Bliżej Boga

Św. Sylwester 

 

Odliczamy ostatnie godziny starego roku. Przed nami rok nowy, zagadkowy, owiany tajemnicą nieznanego. Już za parę godzin teraźniejszość stanie się historią, a przyszłość obecnością. Ziemia po raz kolejny okrążyła słońce. Spontanicznie rodzi się pytanie: „Wokół czego właściwie my sami krążymy? Wokół czego będziemy krążyć w nadchodzących dwunastu miesiącach?


Dziś z wdzięcznością żegnamy mijający rok, a z wiarą i nadzieją zwracamy się ku nowemu, sercem ufnie go witając. W tym celu kierujemy naszą uwagę na postać św. Sylwestra, patrona tego przejścia ze starego w nowe. 


Nasza europejska kultura nadużywa imienia tego świętego papieża, którego imię stało się etykietą dla „sylwestrowych” przyjęć, party, balów, koncertów, hałasu strzelaniny i wielobarwnych iluminacji. Zakładam, że on sam nie ma nic przeciw temu, iż w tę noc świętujemy i beztrosko się bawimy. Ale z pewnością nie jest po jego myśli, gdy konieczna w tych godzinach przełomu czasu refleksja zostaje utopiona w alkoholu i zagłuszona hukiem petard i świetlnych rakiet.


Z imieniem papieża Sylwestra, żyjącego w pierwszej połowie IV wieku wiąże się ostateczne zwycięstwo chrześcijaństwa nad pogaństwem. Za jego czasów pokonana została moc wiary w bożki i na ruinach starego świata rozkwitła nowa duchowość przyniesiona przez chrześcijaństwo.


Sylwester pochodził z szanowanej rzymskiej rodziny. Świątobliwi rodzice zatroszczyli się o jego religijne wychowanie. Idąc za głosem serca Sylwester przygotował się starannie do stanu kapłańskiego. Początki jego pracy przypadły na niezmiernie trudny okres prześladowań chrześcijan za Dioklecjana. Szczęśliwie nie dostał się w ręce prześladowców i doczekał triumfu chrześcijaństwa poprzez uznanie go przez cesarza Konstantyna Wielkiego za religię państwową. W 314 roku objął Sylwester stolicę Piotrową po papieżu Miltiadesie. Na niego spadł ciężar nowej organizacji życia kościelnego; bo oto z „Kościoła podziemnego” powstał nagle – jak feniks z popiołu - Kościół publiczny, jawny, ludowy, państwowy. Przyniosło to ze sobą wiele zmian. Ogromny wzrost liczby wierzących – pośród nich jednak także wiele chrześcijan połowicznych, nie całkiem przekonanych, oportunistów, o niskiej wiedzy religijnej lub nieraz całkiem religijnie obojętnych, stwarzało spore problemy, jak również z drugiej strony oczekiwania i żądania cesarza kwestionującego niezależność biskupów.


Ponadto papież Sylwester musiał toczyć walkę przeciw nauce Ariusza, który zaprzeczając bóstwu Chrystusa niszczył fundamenty Kościoła. Ostatecznie ta pierwsza wielka herezja została przezwyciężona, czego wyrazem były orzeczenia Soboru w Nicei w 325 roku.  Sam Sylwester z powodu choroby nie mógł w nim uczestniczyć. Miał jednak szczęście dożyć chwili, gdy cesarz Konstantyn przyjął chrzest. Papież Sylwester kierował „łodzią Kościoła” przez 21 lat, umarł 31 grudnia 355 roku, dwa lata przed Konstantynem. Dzięki dekretom wolnościowym tegoż cesarza mógł Sylwester w pokoju służyć Kościołowi Chrystusa i był pierwszym biskupem Rzymu, który nie poniósł śmierci męczeńskiej. Wolności danej chrześcijaństwu nie traktował w sposób bezkrytyczny i zdawał sobie sprawę, że dopasowywanie się we wszystkim do świata i umizgi do jakiejkolwiek władzy zagrażają prawdziwemu naśladowaniu Jezusa.


Aczkolwiek pontyfikat papieża Sylwestra przypadł na tak ważną epokę historii Kościoła, o jego życiu, osobowości i teologii wiemy stosunkowo mało. Zachowały się jednak o nim ciekawe legendy które wyrażają zawsze jakąś prawdę, tak jak rozumie ją duchowość prostych ludzi. I dlatego legendy są nieraz o wiele bardziej „prawdziwe” i treściowo ważne, aniżeli zwyczajne dane i fakty z życia.


Według jednej z legend Sylwester pewnego dnia toczył dysputę z dwunastoma żydowskimi uczonymi. Nie popełnił jednak częstego błędu, by swą umiejętnością, mądrą i sprawną retoryką partnerów dyskusji całkowicie „przytłamsić”, niejako przygwoździć do ziemi. Wręcz przeciwnie, on buduje pomost i mówi: „Jezus Chrystus przychodzi z Żydostwa”. Tak, Jezus z Nazaretu, w którego wierzymy, jest kontynuacją i spełnieniem wielkich obietnic Pierwszego Przymierza.


Następnie - według tej legendy - raptem pojawia się dziki byk, którego - zanim jeszcze wyrządził komukolwiek krzywdę - zabija jakiś czarownik. To bynajmniej nie podoba się Sylwestrowi. Nad tym martwym bykiem wypowiada on imię Jezusa i tak przywraca go do życia. Owo zwierzę jest już nie dzikie i agresywne, lecz całkiem spokojne i niegroźne.


W końcu pojawia się smok. Swoim trującym oddechem i wyziewami zaszkodził już wielu ludziom. Sylwester jednak nie boi się go, kroczy ku niemu bez jakiejkolwiek zbroi i na jego ziejących trującymi oparami nozdrzach zawiązuje chustę w formie krzyża.


Jakie jest główne orędzie tej legendy? 
Papież Sylwester ma odwagę zasiąść z przeciwnikami do dyskusji. Chce z nimi rozprawiać, dialogować, toczyć spór, wyjaśniać, a nie ich niszczyć. Przy tym jest rzeczą obojętną, czy idzie o przeciwników teologicznych czy o własne namiętności – czego symbolem jest byk, czy w końcu o lęki i ciemne strony duszy, które symbolizuje smok.


Spróbujmy tę legendę przetłumaczyć na współczesność. We wszystkich konfliktach najważniejsze zależy od decyzji: albo unieszkodliwiam moich przeciwników, zabijam ich fizycznie bądź duchowo na moim wewnętrznym polu walki uczuć i fantazji, albo rozprawiam się z nimi w sposób uczciwy, fair, i z jasną argumentacją.


Sylwester mówi nam: Dokładnie przyjrzyj się swoim przeciwnikom. Nie przerażaj się. Pokaż jasno, kim jesteś, czego chcesz, co myślisz. I daj im szansę. Może odkryjesz w konfrontacji więcej mostów, więcej wspólnego niż przeczuwasz.


