Bliżej Boga

Zdrowych i radosnych, pełnych łaski Bożej Świąt Bożego Narodzenia życzy redakcja "Polonika Monachijskiego"

Rozważanie na Boże Narodzenie 2020

 

Bóg człowiekiem – jak trudno to pojąć!

noc otwierała
drzwi Aniołom
gwiazda jak przewodnik
prowadziła do groty
siano zapraszało do snu
ręce Matki
miały zapach miłości
gdy Bóg
narodził się na ziemi
                        Alina Dorota Paul


Miasta o tym nie poinformowano –
Droga nie była oznakowana –
Stajenki nie wyremontowano –
Nie włączono świątecznego oświetlenia –
Nie było jupiterów i bengalskich ogni –
Nie zjawiła się miejscowa elita –
i oto Ty, Wieki Boże, pośród nocnej ciszy 
przychodzisz na świat, niepozorny, bezbronny, ubogi 
– jako niemowlę, jako człowiek!


Tak przychodzisz również dzisiaj do nas – do mnie, 
w moich ciemnościach, 
w mojej nocy, 
w nocy samotności, opuszczenia, choroby, cierpienia, 
trosk przeróżnych, rezygnacji, beznadziejności. 
To wszystko jest nie do pojęcia!


Kompozytor Anton Bruckner spędził kilka godzin w ciszy przed żłóbkiem, medytując i modląc się, by na koniec powiedzieć: „Ciągle jeszcze nie mogę pojąć, że Bóg stał się człowiekiem!”


Choć byśmy, nie wiem, ile już razy w życiu, śpiewali ulubioną kolędę: „Bóg się rodzi, moc truchleje, Pan niebiosów obnażony. Ogień krzepnie, moc truchleje, ma granice Nieskończony”, to przecież świętowanie Bożego Narodzenia przeżywamy zawsze tak intensywnie, jakby to było po raz pierwszy.  Bo tu idzie o niepojętą tajemnicę: – odwieczny i wszechpotężny, zawsze i wszędzie obecny, jest Tym, który aktualnie do nas przychodzi – w postaci dziecka.  „Ciągle nie mogę pojąć, że Bóg stał się człowiekiem”. Tak trudno o tym mówić ludzkiemu językowi. „Słowa pękają w szwach. Ludzka gramatyka zawodzi” (J. Tischner).


Jak różne są reakcje na tę tajemnicę!

Milkniemy, zdumieni i wdzięczni bez miary, wielbimy Boga, zginamy kolana – albo… przechodzimy wobec niej obojętnie kręcąc sceptycznie i niedowierzająco głową. Wcielenie Boga pozostanie na zawsze tajemnicą. Bóg ze swoim planem tak zaskakuje człowieka, że ten czuje się jakby dostał obuchem w głowę. To, że On chciał być jednym z nas – przekracza wszelkie ludzkie wyobrażenia.


Gdyby Bóg był tylko Bogiem, to łatwiej przychodziłoby nam adorowanie Go. Bo istniałaby jasna linia graniczna: tam Bóg - tu człowiek. Ale Bóg jako człowiek - to nie na nasz rozum. A trudności jeszcze bardziej potęgują się, gdy Bóg wybiera dla siebie takie miejsca jak bydlęcy żłób i krzyż. Zapewne wiedział o trudnościach, jakie będziemy mieć, gdy staniemy przed tym misterium, a mimo to wybrał taką drogę.


Nieraz ateiści dowodzą, że Bóg jest projekcją człowieka.  
A przecież człowiek by takiego Boga i takiego sposobu Jego postępowania nigdy nie wymyślił. Nie takiego, który staje się człowiekiem, bo przyzywa Go ludzka nędza, który od początku dzieli ludzki los i to w jego najtrudniejszej wersji.  Franciszek Kucharczak zdumiony pisze:


„Żłób zamiast kołyski to pierwsza z mesjańskich niespodzianek, jakie miały zadziwić świat. To nie był przypadek. Pewnego dnia w nędznej grocie na sianie naprawdę został złożony „Przedziwny Doradca, Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książe Pokoju”. Izajasz się nie pomylił: rzeczywiście „Dziecię nam się narodziło”, naprawdę „Syn został nam dany”. Nam! To dla nas On przyszedł, dla nas stał się darem i ofiarą. Jezus już od betlejemskiej groty dał nam dowód, jakim jest Bogiem: dostępnym dla każdego. Bo o ile mało kto mógł kiedykolwiek wejść na salony możnych, o tyle każdy może wejść do stajni. Każdy – o ile ma dość pokory.”


Wcielenie Boga to nie tylko poruszające i wzruszające wydarzenie sprzed dwu tysięcy lat, lecz również trwały Dar dla całej ludzkości, także dla nas – dzisiaj i tutaj, gdzie jestem, gdzie żyję, pracuję i kocham.

Zstąpienie Boga w nasz świat wiąże się z wywyższeniem człowieka, z propozycją wzniesienia się na wyższy poziom istnienia.

To szansa zaofiarowana każdemu człowiekowi.

Czy jestem gotowy do godnej odpowiedzi na tę bezgraniczną Bożą Miłość?

I czy nasz współczesny świat chce obecności Boga w nim? Czym żyje świat, do którego – jak co roku - w te święta chce w mistyczny sposób przyjść Bóg w postaci dziecka? 


Totalna migracja, miliony ludzi szukających na innych kontynentach godnych warunków życia, setki tysięcy uciekających przed okrucieństwem wojny, strach przed terrorem islamskich fanatyków, prześladowanie i mordowanie chrześcijan, naturalne katastrofy, zniszczone środowisko naturalne, bezrobocie, niesprawiedliwa płaca, głód, samotność, wykorzystanie seksualne dzieci lub młodzieży, zawiedziona miłość, rozbite rodziny i nieszczęśliwe dzieci, zabijanie dzieci nienarodzonych, choroby cywilizacyjne rak i aids. Tę litanię można by długo kontynuować… kończąc pandemią koronowirusa, który wstrząsnął światem jak kiedyś wybuch pierwszej bomby atomowej i uczynił go mega-szpitalem i mega-więzieniem, dowodząc, jak słabi jesteśmy i jak niewiele mamy w rękach.

 
A dla Boga też coraz mniej miejsca w naszym świecie. Stadiony sportowe, knajpy, bistra, kina, lokale rozrywkowe, dyskoteki są przepełnione, a kościoły coraz bardziej puste. Z tej racji wiele z nich burzy się lub wyprzedaje i przeznacza na inne cele. W ciągu ostatnich 10 lat (2008-2018) o 250% wzrosły ataki na chrześcijańskie miejsca kultu. We Francji podpalane są katedry, demolowane świątynie, profanowane krzyże i pomniki religijne (1052 przypadki, czyli średnio trzy razy dziennie). W 2019 roku w krajach Europy Zachodniej sprofanowano lub zdewastowano aż trzy tysiące chrześcijańskich kościołów, szkół oraz cmentarzy.

 

Dokonują tego anarchiści, grupy feministek, islamiści i antifa – głosząc przy tym triumfalnie: „Jedyny kościół, który świeci światu, to ten, który płonie!”. W naszej Ojczyźnie wiele zła czynią radykalni agitatorzy ideologii gender i aktywiści ruchów LGBT, którzy dążąc do konfrontacji z Kościołem katolickim i katolicyzmem ustawiają siebie w roli ofiar walczących z opresyjnym systemem, którego wcieleniem jest według nich Kościół. Coraz częstsze i coraz bardziej agresywne są ataki tych środowisk na ważne dla wierzących symbole, na ludzi Kościoła i na sam Kościół.

 

Musi boleć profanowanie symboli religijnych, bezczeszczenie świętych wizerunków, krzyża, obrazów Maryi - Matki Bożej, parodiowanie Mszy świętej. Metody jakimi homolobby się posługuje to fake newsy, uliczne prowokacje, manipulacje, agresja słowna oraz fizyczna. A potem robienie z siebie ofiary i wypłakiwanie się w mediach na swoją ciężką dolę w kraju ogarniętym rzekomo przez homofobię. A wszystko przy wtórze tzw. elit, które gotowe są pochylić się nad każdą nawet najgłupszą akcją poparcia dla żądań mniejszości niebezpiecznych dla trwałości małżeństw, dla rodzin, dzieci i przyszłości kraju.


Inne objawy dekadencji naszej cywilizacji to egoizm, przerost bogactwa, wybujały luksus życia – wszystko to ważniejsze od miłości bliźniego. Złoty cielec jest popularniejszy niż dziesięć Bożych przykazań. Siłą napędową historii już nie jest - jak dawniej - religia i wiara, lecz nauka, postęp, ekonomia, handel, konsumpcja. Nieumiarkowane dogadzanie zmysłom ma priorytet przed poszukiwaniem sensu. Dokąd to wszystko prowadzi?


Gdy na Forum 2000 roku w Pradze czołowe osobistości ze świata dyskutowały o przyszłości, czeski prezydent Vaclaw Havel powiedział: „Współodpowiedzialne za obecny kryzys są wzmagająca się bezbożność i ateizm”.

 

F. Dostojewski na długo przedtem doświadczył na przykładzie własnego kraju i na sobie samym: „Naród bez więzi z Bogiem zginie. Gdyby Bóg nie istniał, byłoby wszystko dozwolone”. Gorzko płacimy dziś za fenomeny, na które zwracał uwagę już w XVII wieku Blaise Pascal: „Opuścić centrum to znaczy utracić człowieczeństwo. Człowieczeństwo bez boskości prowadzi do bestialstwa”. 


Odrzucenie Boga powadzi do pustki. Opuszczone ołtarze zajmują demony. Tego doświadczyła w sposób nader bolesny i tragiczny moja generacja w czasach dwóch dyktatur – niemieckiego nazizmu i sowieckiego komunizmu.

 

Kto przestaje czcić Boga i służyć Bogu, stawia siebie w Jego miejsce, zaczyna grać rolę Boga, buduje samemu sobie ołtarze. To bardzo zła gra!


Ale koniec z pesymistycznymi myślami, z negatywnymi emocjami i wizjami. Jest Boże Narodzenie – czas, by świętować, cieszyć się, oddać radości a nie ulegać frustracji.

Boże Narodzenie chce przepędzić z naszych serc troski i lęki. Dobra Nowina o wcieleniu Boga w nasz świat nie przymyka oczu na współczesne problemy, nie chce być tanią pociechą na potem. Przeciwnie, Nowonarodzony chce spojrzeć w oczy ludzkim biedom i lękom. Wcielenie Boga pozwala nam zatem widzieć ten świat w innym świetle, w blasku świętej nocy, gdy „Odwieczne Słowo stało się ciałem”. „Nie bójcie się” - to najważniejsze słowa Ewangelii. Anioł Boży kieruje je także do pasterzy na betlejemskich polach - do „prostych i maluczkich wtedy” i również dzisiaj do nas: „Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu: dziś w mieście Dawida narodził się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz” (Łk 2,10-11).


Radość wielka, przeogromna!

Jej fundament streszcza się w czterech słowach: Bóg staje się człowiekiem!


A zatem: Ciesz się i raduj! Wyjdź z ciemności. Odkupiciel jest teraz tym, kim ty jesteś – człowiekiem. On nikogo nie potępia i nie odtrąca. Jemu oddaj całego siebie, twoją dobroć i twoje słabości, winy i zasługi. Nie zachowuj niczego dla siebie. On to wszystko chce przemienić, uczynić nowym, zrobić z tego budulec dla Królestwa Bożego. Uwielbiaj Pana i dziękuj Mu. Nie mów, żeś niegodny, nieświęty, mało pobożny, nieczysty. Jeżeli zegniesz kolano, on skruszy i uleczy twoje serce.

 
Dziś świat zyskuje nowe oblicze - Jego twarz, oblicze Jezusa Chrystusa. Nieszczęścia, głód, wojny i terror, wina i lęk nie znikną od razu. Ale jeżeli spojrzymy na to wszystko w świetle tajemnicy Bożego Narodzenia i dokładnie się przypatrzymy, dostrzeżemy na dnie wszystkiego Jego twarz, Oblicze Jezusa, patrzącego na nas oczami dziecka z Betlejem.


Ks. Jerzy Grześkowiak

O tle przetaczających się przez Polskę ulicznych protestów i perspektywach dla Kościoła w kryzysie

mówi ks. Wojciech Węgrzyniak.

 

Marcin Jakimowicz: Jak Ksiądz reagował, gdy niektóre katolickie portale pisały o „piekle kobiet”, że to „rewolucja czułości”?


Ks. Wojciech Węgrzyniak: Zdumieniem. Domyślam się intencji tych, którzy to pisali: zapewne chcieli zaznaczyć, że Kościół nie jest jedynie po „drugiej stronie barykady”. Ale, mówiąc uczciwie, „rewolucji czułości” nie przeprowadza się w tak agresywny sposób, pod tak wulgarnymi sztandarami. To nie miało nic wspólnego z jakąkolwiek czułością, nie przypominało rewolucji Solidarności. Co ciekawe, portale starające się zrozumieć motywacje i gniew protestujących w ogóle nie starają się zrozumieć tych, którzy bronili kościołów, Młodzieży Wszechpolskiej, uczestników Marszu Niepodległości. A to byłoby intelektualnie uczciwe. Podobnie jak uczciwe byłoby nieusprawiedliwianie tych, którzy wyszli na ulice w czasie zbierającej żniwo pandemii (właśnie wracam z rodzinnego pogrzebu). Górę wzięły polityczne preferencje. Bo my jesteśmy podzieleni nie tyle z powodu Ewangelii, ile z powodu polityki.


Możemy się jeszcze spotkać?


Tak. Gdy opadną emocje. I zaczniemy rozmowę na argumenty. Nie różnimy się bardziej niż różnią się chrześcijaństwo i judaizm czy islam, a przecież organizowane są spotkania międzyreligijne, trwa dialog uwzględniający naszą różnorodność. Zawsze można się spotkać. Warunek? Intencja: „Chcę cię wysłuchać”.


W gęstwinie emocji nie działały zasady logiki i argumentów.
I to bolało mnie najbardziej. Wygrywa ten, kto głośniej krzyczy. Trzeba przeczekać (wiem, jakie to trudne, gdy gotuje się w nas krew), nie reagować agresją, nie iść na zwarcie. Wbrew temu, co się nam zarzuca, myślę, że Kościół w Polsce jest bardziej ewangeliczny, niż się powszechnie sądzi. Przecież generalnie na wulgarność nie odpowiadaliśmy tym samym, na malowanie kościołów nie odpowiadamy malowaniem domów protestujących, nie stosowaliśmy taktyki „oko za oko”. To wynikało w dużej mierze z ewangelicznego ducha. Patrzę na zadymy na ulicach miast w innych krajach i myślę, że my naprawdę jesteśmy „ewangelicznie grzeczni”.


Gdzie Ksiądz był, gdy tłum na ulicach krzyczał warczące słowa?


W domu, zatrzymany na dwa tygodnie przez COVID. Trochę usłyszałem przez okno. Szczerze mówiąc, nigdy nie słyszałem na ulicach Krakowa tak głośnych okrzyków: „Jezus jest Panem”. (śmiech) A poważnie: przypominałem sobie inny krzyk, gdy w czasie ŚDM-u tłum skandował inne hasła. Głośniej i dłużej.


Dlaczego protestujący ruszyli pod kościoły, a nie pod siedziby PiS-u?


Tam też byli. Pod kościoły ruszyli z dwóch względów: skoro Kościół jest za całkowitym zakazem aborcji, to – myśleli – na pewno dogadał się z PiS-em, by przeforsować orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego. Taka była narracja. Nieprawdziwa, bo Kościół nie ingerował w ten werdykt, a jego nauczanie na temat ochrony życia znane jest od dawna. Jest też poziom duchowy. Nie chcę osądzać i egzorcyzmować demonstrujących, ale przecież jeżeli przyjmiemy, że może działać w człowieku zły duch, to jasne jest, że będzie on reagował agresją na tych, którzy głoszą coś przeciwnego. To przedziwne, jak wielu mężczyzn dopuszczających się zdrady, oskarża o złe rzeczy swoją żonę. „Zrobiłem to przez nią” – usprawiedliwiają się, starając się zagłuszyć wyrzuty sumienia. Cokolwiek by postanowił Trybunał, uchwalił parlament, Kościół zawsze będzie stał na straży obrony życia bezbronnych. To może ludzi wkurzać…


Od kilku dni słyszę o tym, „jak wspaniale czułam się po aborcji”. Do tej pory znałem inną definicję świadectwa…
Setki rozmów i godzin spędzonych w konfesjonale nie pozwalają mi do końca kupować tej pełnej optymizmu narracji. Jeden z biskupów Krakowa powiedział kiedyś, że nie boi się tych, którzy odchodzą z Kościoła, ale tych, którzy mówią, że są wówczas szczęśliwi. Nie trzeba tych słów ignorować, ale przeczekać, pamiętając, że to może być etap. Nie można „kasować” syna marnotrawnego na etapie trwonienia pieniędzy i jego deklaracji: „To najlepsza decyzja w życiu! Jestem szczęśliwy. Wreszcie usamodzielniłem się i uniezależniłem od ojca!”.


Trzeba przeczekać do etapu pustego koryta?


W ogóle trzeba to przeczekać, pamiętając, że to etap. Trwoniąc pieniądze, miał prawo czuć się szczęśliwy. Po „pustym korycie” może wrócić do stęsknionego ojca, ale nie musi! Ma wybór. Naszym zadaniem jest mówienie ludziom, że aborcja nie jest zła, „bo tak naucza Kościół”, ale dlatego, że – jak pisał ks. Józef Tischner w „Nieszczęsnym darze wolności” – ostatecznie chodzi w niej o to, że „nie chcemy człowieka”; co więcej, że nie chcemy „bliźniego”. Świadomość, że śmierć ponosi dziecko, jest nie do zamazania. Mówienie, że to był „tylko embrion”, niewiele pomoże, bo my podświadomie wiemy, że to jest człowiek, tylko że nie chcemy „takiego człowieka”, nie chcemy „człowieka w tym momencie”. „Wina bierze się nie z tego, że ludzie, którzy popchnęli dziewczynę do aborcji, i dziewczyna, która się na nią zgodziła, nie wiedzieli, co robią” – pisał Tischner. „Oni dobrze wiedzieli, czego i kogo nie chcą: nie chcą dziecka. Wybrali taki moment usunięcia dziecka, który był dla nich najbardziej dogodny, najmniej niebezpieczny”.


Jaki jest sens donoszenia ciąży, jeśli dziecko i tak umrze? – pytają strajkujący.


A jaki jest sens podtrzymywania przy życiu matki, skoro lekarze mówią, że może za miesiąc albo dwa umrzeć? Jest sens? Według mnie jest. Dla wielu nie ma. Żyjemy w dwóch światach wartości. Wielu jest utylitarystami, którzy nie widzą żadnego sensu w tym, że na świecie żyje sobie dziecko z zespołem Downa. Ta wizja uzasadnia pytanie: „Dlaczego go nie zabić?”. A jeśli już, to dlaczego tylko do któregoś tygodnia? A dlaczego nie pozwolić zabić rodzicom dziecka dopiero po urodzeniu, jak już będzie 100 proc. pewności, że jest chore? Przekornie jeszcze dodam: może byłoby lepiej, gdyby mogli to zrobić sami… Nie zwalając odpowiedzialności na lekarza. Zabij sam mamę, która od lat umiera na łóżku, zabij sam niepełnosprawne dziecko. Może to da ci coś do myślenia…


Nie za ostro?


Efekt jest ten sam! Żyjemy w świecie ogromnej obłudy. Zajadając burgera, przekonujemy świat, że „nie robimy zwierzątkom krzywdy”. Megahipokryzja. Ja jestem chłopak ze wsi. Jeśli ktoś u nas, w górach, jadł mięso, to doskonale wiedział, skąd ono pochodzi. Tata musiał zabić świnię, owcę czy kurę. Inaczej nie byłoby obiadu. Może ważne, żebyśmy wiele rzeczy zrobili własnymi rękami… By mieć świadomość, że „ja to zrobiłem”. Nie „oni”! Ja! „Zabieg eutanazji” dokonywany jest w białych rękawiczkach, sterylnie, delikatnie, nikt nie słyszy, a winę można rozłożyć na wiele osób. Jeśli uważasz, że człowiek ma prawo być człowiekiem tylko wówczas, gdy jest użyteczny, to bądź konsekwentny i… Nasz świat aksjologiczny mówi inaczej: każdy człowiek jest człowiekiem. Niezależnie od uzdolnień, stanu zdrowia, zamożności, ilości kończyn (Nick Vujicić!), koloru skóry, orientacji seksualnej i dni życia, które mu zostały… I kto tu kogo wyklucza?


