - „jedynego Pośrednika między Bogiem a ludźmi” – sprawia i przynosi uzdrowienie, ratunek, zbawienie. Niczego więcej nie trzeba.  O nic więcej Jezus tego człowieka nie pytał.
 

Inna ważna myśl związana z tym fragmentem Ewangelii. –  Są rożne sposoby powrotu do pełnego życia po ciężkiej i długiej chorobie, powodującej zerwanie relacji społecznych, kontaktu z innymi ludźmi. Niektórzy po wyzdrowieniu natychmiast rzucają się z całą energią w wir codzienności z jej obowiązkami i radościami, całkowicie tak jak to było przed chorobą, jak gdyby nigdy nie chorowali, jak gdyby można było tak trudny odcinek życia po prostu przeskoczyć, pominąć, na zawsze zapomnieć.
 

Inni natomiast odczuwają głęboko, że ta choroba ich zmieniła. Powrót do pełni życia przeżywają jako dar. Czują jak drogocenne, piękne i pełne uroków jest życie. Uświadamiają sobie, że ich choroba była dla nich jakimś upomnieniem, orędziem: „Bądź wdzięczny za każdy nowy dzień, żyj intensywniej i głębiej, stawaj się bardziej sobą, idź w głąb siebie samego”. Tacy ludzie są teraz nie tylko zdrowi cieleśnie, lecz także duchowo.
 

Tylko jeden z dziesięciu trędowatych powrócił i podziękował Jezusowi, bo zrozumiał, co naprawdę z nim się stało. On jest nie tylko czysty, czyli wolny od trądu, zdrowy na ciele, on jest także zdrowy i czysty duchowo. Właśnie ktoś z Samarii - odrzucony, pogardzany, spoza marginesu społecznego.  Może dlatego był on tak otwarty na takie całościowe uzdrowienie „na ciele i na duszy”, bo podwójnie był „trędowaty”?
 

Historia o dziesięciu trędowatych głosi Radosną Nowinę, że Bóg błogosławi tych wszystkich, którzy może nie są całkiem zdrowi na ciele, ale zdrowy jest ich duch, ich dusza. I jest apelem i zaproszeniem do wszystkich, którzy są „zdrowi”, „dobrze się mają”, ale pod względem moralnym i duchowym naznaczeni są „trądem”. Ich ratunkiem jest – pójść do Jezusa i wołać: „Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami!
 

Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Wiara i humor


+ Lekarz jest zaprzyjaźniony z dwoma księżmi. Późnym wieczorem dzwoni telefon, jest zaproszony na plebanię na brydża. Oznajmia żonie, że musi spiesznie wyjść. – „Dokąd znów cię wołają o tej porze?”  Lekarz: „To musi być jakiś trudny przypadek. Jest już tam jeden doktor i dwóch księży”.


+ - Dlaczego panny są szczuplejsze od mężatek?
   - Bo panna wraca do domu patrzy, co ma w lodówce i idzie do łóżka. Mężatka wraca do domu, patrzy, co ma w łóżku i idzie do lodówki.

 

 + Piotruś jest po raz pierwszy w życiu na wsi i zwiedza oborę. Gospodarz pokazuje mu swoje krowy. Te leżą spokojnie na słomie i przeżuwają. Gospodarz: „No, Piotruś, czy to nie piękny widok”. – „Tak, ale czy to nie jest zbyt droga sprawa, by kupić gumę do żucia dla tylu krów?


+ Słynny piłkarz pyta syna wracającego właśnie ze szkoły: „No i jak wypadło twoje świadectwo?" – „Nieźle, tato, wszyscy musza przejść do innej klasy, a tylko mój kontrakt została przedłużony…”.


 + - Proszę pani! Pani pies goni jakiegoś faceta na rowerze!
    - Niemożliwe! Mój pies nie umie jeździć na rowerze…


  +  Facet grzebie coś przy kontakcie i woła żonę:
    - Jadźka, potrzymaj mi ten kabelek.
       Żona bierze kabelek i pyta: - No i co?
     - Nic … widocznie faza jest w drugim…

Słowo Życia na 27 niedzielę zwykłą (C)
„Panie, przymnóż nam wiary!”
Ewangelia: Łk 17,5-10


Czym jest wiara?