Sylwester miał odwagę spojrzeć w oczy także wewnętrznym przeciwnikom – namiętnościom i strachowi. Nie zabija przeciwników: ani byka, ani smoka. Nie potrzebuje „zwłok” w głębiach swojej duszy. Wie, że tłamszona witalność i nieprzyznawanie się do lęku są oszukiwaniem samego siebie. On żyje z tym wszystkim, co w nim tkwi. I wzywa imienia Jezusa! To znaczy: całkowicie i konsekwentnie kroczy drogą naśladowania Jezusa. Ze swoim Przyjacielem i Towarzyszem drogi odważa się zajrzeć w głębię swojej duszy oraz dokładnie rozejrzeć na polu walki życia codziennego. I tu leży jego siła i moc. Właśnie w tym jest on dla wszystkich wzorem w naśladowaniu Jezusa w codzienności nowego roku. 

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Tyle wart jest nasz rok, ile zdołaliśmy przezwyciężyć w sobie niechęci, ile zdołaliśmy przełamać ludzkiej złości i gniewu.  
Tyle wart jest nasz rok, ile ludziom zdołaliśmy zaoszczędzić smutku, cierpienia i przeciwności.
Tyle wart jest nasz rok, ile zdołaliśmy okazać ludziom serca, bliskości, współczucia, dobroci i pociechy.
Tyle wart jest nasz rok, ile zdołaliśmy zapłacić dobrem za wyrządzone nam zło.
Błog. kard. Stefan Wyszyński

 

To jest
mój czas. Na moją miarę i skalę.
Mój czas. Nie będę miał innego.
Dobrze jest nie mieć za złe swoim czasom.
Dobrze jest żyć w zgodzie z pomysłem Najwyższego.
Nie myli się zapewne w przydziale współrzędnych
i epoki najwłaściwszej.

Jak dobrze, że jesteśmy.
Właśnie teraz.
Nie było nas wczoraj, nie będzie nas jutro.
Jesteśmy dzisiaj.
To i owo jest tu do zrobienia
Ks. Jerzy Szymik

Święci Młodziankowie – Pierwsi męczennicy

 

Jesteśmy potomkami dwóch praojców 
– zarówno Kaina, jak Abla. 
Kain – ojciec ludzkiego okrucieństwa, 
i Abel – praojciec ludzkiego heroizmu. 
Jedno i drugie jest w człowieku. 
I kiedy nadejdą sprzyjające okoliczności,
 jedni stają się mordercami, a drudzy stają się męczennikami
ks. Józef Tischner

 

Wkrótce po świętach Bożego Narodzenia, w dniu 28 grudnia, Kościół wspomina w liturgii świętych Młodzianków, zamordowanych w Betlejem i w okolicy przez króla Heroda. Jak męczeństwo św. Szczepana obchodzone tuż po święcie Narodzenia Jezusa, tak wspominanie mordu na gromadce niemowląt absolutnie nie harmonizuje z pogodą niedawnych świat, z ich niepowtarzalnym nastrojem. Fakt bliskości obu tak diametralnie różnych nastrojowo liturgicznych celebracji należy jednak przyjąć za wskazanie, aby na te misteria spoglądać okiem wiary; to znaczy, aby oprócz bólu z powodu gwałtownej i przedwczesnej śmierci Młodzianków dostrzec także radość z faktu, że to grono dzieci nie musiało trudzić się na tym padole, lecz ginąc przez wzgląd na Jezusa są one dziedzicami szczęścia wiecznego i na wieki radują się oglądaniem Boga twarzą w twarz.


Spośród Ewangelistów jedynie św. Mateusz przekazuje wiadomość o tym okrutnym mordzie. Dekret o ich śmierci wydał król Herod, gdy dowiedział się od Mędrców ze Wschodu, iż narodził się Mesjasz, oczekiwany przez naród żydowski. W obawie, by Jezus nie odebrał mu i jego potomstwu panowania, postanowił w taki podstępny sposób pozbyć się Dziecięcia. Gdy dowiedział się, że Mędrcy wywiedli go w pole, wpadł w gniew i z przebiegłego lisa przedzierżgnął się w krwiożerczego wilka. To, że Herod był okrutnikiem i krwawym tyranem, było faktem powszechnie znanym. Żydowski historyk Józef Flawiusz przekazuje, że Herod kazał utopić zięcia, zabił własnych synów Aleksandra i Arystobula, udusił żonę Mariamne i na pięć dni przed swą śmiercią zamordował jeszcze najstarszego syna Antypatra oraz zarządził, aby po jego zgonie wymordować w amfiteatrze w Jerychu wszystkich notabli w kraju; w tym ostatnim przypadku chodziło mu wyłącznie o to, aby po jego śmierci na oczach poddanych pojawiły się łzy. Dla takiego okrutnika rzeź kilkudziesięciu niemowląt nie stanowiła żadnego problemu! Ewangelista Mateusz relacjonuje:

„Gdy Mędrcy odjechali, oto anioł Pański ukazał się Józefowi we śnie i rzekł:     „Wstań, weź Dziecię i Jego Matkę i uchodź do Egiptu; pozostań tam, aż ci powiem; bo Herod będzie szukał Dziecięcia, aby Je zgładzić. On wstał, wziął w nocy Dziecię i Jego Matkę i udał się do Egiptu; tam pozostał aż do śmierci Heroda. Tak miało się spełnić słowo, które Pan powiedział przez Proroka: „Z Egiptu wezwałem Syna mego”.


Wtedy Herod widząc, że go Mędrcy zawiedli, wpadł w straszny gniew. Posłał oprawców do Betlejem i całej okolicy i kazał pozabijać wszystkich chłopców w wieku do lat dwóch, stosownie do czasu, o którym się dowiedział od Mędrców. Wtedy spełniły się słowa proroka Jeremiasza: „Krzyk usłyszano w Rama, płacz i jęk wielki. Rachel opłakuje swe dzieci i nie chce utulić się w żalu, bo ich już nie ma” (Mt 2,13-18).


Mateusz nie podaje ani imion Młodzianków, ani ich liczby. Mówi o „wszystkich chłopcach w wieku do lat dwóch” w Betlejem i całej okolicy. Bibliści zastanawiają się, ilu mogło być tych zabitych dzieci. Betlejem mogło wtedy liczyć około tysiąca mieszkańców. Niemowląt do dwóch lat mogło być najwyżej około 100, a zatem chłopców około 50. Legendy jak zwykle pragnęły ich liczbę pomnożyć dla wywołania silniejszego wrażenia. Według pism greckich miało ich być 14 tysięcy, a według syryjskich nawet 61. Św. Hieronim jest nieco oględniejszy i mówi o multa puerorum milia, a więc o co najmniej kilku tysiącach.