„Kościół psuje nam zabawę!” – słyszałem od młodych…
Wszyscy psują im zabawę: rodzice, bo wymagają odpowiedzialności, nauczyciele, bo każą się uczyć, policja, bo stawia granice, rządy, „system”… Nie da się przeskoczyć etapu naturalnego buntu i burzenia ograniczeń. Ileż razy słyszałem od rodziców (w Polsce i we Włoszech): „Naszemu dziecku nie można niczego zakazać. Modlimy się tylko o to, by przeżyło tych kilka lat, a potem, jak już się wyszaleje i dorośnie, może coś do niego dotrze”.


„Ja też nie wierzę w Boga, w którego nie wierzą ateiści” – pisał kard. Newman. Czy bez łaski wiary można protestującym wyjaśnić tajemnicę Kościoła, który znają jedynie z mediów?


Nie można. Pamiętajmy jednak, że łatwo nam powiedzieć: „Nie mam łaski wiary” i jednocześnie bezkrytycznie przyjmować „na wiarę” diagnozy lekarzy. Czy są one nieomylne? Ks. Jan Kaczkowski po zdiagnozowaniu glejaka miał żyć kilka miesięcy, a żył cztery lata. Spotkałem w życiu około 30 kobiet, które usłyszały, że urodzą chore dzieci, a urodziły zdrowe. Co najmniej raz w roku słyszę taką opowieść. Czy lekarze nie stawiają takich diagnoz zbyt łatwo? A gdyby wyszła ustawa: „Lekarz, który zdiagnozuje dziecko jako chore, a ono urodzi się zdrowe, podlega karze pozbawienia wolności…”. Oj, co by się wówczas działo! Tischner pisze: jeśli nie jesteś pewien, nie podejmuj decyzji. Myśliwy, który widzi ruch w krzakach, ale nie we, czy siedzi tam zwierzę czy człowiek, nie pociąga za spust. Mamy sporo argumentów. Ale i tak będą tacy, którzy będą przeciw. Tak jak są tacy, którzy wierzą, że Ziemia jest płaska i nie ma żadnej pandemii. Mamy w sobie jakąś przekorę, której nie są w stanie rozbroić nawet solidne argumenty, bo u podstaw wszystkiego jest fundamentalne „chcę” albo „nie chcę”. Reszta jest tylko nadbudową.


Furorę w sieci (niedługo zacytuje ją pewnie nawet „Pudelek”) robi intuicja kard. Ratzingera o Kościele przyszłości: małym, uduchowionym, pokornym zaczynie. Tyle że gdy Pan Bóg zaczął tak formować Kościół, wiele osób podnosi lament: „Kryzys!”.


To naturalne, że Bóg oczyszcza Kościół. Ważne, by sól nie zwietrzała, by z tych zawirowań wyszedł Kościół wierny Chrystusowi. Taki jak Chrystus. Kochający nieprzyjaciół. Tylko to się liczy. Może być wyśmiany, opluty, ukrzyżowany, ważne, by był jak Chrystus. Iluż On uczniów tracił po drodze! Pod krzyżem została garstka. Nie traktujmy intuicji kard. Ratzingera jako planu minimum, katastroficznej wizji, że „będzie tylko gorzej”. Znajomy ksiądz z Wiednia, gdy na spotkaniu duszpasterskim zastanawiano się, jak redukować działalność parafii, „bo nadchodzą ciężkie czasy”, powiedział: „A może przyjdzie Duch Święty z taką mocą, że to wszystko odnowi i będzie nas więcej? Czemu ograniczamy działanie Ducha i na siłę chcemy, żeby ludzi było mało?”.


Załamujący ręce nad lichą kondycją XII-wiecznego Kościoła, nie przypuszczali, że niebawem pojawią się na arenie dwaj młodzieńcy: Franciszek i Dominik…


Dokładnie o tym mówię! Skąd wiemy, co nadchodzi? Jasne, mamy prawo diagnozować, prognozować, ale może po tej „garstce pod krzyżem” przyjdzie czas, gdy po jednym jedynym kazaniu Piotra nawrócą się trzy tysiące mężczyzn? Przecież właśnie tak było!•
 

Ks. Wojciech Węgrzyniak
doktor nauk biblijnych, wykładowca na Papieskim Uniwersytecie Jana Pawła II w Krakowie, ceniony rekolekcjonista.

 

Źródło wywiadu „Gość Niedzielny"

Rozważanie na IV niedzielę Adwentu 2020

 

Maryja żywym Adwentem

 

Matko adwentowa,

Matko pełna modlitwy i tęsknoty za Bogiem,

Matko stawiająca Bogu pytania,

Matko pełna niepokoju: jak się to wszystko stanie?

Matko wielkiej w Bogu ufności,

Służebnico Pańska,

pozwól mi klęczeć przy Tobie.

W Twoje matczyne oczy chcę patrzeć z bliska

ks. biskup Józef Zawitkowski (+2020)

 

Od najdawniejszych czasów Kościół tak Wschodni jak Zachodni w tygodniach przygotowania do Bożego Narodzenia i Epifanii wielbił Maryję. We wszystkich obrządkach poświęca się Jej niektóre niedziele lub dni powszednie, w które w liturgii Słowa Bożego czyta się Ewangelie o Zwiastowaniu i Nawiedzeniu św. Elżbiety. Nie są to jednak święta Maryjne, a tylko wspomnienia. Prawdziwe święto Maryi w okresie Adwentu istnieje w liturgii armeńskiej w wigilię Bożego Narodzenia.

Wiele miejsca poświęca Maryi nasza liturgia rzymska. W pierwszym okresie Adwent nosił nawet nazwę „czas Maryi”. Najświętszej Maryi poświęcona jest czwarta niedziela Adwentu oraz codziennie odprawiana Maryjna msza wotywna ze specjalnym formularzem (tekstami) zwana Roratami. Nazwa ta pochodzi od pierwszego słowa introitu Mszy świętej „Rorate caeli desuper  - Niebiosa, spuście z niebios rosę…!”

Charakterystyczną cechą odróżniającą roraty od zwykłych Mszy jest to, że powinna być celebrowana w ciemności rozświetlanej jedynie przez światło świec lub specjalne lampiony przynoszone chętnie przez dzieci. Lampiony nawiązują do przypowieści Jezusa o roztropnych pannach, które oczekiwały na przyjście Oblubieńca z zapalonymi lampami oliwnymi. Historycznie świece i lampiony służyły wiernym do oświetlania drogi, kiedy w ciemności nocy podążali do kościoła na roraty.

Pierwotnie msza roratnia była celebrowana tylko rankiem przed świtem. Ta praktyka wiąże się z tym, że Adwent jest okresem czuwania i oczekiwania na przyjście Bożego Syna. Msza celebrowana o tak wczesnej porze (godzina 5.00 lub 6.00) jest wyrazem tego czuwania.  Współcześnie ze względu na pracujących msze roratnie celebrowane są także wieczorem po zapadnięciu zmroku.

Z tą Mszą św. związana jest świeca roratnia. Jest to duża świeca koloru białego lub jasno-żółtego z maryjnym symbolem, przewiązana białą wstążką i udekorowana zielenią (mirtem). Umieszcza się ją przy ołtarzu (lub na ołtarzu) i pali w czasie roratniej Mszy. Symbolizuje ona Maryję, która w mroczny czas adwentowy w swoim łonie niesie światu Chrystusa – Światłość Prawdziwą.

Świeca roratnia należy także do liturgii ogniska rodzinnego. Należy ją umieścić na ołtarzyku domowym lub w kąciku religijnym, obok figurki lub obrazu Matki Bożej. Zapala się ją w czasie rodzinnych spotkań religijnych lub modlitwy wieczornej.    

We Mszy roratniej czytane jest proroctwo Izajasza o „znaku” Emanuela, które jest centralnym tekstem Adwentu, i Ewangelia o zwiastowaniu Maryi, że pocznie Syna Bożego za sprawą Ducha Świętego. Teksty ukazują cechy wybrańców Boga, który wybrał słabych i pokornych w miejsce zadufanych w sobie.  Maryja jest pokazana jako wzór najlepszego przygotowania na przyjście Pana. Ona wyrzekła się macierzyństwa, tak cennego dla każdej kobiety izraelskiej, i poddała się woli Bożej Z głębi wiary, w pokorze i całkowicie zdana na wolę i życzenia Najwyższego wypowiada swoje TAK: „Oto ja służebnica Pańska”. Jej pokora i posłuszeństwo są antidotum na nieposłuszeństwo pierwszego człowieka. 

„A Słowo stało się ciałem” – oto wielka Komunia dziewicy z Nazaretu. Już teraz jest Nosicielką Boga, pośredniczką w dziele zbawienia, przyczyną naszej radości.  Maryja jest niejako „żywym Adwentem”: przez najgłębsze zjednoczenie z Bogiem, przez czystość serca, przez posłuszeństwo, przez miłość, oczekiwanie i święte milczenie.

 

Rorate coeli

 

W czwartym roku życia

z papierowym lampionem w ręku

zrozumiałem jak to jest:

to ze śpiewania Gloria

powstaje jasność

choć na zewnątrz

ciemna śnieżyca

i daleko do świtu

czyli bez zmian

ale przyjazny obszar światła

wydarty z mroku

zachrypniętym głosem

nie na swoją chwałę

jest prawdziwy

Ks. Jerzy Szymik

 

Msza św. „Rorate”

 

Wigilia, szósta rano –

ale nic

świtu nie zapowiada,

o szyby samochodów

dźwięczy żelazny deszcz,

co zamarzając – pada,

a my – wchodzimy oto

przez Trynitarską Bramę

pas de deux

tańcząc na gładkim lodzie –

w Jezuicąa, Rynek,

na Złotą…

lubimy tu przychodzić

do Bazyliki nyży,

aby w jej mrocznej ciszy

dominikanów słuchać śpiewu,

lub też – może usłyszeć,

jak w wieńcu adwentowym

z zielonego krzewu,

świec  chwiejne płomienie

skwierczą na cztery głosy,

a – pod wysokim

wyczuwać sklepieniem –

razem z nami czekające

całe potężne niebiosy…

w naszych dłoniach

świec trzepoczą płomienie

jak skrzydła ważek, lub trzmieli,

jakby z niebem –

czekało wszelkie stworzenie

na tę chwilę,

na Tego, co się wcieli…

 

Msza święta się zaczyna:

Rorate coeli…

 

Wigilia Bożego Narodzenia a. D. 2012

Ewa Beychyne-Henkiel

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

Bernard Margueritte

SIECI nr 50/2020


Ten wybór wciąż stoi przed Polakami

 

Nareszcie! Opozycja zdobyła się na odrobinę szczerości i przyznała, że walczy nie tyle z polityką obecnych władz polskich, ile z nauką św. Jana Pawła II, jednej z najwybitniejszych osobistości w historii świata. Przynajmniej teraz wszystko jest jasne.

W istocie nauka polskiego papieża nie tylko nie daje się pogodzić z poglądami opozycji w tym kraju, lecz jest na ich antypodach. Obecna opozycja neoliberałów, dbających przede wszystkim o własną kieszeń, i pseudosocjalistów, wywodzących się z innej epoki, nie ma nic wspólnego z Solidarnością Sierpnia ’80 – wywodzi się ona w prostej linii z układu „okrągłego stołu”. Oni nawet nie zrozumieli i nie rozumieją, ile znaczył wybór polskiego papieża. 

Pisałem często o tych „trzech członach rakiety ku wolności”: 1978 r. – wybór papieża, rok później jego przyjazd do ojczyzny i w 1980 r. strajki w stoczniach gdańskich i narodzenie Solidarności. Już 20 października 1978 r. pisałem w „Le Figaro” artykuł pod tytułem „Un peuple qui renait à luimême” (Naród, który się odradza). Po wyborze papieża Polacy odnaleźli swoją dumę; rok później, podczas jego pielgrzymki, stwierdzili z zdumieniem, iż to oni są siłą, a nie PZPR, SB, Kreml czy Układ Warszawski i w następnym roku strajkowali w Gdańsku. Byłem tam wśród tych wspaniałych młodych robotników. Spałem w stoczniach. Godzinami rozmawiałem z nimi. Oni robili rewolucję, ale jak? Na kolanach, modląc się! Bardzo szybko ich postulaty nie dotyczyły już tylko płacy, powrotu Anny Walentynowicz do pracy czy nawet utworzenia wolnych związków zawodowych. Z nauką Jana Pawła II w sercu walczyli o dużo więcej. Chcieli budować, na gruzach komuny, nową cywilizację – cywilizację miłości, cywilizację opartą na szacunku dla godności człowieka pod każdym względem, cywilizację sprawiedliwości społecznej, jak i afirmacji wartości moralnych i duchowych. 

Walcząc teraz z tą najpiękniejszą tradycją polską, z postacią i nauką Jana Pawła II, ludzie Koalicji Obywatelskiej i lewicy pokazują – dla tych, którzy jeszcze nie zrozumieli – kim oni są: zdrajcami tego, co najbardziej wartościowe w narodzie polskim. Jak mogli nie walczyć z naszym świętym? Przecież walczą z godnością osoby ludzkiej. Chcą i w Polsce budować istniejącą już na Zachodzie pseudo-cywilizację merkantylną i zdemoralizowaną, gdzie tylko „elicie” żyje się coraz lepiej, choć bez sensu. Aby to osiągnąć, muszą walczyć z filarami cywilizacji chrześcijańskiej, a więc z Kościołem i z rodziną, dzięki którym Polska przetrwała 123 lat niewoli.

 

Zdrada ideałów Solidarności i nauki JPII.

 

Właściwie zdrada ideałów Sierpnia ’80 i nauki JPII zaczęła się dużo wcześniej. W pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości.

„Liberalna” polityka zaciskania pasa (niektórym) Balcerowicza, wraz z wyprzedażą majątku narodowego, była tego namacalnym dowodem. Czy można się dziwić, że w tym dziele pracowali razem liberałowie i byli komuniści. Bynajmniej. Już Prymas Tysiąclecia, kard. Wyszyński, pisał, że kapitalizm i komunizm są „po tej samej stronie barykady” jako dwa systemy „pogańskie i materialistyczne”.

Jan Paweł II twierdził („Centesimus annus”), że nauka społeczna Kościoła nie akceptując zarówno „liberalnego kapitalizmu i marksistowskiego kolektywizmu”, zwalcza „nie tak radykalnie przeciwstawne wobec siebie rozwiązania”. I bardzo szybko papież Polak widział, gdzie jest zagrożenie. W 1996 r. w Lublanie ostrzegał Słoweńców, aby po uwolnieniu się od ideologii komunistycznej „nie zastąpili jej inną, nie mniej niebezpieczną,

ideologią niepohamowanego liberalizmu”, a dwa lata później życzył Kubańczykom, aby zaznali „wolności w odpowiedzialności”, odrzucając „kapitalistyczny neoliberalizm, który podporządkowuje osobę ludzką i rozwój społeczeństw ślepym siłom rynku”.

 

Podczas rozmowy z Ojcem Świętym (25 maja 1999 r.) w jego gabinecie, co pozostaje wzruszającym momentem w moim życiu, mogłem bezpośrednio stwierdzić, jak bardzo papież Polak jest zaniepokojony sytuacją w swoim kraju. Po pytaniach o to, co staram się czynić, i udzieleniu błogosławieństwa „dla mojej działalności” Jan Paweł II zaczął rozmawiać o niepokojących zjawiskach już widocznych w Polsce. Bardzo był tym dotknięty.  

W rzeczy samej, kiedy Zjednoczona Prawica doszła do władzy, w 2015 r., znalazła Polskę osłabioną i zdemoralizowaną po okresie szeroko zakrojonej korupcji i licznych afer, z częścią wymiaru sprawiedliwości ochraniającej działalność mafii różnych typów, z rodzinami żyjącymi coraz trudniej, kiedy inni zdobywali wszelkimi sposobami szybkie fortuny, z iluzoryczną niepodległością w kraju de facto feudalnym, gdzie 80 proc. banków, mediów i większość przemysłu były w rękach kapitału zagranicznego. Mieliśmy Polskę na antypodach tego, o czym marzył dla niej Jan Paweł II! Nie powinno więc nikogo dziwić to, że ci, którzy przy pomocy urzędników i aparatczyków brukselskich pragną teraz wrócić do tego dla nich „złotego” okresu, walczą też otwarcie z naszym świętym. Działalność polskiej piątej kolumny, współczesnej targowicy, musi mieć za cel zdradę Polski, zdradę ideałów Sierpnia, zdradę nauki JPII. Nie można było inaczej.

 

Opozycja na antypodach myśli JPII.  

 

W tym, co głosi opozycja, nie ma ani jednego punktu stycznego z nauką Jana Pawła II. Weźmy sprawę globalizacji. I tu liberalny kapitalizm i kolektywizm marksistowski się zgadzają. Dla jednego i dla drugiego regułą jest kosmopolityzm. Nasze koncepcje mają zwyciężyć wszędzie i należy bezwzględnie być posłusznym wobec „centrum”, czy znajduje się ono w Moskwie, czy w Brukseli. I aparatczycy, tu czy tam, mają egzekwować „jedyną słuszną ideologię”. Zupełnie inaczej u naszego świętego. Kościół, owszem, jest powołany do globalizacji, ale nie do globalizacji li tylko biznesu, globalizacji pieniądza i niesprawiedliwości, lecz przede wszystkim do globalizacji serc, do globalizacji wartości etycznych i duchowych. 

„Tak – powiedział papież we Wrocławiu 1 czerwca 1997 r. – prawdziwa wolność wymaga ładu. Ale o jaki ład tutaj chodzi? Chodzi przede wszystkim o ład moralny, ład w sferze wartości, ład prawdy i dobra. W sytuacji pustki w dziedzinie wartości, gdy w sferze moralnej panuje chaos i zamęt – wolność umiera, człowiek z wolnego staje się niewolnikiem”. 

 

Jak stwierdził Jan Paweł II (Watykan, 27 kwietnia 2001 r.), „globalizacja nie jest a priori dobra czy zła”. Ale jeśli globalizacja nie jest moralna, nie może ona być akceptowana. Więcej, „globalizacja nie może być nową postacią kolonializmu”. Niestety, to właśnie do tego dążą aparatczycy brukselscy i ich klienci piątej kolumny w Polsce, w pełni akceptując feudalizację Polski. Nie uznają piękna patriotyzmu szanującego wartości własnego narodu, który – w odróżnieniu od nacjonalizmu – jest otwarty na innych. Z jednej strony mamy propagandę śmierci, przerywania życia poczętego, ideologię LGBT i wraz z nią, daleko od normalnego prawa kochania, kogo każda osoba pragnie, parodię małżeństwa, mamy trywialność i wulgaryzm, odrzucenie wszelkich wartości moralnych i duchowych. Z drugiej zaś strony nauka Jana Pawła II jest afirmacją cywilizacji miłości, szacunku dla rodziny, która jest „tą pierwszą i najważniejszą wspólnotą”, godności osoby ludzkiej pod każdym względem – społecznym, ekonomicznym, ale też etycznym i duchowym. Czy można się więc dziwić, że nienawidzą św. Jana Pawła II?