Wiara w rozumieniu chrześcijaństwa – to egzystencjalna, zakorzeniona w konkretnej wspólnocie Kościoła, odpowiedź udzielona przez człowieka Bogu, który objawił się nam w Jezusie Chrystusie. Gdy mówię „wierzę”, to znaczy: Za fundament swojego życia uznaję Syna Bożego Jezusa Chrystusa, który za mnie umarł i zmartwychwstał. Chrześcijanin to człowiek, który wie, że został wezwany, aby być „dzieckiem Bożym” w Jezusie Chrystusie, wezwany do życia życiem wiecznym całą swoją istotą, duszą i ciałem.
 

Wiara może mieć różne wymiary, różną gęstość, różne stopnie nasilenia mocy jej działania. Byli o tym przekonani uczniowie Jezusa, którzy swej wiary nie uznali za dostatecznie wielką i dlatego zwracają się z prośbą do Jezusa o jej wzmożenie.  „Panie, przymnóż nam wiary!” Jezus potwierdza słuszność ich przekonania stwierdzając: „Gdybyście mieli wiarę jak ziarno gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: „Wyrwij się z korzeniami i przesadź się w morze”, a byłaby wam posłuszna”.


Wiara – jak mówimy – jest łaską Boga. Ale wiara to nie tylko dar otrzymany z góry, lecz i odpowiedź, jaką człowiek na ten dar reaguje. Wiara jest łaską daną i zadaną, należy z nią odpowiednio współpracować. Bez współpracy z nią – wiara stygnie, słabnie i zamiera. Tak właśnie dzieje się w kiedyś w większości chrześcijańskiej Europie.

 

Podczas gdy w Afryce i w Azji notuje się zdumiewający rozkwit chrześcijaństwa i prognozy wskazują, że punkt ciężkości chrześcijaństwa przesunie się w bliskiej już przyszłości na tamte kontynenty, to w Europie od 300 lat szerzy się pogaństwo i ateizm. Już przed 50 laty młody profesor teologii, a dzisiejszy „papież-emeryt”, Józef Ratzinger pisał:
Kościół w całkiem nowy sposób stał się Kościołem pogan; Kościołem tych, którzy nazywają się jeszcze chrześcijanami, ale doprawdy stali się poganami…”.

 

Jedną z istotnych przyczyn tego smutnego zjawiska jest dobrobyt – nie sam w sobie, lecz sposób, w jaki człowiek z nim się obchodzi. Wielu wybiera bogactwo, przyjemność, rozkosz jako główny cel życia, a zapomina o Bogu lub Go odrzuca.

 

Takie fazy „zeświecczenia religii” znane są już w Starym Testamencie. Spotykało się to z ostrą krytyką Proroków. Szczególnie wymowne są słowa, które prorok Ozeasz wkłada w usta Boga 
Miłowałem Izraela, gdy jeszcze był dzieckiem. (…) Im bardziej ich wzywałem, tym bardziej odchodzili ode mnie, a składali ofiary Baalom i bożkom palili kadzidła. (…) Pociągnąłem ich ludzkimi więzami, a były to więzy miłości. Byłem dla nich jak ten, co podnosi do swego policzka niemowlę – schyliłem się ku niemu i nakarmiłem go. Powrócą do Egiptu, bo się nie chcieli nawrócić” (Oz 11, 1-5)

 

Inna przyczyna zaniku wiary (albo jego przejaw) to brak wiedzy religijnej. Zaufanie Bogu zakłada poznanie i miłość Boga. Tymczasem coraz więcej ochrzczonych coraz mniej zna treści chrześcijańskiej wiary. Odpowiedzmy sobie szczerze na pytanie, co przeciętny chrześcijanin wie o Trójcy Świętej, Wcieleniu, Jezusie, sakramentach, istocie Kościoła lub sprawach ostatecznych?

Cóż pomogą ozdobne, wspaniałe egzemplarze Biblii stojące na regałach i pokryte kurzem?

„Kto nie zna Biblii, nie zna Chrystusa” – powiedział św. Hieronim. Brak wiedzy o prawdach wiary prowadzi do zaniku praktyk religijnych: do porzucenia niedzielnej Eucharystii, sakramentów, nabożeństw, modlitwy i czynów miłości bliźniego. 
 