Zróżnicowane były też przez wieki nazwy, którymi określano tych zamordowanych chłopców. Mówiono o nich: pueri, parvuli, infantes, innocentes – czyli: chłopcy, mali chłopcy, dzieci, niewiniątka. W języku staropolskim używano powszechnie słowa Niewiniątka, co współcześnie zarzucono dając pierwszeństwo archaicznemu określeniu „Młodziankowie”.


Dwuletnim a nawet młodszym chłopcom zamordowanym na rozkaz króla Heroda Ojcowie Kościoła, zwłaszcza św. Ireneusz, św. Cyprian i św. Augustyn nadali tytuł męczenników. Ponieśli przecież śmierć dla Chrystusa. Jakkolwiek byli nieświadomi powodów, stali się prawdziwymi świadkami Chrystusa włączeni przez swą śmierć w Jego Mekę.


Cześć oddawana świętym Młodziankom sięga odległych czasów, nawet I wieku. Natomiast kult liturgiczny zaświadczany jest wzmiankami w kalendarzach lub w sakramentarzach od V wieku, prawdopodobnie już po napisaniu poematów ku czci Młodzianków autorstwa chrześcijańskich poetów tego okresu: Prudencjusza i Paulina z Noli.

 
W Padwie, w bazylice św. Justyny a także w kilkunastu innych miastach na świecie znajdują się „relikwie” świętych Młodzianków. Są one rzecz jasna nieprawdziwe, ale dowodzą, jak wielki w dziejach Kościoła był ich kult. Młodziankowie są uważani za patronów chórów kościelnych, a współcześnie zwłaszcza za patronów dzieci zabitych w łonie matek.


Mord niewinnych dzieci, przymusowa ucieczka z domów rodzinnych i z ojczyzn dla ratowania życia – na terenach, gdzie toczą się krwawe długoletnie wojny – to współcześnie los niezliczonej ilości rodzin i dzieci. Wspominanie w liturgii Kościoła Niewinnych Młodzianków tuż po świętach Bożego Narodzenia jest pewnego rodzaju sygnałem, jaką drogą będzie kroczył Syn Boży aż po śmierć na krzyżu. Jego Wcielenie nie usunęło cierpienia, ale Jego Zmartwychwstanie objawia ostateczne zwycięstwo życia nad śmiercią. To znak nadziei dla wszystkich, którzy są prześladowani z powodu naśladowania Chrystusa.

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

Obraz malowany przez znanego niemieckiego malarza, księdza, duszpasterza Sieger Koeder.

Dziś narodził się nam Zbawiciel!
Bóg ukochał bardziej światła ludzkich lamp, 

                  aniżeli swoje własne wielkie gwiazdy.
                     Rabindranath Tagore

 