 

Polska a decydujące zmaganie o przyszłość Europy

 

Weźmy wreszcie stosunek do polskości. Nieszczęśni przedstawiciele opozycyjnej targowicy odrzucają polskość, wstydzą się, że są Polakami, wolą się sprzedawać komukolwiek. Jan Paweł II kochał każdego człowieka, ze wszystkich zakątków świata, ale był dumny z tego, że jest Polakiem. Więcej, z jednej strony nie mógł patrzyć na niszczenie ideałów Sierpnia w swojej kochanej ojczyźnie, a z drugiej wciąż liczył na to, że to Polska właśnie będzie przykładem i inspiracją dla odnowy Europy. I wyjaśniał: „Może dlatego mówię, tak jak mówię, ponieważ to jest moja Matka, ta Ojczyzna! To są moi bracia i siostry! I zrozumcie, wy wszyscy, którzy lekkomyślnie podchodzicie do tych spraw, zrozumcie, że te sprawy nie mogą mnie nie obchodzić, nie mogą mnie nie boleć. Was też powinny boleć!” (Kielce, 3 czerwca 1991 r.).

A kilka dni później na Zamku Królewskim w Warszawie stawiał sprawy jasno: „Polacy mogą albo wejść po prostu do społeczeństwa konsumpcyjnego, albo też przyczynić się do

ponownego odkrycia wielkiej, głębokiej autentycznej tradycji Europy, proponując jej jednocześnie przymierze: wolnego rynku i solidarności”. Wciąż ten wybór stoi przed Polakami. Nasz święty wiedział doskonale, że to dla wielu nie będzie wybór łatwy. 

W książce „Pamięć i tożsamość” (2005 r.) papież wskazał na największe ryzyko dla Polaków: „Polega ono na bezkrytycznym uleganiu wpływom negatywnych wzorców kulturowych rozpowszechnionych na Zachodzie”, co jest tym bardziej bezsensowne, iż kraje Europy Zachodniej zagubiły swoją tożsamość, kiedy kraje Europy Środkowo-Wschodniej, a przede wszystkim Polska, ją zachowały i umocniły w walce z komuną. I papież konkluduje: „Myślę, że właśnie z tego punktu widzenia toczy się tutaj jakieś wielkie duchowe zmaganie, od którego zależeć będzie oblicze Europy”.

Prorocze słowa! To zmaganie jest teraz. I nie wątpię, że znowu Polska – mając wciąż w sercu naukę św. Jana Pawła II – uratuje Europę. Europę ducha, Europę wartości, Europę

wierną chrześcijańskim korzeniom, Europę, o której skądinąd marzyli ojcowie założyciele Unii Europejskiej.

 

Bernard Margueritte

Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak

„Kto ty jesteś?”

 

„Kto ty jesteś?” Takie niby zwykłe a przecież egzystencjalne pytanie postawili Janowi Chrzcicielowi wysłannicy notabli z Jerozolimy, o czym referuje Ewangelia w 3 niedzielę Adwentu, rok B (J 1,6-8, 19-28).

„Kim on jest?” – oto często stawiane pytanie. Może w nim chodzić o różne sprawy: o czyjś zawód i miejsce pracy, o pochodzenie, wykształcenie, osiągnięcia, o koneksje i wpływy. Odpowiedzi bywają różne, często niepełne, cząstkowe, niewystarczające, zagadkowe, czy wręcz błędne. Pytanie niby proste, ale odpowiedź na nie wymaga namysłu, znajomości danej osoby, szczerości, niekiedy odwagi, a zawsze miłości.

Bywa też, choć rzadziej, że takie pytanie stawiamy komuś wprost: „Kim jesteś?”. Albo ktoś stawia je pod moim adresem. Zmusza to do refleksji nad sobą samym. Na ogół udzielamy odpowiedzi i takową otrzymujemy. Czy jest ona w miarę obiektywna? 

Zresztą, nawet gdy nikt nas nie pyta o to, kim jesteśmy, na ogół sami mówimy o sobie chętnie, często i dużo – choćby nas nawet nie słuchano – oczywiście tylko dobrze. Prawie każda nasza rozmowa, dialog tylko z pozoru, staje się w pewnym momencie (albo jest od początku) monologiem, bądź wiązanką monologów. A w nich słychać tylko „ja”, „według mnie”, „moim zdaniem”, „dla mnie”, ja sądzę”, „ja byłem”, „ja widziałem” itp. Mój profesor ascetyki (tak kiedyś nazywano teologię duchowości) w poznańskim seminarium ks. Aleksy Wietrzykowski zwykł mawiać: „Stale mówimy „ja”, ja”, „ja” i z tego robi się taka „jajecznica”. Miłość do siebie samego umiera w człowieku dopiero pięć minut po śmierci”. 

Zaniepokojeni wielką popularnością Jana Chrzciciela i masowymi wędrówkami ludzi do niego nad Jordan, wysłannicy z Jerozolimy (kapłani, lewici, faryzeusze) także jemu postawili pytanie: „Kto ty jesteś?”. Właściwie odpowiedź powinna być im znana. Wystarczyło tylko otworzyć szeroko oczy na fakty, zinterpretować je, zapytać własnego zdrowego rozsądku.

Jan wie, kim jest.  On rozpoznał swoje powołanie, uzdolnienia i zadania, jakie wyznaczył mu Bóg. Dlatego odpowiada najpierw przeczeniem, odrzuceniem określeń, których nie czuje się godnym: „Nie jestem Mesjaszem”. Mówi, że nie jest także Eliaszem, chociaż sam Jezus widzi go w tej właśnie roli. Nawet odmawia sobie zaszczytnego tytułu „proroka”, choć Jezus uzna w nim kogoś większego niż prorocy. To wszystko są imiona, nazwy, tytuły dla Zbawcy, którego ludzie tamtych czasów wyczekiwali.

Miano, które Jan sobie przypisuje, i rola, którą wykonuje, odwołując się do słów Izajasza, są niezwykle skromne: „Jam głos wołającego na pustyni: prostujcie drogę Pańską!” Skromność, prostota i pokora tego potężnego w słowie i czynie proroka na miarę Eliasza budzą podziw i zachwyt. „Ja chrzczę wodą. Pośród was stoi Ten, którego wy nie znacie, który po mnie idzie”. Jan poznał swoje powołanie i zadania. On jest tym, który ma przygotować ludzkość na przyjście Zbawiciela – Jezusa. Czyni to, co jest w jego możliwościach i wie zarazem, że on sam – gdy przyjdzie Chrystus - musi ustąpić, zejść na dalszy plan. I dlatego dodaje: „a któremu ja nie jestem godzien odwiązać rzemyka u Jego sandałów”.

Kim naprawdę jestem? To także centralne pytanie Adwentu! Ks. Jerzy Szymik odpowiedział na nie tak:

„Nie jestem Mesjaszem, mówi Jan. Ta Ewangelia i te słowa są dla mnie, księdza.

Cóż to za wielkie słowa… Jedne z najważniejszych w ustach/sercu/głowie ucznia Jezusa: nie jestem Mesjaszem… Mesjaszem jest Chrystus, ja jestem tylko kimś, kto wam pomaga prostować drogi dla Niego, prostując tym samym własną. Nikim więcej.

Nie jestem godzien odwiązać rzemyka u Jego sandała.

I jestem z tego dumny, to mi wystarczy.

Nie muszę być słynnym prorokiem, ognistym medialnie Eliaszem, popularnym youtuberem na przykład, podróbką Mesjasza.

Jestem kimś tak prostym jak ci ogorzali drogowcy lejący w kurzu i upale asfalt, gotujący drogę dla większych od siebie, dla jadących w świat im nieznany. To mi wystarczy.”

Kim jestem? Martin Buber, żydowski filozof, opowiadał taką historyjkę. Rabbi Sussja na krótko przed swoją śmiercią powiedział: „W przyszłym świecie nie będą mnie pytali: Dlaczego nie byłeś Mojżeszem?  Będą mnie pytać: Dlaczego nie byłeś Sussją?”.

Te słowa rabina mają głęboki sens. Bóg stworzył nas takimi, jakimi jesteśmy. On chciał nas, chciał mnie - z moimi dobrymi cechami, zdolnościami; ale akceptuje mnie także z moimi mankamentami, wadami, z moją słabością. I On chce, byśmy byli wierni sobie, szczerzy wobec siebie samych. Chce, byśmy siebie samych znali i kochali („Miłuj bliźniego jak siebie samego”). Swoje słabości należy najpierw rozpoznać i zaakceptować, a dopiero potem z nimi walczyć lub je korygować. Natomiast moje mocne strony, walory i zalety, są po to, bym z ich pomocą starał się zmieniać świat. Nikogo nie musimy kopiować. Świat nie potrzebuje drugiego Jana Pawła II ani drugiej Matki Teresy z Kalkuty. Świat i Bóg potrzebują mnie i moich talentów, którymi On sam mnie obdarzył.

Do adwentowych zadań należą zatem m. in. dobre poznanie siebie samego oraz szczera odpowiedź na pytanie: „Kim jesteś?” Gdy powiem „tak” - „wobec siebie”, „wobec drugich” i „wobec Boga” - to nasz świat stanie się nieco piękniejszy i bogatszy w szczerość, prawdę i miłość.

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

Uroczystość Niepokalanego Poczęcia
Najświętszej Maryi Panny

(8 grudnia)

Święto Niepokalanego Poczęcia Dziewicy Maryi, które na chrześcijańskim Wschodzie obchodzono już w X wieku, wprowadził jako pierwszy w swojej diecezji św. Anzelm z Canterbury, a rozpowszechnili je na całym Zachodzie Franciszkanie. Teologicznym apogeum tego święta było ogłoszenie dogmatu o Niepokalanym Poczęciu Maryi w 1854 roku przez papieża Piusa IX. Dogmat jest logiczną konsekwencją 18 wieków trwającego rozwoju myśli teologicznej. 

Znane jest powiedzenie, iż język jest źródłem wielu nieporozumień. Tak jest też z pojęciem „Niepokalane Poczęcie”. Co mogą pomyśleć ludzie mniej zorientowani w terminologii Kościoła słysząc wyrażenie „Niepokalane Poczęcie Maryi”? Czy nie mają prawa zapytać: „Jak to? Czy jeśli to jest szczególny przywilej Maryi, to każde inne poczęcie jest „pokalane”, splamione, brudne, grzeszne? Czy przyszedłem na świat z jakimś „pokalaniem”, czyli grzesznym piętnem?”  A jeżeli im się powie, że idzie tu o wolność Maryi od grzechu pierworodnego, to zapytają: „A co to jest grzech pierworodny? Przecież nowonarodzone dziecko nie było w stanie zgrzeszyć”.

W pojęciu Niepokalane Poczęcie nie chodzi o dziewicze poczęcie Jezusa w łonie Maryi, czyli bez udziału mężczyzny a jedynie mocą Ducha Świętego, ale o poczęcie Maryi przez jej rodziców Joachima i Annę, w którym moc Boga zachowała ją przed naturalnym dziedziczeniem tzw. grzechu pierworodnego. Grzech pierworodny to stan jakiegoś „powszechnego nieszczęścia” wyrażającego się w skłonności do zła, na co cierpi cała ludzkość. 

Każdy, kto jest bystrym i obiektywnym obserwatorem rzeczywistości, dostrzega, że ludzkość znajduje się w jakiejś pogmatwanej, zawiłej sytuacji, „jakby we mgle”, że z pewnych zniewoleń i ograniczeń nie jest w stanie się o własnych siłach uwolnić.  Obserwacja ludzkich postaw, tęsknot i niespełnionych nadziei prowadzi do wniosku, że nie jesteśmy tym, czym być powinniśmy i chcemy. Nie jesteśmy zdeprawowanymi przestępcami, ale jesteśmy słabi; nie jesteśmy zepsuci do szpiku kości, bo nosimy w sobie obraz Boży, ale potrzebujemy uzdrowienia i wyzwolenia.

Przyczyny i źródła wewnętrznego rozdarcia i rozterek człowieka wiara chrześcijańska wyjaśnia faktem, że człowiek, stworzony przez Boga „na Jego obraz” i „Jemu podobnego” (Rdz 1,26), to Boże podobieństwo zniekształcił przez grzech. I właśnie dlatego, by temu zeszpeconemu podobieństwu do Boga przywrócić pierwotny blask, a człowiekowi jego pierwotną tożsamość, Syn Boży wcielił się w człowieka, przyszedł na ten świat, „aby zbawić to, co było zginęło” (Łk 19,10).

To, że grzech waruje u serca każdego człowieka i wkrada się w nie nader często, jest faktem oczywistym i niepodważalnym. Każdy postrzega w sobie rozdwojenie, wewnętrzne rozdarcie i sprzeczność pomiędzy najlepszymi zamiarami, intencjami i postanowieniami a grzesznością swego postępowania. Nie ma nikogo, kto nie odnajduje w głębiach swego umysłu i serca szarpaniny myśli, poglądów i instynktów paraliżujących jego dążenie do dobra. Dobrze wyraził te odczucia rzymski poeta Owidiusz: „Widzę i pochwalam to, co lepsze, ale skłaniam się ku gorszemu”. Świadczy to o jakiejś tajemniczej ranie zadanej ludzkiej naturze, o pewnego rodzaju bolesnym kalectwie, które stale wyraża się w chwiejności woli i w niegodnych człowieka czynach. Tego rozdarcia i nieładu nikt nie wyraził tak trafnie, jak św. Paweł:

Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to czego nienawidzę – to właśnie czynię. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, to tym samym przyznaję Prawu, że jest dobre. A zatem już nie ja czynię, ale mieszkający we mnie grzech. Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać - nie.  Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka (Rz 7,15-20).

Gdzie jest źródło tego wirusa zła i grzechu w człowieku, który jak skaza od urodzenia obciąża człowieka i demoralizująco wpływa na wszystkie jego władze i na j relacje z Bogiem i z ludźmi? Biblia upatruje je w niechlubnych dziejach pierwszej pary ludzi – Adama i Ewy. W biblijnym opowiadaniu o „grzesznym upadku” nie idzie o opis historyczny, lecz o mit. Mity traktują o sprawach, które się nigdy nie wydarzyły, a które przecież wydarzają się codziennie na nowo. W tekście Księgi Rodzaju (rozdz. 1-2) będącym poetyckim utworem i symboliczną mityczną przypowieścią, kryje się zwyczajna i doświadczana przez wszystkich ludzi prawda: wolność człowieka od początku jego istnienia uległa wypaczeniu i ograniczeniu przez zło.  Rozszerzanie się zła w świecie, zwłaszcza moralnego, ma swe źródło w grzesznym sprzeciwie człowieka wobec woli Boga, jaki miał miejsce gdzieś u samych początków historii ludzkiej. Kiedy człowiek w ewolucyjnym procesie skierowanym ku nadprzyrodzoności dojrzał do odbioru łaski, którą Bóg mu przeznaczył z chwilą osiągnięcia stanu personalnej wolności, i kiedy już mógł wybierać między dobrem a złem, wybrał grzech, który „wygnał go z raju”, czyli pozbawił możliwości przyjaźni i obcowania z Bogiem. Fakt grzechu, który chrześcijańska tradycja nazywa „pierworodnym”, polega zatem konkretnie na samowolnym odrzuceniu miłości ofiarowanej człowiekowi przez Boga, co uniemożliwiło dalszy proces ewolucji religijno-moralnej. Człowiek był przeznaczony do życia nadprzyrodzonego, a ponieważ został go z winy Adama i Ewy pozbawiony, znalazł się poza Królestwem Bożym i wszedł w obszar panowania śmierci. Odtąd każdy człowiek rodzi się w stanie grzechu.

Nauka o grzechu pierworodnym, mająca oparcie w tekstach biblijnych (Rdz 1-2; 1 Kor 15,21; Rz 5,12-21), należy do podstawowych dogmatów chrześcijaństwa, bo wyrażona w nim prawda wiary (sformułowana na Soborze Trydenckim) stanowi tajemnicze tło i motyw chrześcijańskiego Odkupienia. Syn Boży stał się bowiem człowiekiem ze względu na nasze grzechy, zwłaszcza grzech pierworodny i w konsekwencji wiernego głoszenia Dobrej Nowiny o Królestwie Bożym umarł za nas i dla nas na krzyżu.

Maryja z względu na zasługi Chrystusa jako Jego przyszła matka została przez wyjątkowe uprzywilejowanie i jednorazową łaskę Boga już w samym momencie poczęcia zachowana od grzechu pierworodnego. Dlatego Kościół czci ją jako pierwszą zbawioną i jako pra-obraz ludzkości. W Niej uwidocznia się to, jak Bóg zaprojektował człowieka, jakim chciał go mieć od początku.

Wybitny teolog XX wieku Karl Rahner nazwał święto Niepokalanego Poczęcia „Uroczystością świętego Początku”. Jak wszystkie święta roku kościelnego jest to najpierw „święto wiary”, tzn.  dostępne i zrozumiałe tylko w wierze, która trudne prawdy wiary usiłuje wyrazić w niełatwym dla ogółu języku szkolnej teologii. Słowo „początek” wydaje mi się być tu dobrym narzędziem, ułatwiającym wyjaśnienie rozważanej tajemnicy. Idzie tu bowiem o „początek Maryi”. Ten zaś prowadzi – podobnie jak początek świata, początek człowieka, początek historii - aż do misterium Boga. To właśnie dlatego świętujemy początek naszego życia obchodząc uroczyście urodziny bądź imieniny (bo to początek życia Bożego w nas przez sakrament chrztu) - jako dary Boga, który jest źródłem tego życia, którym się nami interesuje, któremu zależy na tym, by nasze życie był szczęśliwe.

„Niepokalane poczęcie” albo „poczęcie bez grzechu pierworodnego” – oznacza zatem wybranie przez Boga Maryi od samego początku jej istnienia. Bóg stwarza sobie w Maryi dla swego Syna żywą świątynię. Czym Ona jest od początku i jak kształtuje się i przebiega Jej życie, to nie Jej zasługa, ani nie tylko Jej dzieło; to wszystko jest darem miłującego Boga, który w języku Kościoła nazywamy „łaską”. Ona jest nawet „pełna łaski” (jak pozdrawia Ją Anioł Gabriel w chwili Zwiastowania) - już w tym momencie, gdy człowiek przez poczęcie z miłości rodziców zaczyna istnieć.

Maryja została wybrana i wyposażona przez Boga jak nikt inny. Jest tak blisko Boga jak żaden człowiek. Ale nie „uprowadzona” w zaświaty, lecz pozostaje w świecie doczesnym i jest nam wszystkim bardzo bliska. Nie tylko z tej racji, że jest człowiekiem jak my, ale ponieważ kroczyła drogą wiary, żyła wiarą i z wiary w banalnych sprawach codzienności, w ubóstwie, w troskach, w cierpieniu.

Jej wiara nie była czymś oczywistym, nie posiadała niewzruszonej pewności. Nie wiedziała dokładnie w szczegółach, na co mówi przy Zwiastowaniu „tak” – „Niech mi się stanie według Twego słowa”. Jej wiara realizowała się, hartowała i utwierdzała w ciemnościach, w niełatwych decyzjach i utrudzeniach codzienności, które Bóg dopuścił. Zapewne często nie pojmowała, dlaczego tak właśnie się dzieje: urodziny dziecka w obcym mieście i w prymitywnych warunkach, ucieczka do dalekiego kraju, odrzucenie Jezusa przez mieszkańców własnego miasta i przez własny naród, cierpienie, ukrzyżowanie i śmierć. Jej wiara przechodziła niejedną ogniową próbę. To „wiara w drodze”, wiara w doświadczaniu „pustyni”, wiara przez wiele nocy i mgłę. Życie wybranych przez Boga nigdy nie było usłane różami i cudami, jak to przekazują często pobożne legendy. Także „Pełna Łaski” szła drogą pielgrzyma, z wszystkimi jej utrudzeniami i ciężarami.

Tam, gdzie każdy z nas doświadczając skutków grzechu pierworodnego przekracza granice dyktowane przez miłość i miłosierdzie, a czyny nasze świadczą o połowiczności i tchórzostwie, tam Maryja zachowuje się suwerennie ze spokojem, z wszystko rozumiejącą uśmiechniętą miłością, niewyczerpaną cierpliwością, niezłomną wiernością. Maryja to wyjątkowa osobowość pełna skromnej godności, niezwyciężonej siły, pełnego uroku człowieczeństwa i czaru macierzyńskiej dobroci.