Zanik wiary w sercu Kościoła prowadzi do niewiary i bezbożnictwa w świecie. Uzdrawianie sytuacji trzeba zacząć od siebie samego. Solidna wiedza religijna, zakorzenienie w wierze i praktykowanie jej kształtują radosnych świadków wiary. Wzajemne oddziaływanie wiary i wiedzy religijnej i wynikających stąd praktyk religijnych to klucz do pogłębienia wiary i klucz do nowej ewangelizacji pogańskiego środowiska 
 

„Nowa ewangelizacja” - odnosi się do tych wszystkich, którzy zostali ochrzczeni, ale pod wpływem trendów czasu, pod presją dyktatury liberalizmu, relatywizmu, sekularyzmu i ateizmu utracili wiarę i odeszli od Kościoła.

 

Kiedy człowiek odcina się od Boga, pozbawia się Ostatecznego Fundamentu wszystkich rzeczy, a w jego wnętrzu szerzy się pustynia. Dziś sprawdzają się słowa Fryderyka Nietzsche, który ustami „oszalałego starca”, przynoszącego wiadomość o „śmierci Boga” prorokuje:
Dokąd my zdążamy? Precz od wszystkich słońc? Nie spadamyż ustawicznie? I w tył, i w bok, i w przód, we wszystkich kierunkach? Jestże jeszcze jakieś na dole i w górze? Czyż nie błądzimy jakby w jakiejś nieskończonej nicości? Czyż nie owiewa nas pusty przestwór?”.

 

Nowa ewangelizacja jako wyraz miłości do człowieka i świata to szukanie dróg, by światu przywrócić równowagę, wnieść weń Życie i Światło, a pustynię wielu współczesnych zapełnić skarbem Ewangelii i spotkaniem z Chrystusem, który jest Drogą, Prawdą i Życiem.

 

Warunkiem skuteczności ewangelizacyjnych zabiegów jest osobista, głęboka i żywa wiara. Ta zaś jest darem i zadaniem, łaską Boga i osobistą decyzją, ryzykiem i pewnością; nie jest wartością stałą, lecz czymś, co trzeba stale na nowo zdobywać i kształtować. Przede wszystkim wyjść z małego ubranka i bucików „wiary dziecięcej”, zwyczajowej, i przybrać godne szaty wiary świadomej, dojrzałej i żywej, takiej, co „góry przenosi”. Bo to jest tak, jak pisze ks. Jan Twardowski


Jak często trzeba tracić wiarę
urzędową
nadętą
zadzierającą nosa do góry
asekurującą
głoszona stąd dotąd
żeby odnaleźć tę jedyną
wciąż jak węgiel jeszcze zielony
tę która jest po prostu
spotkaniem po ciemku
kiedy niepewność staje się pewnością
prawdziwą wiarą bo całkiem nie do wiary.


Ks. Jerzy Grześkowiak

Ostatnia aktualizacja nastąpiła 17.3.2024 r.

w rubryce:

"Bliżej Boga".

Impressum

 

POLONIK MONACHIJSKI - niezależne czasopismo służy działaniu na rzecz wzajemnego zrozumienia Niemców i Polaków. 

Die unabhängige Zeitschrift dient der Förderung deutsch-polnischer Verständigung.

 

W formie papierowej wychodzi od grudnia 1986 roku a jako witryna internetowa istnieje od 2002 roku (z przerwą w 2015 roku).

 

Wydawane jest własnym sumptem redaktora naczelnego i ani nie zamieszcza reklam ani nie prowadzi z tego tytułu żadnej innej działalności zarobkowej.

 

Redaguje:

Dr Jerzy Sonnewend

Adres redakcji:

Dr Jerzy Sonnewend

Curd-Jürgens-Str. 2
D-81739 München

Tel.: +49 89 32765499

E-Mail: jerzy.sonnewend@polonikmonachijski.de

Ilość gości, którzy od 20.01.2016 roku odwiedzili tę stronę, pokazuje poniższy licznik:

Druckversion | Sitemap
© Jerzy Sonnewend