Nasza codzienna rzeczywistość jest utkana z tysięcy pytań wykrzyczanych lub skrywanych w milczeniu: Sąd jestem? Dokąd zmierzam? Jaki jest sens mojego życia? Jakie jest moje miejsce w tym ludzkim mrowisku? Ile znaczy człowiek w maszynerii tego świata? Kim jestem dla innych? Dlaczego on/ona przestał/a mnie kochać? Czy nie nadaję się bardziej na to stanowisko niż ten niedouczony typ? Dlaczego na każdym kroku spotykamy zło, nienawiść, cierpienie, śmierć?
Ileż rozczarowań kładących tamę najpiękniejszym marzeniom i pragnieniom przeżywamy na co dzień? Chwile załamań i klęski, depresji, godziny fizycznego bólu i psychicznej udręki, przekraczające nieraz granice ludzkiej wytrzymałości, druzgoczą nas i wewnętrznie rozbijają. Niepostrzeżenie niszczy nas szarzyzna, monotonia, niewspółmierny do efektów wysiłek, niepowodzenia, brak wyraźnych sukcesów, tęsknoty i marzenia nieprzyobleczone w kształt ludzkich oklasków i sławy lub choćby w auto, mieszkanie lub egzotyczne podróże. Pociągają nas rzeczy szlachetne, dobre i wzniosłe, a przecież zapadłej w nas głęboko tęsknoty za nimi nie potrafimy nijak zrealizować. I często ze szczytów naszych marzeń, ambicji i nadziei padamy boleśnie porozbijani, z podciętymi skrzydłami, na ziemię, w piach, w błoto, na samo dno…
W takich chwilach szukamy mocnego i bezpiecznego oparcia. Najchętniej stalibyśmy się znów małymi dziećmi, aby na kolanach matki lub ojca wypłakać swoje żale i znaleźć w ich objęciach ukojenie. W takich momentach objawia się nam małość i kruchość człowieka, nędza ludzkiej egzystencji, którą pobożny Hiob ujmuje w prostych słowach żałosnej skargi: „Człowiek zrodzony z niewiasty ma krótkie i bolesne życie, wyrasta i więdnie jak kwiat – przemija jak cień chwilowy (Job 14, 1-2). Wiele wieków później pyta ze zdumieniem Blaise Pascal: 
„Cóż za monstrum jest tedy człowiek, cóż za osobliwość, co za potwór, co za chaos, co za zbieg sprzeczności, co za dziw? Sędzia wszechrzeczy – bezrozumny robak ziemi; piastun prawdy – zlew nieprawości i błędu; chluba i zakała wszechświata.”  
W trzy wieki później egzystencjalista Martin Heidegger przedstawia człowieka jako „byt ku śmierci”, a znany pisarz francuski Albert Camus twierdzi, że najlepszym wyrazem absurdalności ludzkiego bytu jest grecki mit o Syzyfie, który nieustannie wtacza olbrzymi głaz na szczyt, ale ten spada z każdym razem i Syzyf podejmuje swój trud na nowo.
Dziś też wielu ulega antropologicznemu pesymizmowi. Kim zatem jest człowiek? W czym tkwi zagadka ludzkiego bytu? Jak być człowiekiem? Udręczeni pytaniami kroczymy w ciemnościach…
Ale nie ciemności mają ostatnie słowo.  W noc Bożego Narodzenia słyszymy niemilknące od wieków wołanie proroka Izajasza: „Naród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką! (Iz 9,1). To noc inna niż wszystkie. Noc wigilijnej wieczerzy, noc ciepła i uśmiechu, serdeczności, czułości, życzliwości, rozjaśniona blaskiem choinkowych świec i rozpromienionych szczęściem obdarowanych prezentami dzieci. Noc otwartych serc, bratersko-siostrzanych uścisków, noc pocałunków miłości przy dzieleniu się chlebem. W jej ciszę i zgodny z rytmem natury sen człowieka, wraz z bijącymi dzwonami i donośnym śpiewem w przepełnionych po brzegi kościołach, wdziera się radosna nowina o wstrząsającej zbawczej tajemnicy wcielenia się Boga: „Oto zwiastuję wam wielką radość. Dziś w mieście Dawidowym narodził się wam Zbawiciel, czyli Mesjasz Pan”.
Ta noc jest odpowiedzią na wszystkie dręczące człowieka pytania. Opromieniona blaskiem Tego, który Nienazwany do końca, Ponadczasowy i Nieskończony, wkracza w ten świat i przychodzi do człowieka, aby zaświadczyć o jego wielkości i przeznaczeniu. Nasz Bóg, choć transcendentny, nie ukrywa się, nie milczy, lecz wychodzi człowiekowi naprzeciw, objawia się mu i go kocha.
Pan stworzenia wchodzi w stworzony przez siebie świat, w materię, w czas i przemijanie, w ludzkie ciało, w ludzi los, w śmierć. Narodził się za dni cesarza Augusta, na peryferiach starożytnego świata, na skraju małego państewka okupowanego przez Imperium Rzymskie, na zaniedbanym przedmieściu niewielkiego miasteczka, w stajni… Dziecko małe i kruche, złożone w kamiennym żłobie, zdane na miłość swych stworzeń, całkowicie od nich zależne pod względem pożywienia, odzieży, egzystencji. Syn Boży ludzkie życie uczynił swoim, stał się ubogi, aby wszyscy mieli do Niego przystęp, aby lęk nikogo od Niego nie oddalał. Stał się podobnym do nas we wszystkim, prócz grzechu. Przyjął na siebie to wszystko, przed czym człowiek wolałby uciec – życie, które jest niemocą, skończonością, cierpieniem, co według naszych wyobrażeń powinno się właśnie skończyć z Jego przyjściem. Syn Boży przyjął ubóstwo i ludzkie troski, by człowieka obdarzyć swym bogactwem. Św. Grzegorz z Nazjanzu głosił: 
„Chrystus chciał zaznać snu, by błogosławić nasz sen, chciał doświadczyć znużenia, by uświęcić nasze znużenie, chciał płakać, by nadać wartość naszym łzom”. 
Jezus wziął na siebie to wszystko, co przeżywa każdy człowiek: zmęczenie, krople potu, ból, a w końcu krzyż i śmierć, po to, byśmy mieli odwagę żyć i wiedzieli po co się żyje.
U początku Wcielenia Boga stoi ginąca w mrokach prehistorii zdrada. Umiłowany przez Stwórcę człowiek zdradził Boga, zerwał zawarte z Nim   przymierze, podeptał Jego miłość. Ale w człowieku pozostała na zawsze tęsknota za Tym, na którego obraz i podobieństwo został stworzony. W końcu przyszedł Syn Boga – by człowiekowi przywrócić utracone synostwo i udział w Bożym życiu. Człowiek partnerem Boga, człowiek uczestnikiem Bożego życia! – czy nie powinno to przyprawiać o zawrót głowy?
„Naród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką” – głosił Izajasz w czasach niewoli i ucisku wzywając Naród Wybrany do zawierzenia Bogu. Tą światłością jest dla nowego Ludu Bożego Chrystus. Przyszedł, by być naszym światłem i życiem, drogą powrotu do Ojca. Zstąpił z Nieba, by pokazać nam sens naszej egzystencji i nasze prawdziwe powołanie. I znowu Blaise Pascal: 
„Nie tylko nie znamy Boga inaczej niż przez Chrystusa, ale i siebie samych znamy jedynie przez Chrystusa: znamy życie i śmierć jedynie przez Chrystusa. Poza Chrystusem nie wiemy ani co to nasze życie, ani śmierć, ani Bóg, ani my sami”.
Dziś… narodził się nam Zbawiciel!  Czy potrafimy odczytać przesłanie orędzia tych świąt przytłamszone warstwą spraw drugorzędnych: wykwintnych potraw, karpia, choinki, prezentów, iluminowanych ulic i galerii, alkoholu i ciast, uciążliwych podróży do bliskich, podejmowanych świątecznych gości? Jakże często niewiele ponad to lub tylko tyle z tych świat pozostaje! Tylko tyle z faktu Wcielenia się Boga w ten świat. Bo małe i nieważne sprawy pochłaniają bez reszty naszą uwagę do tego stopnia, że tracimy z oczu wartość najistotniejszą – przychodzącego do nas Chrystusa. Boże Narodzenie to nie tylko wspominanie, to rzeczywistość uobecniająca się w tę świętą noc w każdym człowieku, w każdej rodzinie, w każdym liturgicznym zgromadzeniu celebrującym Eucharystię – Pamiątkę Pana. Jezu rodzi się w nas przez przyjęte Słowo Boże, które przemienia nasze myśli i czyny; rodzi się przez współofiarę eucharystyczną, gdy ofiarujemy Ojcu Chrystusa i siebie; rodzi się w nas przez ucztę, która jest fundamentem wspólnoty z Bogiem i z ludźmi. Liturgia tych świąt zachęca: „Śpiewajcie Panu pieśń nową… Niech się cieszy niebo i ziemia raduje!”. Cały komos bierze udział w tej radości. „Bo oto nadchodzi, aby rządzić ziemią”. Wszystko, co istnieje, jest wezwane w tę świętą noc do wielbienia Pana: wszystkie krainy i ludy, niebo i ziemia, morze i góry, pola, łąki i lasy, rośliny i zwierzęta, bo Jego rządy są samą sprawiedliwością i wiernością (Ps 95).
Ofiarowane nam pojednanie, wyzwolenie i zbawienie, które Książę Pokoju przyniósł w tamtą betlejemską noc, domaga się odpowiedzi człowieka, a jest nią – jak uczy św. Paweł - życie pobożne, rozsądne, sprawiedliwe, przeniknięte ofiarą i panowaniem nad pożądliwościami (Tt 2,11-14). Takie życie z wiary i wiarą jest najlepszym apostolstwem. Naśladując pasterzy oddających hołd Nowonarodzonemu, którzy z radością opowiadali o tym, co widzieli i słyszeli, mamy zanieść Jezusa poza mury świątyni – przepowiadając Go światu jako Syna Bożego i Zbawiciela. „Jeśli ktoś wyznaje, że Jezus jest Synem Bożym, to w Nim trwa Bóg, on zaś w Bogu” (1 J 4,15).
„Naród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką…”. Nowonarodzony jest naszą światłością - słońcem, wokół którego krążymy jak planety, ciążąc ku Niemu grawitacją kochających serc. Wymownie ujął to jezuita Kasper Drużbicki (XVII wiek):
„Promieniem tego słońca jest prawda – wierzcie!
Jest nim dobroć – ukochajcie!
Jest wierność – zaufajcie!
Jest mądrość – uczcie się!
Jest słodycz – skosztujcie!
Jest piękno – pożądajcie!
Jest pełnia dobra – czerpcie!
Promieniem tego słońca jest też majestat - adorujcie!
Jest miłosierdzie – schrońcie się doń!
Jest sprawiedliwość – lękajcie się!
Jest pokora, cierpliwość, łagodność, posłuszeństwo, czystość, 
wzór wyrzeczenia się – starajcie się czynem to wyrazić!”

ks. Jerzy Grześkowiak

Bóg jest bliski

 

Nadchodzi święta noc Bożego Narodzenia. Przyszłość wiekuista zstępuje w nasz czas. Jej blask jeszcze nas nie oślepia, sądzimy więc, że noc trwa nadal. Jest to już jednak w każdym razie błogosławiona noc, cudowna noc, znajoma i bliska, niosąca ocalenie, przepojona ciepłem i światłem wiecznego dnia, który niesie w swym łonie.