W Maryi widzimy ikonę człowieka, jakim go zaprojektował Bóg. Niepokalane Poczęcie to Jej wyłączny przywilej. Nie odcina On Jej jednak od nas grzeszników. Daje Jej natomiast moc nad potęgami szatana, zła i grzechu, tak że może nas wspomagać w naszej walce ze złem, które jest w nas i które grozi nam z zewnątrz. Niepokalana – tak niedościgłą w świętości, a jednak taka „nasza”, taka prosta i zwyczajna – jak mówi ks. Jan Twardowski;

Tak złota, że niepozorna

tak niebieska że szara

tak sławna że cicha

(…) tak cudowna że zwyczajna

mój Boże o ile słów za dużo

dlatego że prawdziwa

 

ks. Jerzy Grześkowiak

Śmierć chrześcijańskiej demokracji w Europie.

 

Chadecja to już zjawisko historyczne

26 listopada 2020 roku umarła w Europie chrześcijańska demokracja. Nie zabił jej covid. Popełniła samobójstwo. Właściwie konała od dawna, ale owego dnia postanowiła zadać sobie ostateczny cios.

 

Aborcja jako prawo człowieka

Co się stało 26 listopada? Otóż tego dnia parlament europejski przegłosował rezolucję, w której potępił wyrok Trybunału Konstytucyjnego RP zakazujący aborcji eugenicznej. W dokumencie znalazło się wezwanie do Komisji Europejskiej,„by wspierała państwa członkowskie w gwarantowaniu powszechnego dostępu do usług w zakresie zdrowia seksualnego i reprodukcyjnego, w tym do aborcji”.

Europoslowie wezwali do - zagwarantowania praw i zdrowia reprodukcyjnego i seksualnego poprzez włączenie prawa do aborcji do następnej strategii UE w dziedzinie zdrowia.

 

Kolejne wezwanie w dokumencie dotyczyło:

"natychmiastowego i bezpośredniego wsparcia programów i polskich organizacji społeczeństwa obywatelskiego działających na rzecz ochrony praw i zdrowia reprodukcyjnego i seksualnego kobiet”.

 

Europosłowie wyrazili też:

"poparcie i solidarność z tysiącami obywateli polskich, w szczególności Polek i osób LGBTI+, którzy pomimo zagrożeń sanitarnych wyszli na ulice, aby zaprotestować przeciwko poważnym ograniczeniom ich podstawowych wolności i praw."

W głosowaniu wzięło udział 671 europosłów, z których 455 poparło rezolucję, 145 opowiedziało się przeciw, a 71 wstrzymało się od głosu.

 

Chadecja murem za aborcją

Co szczególnie znamienne, za dokumentem opowiedziała się parlamentarna frakcja Europejskiej Partii Ludowej, czyli międzynarodówki chadeckiej. Oznacza to de facto stanięcie chadecji po stronie aborcji, a więc zabijania dzieci w fazie prenatalnej.

 

Ideową metamorfozę tej formacji politycznej na naszym kontynencie znakomicie opisał w swej książce pt. „Lwy nadchodzą” były słowacki polityk Vladimir Palko. Etapami tego przepoczwarzania się były następujące po sobie kompromisy w sprawach moralnych. W ciągu ostatniego półwiecza kolejne ugrupowania odwołujące się do chrześcijańskiej nauki społecznej przegłosowywały i wprowadzały w życie – mimo zdecydowanego sprzeciwu Kościoła – prawa legalizujące aborcję, eutanazję, przywileje małżeńskie dla par jednopłciowych oraz szereg innych rozwiązań całkowicie sprzecznych z Dekalogiem i Ewangelią.

 

Do tej pory działania te ograniczały się do poszczególnych państw, takich jak np. Holandia, Włochy, Belgia czy Hiszpania. Teraz mamy natomiast do czynienia ze zbiorową deklaracją intencji i woli całej rodziny politycznej, jaką jest Europejska Partia Ludowa. Parlamentarna frakcja chadeckiej międzynarodówki in gremio opowiedziała się za aborcją oraz zobowiązała się ją wspierać w przyszłości na forum unijnym. W tym gronie znalazły się też dwie partie z Polski: PO i PSL.

 

Maskarada skończona

Maski opadły. Pora pochować europejską chadecję. Pora przyzwyczaić się do myśli, że chrześcijańska demokracja w sensie pewnej formacji partyjnej zakończyła ostatecznie swój żywot. Już nie istnieje. Była pewnym zjawiskiem historycznym. Dziś należy do przeszłości.

 

Jeżeli słowa mają cokolwiek znaczyć, to nazywanie ugrupowań należących do Europejskiej Partii Ludowej chrześcijańsko-demokratycznymi nie ma najmniejszego sensu. Właściwie należałoby wynaleźć jakąś nową nazwę dla formacji politycznych, które zatraciły swą ideową tożsamość, a nawet zaczęły jej zaprzeczać, wypłukując swój program z pierwiastków chrześcijaństwa i nasycając go elementami antychrześcijańskimi.

Może ktoś z Państwa ma pomysł jak nazwać te dziwne stwory?

 

Autor: Grzegorz Gorny

Internet: wpolityce

Słowo na 2 niedzielę Adwentu 2020

Adwent to oczekiwanie

 

Najczęściej używanym słowem w adwencie jest „czekanie”, „oczekiwanie”. Adwent jest „pamiątką” tysięcy lat oczekiwania przez ludzkość na spełnienie się Bożej obietnicy dania światu Zbawiciela. Przed pamiątką przyjścia Boga na ziemię – czyli świętami Bożego Narodzenia, mamy pamiątkę czekania na Jego przyjście. 

Pierwsze zdanie, którym św. Marek zaczyna Ewangelię o Jezusie, czytaną w 2 niedzielę adwentu (rok B) brzmi: „Początek Ewangelii o Jezusie Chrystusie, Synu Bożym” (1,1). Te słowa wskazują na centrum Radosnej Nowiny przez niego spisanej: jest nim Jezus jako Chrystus, czyli jako Mesjasz (Posłaniec Boży, Pomazaniec) i jako Syn Boży. Zaś pod koniec Ewangelii wkłada Marek w usta poganina, rzymskiego setnika, słowa wyznania: „Prawdziwie, ten człowiek był Synem Bożym” (Mk 15,39). W ten sposób wyraża on także świadomość wiary młodego Kościoła. Pomiędzy tymi dwoma wyznaniami wiary opowiada Marek o życiu i męce Jezusa. Jezus jest dla niego wyjątkowym człowiekiem, w którym zamieszkało Odwieczne Słowo Boga, posłane na świat jako ostatnie i najgłębsze Słowo Boga dla ludzi; jest człowiekiem, którego mesjańska prawda Jego życia i czynów została potwierdzona wydarzeniami paschalnymi, co ostatecznie potwierdziło i objawiło Go jako Syna Bożego. Jezus jest Alfą i Omegą wszystkiego i Ewangelii. I On zaprasza nas, byśmy Jego uczynili Alfą i Omegą naszego życia. 

W Ewangelii św. Marka mamy zatem odpowiedź na pytanie, na co w Adwencie czekamy i kto ma przyjść? Czekamy na Jezusa – Chrystusa, Syna Bożego, który przyszedł na świat w Betlejem, który przyjdzie „z wielką mocą i chwałą” na końcu historii, i który teraz jest obecny pośród nas w życiu Kościoła, w Eucharystii, w sakramentach, także w bliskich świętach Jego Narodzenia.  I tak całe nasze życie jest Adwentem nacechowanym napięciem pomiędzy „już teraz” i „jeszcze nie”. W Adwencie otwieramy Jemu „tutaj i teraz” nasze serca i z całym Ludem Bożym „oczekujemy Jego przyjścia w chwale”.

W odniesieniu do „pierwszego Adwentu” zwykło się mówić: „cała ludzkość czekała”, „naród wybrany czekał”. Tak, ale nie w tym sensie, że wszyscy i w każdym czasie wypatrywali z utęsknieniem dnia, kiedy zstąpi na ziemię obiecany przez Boga Mesjasz. Mamy świadectwa zawarte w mitach i legendach różnych ludów o pragnieniu czy przeczuciu przyjścia tajemniczego Kogoś, kto zaspokoiłby ukryte marzenia i tęsknoty ludzi. W sercach ludzi wyjątkowo wrażliwych dochodziła do głosu potrzeba Kogoś, kto jasno wyraziłby swoim życiem to, co zawsze jest w człowieku, ale może nie do końca uświadomione i wypowiedziane. I właśnie dlatego Bóg wybrał z całej ludzkości jeden naród, by w jego dziejach autorytatywnie potwierdzić słuszność tych odwiecznych tęsknot i nadziei. Na jego przykładzie Bóg chciał pokazać, że wydarzenia, konflikty, sukcesy i klęski, z jakich utkane są dzieje każdego narodu, w tym jednym jedynym przypadku będą miały – obok zwyczajnego znaczenia społeczno-politycznego – także charakter znaku, obietnicy i zapowiedzi przyjścia Kogoś z zaświatów – od Transcendentnego Boga.

I Obiecany przyszedł – Słowo Boga stało się człowiekiem. Ale Jego przyjście nie jest aktem finalnym. Z przyjściem Mesjasza zaczęło się coś bardzo ważnego w historii ludzkości i w dziejach każdego człowieka. Chrześcijaństwo zrodzone z dzieła Jezusa Chrystusa, który jako uwielbiony nadal żyje w nim przez swoją Ewangelię i sakramenty, nie ma gotowych recept i rozwiązań na wszystkie problemy nękające człowieka. Jest jednak źródłem żywotnych sił i zaczynem przemieniającym „ciasto świata”, stwarza możliwości poszukiwania odpowiedzi na pytania świata, wskazuje właściwą drogę i zaprasza do wejścia na nią, autorytatywnie potwierdza jej niezbędność i jej cel. A zatem nie jest czymś ostatecznie gotowym, rodzajem bonu, od którego można tylko odrywać kupony lub czymś w rodzaju polisy ubezpieczeniowej. Chrześcijaństwo jest powołaniem, zadaniem i misją. Nie jest metą, ale startem do drogi, która rozpoczęła się z momentem Wcielenia Syna Bożego. Odtąd ta droga „dzieje się” i będzie trwać aż do dnia, w którym Ojciec uzna, że w całej pełni został zrealizowany odwieczny plan zbawienia świata, nadający ludzkiej historii sens i cel. W takim rozumieniu widzimy jasno, że historia ludzka i dzieje każdego człowieka są czekaniem - na ów dzień zamierzonej Pełni, na ostateczną realizację zamiarów Stwórcy wobec stworzenia, na powtórne przyjście Tego, który w tajemnicy swego pochodzenia jest źródłem, prawzorem i celem wszystkiego, co istnieje (Kol 1,15-20).

Adwent jest czekaniem – na spełnienie się tego, co w swoim Synu Ojciec objawił światu. Czekamy, ale nie z założonymi rękami. Czekać to znaczy czuwać, czekać w napięciu i gotowości, w pełnej świadomości tego, co ma nadejść. To oznacza dalej: być ukierunkowanym na przyszłość, wiedzieć, że ma się przed sobą coś, czego jeszcze nie ma, a co dopiero się stanie. Przeświadczenie, że osiągnęło się już wszystko, co było do osiągnięcia, nie jest czuwaniem, bo na nic się już nie czeka, a taka postawa odbiera życiu jego największe piękno.

Trudno tu nie wrócić myślami do dzieciństwa. Dlaczego z taką radością, ba z rozrzewnieniem, patrzymy zawsze na dziecko i tak chętnie powracamy wspomnieniami w świat swojego dzieciństwa? Sądzę, iż z tej racji, że właśnie w dzieciństwie mieliśmy przed sobą całe życie. Wszystko dopiero miało nadejść. A kiedy czeka się na coś nieznane, widzi się to w najpiękniejszych barwach. Dlaczego również okres młodości ma w sobie tyle powabu i piękna? No właśnie dlatego, że młody człowiek, który już zna piękno i smak życia, a jeszcze nie zaznał jego goryczy i bólu, ma równocześnie świadomość, że całe życie jest przed nim, że czekają nań wszystkie jego uroki. Ale nawet później, w wieku dojrzałym, kiedy każdy walczy i zdobywa, czy nie spodziewa się rezultatów swojej walki, czy nie czeka na to, co wysiłkiem umysłu i rąk tworzy?

Co więcej – jakże ważne jest czekanie z nadzieją także w trudnych okresach życia, w jego szarych strefach i burzliwych godzinach! Na przykład człowiek nieuleczalnie chory, który właśnie dowiedział się, że ma nieoperowalnego raka, że czeka go już tylko chemia, cierpienia, śmierć. Albo matka, która pobłogosławiwszy ostatnie dziecko wyruszające w świat, stwierdza, że już nikomu na nic nie będzie potrzebna i nikt na nią już nie będzie czekał. Lub staruszek, który w spowolnionym starczym myśleniu z coraz częstszymi objawami demencji dochodzi do przekonania, że wszystko, co miało w jego życiu być, już się stało… W końcu takie dramatyczne sytuacje: jest ktoś, który widząc wokoło siebie samo zło i podłość, osamotniony, nieraz oszukany, zdradzony, wykorzystany… stracił poczucie sensu istnienia i zamyśla przerwać je samobójstwem. 

Gdyby tym wszystkim zawiedzionym i zdesperowanym ktoś potrafił pokazać, że mają na co czekać! Gdyby ktoś potrafił uratować w nich poczucie sensowności czekania na coś jeszcze innego w życiu lub po ich śmierci! Gdyby ktoś umiał ich przekonać, że możliwe jest jeszcze inne piękno życia, jeżeli nie tu, to w Domu Ojca!

A pomyślmy o tych mocnych i bezwzględnych, bogatych i sytych, zadowolonych, a zarazem „biednych i nieszczęśliwych w swym dostatku…” - gdyby ktoś potrafił ich zaniepokoić myślą o jeszcze innych, im dotąd nieznanych a przecież realnych, wartościach, które zdobywa się za cenę trudu i wyrzeczeń, gdyby nauczył ich czekania „na coś jeszcze”! Jakże by wzbogacił ich znudzone dni i lata!

Adwent znaczy „przyjście Pana” oraz „czekanie na owe przyjście”, tożsame z czuwaniem, bo Pan może przyjść w każdej chwili. Adwent przypomina o tym czekaniu na obiecanego Zbawiciela sprzed tysięcy lat spełnionym w świętą noc betlejemską i zarazem jest wezwaniem do intensywnego czekania na Jego powtórne przyjście: „Uważnie czuwajcie. Bo nie wiecie, kiedy czas ten nadejdzie”. Adwent wzywa, byśmy żyjąc i działając – czekali: że przez dobro, które tworzymy w życiu, Pan przychodzi; że coraz wyraźniej będzie objawiał się światu poprzez pracę i dobroć wszystkich pokoleń ludzkich, aż ta dobroć przemoże zło, aż odwieczny plan zbawienia osiągnie swoją pełnię i wtedy nastąpi ów „dzień Pana naszego Jezusa Chrystusa (1 Kor 1,3-9).

Przyszłość, która jest przed nami, to na co czekamy, co ma nadejść, nadaje wartość wszystkiemu, co już jest, wzbogaca wszystko, co stanowi treść współczesności i jest wstępowaniem w przyszłość.

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

Episkopat reaguje na rezolucję PE ws. aborcji w Polsce

Abp Stanisław Gądecki 

 

Mówienie o tzw. kompromisie prawnym ws. ochrony życia jest fałszowaniem rzeczywistości, ponieważ pomija się w nim najważniejszą, trzecią stronę sporu, czyli dzieci nienarodzone oraz ich niezbywalne prawo do życia – napisał przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Stanisław Gądecki w oświadczeniu dot. rezolucji Parlamentu Europejskiego ws. aborcji w Polsce.

 

Przewodniczący KEP powołał się na Kartę Praw Podstawowych przypominając, że "każdy ma prawo do życia" (art. 2, ust. 1). "Unia Europejska tym samym uznaje, że niezbywalna godność osoby ludzkiej i poszanowanie prawa do życia stanowią podstawowe kryterium demokracji i państwa prawnego" – napisał.

 

W ocenie arcybiskupa już sam tytuł rezolucji jest mylący, gdyż w świetle nie tylko etyki, ale również prawa międzynarodowego nie istnieje coś takiego, jak "prawo do aborcji". "W żadnym demokratycznym porządku prawnym nie może być bowiem prawa do zabijania niewinnego człowieka" – czytamy w oświadczeniu.

 

Przewodniczący Episkopatu zaznaczył, że "prawo do życia jest podstawowym prawem człowieka, zawsze przysługuje mu pierwszeństwo przed prawem wyboru, gdyż żaden człowiek nie może autorytatywnie dopuszczać możliwości zabijania drugiego". Dlatego – jego zdaniem – "mówienie o tzw. kompromisie prawnym w sprawie ochrony życia jest fałszowaniem rzeczywistości, ponieważ pomija się w nim najważniejszą, trzecia stronę sporu, czyli dzieci nienarodzone oraz ich niezbywalne prawo do życia".

Pomnik Jana Pawła II zdewastowany w nocy z wtorku na środę (z 19 na 20 maja) w Toruniu /Lukasz Piecyk /Reporter

„Niewdzięczność jest zapłatą świata”…

 

Polska od dawna znajduje się na celowniku finansowych i politycznych potęg prowadzących dechrystianizacyjną kampanię w Europie i w Ameryce. Najnowszym jej przejawem są uliczne burdy tzw. „strajku kobiet” oraz ohydne ataki na fundamentalne wartości chrześcijańskie, na życie nienarodzonych dzieci, na Kościół, na księży i biskupów, w końcu na św. Jana Pawła II. Jest to zaplanowana strategia i ta lewicowa nagonka nie skończy się na obecnych  wulgarnych manifestacjach i prasowych przekłamaniach.

 

Udowodniono, że Jan Paweł II stał się ofiarą cynicznego oszustwa byłego kardynała T. McCarricka. Ale wrogów chrześcijaństwa to nie przekonuje ani nie interesuje. Ten, kto kwestionuje świętość Jana Pawła II jest zaślepiony swymi uprzedzeniami i nie wie, co mówi, albo wie co mówi i dążąc do innych celów świadomie szarga świętością i zasługami kard. Wojtyły dla Ojczyzny i świata. Na szczęście aktualne badania wykazują, że 83% Polaków dobrze ocenia jego pontyfikat.

 

Niewybredne ataki na „największego z Polaków” (jak chętnie mawiano) każą pytać, co stało się z tzw. „pokoleniem Jana Pawła II” i ich dziećmi?  Miliony wiwatujących na spotkaniach z papieżem w czasie jego pielgrzymek do Ojczyny, tysiące pielgrzymek organizowanych z Polski do Rzymu, do  Watykanu, latem do Castel Gandolfo – do „naszego papieża”, walka o udział w jego audiencjach lub w prywatnych Mszach św. w papieskich apartamentach… A dziś?...

 

Warto przypomnieć, co mówiono i pisano o nim w latach komunistycznego ucisku i sowieckiego zniewolenia, w czasie bojowania o narodową suwerenność. Poniżej wiersze Ojca Benedykta Stefana Zimy, Cystersa.

 

Twojej obecności nam potrzeba

 

Twojej bieli

potrzeba nam

w szarzyźnie dni…

 

Twojej nadziei

która przekracza progi

ludzkich nadziei

potrzeba nam…

 

Twojej mądrości 

nam trzeba

która jest z Boga…

 

Twojej obecności

nam trzeba

dzisiaj

abyśmy nie utracili

wszystkiego…

 

Dlatego 

przybywasz  w porę…

 

Ojcze Święty

 

Przyjdź,

powiedz nam

prawdę o nas

za nas…

- bo jesteśmy zaślepieni

sobą…

- bo jesteśmy przytłoczeni

człowieczeństwem

bez Boga…

- bo idziemy drogą

bez ŚWIATŁA…

DOKĄD…?