Cicha noc. Święta noc. Dla nas będzie nią tylko wtedy, kiedy pozwolimy jej świętej ciszy ogarnąć naszego wewnętrznego człowieka, kiedy i nasze serce będzie czuwać trwając w samotności. Nie jest to wcale trudne. Bo ta samotność nie ciąży, a ta cisza nie przytłacza. Ich brzemię jest tylko tym ciężarem, który właściwy jest wszystkim rzeczom wzniosłym, prostym a wielkim. J e s t e ś m y przecież samotni. W sercu każdego człowieka jest obszar, w którym jest bez reszty sam, do którego nie dotrze nikt oprócz Boga. Jest w naszym sercu cicha, nie zajęta niczym izdebka. Musimy tylko zapytać, czy nie stronimy od niej z własnej winy, w nierozumnym lęku, dlatego że nikt i nic z rzeczy ziemskich nie może wejść z nami poza jej próg. Wejdźmy więc teraz w ciszy do tej izdebki. Zamknijmy za sobą drzwi. Wsłuchajmy się w niewysłowioną melodię rozbrzmiewająca pośród milczenia tej Świętej Nocy: cicha, samotna dusza śpiewa Bogu swojego serca pieśń najcichszą a najserdeczniejszą. I może ufać, że Bóg ją słyszy. Bo ta pieśń nie musi już szukać Boga gdzieś za ostatnią z gwiazd, w światłości niedostępnej, w której On mieszka, zawsze daleki i dlatego przez nikogo nie widziany. Oto jest Boże Narodzenie, oto Słowo stało się ciałem – i dlatego Bóg jest blisko. Najcichsze słowo wypowiedziane w ukrytej izdebce serca, słowo naszej miłości trafia do Niego i zostaje przyjęte w Jego sercu. Każdy, kto odnalazłszy samego siebie, trwa w skupionej ciszy, chociaż dokoła jest noc, usłyszy w głębi swojego serca odpowiedź Bożej miłości. Trzeba się tylko uciszyć, wyzbyć lęku, milczeć – gdyż inaczej nie dosłyszymy nic. To, co ostatnie, wypowiedziane zostaje tylko w milczeniu nocy, od czasu, kiedy przez pełne łaski przyjście Słowa ziściła się w naszej nocy życia noc Bożego Narodzenia, święta noc, cicha noc.
Karl Rahner 
(Bóg stał się człowiekiem. Medytacje, tł. Marek Węcławski, Poznań 1978, s. 64-65).

Jutro Wigilia Bożego Narodzenia. Z tej okazji proponuję przeczytanie poniższego cytatu z wikipedii i zastanowienie się.

Jerzy Sonnewend

 

"Rozejm bożonarodzeniowy (ang. Christmas truce, niem. Weihnachtsfrieden) – wydarzenia, do jakich doszło na froncie zachodnim w czasie I wojny światowej w dniach Bożego Narodzenia 1914 w okolicach miasta Ieper (fr. Ypres), między bratającymi się oddziałami alianckimi i niemieckimi.

Do pierwszych prób bratania się oddziałów doszło w noc wigilijną między oddziałami niemieckimi oraz walijskich fizylierów z inicjatywy tych pierwszych. Początkowo brali w tym udział jedynie szeregowi żołnierze i podoficerowie. Najpierw żołnierze niemieccy dekorowali swoje okopy lampkami i ozdobami bożonarodzeniowymi. Potem rozpoczęło się wspólne śpiewanie kolęd i wykrzykiwanie życzeń. Obie strony zgodziły się na zebranie i pogrzebanie zabitych leżących na ziemi niczyjej. Szkocka jednostka 6th Gordon Highlanders pogrzebała zwłoki zebranych towarzyszy we wspólnym grobie z Niemcami. Po czym przy akompaniamencie dudziarza odśpiewano razem psalm 23.

Do pierwszego kontaktu oficerów doszło między kapitanem Stockwellem ze strony fizylierów walijskich oraz jednym z dowódców niemieckich. Uzgodniono wówczas rozejm do godziny 8:30 drugiego dnia świąt. Oficerowie wymienili się symbolicznymi podarkami. Niemcy sprezentowali Brytyjczykom beczkę piwa. Kapitan Stockwell odwdzięczył się śliwkowym puddingiem. Ustalono że żołnierze obu stron mieli pozostać w okopach. To ustalenie pozostało jednak martwe. Do godziny 12 blisko połowa brytyjskiego frontu spontanicznie zawarła rozejm z niemieckimi oddziałami na swoich odcinkach.

Na ziemi niczyjej bratały się pododdziały z obu stron, wymieniając drobiazgami, zawartością paczek świątecznych i używkami. Rozegrać miano także na ziemi niczyjej mecz futbolowy, który zakończony został wynikiem 3:2 dla Niemiec, gdy futbolówka przebiła się na wystającym drucie kolczastym.

Ze strony brytyjskiej w rozejmie brały udział m.in. Londyńska Brygada Strzelców, 5 dywizja sformowana w Manchesterze i Devon oraz pułk westminsterski. Po stronie niemieckiej pułki saksońskie. Oprócz oddziałów z Wysp Brytyjskich wzięły w nim udział także niektóre francuskie, hinduskie i belgijskie.

Wieści o rozejmie dotarły do dowództwa brytyjskiego ze sporym opóźnieniem także ze względu na odległość, sztab mieścił się 27 mil od frontu. Drugiego dnia świąt wyżsi oficerowie z obu stron próbowali doprowadzić do zakończenia rozejmu. Mimo że rozejm oficjalnie skończył się o 8:30, przez cały dzień nie podjęto walki. Żołnierze obu armii nie śpieszyli się. Po stronie niemieckiej doszło nawet do krótkotrwałego buntu w 107. pułku saksońskim.

W niektórych miejscach rozejm trwał dłużej, przeciągając się do 31 grudnia i Nowego Roku. Szkoci utrzymali rozejm aż do 3 stycznia. Ostatecznie rozejm zakończyli snajperzy z obu stron, strzelając do tych żołnierzy, którzy wciąż próbowali przechodzić na drugą stronę okopów. Wkrótce po niemieckiej stronie front obsadziły inne, świeże oddziały z Prus.

Rok później w tym samym miejscu koło Neuve-Chapelle doszło do o wiele mniejszych prób bratania się. Zaważyły na tym wydarzenia z przeciągu minionego roku, tj. nieudany, krwawy atak brytyjski na Ypres oraz użycie przez Niemców gazów bojowych. Dowódcy z obu stron starali się także nie dopuszczać do prób bratania, zarządzając na dni świąteczne ostrzał artyleryjski. Unikano także trzymania oddziałów dłużej w jednym miejscu, aby nie doszło do bliższego „zapoznania się” z żołnierzami z drugiej strony frontu."

Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak

Bronię Pana Jezusa przed papieżem
Felieton  •  serwis „Prawy.pl” (prawy.pl)  •  6 grudnia 2022

 

Papież Franciszek przyzwyczaił nas wprawdzie do swoich zaskakujących deklaracji, co ma swoje dobre strony, ponieważ media rozpisują się na temat takich sensacji, dzięki czemu Ojciec Święty może śmiało stanąć w szranki z celebrytami, co to starają się „pokazać jak najwięcej”, ale ma też plusy ujemne, bo w rezultacie coraz więcej ludzi, z katolikami na czele, przestaje przywiązywać wagę do tego, co papież mówi, co z kolei nie sprzyja powadze Stolicy Apostolskiej. Ostatnia jednak deklaracja przebija wszystkie inne, pokazując przy okazji, że kryzys przywództwa w Kościele katolickim osiągnął poziom dramatyczny. Chodzi mi oczywiście o deklarację papieża Franciszka, że jest „komunistą”, podobnie jak Pan Jezus, z tym, że On tylko „w sensie socjologicznym”. To coś zupełnie nowego, bo dotychczas żaden komunista nie został jednak wybrany na papieża. Ta okoliczność skłania do postawienia pytania, kim w takim razie są kardynałowie, którzy na Głowę Kościoła katolickiego wybrali komunistę? Czy oni też są komunistami, wprowadzonymi do Kościoła w ramach infilracji, czy tylko – jak takie osoby nazywał przywódca sowieckich komunistów Włodzimierz Lenin - „pożytecznymi idiotami”? Idioci, niechby i „pożyteczni”, tworzący kierownicze gremium Kościoła? Co tu ukrywać; mocna rzecz, chociaż po zastanowieniu nie powinniśmy być zaskoczeni. Przecież w ramach przygotowań do II Soboru Watykańskiego zostało zawarte porozumienie w Metz, że w zamian za uczestnictwo w Soborze oficerów KGB, poprzebieranych za dostojników Cerkwi Prawosławnej, Sobór powstrzyma się przed potępieniem komunizmu. Czy to nie był przypadkiem ten grzech pierworodny w postaci „aggiornamento”, w zamian za co Jan XXIII został jeszcze za życia kanonizowany przez Moskwę, która wprawdzie, ustami Aleksieja Adżubeja potwierdziła niemożność kompromisu komunizmu z jakimikolwiek innymi ideologiami, ale wprost nie znajdowała dla niego słów pochwały za zaangażowanie w „walce o pokój”? Bardzo możliwe, że na skutek konsumpcji owoców tego zatrutego drzewa w postaci II Soboru Watykańskiego, a zwłaszcza - „ducha Soboru”, Kościół katolicki nie tylko cierpi na niestrawność, ale doświadcza torsji i konwulsji. A przecież jeszcze papież Pius XII w 1947 roku wydał dekret zabraniający katolikom popierania ideologii komunistycznej, oraz pod groźbą ekskomuniki zabraniający im uczestniczenia w partiach komunistycznych lub nawet ich wspierania. Była to kontynuacja potępienia komunizmu w encyklice papieża Piusa XI „Divini Redemptoris” z 19 marca 1937 roku, stwierdzającej, że komunizm jest „zły w samej swej istocie”, w związku z czym nie można z nim współpracować „na żadnym polu”.
No dobrze – ale dlaczego właściwie komunizm jest zły „w samej swej istocie”? Żeby się o tym przekonać, sięgnijmy do Dekalogu, a konkretnie – do przykazania 10. Zabrania ono już nawet nie kradzieży cudzej własności – bo tego zabrania przykazanie 7 – ale nawet pożądania cudzej własności. I słusznie, bo jeśli ktoś nie może tego pożądania opanować, to prędzej czy później złamie również przykazanie 7, a prawdopodobnie i 5, gdy właściciel będzie próbował swojej własności bronić. Tymczasem najtwardszym jądrem ideologii komunistycznej jest właśnie ekscytowanie w ludziach owego pożądania, którego rezultatem są rewolucje komunistyczne, których nieodłącznym elementem jest rabunek i mord. Tymczasem papież Franciszek, z miedzianym czołem, jak gdyby nigdy nic, nie tylko oświadcza, że sam jest komunistą, ale jeszcze przypisuje komunizm - co prawda tylko „w sensie socjologicznym”, cokolwiek by to miało znaczyć - samemu Panu Jezusowi, drugiej Osobie Trójcy Świętej. Jakże to możliwe w sytuacji, gdy Pan Bóg, jeszcze w głębokiej starożytności, najwyraźniej musiał przewidzieć pojawienie się komunizmu i w Dekalogu przestrzegł ludzkość przed pełną pychy pokusą takiego poprawiania świata?
Przypomnijmy tedy, jak Pan Jezus reagował na nierówności społeczne swojej epoki i co zalecał, jako metodę dążenia do doskonałości. „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”, a bogatemu młodzieńcowi radził, by – jeśli chce osiągnąć doskonałość – sprzedał wszystko, co ma i rozdał ubogim. Czy jednak na tej podstawie można powiedzieć, że Pan Jezus był przeciwnikiem własności prywatnej – bo przecież dążenie do jej likwidacji jest fundamentem komunizmu? Absolutnie nie, bo przecież rada udzielona bogatemu młodzieńcowi nie nadaje się do zastosowania powszechnego z tego prostego powodu, że gdyby wszyscy chcieli posprzedawać swoją własność, a uzyskane w ten sposób środki porozdawać ubogim, to kto by tę własność kupował i za nią płacił? Co więcej, z przypowieści ewangelicznych, a zwłaszcza z tej o robotnikach w winnicy, można wyciągnąć wniosek, że w sprawach ekonomicznych, również w dziedzinie – jak to się mówi w żargonie eklezjastycznym – stosunków między pracą a kapitałem – Pan Jezus jest zdecydowanym zwolennikiem zasady „volenti non fit iniuria”, czyli chcącemu nie dzieje się krzywda. Cóż mówi właściciel winnicy szemrającemu robotnikowi, co to myślał, że dostanie więcej, niż się umówił? „Przyjacielu, czyż nie umówiłeś się ze mną na denara?” A zasada volenti non fit iniuria jest przecież fundamentem gospodarki rynkowej i wolnościowego modelu państwa, które komunizm pragnie zniszczyć, jako „przeszłości ślad”, zmiatany przez dłoń „wyklętego ludu ziemi”, czyli motłochu podjudzonego przez jego „awangardę”, czyli partię komunistyczną. Żeby nie zagłębiać się niepotrzebnie w szczegóły, warto wskazać na fundamentalną różnicę między podejściem Pana Jezusa do łagodzenia nierówności społecznych, a podejściem komunistycznym. Pan Jezus mówił: „daj!” podczas, gdy komuniści mówią: „bierz!” Ale żeby „dawać”, to najpierw trzeba mieć. Wynika stąd, że Panu Jezusowi w żadnym razie nie można przypisać pragnienia likwidacji własności prywatnej, od czego przecież zaczyna się wszelki komunizm. Zatem, w żadnym sposobie, nawet „w sensie socjologicznym”, jak asekurancko zaznacza papież Franciszek, żadnego „komunizmu” przypisać Mu nie można.
Ciekawe czy papież Franciszek jest tak mało spostrzegawczy, że nie jest w stanie zauważyć tych różnic, których dostrzeżenie nie przekracza przecież możliwości umysłu ludzkiego, czy też je dostrzega, ale udaje, że jest inaczej, pour epater les bourgeois, co najwyraźniej musi mu sprawiać jakąś perwersyjną przyjemność?