 

Jesteś potrzebny światu

 

Ojcze Święty

Pasterzu –

Jesteś nam bardzo 

potrzebny

- gdy fałszywi prorocy

wchodzą do owczarni…

- gdy wiele wilków

w owczym runie…

- gdy pomieszano

dobro ze złem

plewy z ziarnem…

Jesteś potrzebny

światu

jak Chrystus

w łodzi

w czasie burzy…

 

Papież nadziei

 

Mimo wszystko…

patrzysz

nam w oczy

z miłością

z przebaczeniem…

z nadzieja

że przekroczymy próg

nadziei…

 

ks. Jerzy Grześkowiak

Impuls na ostatnią niedzielę roku kościelnego                 22.11.2020

Chrystus Król

Gdy wspomnieniami wracam do dzieciństwa, a im starszy jestem, tym częściej  i  z większa lubością to czynię, myślę chętnie o moim pierwszym zaangażowaniu społecznym, o pierwszym wolontariacie – o posłudze ministranta w kościele. Pozdrowieniem naszej „ministranckiej bandy” były słowa: „Króluj nam Chryste!” z odpowiedzią: „Zawsze i wszędzie!”. Śpiewaliśmy też z zapałem, że „to nasze rycerskie hasło”. Służąc do Mszy św. wiedzieliśmy, ż usługujemy nie tylko dobremu księdzu proboszczowi i wikariuszom, lecz  służymy samemu Jezusowi Chrystusowi – naszemu Królowi.

W ostatnią niedzielę roku kościelnego śpiewamy radośnie „Chrystus wodzem, Chrystus królem, Chrystus władcą nam!”

Chrystus – królem! Ale Jego królestwo i Jego królowanie nie mają nic wspólnego z tym wszystkim, co wiążemy w wyobraźni z królami tego świata, których już niewiele, i którzy bardziej mają jakieś symboliczne znaczenie niż faktycznie sprawują władzę.

Według Jezusa „królować” to znaczy „służyć”, kochać,  oddać się, być nie pierwszym, lecz ostatnim. Jego tronem jest w końcu krzyż.

W niedzielnej Ewangelii (Mt 25,31-46) Mateusz upomina, byśmy nie zapominali, że Król całego świata i wieczności jest także sędzią, przed którym każdy będzie musiał zdać sprawę ze swego życia. Zatem zamiast marzyć o królewskich salonach lepiej  z pomocą Ewangelii zajrzeć do tej najważniejszej sali sądowej. Jedno jest pewne: sąd czeka każdego. A wyglądał i przebiegał on będzie  całkowicie inaczej niż to, o czym o doczesnych rozprawach sądowych dotąd słyszeliśmy. Ani nasze kodeksy prawa ani błyskotliwi i cwani adwokaci nie będą odgrywali tam żadnej roli. Liczyć się będzie tylko jedna osoba – Jezus Chrystus, a miarodajnymi dla wyroku i przyznania miejsca „po prawicy”  - do życia wiecznego, lub „po lewicy” - na mękę wieczną, będą tylko dwa zdania: „Wszystko, co uczyniliście  jednemu z tych braci  moich najmniejszych, Mnieście uczynili”, i: „Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, tegoście i Mnie nie uczynili”.

Sąd ostateczny nad światem i nad nami będzie właściwie sądem nad samym sobą. Nie będziemy niczym zaskoczeni, nie dowiemy się niczego, czego byśmy już uprzednio nie wiedzieli. Objawione nam zostanie to, co od dawna przeczuwaliśmy, czuliśmy i wiedzieliśmy – właściwie już od pierwszych stron Biblii. Bóg będzie nas pytał o naszych braci i nasze siostry. Pod tym względem jesteśmy wszyscy „Kainami”, których Bóg pyta: „Gdzie jest twój brat Abel?”, „Gdzie jest twoja siostra?” (por Rdz 4,9).

Miarodajnym i decydującym czynnikiem dla naszego osądu i wyroku mającego znaczenie na całą wieczność, jest tylko miłość – czynna miłość bliźniego: nakarmić głodnych, przyodziać nędzarzy, odwiedzić samotnych, leczyć i pielęgnować chorych pocieszać strapionych, wspomagać ludzi w potrzebie, przebaczać, służyć sprawie pokoju.

Miłość – słowo bez granic. Słowo życia, słowo Zbawienia. Miłość – to dzielić z innymi tym, co się ma i tym, czym się jest. Michael Ende (niemiecki pisarz) powiedział: „Istnieją takie bogactwa, przez które można siebie samego zatracić, jeżeli nie dzieli się nimi z innymi.”  Jedno z niezapisanych słów Jezusa brzmi tak: „Miej długą rekę do dawania, a skróconą do brania”. 

W ubiegłym tygodniu w liturgii wspominano św. Elżbietę z Turyngii, która w biednych widziała Chrystusa. Zwykła mówić: „To, co posiadamy, trzeba dawać innym radośnie i chętnie. Bo w nich jest obecny Pan! Nie zasmucajcie Go”.

Jezus dał swoim życiem przykład takiego właśnie postępowania. Kto spróbuje Go w tym naśladować, doświadczy potem, że Chrystus Zwycięzca, Król, Wódz i Władca jest przede wszystkim uosobionym Miłosierdziem!

Ks. Jerzy Grześkowiak

Słowo  Życia na niedzielę  (15.11.2020)

Czy wierzysz w życie wieczne?

Nie ma nic pewniejszego w naszym życiu niż śmierć. Ale ona nie jest definitywnym końcem istnienia człowieka, jest tylko końcem pewnej formy egzystowania, istnienia w pewnym wymiarze, ponieważ moment załamania się egzystencji doczesnej jest początkiem  egzystencji w innym wymiarze. Dlatego Kościół, opierając się na nauce Chrystusa, śpiewa we Mszy św. za zmarłych z nadzieją: „Albowiem życie Twoich wiernych, o Panie, zmienia się, ale się nie kończy” (prefacja). 

Nie kończy się zatem życie człowieka i nie ginie zupełnie to wszystko, czego dokonał.  Głos Boga rozkazał Autorowi Apokalipsy: „Napisz: Błogosławieni, którzy w Panu umierają – już teraz. Zaiste, mówi Duch, niech odpoczną od swoich mozołów, bo idą wraz z nimi ich czyny” (Ap 14,13). Dlatego św. Paweł zachęca do pracy i twórczości: „Trud wasz nie pozostaje daremny w Panu” (1 Kor 15,58) i wyjaśnia: „Trzeba, aby to, co zniszczalne, przyodziało się  w niezniszczalność, a to, co śmiertelne, przyodziało się w  nieśmiertelność.” (1 Kor 15,53).

Ten proces unieśmiertelniania człowieka dokonuje się już teraz, przede wszystkim poprzez sprawowanie niedzielnej Eucharystii i uczestnictwo w niej. Jest ona bowiem „zadatkiem zmartwychwstania” człowieka w myśl słów Jezusa: „Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym” (J 6,54).

Charles Peguy, socjalista, wychowany w duchu laickim, zwierzał się w 1910 r. swojemu przyjacielowi  Josephowi Lotte:

„Czy wierzę w osobowe życie pozagrobowe? Ależ, mój drogi, wierzę w nie bardziej niż w moje życie obecne… Ach, odnaleźć starych świętych założycieli, rozmawiać ze świętym Piotrem, ze świętym Pawłem… ja czuję, że oni żyją bardziej niż ci ludzie, którzy przechodzą obok nas. I Eucharystia… Ciało, dusza, wszystko jest tam  wewnątrz…”.

Kiedy umierał Jan Sebastian Bach, który szczególnie kochał swoją kantatę do słów Neumeistera „Witaj mi, rzeknę śmierci”, powiedział do swojej ukochanej żony patrząc na bukiet róż: „Magdaleno moja, tam dokąd ja idę, będę widział piękniejsze kolory i słyszał muzykę, o której ty i ja dotąd tylko marzyliśmy, a oczy moje ujrzą samego Boga”.

I jeszcze zapraszające do medytacji słowa Cypriana Kamila Norwida:

„Coraz to z ciebie, jako z drzazgi smolnej,

Wokoło lecą szmaty zapalone;

Gorejąc, nie wiesz, czy stawasz się wolny,

Czy to, co twoje, ma być  z a t r a c o n e?

Czy popiół tylko zostanie i zamęt,

Co idzie w przepaść z burzą? Czy zostanie

Na dnie popiołu gwiaździsty  d i a m e n t,

Wiekuistego  z w y c i ę s t w a  zaranie”.   (W pamiętniku)

 

Czy jestem człowiekiem wielkiej wiary w życie wieczne i zmartwychwstanie?

 

Czy dla mnie Tamten Świat jest  równie realny jak ten, a może jeszcze bardziej?

 

Czy wierzę, że dzięki Eucharystii będę „diamentem, wiekuistego zwycięstwa zaraniem”?

 

Ks. Jerzy Grzeskowiak

Z okazji Święta Niepodległości
 

Cyprian Kamil Norwid o Ojczyźnie, narodzie i społeczeństwie
 

Dzieje polskiej kultury pozostawiły nam dokumenty, które są dla nas jak rachunek sumienia. Autorami ich byli rozmaici klasycy polskiej literatury i sztuki,  polskiego myślenia i polskiej moralności. Jednym z nich jest Cyprian Kamil Norwid. Oto jego wypowiedź tak bardzo aktualna w naszym trudnym „polskim dzisiaj”:


„Jesteśmy żadnym społeczeństwem.
Jesteśmy wielkim sztandarem narodowym.
Może powieszą mnie kiedyś ludzie serdeczni za te prawdy, których istotę powtarzam lat około dwanaście, ale gdybym miał dziś na szyi powróz, to jeszcze gardłem przywartym  chrypiałbym, że Polska jest ostatnie na globie społeczeństwo, a pierwszy na planecie naród.
Kto zaś jedną nogę ma długą jak oś globowa, a drugiej nogi wcale nie ma, ten – o? – Jakże ułomny kaleka jest!
Gdyby Ojczyzna nasza była tak dzielnym społeczeństwem we wszystkich człowieka obowiązkach, jak znakomity jest naród we wszystkich Polaka poczuciach, tedy bylibyśmy na nogach dwóch, osoby całe i poważne – monumentalnie znamienite. Ale tak, jak dziś jest, to Polak jest olbrzym, a człowiek w Polaku jest karzeł i jesteśmy karykatury, i jesteśmy tragiczna nicość i śmiech olbrzymi… 
Słońce nad Polkami wstawa, ale zasłania swe oczy nad człowiekiem”


Fragment cytowany przez ks. Józefa Tischnera, w: Drogocenne słowa. Wybór rekolekcji wygłoszonych podczas Warszawskiej Pielgrzymki Pieszej na Jasną Górę w latach 1976-1989, Wydawnictwo Wejdźmy na szczyt, Bydgoszcz 2015, s. 174-175.


Ks. Jerzy Grześkowiak

Wywiad z arcbp. Henrykiem Hoserem SAC (biskup senior – diecezji warszawsko-praskiej) - wPolityce.pl

Abp Hoser: Celem manifestacji jest obalenie rządu i osadzenie u władzy tych, którzy doprowadzą neomarksistowską rewolucję do końca

 

wPolityce.pl: Jak ks. Arcybiskup postrzega protesty zwolenników aborcji i ataki na księży?

 

Ks. Arcybiskup Henryk Hoser

Fenomen, który obserwujemy na ulicach polskich miast i miasteczek, jest zjawiskiem złożonym i w wieloraki sposób uwarunkowanym. By go zrozumieć, konieczne jest zajrzeć do najnowszej historii i zauważyć aktualny kontekst społeczny i kulturowy. Rokiem przełomowym w Polsce był rok 1956. Komunistyczny reżym uchwalił ustawę dostępu do aborcji „ze wskazań społecznych”. O ile do tamtego czasu dostęp do aborcji umożliwiała furtka, to nowa ustawa otworzyła szerokie wrota. Wszystko dokonywało się pod pozorami troski o kobietę, w istocie jednak, władzom chodziło o kontrolę nad wzrostem ludności. A mentalność aborcyjna ogarniała coraz szersze kręgi społeczeństwa. Dokonywano od 500 000 do 800 000 przerwań ciąży rocznie. W szpitalach czy na oddziałach ginekologicznych na jednym piętrze leżały pacjentki oczekujące porodu, lub walczących o utrzymanie ciąży. Na innym piętrze kładziono pacjentki przeznaczone do seryjnie wykonywanej aborcji. Prowadzący zajęcia ze studentami asystent, dziś jeszcze żyjący, z dumą pokazywał instrument służący do wyłyżeczkowania jamy macicy mówiąc: „ta skrobaczka wyskrobała już ludność równą miastu powiatowemu”. Pisano i komponowano kabaretowe wierszyki i przyśpiewki piętnujące wielodzietne matki: „rozmnażają się jak króliki”, „co rok, prorok” „wstrętne baby rodzą bachory” itd. Ta mentalność przenikała do umysłów i kształtowała postawy, kierowała wyborami życiowymi. Należy zauważyć jeszcze dwa procesy, które trwały i są już ugruntowane.

Pierwszym jest obniżony etos ginekologów; oczywiście nie wszystkich, skoro są liczni tacy, którzy zasługują na wyrazy najwyższego uznania. Już dawno mawiano, ze medycy dzielą się na dwie kategorie: lekarzy i ginekologów. To ci ostatni tworzą dzisiaj kwitnące podziemie aborcyjne: to nie babki operujące drutem do szydełkowania. To oni nakłaniają kobiety do aborcji.

Drugim i bardziej powszechnym procesem, który już się zakończył, jest pozbawienie mężczyzn odpowiedzialności za poczęte dziecko. A to właśnie biologiczni ojcowie skłaniają, namawiają, wręcz żądają od swoich „partnerek”, usunięcia ciąży. Miał rację znany francuski lekarz, Paul Chauchard, gdy mówił: „żadna kobieta nie poddałaby się aborcji, gdyby za nią i ich dzieckiem stał mężczyzna”. W ten sposób ciężarna kobieta tak często zostaje dramatycznie osamotniona i zdezorientowana co do podjęcia najważniejszej życiowej decyzji: dziecko wyeliminować, czy je ocalić? Tak, w wielkim skrócie przedstawiają się antecedensy dzisiejszej sytuacji: nie powstała ona „ex nihilo”, tj. z niczego. Konieczna jest jeszcze analiza kontekstu socjalnego i kulturowego. Dzisiejsze fenomeny są rezultatem rewolucji obyczajowej i przemian cywilizacyjnych zapoczątkowanych w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Rewolucja kulturowa tamtych lat miała swe główne postulaty. Pierwszym z nich było obalenie wszelkich autorytetów: każdy miałby zostać swoim własnym autorytetem.

Po wtóre, szła za tym negacja stałych odniesień; tych wartości, które są uprzednie w stosunku do prawa stanowionego. Dokonała się ona w duchu swoistej ahistoryczności, czy historycznej amnezji.

Po trzecie, była to rewolucja seksualna. Pożycie seksualne zostało wyabstrahowane z kontekstu stałych i długotrwałych relacji heteroseksualnych, jak to się dzieje w małżeństwach. Kontakty seksualne nazwano, i jest tak do dzisiaj, „uprawianiem seksu” („make love”, „faire l’amour” etc. w innych językach). Zachodzi tu jakaś analogia z uprawianiem sportu, (bo przecież nie z uprawianiem marchewki, czy pietruszki). Uprawianie seksu, zajęcia rozrywkowo – sanitarnego, to propagowany model szczęśliwego życia. Czytamy na portalach internetowych, że seks wzmacnia układ odpornościowy, wzmaga apetyt, ułatwia wypróżnianie i gwarantuje dobre zasypianie, usuwa stresy, chroni przed zapaleniami i chorobami metabolicznymi, przedłuża życie; jest niemal panaceum na wszystko. Kto naiwny, niech wierzy.

Nastąpiła wreszcie erotyzacja ludzkich relacji, w duchu panseksualizmu. Ona zniszczyła dojrzałą przyjaźń męską i żeńską, tak bardzo cenione, i doprowadziła do upowszechnienia kultury homoseksualnej oraz coraz liczniejszych zaburzeń orientacji seksualnej. Jednocześnie ustalił się brak odpowiedzialności za zachowania seksualne za „radosną zabawę w łóżku” (M. Wisłocka). Skutki tej zabawy i banalizacji seksu nie są błahe: wzrost chorób przekazywanych drogą płciową (np. AIDS), i tragiczne : śmierć człowieka, dziecka w okresie prenatalnym. W całym świecie dokonuje się rocznie do 60 milionów (!) przerywań ciąży.

Początek rewolucji seksualnej zbiegł się, 60 lat temu, z komercjalizacją antykoncepcji hormonalnej, wykazując jej dużą synergię z opisanymi zmianami. Od lat istnieje potężna organizacja międzynarodowa, typu NGO. Jest to IPPF, dysponująca ogromnymi funduszami rzędu miliardów dolarów, na które składają się jednak dotacje rządowe pochodzące m.in. z USA i krajów skandynawskich. Celem IPPF jest walka z ludzką płodnością. IPPF wykoncypowała „dwie linie obronne” Pierwszą jest masywna antykoncepcja, aż do najbardziej patogennych ich działań. Drugą linią obronną jest również masywna praktyka aborcji, promowana jako nowe „prawo człowieka” a na polskich ulicach jako żądanie aborcji na życzenie. Wymienione wyżej mechanizmy leżą u podstaw ciąży deklarowanych, jako „niechciane”. Rewolucja obyczajowa i kulturowa już dokonała się w krajach zachodnich. Dokonała ona głębokiej mutacji społeczeństw, które są coraz bardziej zdezintegrowane i zatomizowane; stają się bezbronne a w porywach anarchistyczne, jak już w Polsce. Etniczni mieszkańcy Europy są skazani na wyginięcie: przestali się rozmnażać. Europa chrześcijańska ustąpi miejsca Europie muzułmańskiej. To tylko kwestia czasu. Każdy człowiek jest spadkobiercą podwójnego dziedziczenia: biologicznego i kulturowego.

Co to oznacza?

To pierwsze jest zawarte w otrzymanym kodzie genetycznym i ekspresją genów, dokonującą się w ciągu całego życia. A więc w okresie prenatalnym mogą się też pojawić wady genetyczne, ale też mogą zaistnieć patogeny zewnętrzne toksyczne jak alkohol czy narkotyki, metale ciężkie, lub zakaźne jak toksoplazmoza, czy różyczka. Podobne czynniki mogą ujawnić się i zadziałać we wszystkich okresach ich życia poza łonowego, a także później po urodzeniu w różnym wieku.

To drugie dziedziczenie jest przekazywane poprzez rodzaj „kodu kulturowego”. W naszym przypadku, mentalność aborcyjna przenoszona jest z pokolenia na pokolenia: matki z przeszłością aborcyjną i ojcowie, babki i dziadkowie, teściowe przenoszą tę mentalność i postawy, młodszym. Jest to swego rodzaju „doradztwo” bliskiego kontaktu. Polskie społeczeństwo, co podkreślam od dawna, jest społeczeństwem post-aborcyjnym, z wszystkimi tego konsekwencjami. Obecne rozruchy są tego ewidentnym dowodem.

Należy zauważyć tragiczną konsekwencję osamotnienia kobiety ciężarnej, gdy deklarowana pomoc polega na skłanianiu jej do aborcji. Aborcji, która „wyzwala” i która „jest OK”. Za to kobieta płaci przez całe swoje życie.

Tymczasem trzeba stworzyć cały system wsparcia kobiety w trakcie również trudnej ciąży. System ją wspierający, gdy dziecko jest chore lub niepełnosprawne. Gdy chce, może powierzyć dziecko wyspecjalizowanym ośrodkom opieki, również przez „okna życia”. Takie ośrodki są prowadzone m.in. przez zgromadzenia zakonne, niezwykle na tym polu zasłużone.

Aborcja jest nie tylko zabiciem dziecka. Ma też swój wymiar duchowy. Czy mógłby Ksiądz Arcybiskup uświadomić, jaki?

Aborcja ma wymiar nie tylko duchowy, ale holistyczny, całościowy. Człowiek jest trójwymiarowy. Tymi wymiarami jest ciało, psychika i duchowość. Istnieją one ściśle zintegrowane i przenikające się. Dlatego aborcja dotyczy całego człowieka, całej kobiety i cała osoba jest nią głęboko zraniona.