 

Stanisław Michalkiewicz

Biskupi niemieccy w Rzymie – „ad limina Apostolorum”


Przez prawie tydzień 62 biskupów niemieckich przebywało w listopadzie w Watykanie w ramach kanonicznej wizyty „ad limina”. W centrum wszystkich spotkań były propozycje dotyczące reform w Kościele, wysunięte w ramach tzw. Drogi Synodalnej. 17 listopada papież przyjął wszystkich biskupów na specjalnej audiencji. Dzień później odbyło się spotkanie, w którym uczestniczyli prefekci niektórych dykasterii Kurii Rzymskiej,  a prowadził je kard. Pietro Parolin. Nie było na nim papieża Franciszka.
Abp Georg Baetzing, biskup Limburga i przewodniczący Konferencji Episkopatu przedstawił tematy dyskutowane na zgromadzeniach Drogi Synodalnej, a mianowicie:  władza i podział władzy w Kościele – uczestnictwo wspólnotowe i planowanie misji; życie kapłańskie dzisiaj; kobiety w posługach i urzędach kościelnych; życie w  związkach – przeżywanie miłości w seksualności i w relacjach par.
Następnie wysłuchano sprawozdań teologicznych kard. Luisa Francisca Ladarii, prefekta Dykasterii Nauki Wiary, oraz kard. Marca Ouelleta, prefekta Dykasterii ds. Biskupów. Obaj kardynałowie jasno i szczerze mówili o obawach i zastrzeżeniach dotyczących metodologii, treści i propozycji Drogi Synodalnej. Zaproponowali też, by dla dobra jedności Kościoła i jego misji ewangelizacyjnej włączyć wnioski Drogi Synodalnej w synod Kościoła Powszechnego. Wskazali „czerwone linie”, których nie wolno przekraczać, w tym sprawy dotyczące święceń kapłańskich kobiet oraz udziału świeckich w wyborze biskupów. Biskupi usłyszeli też, że nie wolno im podejmować decyzji zastrzeżonych dla papieża oraz kurii rzymskiej.
Z treści komunikatu opublikowanego po tym spotkaniu wynika, że Stolica Apostolska zgłosiła zasadnicze wątpliwości we wszystkich decydujących kwestiach doktrynalnych i konstytucyjnych: w dziedzinie podstawowej struktury biskupiej Kościoła oraz antropologii i etyki seksualnej, proponowanych przez Drogę Synodalną.
Biskup Baetzing odnosząc się do wspólnego komunikatu w którym napisano, że „ze strony wszystkich widoczna była pełna świadomość, że są w drodze z całym świętym i cierpliwym Ludem Bożym”, na konferencji prasowej zaznaczył, że „w rzeczywistości Lud Boży w Niemczech jest bardzo niecierpliwy, nie jest cierpliwy”. Powiedział też, że uczestnicy Drogi Synodalnej chcą pozostać katolikami (wielu uważa że ta droga prowadzi wprost do protestantyzacji Kościoła w Niemczech), „ale chcemy być katolikami inaczej”.  Wypowiedź tę można uznać za symbol całej wizyty niemieckich biskupów w Watykanie. Jak to „inaczej” w realiach życia Kościoła katolickiego w Niemczech wygląda, widzi jasno każdy katolik w tym kraju żyjący…
Krytycznie nastawiony do Drogi Synodalnej bp Stefan Oster z Passau napisał: „W dalszym przebiegu drogi synodalnej interwencje rzymskie muszą być brane pod uwagę”. Czy jednak „muszą”, to się okaże, bo ustalenia drogi synodalnej już są powoli wprowadzane w niektórych diecezjach. Biskup Baetzing  stwierdził, że biskupi niemieccy wracają do domu „z ulgą i z niepokojem”. Interesujące, jak do zastrzeżeń Stolicy Apostolskiej odniesie się piąte i ostatnie zgromadzenie synodalne w marcu 2023 roku. Kto bardziej się ucieszy z końca tego całego procesu, biskupi czy wierni? - trudno powiedzieć. Kościół w Niemczech traci ogromnie dużo swoich członków. Argumentowanie, że to niemal wyłącznie z powodu skandali pedofilskich, jest dość słabe. Czy niemieccy katolicy chcą faktycznie być „katolikami inaczej”? Wydaje się, że coraz więcej z nich w ogóle nie chce być katolikami w „takim Kościele”, jaki chce „zbudować” na nowo grupa funkcjonariuszy z różnych instytucji kościelnych i część biskupów, bo wielu z nich myśli inaczej, i wielu w głosowaniach podczas zgromadzeń synodalnych jest pod silną presją „środowiska i mediów”.  Inicjatywa świeckich „Neuer Anfang” uważa, że zadaniem biskupów po owej wizycie jest „uporządkowanie całego tego bałaganu jakim stały się postulaty Drogi Synodalnej”.
Ks. Jerzy Grześkowiak

4. Adventssonntag A.

Geheimnisvolle Menschwerdung Gottes

 

  Die meisten Christen haben diese Bibelverse schon als kleine Kinder kennen gelernt. Vielleicht bei einem Krippenspiel, vielleicht beim Betrachten einer Weihnachtskrippe, vielleicht beim Vorlesen aus der Kinderbibel durch Eltern oder Großeltern. Die Worte sind eigentlich zu hoch für die Kinder. Aber auch für große Gotteskinder, also für uns Erwachsene, sind sie so unfassbar, dass man ins Grübeln kommen müsste. Doch kleine Kinder können erstaunlich gut damit umgehen. Sie treuen dem Himmel jederzeit Wunder zu und verstehen den Besuch eines Engels und die Ankündigung eines Baby als eine herrliche Geschichte von Gottes Liebe. Erinnern wir uns doch öfter einmal, wie wir als kleine Kinder vor Krippen und Engelbildern standen und staunten. Besseres können wir auch als Erwachsene nicht tun.