Nie waham się nazwać aborcji tragedią i dramatem w jednym akcie. Dokonanej aborcji zapomnieć nie sposób. Dotyczy ona najpierw ciała, a pamięć somatyczna jest niezwykle trwała: jest jakby twardym dyskiem w człowieku. W ten sposób pamięć o aborcji pozostaje w świadomości, w psychice kobiety. Stąd pojawiają się mechanizmy wypierania, a z drugiej strony mechanizm kooptacji i identyfikacji z osobami o tych samych cechach: „wszyscy tak robią”. Kapłani są świadkami spowiedzi kobiet, będących już w podeszłym wieku, które ciągle powracają do dawno dokonanej aborcji, grzechu ciężkiego, który już był przebaczony i odpokutowany. Pamięć ciała jednak nie zanika, tak jak i skutki dokonanej aborcji.

Sfera duchowa jest zaangażowana gdy odnosi się do moralnego sumienia. Sumienie jest osądem i wyborem między dobrem i złem. Sumienie jest też instancją daną każdemu człowiekowi i każdy jest za swoje sumienie odpowiedzialny. Ma ono charakter relacyjny: odnosi się tak do Boga, jak i do każdego człowieka. Odnosi się również do własnej osoby. Godność człowieka zależy m.in. od postulatu prawego sumienia i zakłada konieczność „rachunku sumienia”, bo może ono stać się błędne. Może być też nieczułe, uśpione lub obojętne. Od niego zależy nasza odpowiedzialność moralna. Dla człowieka wierzącego, formacja sumienia dokonuje się na modlitwie, w kontakcie ze Słowem Bożym i w życiu sakramentalnym. Oszukać sumienie nie jest łatwo. Zabić człowieka technicznie jest łatwo, ale świadomie – nie.

Stąd przed zabiciem trzeba człowieka „odczłowieczyć” Robili to niemieccy hitlerowcy, dla których Żydzi z Narodu Wybranego, stawali się wszami. Słowianie czy Cyganie stawali się „podludźmi„. W Afryce, w konfliktach etnicznych jednych klasyfikowano jako karaluchy, innych, jako małpy. W debacie aborcyjnej argumenty mają być „naukowe”.

Utytułowana profesor uniwersytecka prawi bez zmrużenia oka, że zarodek i płód nie są ludźmi aż do porodu, a nawet do czasu, gdy zostaną uznani za takowych przez np. rodziców. Inna, działaczka proaborcyjna ze słynnej IPPF gwarzy, że „produkt zapłodnienia”, to tylko niezróżnicowana tkanka i nic więcej. Obydwie przytaczają przypuszczenia św. Tomasza z Akwinu (XIII w.), piszącego o animacji płodu: „80 dni dla dziewcząt, 40 dni dla chłopców”, który to Tomasz cytował tylko Arystotelesa, starożytnego filozofa ( 384-322 przed Chr).

Była to epoka przednaukowa w omawianym zakresie poznania, epoka sprzed wynalezienia mikroskopu. Dzisiejsza nasza wiedza pochodzi z genetyki i embriologii człowieka i nikt nie może jej podważać, czy negować.

Coraz częściej słyszy się słowa, również polityków, że wycie i przekleństwa padające z ust zwolenników aborcji przypominają te na egzorcyzmach, kiedy zły duch wie, że przegrał. Coraz częściej w kontekście tych osób pada słowo „opętanie”. Czy to trafna diagnoza?

Diagnoza jest słuszna, ale nie do końca adekwatna. Tzw. manifestacje diaboliczne: krzyki, wrzaski, ryki, nie są specyficzne ani najważniejsze. Dla tych, którzy w diabła nie wierzą (co ich urządza, a diabłu odpowiada), warto przytoczyć etymologię tego słowa. Składa się ono z dwóch członów: dia i beł. „Dia” znaczy przenikać w poprzek, „bolos” - strzelać, razić (por. balistyka). Stąd diabeł jest identyfikowany z kimś, kto stwarza podziały, z kimś, kto jest oszczercą i siewcą nienawiści między ludźmi. Jezus o nim mówił: „Od początku był on zabójcą i w prawdzie nie wytrwał, bo prawdy w nim nie ma. Kiedy mówi kłamstwo, od siebie mówi, bo jest kłamcą i ojcem kłamstwa” (J 8, 44) . Jego, złego ducha inspiracja, znajduje się w wielu sposobach postępowania ludzi.

Wskazane elementy są dostrzegalne w obecnych manifestacjach na pozór spontanicznych. W rzeczywistości były one z dużym wyprzedzeniem przygotowane przez biegłych w inżynierii społecznej, przez znaną organizację, z częściowo znanymi źródłami finansowania i nie od początku ujawnionymi zamiarami. Manifestacje ewoluują pod bacznym okiem ich reżyserów. Ostatecznym celem nie jest „ochrona” tysięcy i setek tysięcy kobiet (aborcji eugenicznej wykonano oficjalnie w zeszłym roku nie więcej niż ok. 1.110) . Celem manifestacji jest obalenie rządu i osadzenie u władzy tych, którzy doprowadzą w Polsce neomarksistowską rewolucję do końca. Przybiera ona postać walki z konstytucyjnym państwem polskim. Dzieje się to w czasie szalejącej epidemii i pociągnie za sobą setki i tysiące chorych i zmarłych. Manifestacje wciągające tylu młodych ludzi, przeradzają się w happeningi i w „zadymę i drakę”. Młodzi podskakują, tańczą i wykrzykują hasła, na początku i ciągle wulgarne i plugawe, połączone z profanacją kościołów i miejsc pamięci, a nadal nieodmiennie nienawistne. I wszystko dzieje się w chmurze Covid 19. I ktoś za to odpowiada.

My, chrześcijanie nie możemy stosować siły; chyba że w obronie innych i własnej. My, chrześcijanie pamiętamy artykuł najstarszego kodeksu praw człowieka, Dekalogu: Nie zabijaj! Pamiętamy też słowa Boga z Księgi Rodzaju, skierowane do bratobójczego Kaina: „Cóżeś uczynił? Krew brata twego głośno woła do mnie z ziemi”! I wiemy, że zabite dzieci, bo były chore, będą nas sądzić na Sądzie Ostatecznym. Pozostaje nam silna broń: modlitwa i post. Bo Pan Nasz powiedział: „miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat” (J 16, 33).

Rozmawiała Anna Wiejak

Prof. Aleksander Nalaskowski  o strajku kobiet

 

„Moje ciało należy do mnie”. 

- Bez wątpienia. Możesz zatem sobie kazać wyciąć migdałki, powiększyć biust czy odessać tłuszcz. Rób z nim, co tylko zechcesz. Masz wolną wolę i za to odpowiadasz. Ale dziecko w twoim łonie nie jest twoim ciałem. To tylko depozyt. Nie można go usunąć jak wątrobę czy chorą nerkę. To nie jest narośl ani rak. Jeśli żyje, to znaczy, że ma wolę życia. Podejmując akt prokreacyjny, ryzykujesz, jak wszystkie kobiety na świecie, że urodzisz dziecko niekiedy mocno odbiegające od twoich oczekiwań. I to ryzyko jest wpisane w nasze człowieczeństwo. Tak jak śmierć rodziców, współmałżonka.

 

Twoje ciało należy do ciebie także wtedy, gdy decydujesz się na seks. Ciało dziecka nie jest twoim ciałem. Może mieć inną grupę krwi, inny kolor oczu, inną płeć, inne zdolności i inne wady. To zupełnie osobny byt, którego nie można sobie tak po prostu nie chcieć.

 

„Nie chcę patrzeć na śmierć i męki swojego dziecka”. 

Zapewne dlatego lepiej je zabić, gdy się tego nie ogląda? Bezpiecznie, ze znieczuleniem albo pod narkozą. Jak rozumiem – zabijać wolno, ale tak, aby tego nie oglądać? Tak działali tyrani. Tak działał Hitler, Stalin, Pol Pot czy Kristić w Bośni. Wydawali rozkazy, decydowali o śmierci tysięcy ludzi, których nie widzieli, których egzekucje były im obojętne. Osobliwe założenie etyczne. 

Tak naprawdę to boisz się, że dziecko przeżyje poród i skończy się beztroska, wygodne życie i wieczna młodość.

 

„Usunięcie, przerwanie, aborcja etc.”. 

Historia zna takie eufemizmy. Niewygodnych się załatwiało, eliminowało czy likwidowało. To tak dla wygody, aby nie mówić o zabijaniu, aby nie psuć sobie dobrego samopoczucia. 

Wystarczy odpowiedzieć na dwa pytania, aby zrozumieć, czego chcą te rozwrzeszczane i bluzgające kobiety. 

Pytanie pierwsze – czy to coś (płód, zlepek komórek, zygota, embrion – uwielbiają te nazwy) w twoim brzuchu żyje, czy jest tylko martwym obiektem?

Jeśli nie żyje i ciąża jest martwa albo jest to kamień nerkowy, to bez problemu możesz się zgłosić na specjalistyczny oddział i to załatwić. Tak się robi. 

Jeśli zaś to coś żyje, to jak nazywamy odbieranie życia? Nazwij to! Nie boj się słów. Wszak bez problemu krzyczysz „wyp…lać”, „je…ać”, „ku…wy”. Potrafisz mówić. Zatem tak naprawdę czego się domagasz? Prawa do bezkarnego mordowania? Wszak odebraliśmy sobie to prawo, biorąc na dożywotni garnuszek nawet najbardziej zwyrodniałych morderców, gwałcicieli, sadystów. Wskaż winę swojego dziecka, wskaż jeden powód, aby domagać się dla niego najwyższego wymiaru kary?

 

„Je…ć kler!”. 

To twoja mowa miłości. Nigdy, w najodważniejszych wyobrażeniach, nie zaświtała mi myśl, że polskie kobiety, dziewczyny mogą tak nisko upaść, mogą z takim upodobaniem taplać się w rynsztoku. Nienawiść do Trybunału Konstytucyjnego, ale nade wszystko do PiS i już bez ogródek do Kaczora przerodziła się w nienawiść do nienarodzonych. Te kobiety nie chwycą za kostki brukowe, bo są tak głęboko poniżej, że do bruku nie dosięgną. Jest za wysoko. Głębiej jest już tylko piekło. Nie to zmyślone przez Boya niemal sto lat temu „piekło kobiet”, ale to zwykłe, które bez wątpienia istnieje.

 

Jest pandemia, dzieciaki nie chodzą do szkoły, podlegają nauce zdalnej, to  znaczy uczą się pozornie, fasadowo albo w ogóle się nie uczą. Nauczyciele znów mają wakacje. Wiem, wiem „ciężko pracują”, „pełnią misję” i z „troską myślą o…”. Znam to na pamięć. Taka „szkoła” jest na wskroś demoralizująca. Po ubiegłorocznych strajkach, wiosennym zatrzymaniu, to obecne bynajmniej nie przysparza młodzieży wiedzy. Rosną roczniki leniwych, niesamodzielnych, zdemoralizowanych i niedouczonych leserów. Za kilka, kilkanaście lat będą z nich tacy sami fachowcy jak z wielu ich nauczycieli „misjonarze”.

Będą rządzić, leczyć, skazywać i uniewinniać, uczyć i zyskiwać  stopnie naukowe. Jeżeli na to wszystko nałożymy ten obecny stan, to, co oglądają, co słyszą, czego się uczą od ulicy, z trybun sejmowych i mediów – tę rzeczywistość pełną relatywizmu, obskuranctwa i zwyczajnej dojmującej niewiedzy – to musimy uwierzyć, że mamy kryzys edukacyjny, co nie jest tajemnicą. 

Ale do drzwi stuka ten poważny, rzec by można ostateczny – który bez cienia wątpliwości, ale i bez nadziei na lepsze nazwać by można potwornym kryzysem cywilizacyjnym. Jeśli już teraz, natychmiast nie wyprowadzimy kontry, to będziemy przegrani. 

Już przegraliśmy?

 

(Opublikowano w internecie)

Rozważanie na Dzień Zaduszny 2020

Uczyć się umierania

Obumierająca powoli jesienią  przyroda inspiruje nas, by w listopadowe dni pomyśleć także o nieubłaganie zbliżającej się śmierci i o tym, co potem… „Gdy wiatr wyśpiewuje pośród drzew swą jesienną pieśń, to czas, by zastanowić się nad śmiercią.” (Ernst F. Regius). 

W Dniu Zadusznym również Kościół konfrontuje nas z rzeczywistością śmierci.  Modlitwą ogarniamy zmarłych z naszych rodzin, krewnych, sąsiadów, przyjaciół, zmarłych z parafialnej wspólnoty oraz ofiary wojen, przemocy, terroru, nieszczęśliwych wypadków i ruchu drogowego. Wszystkich znanych i nieznanych polecamy dobroci i miłosierdziu Boga. I całkowicie naturalną sprawą jest, że zastanawiamy się nad własnym życiem stawiając sobie pytanie: Jak długo jeszcze potrwa moje życie? Kiedy będę tym, za którego inni będą się modlić: „Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie!”.

Wielu ludzi takiego pytania w ogóle nie dopuszcza do siebie. Mówią: „Tylko nie myśleć o umieraniu i o śmierci! To strata czasu i energii. Lepiej myśleć o życiu i jego radościach bądź problemach. W końcu żyje się tylko raz!”.  Tak, ale owo „żyje się tylko raz”  daje do myślenia: „Żyje się tylko raz – powiada lekkoduch. Żyje się tylko raz – mówi mędrzec”. W zależności od podejścia do życia i jego rozumienia te słowa posiadają różny wydźwięk i sens, a zarazem implikują różne postawy wobec przyszłości i różne zobowiązania moralno-społeczne.

Nikt nie  zna „kiedy" i „jak” i „gdzie” swojego umierania. Ale jedno jest pewne: jeżeli nasze życie oparte jest na fundamencie wiary w Boga i stosownie do tej wiary ukształtowane, nie ma powodu, by lękać się śmierci. Wtedy nad wszystkim góruje zaufanie Bogu i niezłomna nadzieja na wieczne szczęście: „Bo dusze sprawiedliwych są w ręku Boga” (Mądr 3,1). Z tej racji nie ma powodu, by lękliwie odpędzać myśli o śmierci, a wręcz przeciwnie należy o niej myśleć, o niej rozmawiać, po prostu naszą śmierć uczynić także przedmiotem modlitwy,  przedkładać ją Bogu.

„Disce mori” – Ucz się umierania! – taki napis znajduje się na jednej z cmentarnych kaplic. Umierania trzeba się uczyć tak, jak uczy się, jak żyć. Jest wiele sposobów uczenia się umierania: - takim ćwiczeniem jest  każde pożegnanie; - wszelka strata czegokolwiek mówi mi: „Niczego nie możesz zatrzymać na zawsze!”; każda choroba przypomina: „Jesteś ułomny i  twoje siły są ograniczone.”; - każde pójście na cmentarz zwraca mi uwagę: „Ci wszyscy w grobach spoczywający byli takimi jak ja i pewnego dnia będę takim, jakimi oni są teraz.” 

Uczyć się umierania – to znaczy w stosownym czasie rozstawać się bez wielkiego żalu i bólu z rzeczami i ludźmi. Bo nic nie jest moją własnością na zawsze.

Człowiek musi przejść przez wiele śmierci, a zwłaszcza przez śmierć egoizmu, aby móc narodzić się na nowo - na nowym stopniu życia. Narodziny są nierozerwalnie złączone z bólem, ale to właśnie one stawiają człowieka na nogi. Ćwiczenie w umieraniu pomaga nam stać się coraz bardziej pustymi i wolnymi, aby mógł nas wypełnić Bóg. W śmierci Bóg stanie się naszym A i Ω, naszym „Wszystkim”. Ja muszę umniejszać się, a Bóg ma we mnie wzrastać!

Dawniej ludzi modlili się „o dobrą śmierć” – nie o lekką, łatwą, nie o umieranie w nieświadomości lub bezbolesne. Modlili się o to, by mogli umrzeć jako wolni od ciężkiego grzechu, od grzechu śmiertelnego, zaopatrzeni przez kapłana świętymi sakramentami, w otoczeniu członków rodziny. Modlili się także gorąco do Maryi: „…módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej”.

Trudna to sztuka: uczyć się umierania – pośrodku życia, aby śmierć nie była końcem wszystkiego, lecz bramą do życia w pełni szczęścia w Bogu!

Ks. Jerzy Grześkowiak

Kazanie wygłoszone dzisiaj w kościele św. Jerzego:

 

Zum Fest Allerheiligen 2020

        „Seid heilig, weil ich heilig bin“ (Lev 11,4)

    Unzählige Heilige im Himmel, die wir  am 1. November feiern, wünschen uns heute nur das eine: eines Tages mit uns im Himmel vereint zu sein. Auch die Verstorbenen, die noch „wie durch ein Feuer“ zur Heiligkeit gelangen müssen und deren wir besonders am 2. November gedenken, brauchen unser Gebet und unseren festen Entschluss zur Heiligkeit, damit sie uns dann wiederum  vom Himmel aus helfen können.

    Heiligkeit… Heilig sein… Der französische Schriftsteller Leon Bloy sagte einmal: „Es gibt nur eine einzige Sache auf der Welt, die wirklich traurig ist: nicht heilig zu sein.“

    Und Mutter Teresa antwortete ähnlich einem Journalisten: „Heiligkeit ist kein Luxus für wenige, sondern eine einfache Pflicht für jeden von uns.“

Ihr Typ: „Der erste Schritt, um ein Heiliger zu werden, ist es zu wollen.“

    „Gott hat mich nicht berufen, Erfolg zu haben. Er hat mich berufen treu zu sein. Ich will Jesus nie Nein sagen!“

    Ihr Rat: „Nimm, was immer Er (Gott) gibt, und gib Ihm, was immer Er dir nimmt“ – und das sagte sie mit einem großen Lächeln.

    Papst em. Benedikt XVI schrieb zum 100. Geburtstag des heiligen Johannes Paul II: „Der Heilige ist der auf Gott hin offene, von Gott durchdrungene Mensch. Heilig ist derjenige, der von sich weggeführt und uns Gott sehen und erkennen lässt.“

    Gott kommt zu uns in seinem Sohn, so können wir einfach sagen: Jesus ist unsere Heiligkeit. Heilig sein heißt dann: Jesus wie Maria zu beherbergen, an Jesus zu glauben, ihn anzubeten, ihn zu lieben, ihm zu vertrauen, Jesus in mir walten, leben, wirken und lieben lassen!

    Heiligkeit kennen wir von der Magd aus Nazareth lernen, die in allen Situationen wiederholte: „Dein Wille geschehe!“. Den Willen des Vaters zu erfüllen, egal ob in großen oder ganz kleinen Dingen, darin besteht das Geheimnis der Heiligkeit.

    Deshalb hat der hl. Maximilian Kolbe seine Brüder immer diese Heiligkeitsformel gelehrt: „kleines „w“ = großes „W“. Das heißt, unser Wille soll immer mit dem Willen Gottes übereinstimmen.

    Dies erfuhr auch die heilige Faustyna, als sie einmal spazierend den Rosenkranz betete und zum Friedhof kam. Sie betete dort eine Weile für die Verstorbenen und fragte sie dann innerlich: „Sicher seid ihr sehr glücklich, oder nicht?“. Darauf hörte sie die Worte: „Wir sind glücklich in dem Maß, in dem wir den Willen Gottes erfüllt haben.“

    Heiligkeit ist nichts Abgehobenes, etwas, das ein paar besonders eifrigen Spezialisten vorbehalten ist, sondern, wie Papst Franziskus es in seinem Apostolischen Schreiben „Gaudete es exsultate“ – „Jubelt und freut euch“  (19.03.2018) treffend formuliert: „Der Heilige ist der  „Heilige von nebenan“. Franziskus schreibt:

    „Der Herr will, dass wir heilig sind, und Er erwartet mehr von uns, als dass wir uns mit einer mittelmäßigen, verwässerten, flüchtigen Existenz zufrieden geben. Denn jedes Leben ist eine Botschaft Gottes an die Welt.“

    „Es gefällt mir, die Heiligkeit im geduldigen Volk Gottes zu sehen: in den Eltern, die ihre Kinder mit so viel Liebe erziehen, in den Männern und Frauen, die arbeiten, um das tägliche Brot nach Hause zu bringen, in den Kranken, in den älteren Ordensfrauen, die weiter lächeln. In dieser Beständigkeit eines tagtäglichen Voranschreitens sehe ich die Heiligkeit der streitenden Kirche. Oft ist das die Heiligkeit „von nebenan“, derer die in unserer Nähe wohnen und die ein Widerschein der Gegenwart Gottes sind, oder um es anders auszudrücken, „die Mittelschicht de rHeiligkeit“.“

    Es ist allgemein bekannt, dass Johannes Paul II circa 400 Christen heilig und 1300  selig gesprochen hat. Er wollte damit veranschaulichen, dass diese urchristliche Berufung zur Heiligkeit etwas ganz  Normales ist. Jeder ist zur Heiligkeit berufen. Und dabei ist jederzeit eine Umkehr im ganz konkreten menschlichen Leben möglich. Heiligkeit heißt nicht Perfektion. Heiligkeit heiß nicht, immer schon und immer künftig perfekt sein zu können. Heiligkeit heißt vielmehr sich immer wieder nach dem Heiligen auszustrecken, sich am Heiligen orientieren und sich vom Heiligen selbst wieder aufrichten zu lassen

    Heiligkeit hat auch etwas mit Vertrauen und zwar immer neuem Vertrauen zu tun. „Jesus, ich vertraue auf Dich!“ - Schwester Faustina lässt grüßen. Und der heilige Pater Pio schärft ein: „Vertrauen zu haben, denn nicht braucht eine Seele zu fürchten, die auf ihren Herrn vertraut und in Ihm all ihre Hoffnung setzt.“

    Heilig sein heißt auch: ein froher Mensch zu sein! “Ein Heiliger, der traurig ist, ist ein trauriger Heiliger!“ – hat der heilige Franz von Sales, Bischof von Genf, gesagt, um deutlich zu machen, dass ein Jünger Jesu nicht ständig stöhnen, sondern lauthals lachen solle.

    Liebe Mitchristen, nutzen wir die Zeit und die Gnade, die uns Gott jeden Tag neu schenkt, besonders in diesem Monat November, um unser Leben zu „begradigen“, wie es der heilige Josemaria Escriva schrieb: „Jeden Tag ein wenig. Das ist eine dauernde Arbeit, wenn man wirklich heilig werden will.“ Der ganze Himmel hilft uns dabei und vor allem unsere himmlische Mutter,  die heiligste unter allen Geschöpfen.

 

Dr. habil. Jerzy Grzeskowiak, Pfr i. R.

Redakcje za kościoły? Tego chcecie?

 

Miałem już nic nie pisać na temat zachowania radykałów, atakujących kościoły, księży i ludzi wierzących. Sami wypisali się z polskości, sami najlepiej pokazali kim są: grupkami tchórzy, próbujących zastraszyć i sterroryzować katolików. Powinni tylko założyć czerwone koszule, wziąć do ręki nagany albo przebrać się w stroje hunwejbinów: doskonale odnaleźliby się w rolach komunistycznych, sprawdzonych siepaczy.

 

Więc miałem już zamilknąć, w końcu ile można zajmować się współczesną barbarią, jej bezczelnością i płaskim chamstwem? Od tego są w końcu właściwe służby, żeby bronić zwykłych ludzi przed chuliganami. A ktoś, kto podnosi rękę na świątynię, przerywa mszę, atakuje księży, niszczy kościoły nie zasługuje ani na wysłuchanie, ani na dialog, ani na zrozumienie, lecz po prostu na karę i potępienie. Dlaczego zatem jeszcze raz zabrałem głos?

 

Najpierw przeczytałem wpis Dominiki Wielowieyskiej z „Gazety Wyborczej”, która napisała, że „Tak, nawoływałam do szacunku dla uczuć religijnych innych ludzi. Dziś oskarżenia o profanację mam w głębokim poważaniu wobec ofensywy fanatyków religijnych, którzy za nic mają życie kobiet. Dość!”. Tym samym znana publicystka „Wyborczej” wsparła dzisiejsze feministyczne profanacje. Nie ona jedna. Podobne przesłanie miał wpis jej kolegi po fachu z radia „Zet”, który oznajmił „Mają na koncie tuszowanie pedofilii, romanse z faszystami, szczucie na LGBT i lobbowanie za piekłem kobiet. I teraz mamy im współczuć bo ktoś wchodzi im na msze z hasłami na kartonach? Trzeba było, klerze, myśleć wcześniej!"”. Oba te wpisy, mimo, że Wielowieyska jak zwykle po faryzejsku zastrzega się – „Chodzi mi o jedno: by w czasie protestów nie było fizycznych ataków na kogokolwiek” – to przekroczenie cienkiej czerwonej linii. W obu przypadkach dziennikarze faktycznie wzywają do przemocy i namawiają do ataków na katolików.

 

Przerwanie mszy świętej jest zawsze aktem zbezczeszczenia.
I pociąga za sobą zachętę do gwałtu. Bo, wyobraźmy sobie, co by było gdyby ktoś napisał: „Dziś po atakach na kościoły mam oskarżenia o nienawiść w głębokim poważaniu. Nie zdziwię się zatem, jeśli teraz grupy oburzonych katolików wtargną do redakcji „GW” i uniemożliwią wam pisanie tych ociekających jadem paszkwili. Nie zdziwię się, jeśli wedrą się do redakcji waszego radia i przerwą wasz program. Oczywiście, chodzi mi oto, żeby w czasie, kiedy będą to robić nie było fizycznych ataków na kogokolwiek”. Gdybym był tak napisał, a teraz jedynie parafrazuję, słusznie zarzucono by mi wzywanie do przemocy. A więc: czy tego chce Dominika Wielowieyska? Tego chcą dziennikarze Radia Zet, "Wyborczej" i innych mediów, którzy usprawiedliwiają napaści na kościoły? W zamian za ataki na kościoły ataków na redakcje? Tak rozumiecie dialog? Tak umiecie dyskutować? Na tym polega wasze szanowanie prawa: kiedy się wam ono nie podoba, jak to jest w przypadku orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego – podżegacie do bezpośredniej rozprawy z przeciwnikami? Zamiast korzystać z praw obywatelskich, przedstawiać argumenty i dążyć w legalny sposób do zmiany prawa atakujecie księży i wiernych?

 

I niech mi nikt nie mówi, że oni nie rozumieją, co robią. Raptem kilka godzin później odezwał się następny jeden z nich (użyłbym tu innego słowa, ale cóż, powstrzymam się), niejaki Bart Staszewski, który od niedawna robi karierę na szczuciu na Polskę i kłamstwach. Otóż tenże osobnik (znowu, to maksimum tego, na co mogę się zdobyć) zagroził wywożeniem księży na taczkach. "Tłum gęstnieje. Gdyby nie policja księża zostaliby wywiezieni na taczkach. To się stanie szybciej niż się spodziewają" – napisał. Oto do czego prowadzi przyzwolenie na gwałt: dziennikarze wielkich mediów dali sygnał, reszta sfory już ruszyła. Już się odgraża. Już ręce zaciera i najchętniej wsadziłaby księży na taczki”. Powtarzam: tego chcecie? Tak rozumiecie wolność? To jest wasze pojmowanie demokracji. Kto nie z nami tego w pysk i na taczkę? Chcecie, żeby w zamian za ataki na kościoły ludzie, a myślę, że wielu jest chętnych, wdarli się do waszych redakcji? Żeby za wywożenie księży wsadzili na taczkę osobnika Staszewskiego razem z czeradą jego działaczy? Na tym wam zależy?

 

W tych coraz głośniejszych wezwaniach do bezpośredniej rozprawy z księżmi dostrzegam przygotowanie do pogromu katolików. I kto to robi! Właśnie ci, którzy do tej pory mieli zawsze gęby pełne frazesów o tolerancji, dialogu i spokoju. Ale niech uważają. „Naród nasz jak lawa/ z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa/ Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi/ Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi”. Tak, naród nasz jest spokojny i z pozoru zimny. Naród nasz jak lawa. Długo może wytrzymać. Ale kiedy barbarzyńcy plugawią jego świętości i niszczą pokój wewnętrzny ogień może się obudzić. Czy naprawdę tego chcecie?

 

Paweł Lisicki

Przedruk z tygodnika: DoRzeczy.pl

Zwyciężyła cywilizacja życia

 

Trybunał Konstytucyjny jasno określił, że życie ludzkie zaczyna się z chwilą poczęcia, czyli potwierdził to, co w 1997 roku orzekł pod przewodnictwem prof. Zolla. Pękła pewna bariera państwa totalitarnego – mówił w poranku rozgłośni katolickich "Siódma 9" poseł PiS Tomasz Rzymkowski.

 

– Pewne dziedzictwo, z którym mieliśmy do czynienia po 17 września 1939 roku się skończyło. Wróciliśmy do stanu prawnego, który obowiązywał od 1932 roku do 1939. To okupanci wprowadzili w Polsce aborcję. To się zakończyło i z tego się cieszę. Zakończyliśmy erę XX-wiecznych totalitaryzmów i zwyciężyła cywilizacja życia w dniu wspomnienia św. Jana Pawła II – dodał.

 

Prof. Zolla Rzymkowski określił mianem "ojca chrzestnego obecnej sytuacji".

– On jako prezes Trybunału Konstytucyjnego i przewodniczący składu, wiosną 1997 roku, gdy lewica rządziła w Polsce i dodała czwartą przesłankę społeczną do dokonania aborcji, gdy usprawiedliwieniem miała być trudna sytuacja materialna kobiety, zakwestionował tę przesłankę i uznał, że jest niezgodna z ówczesną Konstytucją i potraktował kwestię życia jako fundament demokratycznego państwa prawnego – przypominał.

 

Poseł PiS był też pytany, czy nie obawia się tzw. zasady wahadła, czyli liberalizacji przepisów aborcyjnych w niedalekiej przyszłości.

– Teraz Lewica musiałaby się dopuścić zmiany Konstytucji, a to jest bardzo trudne. Nie wydaje mi się, by to miało nastąpić w ciągu dekady, czy dwóch – stwierdził. – Żeby zmienić linię orzeczniczą TK, czy Sądu Najwyższego, albo zmienić zasady prawne, to należy zredefiniować pewne pojęcia. To bardzo trudne, by zredefiniować teraz kwestię ochrony życia, albo moment poczęcia. To wymaga bardzo rozbudowanej ekwilibrystyki, by podważyć pewne pojęcia, co było bardzo groźne. Wiąże się z tym niski procent prawdopodobieństwa, by do tego mogło dojść – wskazywał.

 

Rzymkowski zaznaczył, że to, co się stało wczoraj, "jest rzeczą niezwykłą".

– Zwykła zmiana ustawy jest tutaj bezcelowa. Tylko zmiana Konstytucji daje możliwość naruszenia ochrony życia. Polska będzie teraz nienawidzona przez cały świat lewicy i będzie punktem odniesienia na tej mapie geopolitycznej – powiedzial posel Tomasz Rzymkowski.

Wobec choroby (2)

Choroba jest tajemnicą. 

Wobec tej tajemnicy staje podmiot choroby – chory człowiek oraz wspierający go ludzie: personel medyczny, rodzina, przyjaciele i społeczeństwo. Poważne choroby konfrontują człowieka z samym sobą, z kruchością jego istnienia, z lękiem egzystencjalnym przed śmiercią. Sprawiają one, że cały byt człowieka zostaje zakwestionowany i odtąd myśl o śmierci nieustannie mu towarzyszy. Każda choroba stawia wyzwania – człowiekowi choremu i jego najbliższemu otoczeniu. Są to, z jednej strony, przeciwdziałanie jej powstawaniu, rozwojowi i negatywnym skutkom, z drugiej, apel o możliwie rozsądną jej akceptację i twórcze dostosowanie się do niej zarówno ze strony chorego jak i jego środowiska szpitalnego i rodzinnego. Chory winien starać się szukać i tworzyć wartości przekraczające jego dotychczasowy rozwój osobowości, a otoczenie winno go w tym aktywnie wspomagać. Chorobę należy zaakceptować, bo tylko wtedy nie stanie się ona fatum, przekleństwem, lecz szansą otwierającą możliwości dalszego rozwoju osobowości chorego. A dla  chrześcijanina choroba i cierpienie mogą stać się miejscem i drogą spotkania z Bogiem.

Każda poważna choroba jest dla człowieka bolesnym doświadczeniem, wywołującym głęboki kryzys. Normalny bieg codziennego życia ulega zakłóceniu, wiele dotąd oczywistych spraw zostaje postawionych pod znakiem zapytania. Człowiek chory nie tylko „ma” jakąś chorobę, lecz przeżywa siebie jako jednostkę rozbitą, wewnętrznie zdezintegrowaną, jako „chory byt”. Dlatego potrzebuje pomocy od innych, a jego najgłębszym życzeniem jest być znów zdrowym. Z doświadczenia wyrosło powiedzenie: Człowiek zdrowy ma wiele życzeń, a chory tylko jedno!

Z każdą chorobą związane jest także poczucie wyobcowania, izolacji, samotności, nieprzydatności i zależności od innych. Człowiek chory boi się, że jest lub będzie dla drugich ciężarem. Niepewność w odniesieniu do przebiegu choroby i obawa ewentualnych komplikacji powoduje stan napięcia, podrażnienia, a nawet depresji.

Choroba może być także powodem kryzysu u ludzi zdrowych z otoczenia chorego, ponieważ podważa i kwestionuje ogólnie uznawane kryteria wartości społecznych jak zdrowie, zawodowa wydajność, osiągnięcia, sukces, sprawność fizyczna, piękno ciała. To wszystko, co w powszechnym mniemaniu jest „najważniejsze”, choroba kwestionuje, niweczy i przekreśla, a starość i związana z nią nieodłącznie niesprawność ciała dotknie z czasem każdego człowieka. Kiedyś trzeba będzie stawić czoła chorobie i podjąć konfrontację z ułomnością ciała i skończonością życia, odczuwać lęk przed tym wszystkim, co nieodwołalnie nastąpi. Chorzy „zakłócają” po prostu życie ludziom zdrowym. Jedni i drudzy muszą się przeto uczyć żyć z faktem choroby i wynikającymi z niej ograniczeniami i skutkami.

W zakresie medycyny dokonał się w ostatnim wieku niebywały i błyskawiczny postęp. Odnosi się wrażenie, jakoby ciało człowieka było mechanizmem, który można poddać dowolnym „reperacjom”; dziś przeszczepia się wiele istotnych organów, implantuje sztuczne części. Przy tych niesłychanych sukcesach i możliwościach grozi jednak zawsze niebezpieczeństwo, że widzi się tylko chorobę, że ma się przed sobą jedynie ciało pacjenta i jego organy, a nie całego człowieka z duszą i psychiką. W naszym zmaterializowanym społeczeństwie ciało jest dość często traktowane jako obiekt, a choroba jako „zakłócenie normalnego trybu funkcjonowania zakładu”. A przecież wszystko, co w jakikolwiek sposób dotyczy ludzkiego ciała, dotyczy także człowieka w całej jego egzystencji. Bo w moim ciele i przez moje ciało wyraża się to, kim jestem i czym jestem. Duchowa aktywność człowieka przybiera przeważnie jakiś kształt. Na przykład wypowiedziane słowo jako znak myśli jest drganiem fal, wywołanym przez struny głosowe; pismo powstaje dzięki ruchom ręki trzymającej pióro lub długopis, albo przez dotykanie palcami klawiatury komputera bądź smartphonu. Skutkiem drgania fal, prowadzenia piórem, obsługiwania komputera są zawsze jakieś międzyludzkie relacje. Choroba w życiu człowieka jest też „wydarzeniem” implikującym ważne relacje oraz jakiś sens lub bez-sens, w zależności od nastawienia do niej. Bo przecież nawet w sytuacji egzystencjalnego zagrożenia człowiek chory może odkryć fundamentalne wartości duchowe, może przekroczyć ból i cierpienie i wyzwolić w sobie energie popychające go do zdumiewającej twórczości lub zaangażowania społecznego. Przykładów w historii mamy wiele. Ot, choćby wielki malarz August Renoir (1841-1919), tak wspaniale oddający na płótnie naturę, światło, radość życia. Malował nasycone światłem krajobrazy, dzieci, kobiety, owoce. Będąc na szczycie swojej artystycznej kariery, zachorował na reumatyzm. Stał się inwalidą, skazanym na inwalidzki wózek. Mimo to po przeniesieniu się na południe Francji do słonecznej Nicei tam malował i rysował dalej. Niektóre z jego słynnych dzieł powstały właśnie w czasie jego cielesnej niepełnosprawności. Dla lekarzy był fenomenem. Ktoś jemu współczesny pisał:

Ciało kurczyło się, kości wysychały, palce skręcały się w węzłowate spirale, skóra pożółkła upodobniła się do cienkiego papieru. Tę resztę jego ciała sadzano na podobnej do krzesła windzie umocowanej przy malarskiej sztaludze, wkładano do ręki pędzel, który wędrował po olejnym płótnie. Tak powstały jego ostanie wielkie dzieła.

 

Wierzący chrześcijanin widzi chorobę ostatecznie w świetle tajemnicy Zmartwychwstania. W cierpieniach, które przynosi, w doświadczeniach bezsilności i zależności choroba jest zwiastunem śmierci. Wzywa do pozbycia się egoizmu, choćby kosztem cierpienia, i gdy jest właściwie przyjęta, staje się obietnicą nowego życia. Choroba jest pod wieloma względami nieładem, chaotyczną siłą zakłócającą porządek stworzenia. Tylko w wolności, która pochodzi z wiary w zbawienie, chory i lekarz mogą zwalczać moce chaosu w taki sposób, że to, co jest pozornie bezsensowne, do pewnego stopnia przekształcą w wydarzenie twórcze i zbawcze.

Bernhard Häring

Wobec choroby (1)

Fenomen choroby – osobiste świadectwo

 

Cierpienie przemija,

ale to, co się przecierpiało, nie przemija nigdy.

Ks. Wacław Hryniewicz

 

Choroba jest zjawiskiem powszechnym. Pesymiści powiadają: Ludzi można podzielić na dwie grupy, na chorych i na takich, którzy będą chorzy. Każdy, kto jest życiowym realistą, musi przyjąć to do wiadomości, bo choroba jest czymś oczywistym. Aczkolwiek jest ogólnym doświadczeniem, uderza to, że wszyscy – tu nie ma prawie wyjątków – jesteśmy zaskoczeni lub zszokowani, gdy nagle zachorujemy.

Życie człowieka jest nierozdzielnie cielesne i duchowe zarazem. Ciało ludzkie to nie tylko tkanki, mięśnie, kości, narządy czy funkcje organiczne, to istotna część  osoby, która przez nie się objawia i wyraża. Ciało jednak, aczkolwiek uczestniczy w ponadczasowej wartości osoby, w swym kształcie i w biologicznej dynamice ma swój początek i koniec, jest poddane przemijaniu. Ta tymczasowość i przemijalność cielesności człowieka uwidacznia się szczególnie w cierpieniu i w chorobie. 

Choroba jest zjawiskiem powszechnym. Każdy człowiek może zachorować. Nie tylko lekko zachorować, czyli odczuć, że się ma ciało, doznać słabości organizmu z powodu przeziębienia lub wirusa grypy, bólu gardła, żołądka, kolana, kręgosłupa czy innych dolegliwości. Często są to małe zaburzenia, które sama natura wspomagana przez człowieka kompensuje i leczy. Gorzej jest, kiedy stajemy nagle wobec faktu, że pewien organ ciała nie funkcjonuje, jak powinien, i że może to być stan przewlekły albo nawet zagrażający życiu. Bywają też bardzo poważne choroby, które przypominają o naszej śmiertelności. Od urodzenia kroczymy przecież ku śmierci. 

„Przykro mi, że muszę panu/pani zakomunikować taką niepomyślną diagnozę: niestety to jest rak!” Taka diagnoza lekarza to jak uderzenie obuchem. Jakby ziemia zapadała się pod nogami. Co dalej? Co mnie czeka? Operacja, naświetlania, chemia? Czy będą to bóle do zniesienia? Ile czasu mi jeszcze zostało? Co w tej nowej sytuacji jest jeszcze do zrobienia i co jest najważniejsze? Jak żyć z takim wyrokiem? Ile czasu, cierpliwości i duchowych energii potrzeba, by poważną chorobę zaakceptować, oswoić się z nią i nad nią, o ile się da, zapanować. Nie teoretyzuję - już dwakroć usłyszałem taki ”wyrok”. Pierwszy raz przed szesnastu laty, drugi przed ośmiu. W tym ostatnim przypadku zakomunikowano mi – i to jako „dobrą wiadomość” - że mam przed sobą „jeszcze pięć lat życia”! Tak dokładnie wiedziała owa okulistka. Zatem już od trzech lat jestem zaprzeczeniem medycznej wiedzy i moje ciało powinno być w grobie. Ale Bóg jest ponad lekarską wiedzą i nadal mogę służyć w doczesności Jego królestwu i ludziom oraz cieszyć się urokami tego świata, 

 Przy pierwszym wspomnianym kryzysie zdrowotnym pisałem w klinice list do moich monachijskich parafian, obchodzących w święto Chrystusa Króla główną uroczystość patronalną naszego kościoła pod wezwaniem: „Powtórne Przyjście Pana” (czyli według polskiej nomenklatury tzw. główny odpust), z prośbą o odczytanie go na początku uroczystej Eucharystii: 

Kochana wspólnoto parafialna! 

Te słowa piszę do Was na szpitalnym łóżku w godzinie, w której w naszym kościele rozpoczyna się „Wieczysta Adoracja” jako duchowe przygotowanie na podniosłą uroczystość patronalnego święta, a zarazem pamiątki poświęcenia świątyni właśnie w święto Chrystusa Króla. Te mistyczne godziny adoracji – podobnie jak te w noc Wielkiego Czwartku podczas „Czuwania z Jezusem w Ogrójcu” - są dla mnie osobiście zawsze jakby duchowym ładowaniem akumulatora, z którego energii z wdzięcznością  czerpię potem przez następne miesiące. Boleśnie odczuwam dziś brak tych godzin łaski przed eucharystycznym Jezusem, jak również przykro mi niezmiernie, że nie mogę razem z Wami celebrować jutro uroczystej liturgii w święto Chrystusa Króla – po świętach Zmartwychwstania Pana największa przecież uroczystość naszej parafialnej rodziny. Boleję też, że nie mogę uczestniczyć w pozostałych formach naszego świętowania, zwłaszcza w koncercie religijnych pieśni chóru z Ukrainy.

Boże myśli, Boże plany i Boże drogi są tak często całkiem inne niż nasze. Ale zawsze są słuszne, właściwe i dla nas dobre, nawet gdy ich zrazu nie pojmujemy, lecz dopiero później, z perspektywy czasu. Trzeba tylko w wydarzeniach naszego życia umieć odczytywać ukryte zamiary Boga, „znaki na drodze życia” tłumaczyć w świetle Ewangelii oraz odkrywać w nich i rozumieć Bożą miłość. W tym sensie moją ciężką chorobę i przebytą operację percypuję jako „Bożą niespodziankę”, jako Jego „prezent”, który mnie w pewnym sensie ubogacił.

Dziękuję wszystkim, którzy indywidualnie czy grupowo przekazali mi w różny sposób znaki więzi, życzenia urodzinowe i życzenia powrotu do zdrowia, a zwłaszcza za modlitwę. Proszę Was, nie martwcie się o mnie, bo przecież jestem w dobrych rękach lekarzy i pielęgniarek, a szczególnie w miłujących i wiernych dłoniach Boga, a przez chorobę i cierpienie teraz tak blisko przy naszym Chrystusie Królu - Królu na Krzyżu. Zjednoczony z chorymi w naszej parafii oraz z Wami wszystkimi daję wyraz memu wewnętrznemu spokojowi, mojemu zaufaniu Bogu i mojej nadziei korzystając ze słów drogiego mi psalmu, który chętnie też recytuję odwiedzanym chorym: „Panie, Ty jesteś moim pasterzem, nie brak mi niczego. (…) Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną” (Ps. 23, 1. 4).

On, mój Król, mój Pasterz, mój Przyjaciel jest teraz i zawsze ze mną i z Wami – także w tej godzinie Eucharystii, w której celebrujecie Pamięć Jego cierpienia, śmierci i zmartwychwstania – i to tak długo, aż On przyjdzie w chwale! Życzę Wam cudownie pięknego, radosnego i błogosławionego świętowania. Wraz z Wami śpiewam radośnie i z mocą „Maranatha! Przyjdź, Panie Jezu!”  – Wasz duszpasterz 

Monachium, Klinikum rechts der Isar, 20.11.2004.

Ks. Jerzy Grześkowiak

Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak

Ks Jerzy Grześkowiak opublikował w "Studiach Teologiczno-Historycznych Śląska Opolskiego" 40 (2020), nr 2 bardzo ciekawy artykuł pod tytułem "W kleszczach koronawirusa".
Tekst ten w formacie pdf można ściągnąć sobie do przeczytania naklikając na poniższy link.

W kleszczach koronawirusa
Grzeskowiak_Coronavirus SSHTh.pdf
PDF-Dokument [346.0 KB]

Dlaczego cierpienie (9)

Gdzie człowiek cierpi, tam jest Bóg.

Jan Paweł II mówiąc o cierpieniach Jezusa na krzyżu akcentuje Jego słowa: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”. Świadczą one o całej głębi zła tkwiącego w doświadczanym przez Chrystusa cierpieniu. 

Można powiedzieć, że te słowa o opuszczeniu rodzą się na gruncie nienaruszalnego zjednoczenia Syna z Ojcem, rodzą się zaś dlatego, że Ojciec „zwalił na Niego grzechy wszystkich nas” (Iz 53,6), w ślad za czym św. Paweł powie: „Tego, który nie znał grzechu, Bóg uczynił grzechem dla nas” (2 Kor 5,21). Wraz z tym straszliwym brzemieniem, mierząc się z „całym” złem odwrócenia się od Boga, jakie zawiera się w grzechu, Chrystus poprzez boską głębię synowskiego zjednoczenia z Ojcem doznaje w sposób po ludzku niewyrażalny tego cierpienia, jakim jest odłączenie – odtrącenie od Ojca, zerwanie z Bogiem. Ale właśnie przez takie cierpienie dokonuje Odkupienia – i może konając powiedzieć: „Wykonało się” (J 19,30). Można też powiedzieć, że wykonało się Pismo, że zostały wypełnione definitywną rzeczywistością słowa Pieśni cierpiącego Sługi: „Spodobało się Panu zmiażdżyć go cierpieniem” (Iz 53,10). Cierpienie ludzkie osiągnęło swój zenit w męce Chrystusa. Równocześnie zaś weszło ono całkowicie w nowy wymiar i w inny porządek: zostało związane z miłością – z tą miłością(...), która tworzy dobro, wyprowadzając je również ze zła, wyprowadzając przez cierpienie tak, jak najwyższe dobro Odkupienia świata zostało wyprowadzone z krzyża Chrystusa i stale z niego bierze swój początek. (SD 18) 

Tak więc w krzyżu i zmartwychwstaniu Chrystusa cierpienie ludzkie znalazło się w nowej sytuacji – doznało odkupienia. Odtąd też w każdym cierpiącym człowieku obecny jest realnie sam Bóg. I dlatego na piekące wielu ludzi pytanie stawiane w obliczu ogromu cierpienia w świecie: „Gdzie jest Bóg”, jest tylko jedna odpowiedź: „Bóg jest tam, gdzie właśnie cierpi człowiek”. Już bardziej dramatycznie niż uczynił to Elie Wiesel, który przetrwał gehennę Oświęcimia, nie można tego wyrazić. W książce „Noc” pisze:

Esesmani powiesili na oczach zebranych więźniów trzech Żydów: dwóch mężczyzn i jednego dorastającego chłopaka. Mężczyźni skonali szybko, walka ze śmiercią tego młodego trwała pół godziny. „Gdzie jest Bóg? Gdzie On jest?” –„krzyczał” stojący obok mnie więzień. Gdy po jakimś czasie skazany nadal jeszcze męczył się na stryczku, usłyszałem, jak ów człowiek znowu wołał: „Gdzie teraz jest Bóg?” I usłyszałem w swoim wnętrzu głos odpowiedzi: „Gdzie On jest? On jest tutaj… On wisi tam na szubienicy….

Usłyszaną w sercu pisarza-noblisty odpowiedź można zrozumieć tylko w kontekście żydowskiej myśli religijnej, odwołując się do pojęcia schekhinah, które znaczy tyle, co „obecność Boga w naszym świecie”, „oślepiający blask żywej obecności”. Abraham J. Heschel tak wyjaśnia to fundamentalne dla judaizmu pojęcie:

Chwała jest obecnością, a nie istotą Boga; bardziej aktem niż cechą; procesem, nie substancją. Chwała objawia się przede wszystkim jako moc wszechogarniająca świat. Domagając się hołdu, jest mocą, która zstępuje, aby kierować i przypominać. Chwała odzwierciedla obfitość dobra i prawdy; to moc, która działa w naturze i historii.

Cała ziemia pełna jego chwały. Nie oznacza to, iż chwała wypełnia ziemię w taki sposób, jak eter wypełnia przestrzeń albo woda wypełnia ocean. Oznacza to, że cała ziemia pełna jest Jego obecności.

Świata, który „po upadku” cierpi i potrzebuje odkupienia, Bóg nie pozostawia samemu sobie, lecz „Jego chwała” zstępuje na świat, wchodzi w świat, mieszka w nim, pośród strwożonych cierpiących stworzeń, ich braków i grzechów. Bóg w uniżonej, wyniszczonej postaci dzieli cierpienia swojego ludu na wygnaniu, w niewoli, w męczeństwie. Jego „zamieszkiwanie w rzeczach” niejako wędruje i błąka się po świecie i czeka na „odkupienie”. A zatem tam, gdzie cierpią ludzie, cierpi Bóg. Bóg musi zostać odkupiony przez ból. Kontynuując tę myśl można powiedzieć, że Bóg w swej postaci schekhinah wisi na szubienicy w Oświęcimiu i czeka, by rozpoczęty w świecie „ruch ku zbawieniu” spełnił się do końca. Nie z zewnątrz ani z góry przychodzi zbawienie do człowieka. Bóg potrzebuje człowieka (bo tak zechciał) do „dopełnienia świata”, do doprowadzenia do pełni dzieła stworzenia. I dlatego Bóg musi także z człowiekiem cierpieć. 

Przenosząc te judaistyczne myśli na grunt chrześcijański można powiedzieć tak: To Jezus Chrystus jest tym, który cierpi i umiera z człowiekiem i ze światem. Istotą pasji Jezusa jest to, że Ten, którego Bóg „opuścił”, jest też Bogiem. Jezus nie umiera jak dziecko czekające bezradnie na ojca. Wołanie „Eli, Eli, lamma sabacthani” jest krzykiem stania się dorosłym, bólem podobnym do krzyku przy narodzinach. W zdaniu wypowiedzianym przez E. Wiesel: „On tutaj jest, On wisi na szubienicy” możemy właściwie słyszeć słowa rzymskiego setnika wyznającego pod krzyżem po śmierci Chrystusa: „Prawdziwie, ten człowiek był Synem Bożym” (Mk 15,38). Bóg jest zawsze po stronie cierpiących - Bóg jest obecny w cierpiących.

 

Zaiste prawy byłbyś w naszych sporach wielu,

O Panie; lecz i ja mam prawo do pytania.

Czemu drogi grzeszników kwitną – a starania

Moje z przegraną muszą spotkać się u celu?

Gdybyś był moim wrogiem. Ty, mój przyjacielu

Mógłżebyś znaleźć sroższy sposób zadawania

Ran, razów? Och, ten, kogo żądza  otumania,

Przez parę godzin w większym pławi się weselu,

Niż ja przez całe życie, służąc Ci! Spójrz: gaje

W jakim gąszczu listowia! Jakie znów zielenie

W ziół strzępiastej koronce drżą, gdy wietrzyk wstaje

Świeży; ptak gniazdo stwarza; ja – tylko zmęczenie

Tworząc, jak eunuch czasu, martwy płód wydaje.

Ześlij deszcz, władco życia, na moje korzenie.

Gerard Manley Hopkins

 

Wiem, że potrzebne mi są doświadczenia, ażeby czysta stała się moja najgłębsza istota. Jeżeli te doświadczenia pozostają w Twoich rękach, jeśli – jak to było w przypadku Hioba – pozostawiasz złu trochę wolnej drogi, to pamiętaj, proszę, o moich ograniczonych możliwościach. Nie licz za bardzo na mnie. Nie przesuwaj zbyt daleko granic, w których mogę doznawać pokus, i bądź w pobliżu z Twoją opiekuńczą ręką, gdy moja miara zaczyna już dobiegać końca.

Benedykt XVI

Ks. Jerzy Grześkowiak

Dlaczego cierpienie (8)

 

Cierpienie zbawione przez miłość

 

Skrót myśli Jana Pawła II o cierpieniu w piękny poetycki sposób, wyraziła Alina Dorota Paul:

znowu czytam

Twój list do mnie

„Salvifici Doloris”

widzę drogi cierpienia

Twojego

mojego

ludzkiego

dotykam bolesnych ran

nieśmiało

jak się dotyka tajemnicy

zgłębiam sens

bezradności niewinnego Hioba

ufności Najświętszej Matki

miłości krzyżowanego Boga

wchodzę w przestrzeń

lęku i samotności

Ogrójca i Golgoty

jak Ty staram się

czerpać ze źródła

wzmacniam siły

w Eucharystii

i w Komunii

 

proszę pomóż

bym dobrnęła

do Alleluja

 

Jedynym sposobem rozszyfrowania zagadki bólu i cierpienia jest zatem droga miłości. To miłość jest zdolna przemienić „nic” (brak) w pełnię rzeczywistości; tylko miłość jest w stanie brak sensu, sprzeczności, śmierć, radykalną anty-kulturę przemienić w pełnię sensu, w celowość, w wartości kulturowe, w radość, w życie. Taka jest moc wewnętrzna miłości, która - solidaryzując się z okrutnym, bolesnym, a nawet śmiercionośnym cierpieniem - zmartwychwstaje. Jest to zwycięstwo nad śmiercią. I tak ponura zagadka staje się misterium - radosną i rozjaśnioną tajemnicą pełni szczęścia. To paradoks, który przez wszechmocną miłość Boskiego Ojca staje się czymś zdroworozsądkowym.

Bóg nie stworzył cierpienia. Ból i śmierć przyszły na świat wraz z upadkiem człowieka. Cierpienia nie można odrywać od grzechu pierworodnego, od tego, co Jan Apostoł nazywa „grzechem świata” (J 1,29), od grzesznego podłoża działań osobistych i procesów społecznych. Chociaż człowiek sam wybrał ten stan, stawiając inne wartości wyżej niż szczęście zjednoczenia z Bogiem, to jednak Stwórca w swej miłości do człowieka znalazł rozwiązanie tego ludzkiego dramatu i cierpienie przemienił w drogę wiodącą do Niego. Zbawcze dzieło Chrystusa, którego Ojciec „dał, aby każdy, kto w niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16) polegało na ostatecznym przezwyciężeniu zła i największego cierpienia - jakim jest utrata życia wiecznego - u samych jego transcendentnych korzeni, z których zło wyrasta. Jan Paweł II uczył:

Owe transcendentne korzenie zła tkwią w grzechu i śmierci, one bowiem znajdują się u podstaw utraty życia wiecznego. Posłuszeństwo Jednorodzonego Syna polega na przezwyciężeniu grzechu i śmierci. Przezwycięża grzech swoim posłuszeństwem aż do śmierci. Przezwycięża zaś śmierć – zmartwychwstaniem. (SD 14)

Dobrowolność i posłuszeństwo Chrystusa, zaznaczające się wielokrotnie w czasie jego publicznej działalności, objawiają się w pełni w Jego modlitwie w Ogrójcu. W niej wyraża się również całe zło cierpienia, przed którym wzdryga się i broni każdy człowiek: 

Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech mnie ominie ten kielich! Wszakże nie jak ja chcę, ale jak Ty (Mt 26,39).I krótko potem: Ojcze mój, jeśli nie może ominąć mnie ten kielich, i muszę go wypić, niech się stanie wola Twoja (Mt 26,42) 

Słowa Jezusa: ”muszę go wypić” akcentują jakiś „mus”. Co znaczy ten historio-zbawczy „mus”? Czy takiego cierpienia chciał Bóg Ojciec? Absolutnie nie! Bóg posłał na świat swego Syna, by Ten objawił człowiekowi, jak Bóg bardzo go kocha, zawsze i mimo jego grzeszności, że chce mieć do czynienia także z grzesznikami, z odrzuconymi na margines społeczności. Ta zadziwiająca Dobra Nowina, którą Jezus głosił, została odebrana przez przedstawicieli ówczesnego systemu religijnego w Izraelu jako niebezpieczna i wywrotowa, jako zagrożenie, co więcej jako bluźnierstwo. Bo Jezus nie straszył i nie groził Bogiem, lecz pozbawiał lęku „maluczkich i ubogich”. W ten sposób Jezus popadł w konflikt z przywódcami religijnymi i politycznymi. Ponieważ widzieli, jak przez Jego naukę tracą duchowe i materialne przywileje, zlikwidowali Go. Na tym polegała ofiara Jezusa: Jego ofiara to pro-egzystencja, bycie dla innych W takim sensie całe życie Jezusa było „byciem dla innych”, a krzyż jego radykalizacją. Ów „mus” cierpienia i śmierci Jezusa nie leży zatem po stronie Boga, lecz w ludzkim oporze wobec Jego Ewangelii, w ludzkiej niewierze, która sprawiła, że Jezus już tylko przez drogę na krzyż mógł pozostać wierny swej swojej misji, swej Dobrej Nowinie.

Chrystus wziął zatem dobrowolnie na siebie cierpienie, świadom, że ono w ostatecznym efekcie będzie miało moc zbawczą. Cierpiał w czasie publicznej działalności, doznając trudu pracy, nauczania, bezdomności, niezrozumienia, braku akceptacji, wrogości, nastawania na jego życie. Proroctwo Izajasza o „mężu boleści” (Iz 53, 2-6) spełnia się zwłaszcza wtedy, gdy Chrystus podejmuje zbawczą mękę – pojmanie, policzkowanie, oplwanie, niesprawiedliwy sąd, biczowanie, koronowanie cierniem, naigrawanie, poniżenie godności przez obnażenie z szat, dźwiganie krzyża, ukrzyżowanie i konanie. „Pan zwalił na niego winy nas wszystkich” (Iz 53,6) – te słowa Izajasza dowodzą, że faktyczną przyczyną cierpień Chrystusa był grzech człowieka. W Jego zaś cierpieniu zostało pokonane zło grzechu.

Wiecie bowiem, że z waszego, odziedziczonego po przodkach, złego postępowania zostaliście wykupieni nie czymś przemijającym, srebrem lub złotem, ale drogocenną Krwią Chrystusa, jako Baranka niepokalanego i bez zmazy (1 P 1,18-19).

Ks. Jerzy Grześkowiak

Ostatnia aktualizacja nastąpiła 17.3.2024 r.

w rubryce:

"Bliżej Boga".

Impressum

 

POLONIK MONACHIJSKI - niezależne czasopismo służy działaniu na rzecz wzajemnego zrozumienia Niemców i Polaków. 

Die unabhängige Zeitschrift dient der Förderung deutsch-polnischer Verständigung.

 

W formie papierowej wychodzi od grudnia 1986 roku a jako witryna internetowa istnieje od 2002 roku (z przerwą w 2015 roku).

 

Wydawane jest własnym sumptem redaktora naczelnego i ani nie zamieszcza reklam ani nie prowadzi z tego tytułu żadnej innej działalności zarobkowej.

 

Redaguje:

Dr Jerzy Sonnewend

Adres redakcji:

Dr Jerzy Sonnewend

Curd-Jürgens-Str. 2
D-81739 München

Tel.: +49 89 32765499

E-Mail: jerzy.sonnewend@polonikmonachijski.de

Ilość gości, którzy od 20.01.2016 roku odwiedzili tę stronę, pokazuje poniższy licznik:

Druckversion | Sitemap
© Jerzy Sonnewend