    Die Kindheitsgeschichten der Evangelien sind keine nüchternen Berichte. Sie sprechen die beziehungsreiche Sprache der Bibel. Darin ist das Glaubensbekenntnis zu Jesus ausgedrückt: nicht mit theologischen Begriffen, sondern in Form einer Erzählung. Das entspricht biblischem Empfinden. Um etwas zu erklären, erzählt man gern eine Geschichte. Auch Jesus hat das mit seinen  Gleichnissen getan. Erzählungen sind immer vielschichtig. Um sie ganz zu verstehen, darf man nicht nur nach den nackten Tatsachen fragen. Man muss sie meditieren, die Bilder zum Sprechen bringen, auf die tieferen Bedeutungen horchen, die mitschwingen.


    Wer ist Jesus wirklich? Er ist wahrer Gott und wahrer Mensch, unser Bruder und doch zugleich Gottes Sohn. Kann man diese seine Doppelnatur eindringlicher veranschaulichen als mit dem Bild der geistgewirkten Empfängnis? Da ist Jesus ganz Marias Kind, ganz „Menschenkind“ – und zugleich ganz Gottes Sohn; sein eigentlicher, tieferer Ursprung liegt in Gott. Man darf das nicht missverstehen: Jesus ist kein „Göttersohn“ oder „Halbgott“, wie es sie in den Göttersagen der Griechen und Römer gab, wo gelegentlich ein Gott mit einer menschlicher Frau ein Kind zeugte. Eine solche Vorstellung passt überhaupt nicht zum biblischen Gottesbild. Vielmehr beginnt mit Jesus die „neue Schöpfung“! Der „Schöpfer Geist“ vollbringt in Maria das Wunder der Neuschöpfung, die geistgewirkte Empfängnis. Jesu Kommen in die Welt ist etwas ganz Einschneidendes. Es lässt sich nur vergleichen mit der Schöpfung am Anfang aller Zeit. Jesus ist hoffnungsvoller Neuanfang in der verworrenen menschlichen Geschichte. Er bringt einen neuen Geist in die Welt. Kann man das schöner ausdrücken als dadurch, dass er selber „durch“ das Wirken des Heiligen Geistes“ zur Welt kommt!


    Handelt es sich in dieser Erzählung nur um Bilder oder um wirkliches Geschehen? Was ist denn wirklich geschehen? Hat Maria ihr Kind Jesus tatsächlich als Jungfrau, „durch das Wirken des Heiligen Geistes“ empfangen? Diese Frage drängt sich auf. Viele Ausleger der Bibel sind geneigt, die Erzählungen der Kindheitsevangelien eher symbolisch zu deuten, als „Glaubensbekenntnis in Bildern“, während kirchlich-amtliche Äußerungen hierzu an einem wörtlichen Verständnis festhalten.


    Die Frage ist nicht leicht zu entscheiden. So wie die Erzählung dasteht, gewinnt man den Eindruck: Der Evangelist will von Vorgängen berichten, die sich wirklich so zugetragen haben. Das möchte ich ernst nehmen. Und so glaube ich auch! Doch ich verstehe auch die Zweifel und Einwände vieler, die beispielsweise fragen: Widerspräche es denn Gottheit oder der Heiligkeit Jesu, wenn er auf ganz normale Weise gezeugt worden wäre? Er war doch ganz ein Mensch!


    Dem Zweifler möchte ich sagen: denke daran, dass „für Gott nichts unmöglich ist“ (Lk 1,37)! Wenn Gott ein Mensch wird, muss man dann nicht mit Wundern rechnen? Andererseits meine ich aber: Mann  sollte aus der „Jungfrauengeburt“ keine Frage machen, mit der der Glaube steht oder fällt, und einem, der zweifelt, nicht verurteilen. Entscheidend ist doch, ob ich wirklich glaube, dass Jesus der Christus, der Sohn Gottes ist, und ob ich ihn als meinen Herrn und Erlöser annehme. Das bleibt gültig, auch wenn er in seiner menschlichen Natur aus der ehelichen Vereinigung seiner Eltern hervorgegangen wäre.


    Immer ist der Glaube von Menschen nötig, um Gottes Wirken Raum zu geben. Und so bewundere ich auch den Glauben Josefs und sein „Ja“ zu den Plänen Gottes. Auf einen Traum hin zu glauben, dass Maria ihm nicht die Treue gebrochen hatte, sondern auf rätselhafte Weise zum Werkzeug Gottes geworden war, entgegen allen bürgerlichen Gepflogenheiten jetzt Maria anzunehmen und  ihrem Kind, das nicht sein eigens war väterliche Fürsorge zu geben, dazu gehört viel Mut und Vertrauen. Wortlos, ohne zu fragen oder zu zweifeln, handelt Josef. Auf solchen Glauben baut Gott sein Werk!

 

Dr. Jerzy Grzeskowiak

Impuls na III niedzielę Adwentu 2022

 

Cztery adwentowe świece

W pokoju na stole płonęły spokojnie cztery świece.
Było tak cicho, że było słychać, jak rozmawiają między sobą.

Pierwsza powiedziała:
„Ja jestem POKÓJ! Niestety ludzie nie potrafią mnie chronić. Myślę, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zgasnąć.”
I płomień tej świecy zgasł.

Druga powiedziała: 
„Ja jestem WIARA! Niestety nie jestem nikomu potrzebna. Ludzie nie chcą o mnie nic wiedzieć. Nie ma sensu, żebym dalej płonęła.”
Ledwie to powiedziała, lekki powiew wiatru zgasił ją.

Bardzo smutna trzecia powiedziała: 
„Ja jestem MIŁOŚĆ! Nie mam sił już dalej płonąć. Ludziom  nie zależy na mnie, i nie chcą mnie rozumieć. Nienawidzą najbardziej tych, którzy ich kochają, ich najbardziej – swoich bliskich.”
I nie czekając długo i ta świeca zgasła.

Nagle…

Do pokoju weszło dziecko i zobaczyło trzy zgasłe świece. 
Przestraszone zawołało: „Co robicie? Musicie płonąć – boję się ciemności”. 

I zapłakało.

Wzruszona czwarta świeca powiedziała: 
„Nie bój się i nie płacz! Dopóki ja płonę, zawsze możesz zapalić tamte trzy świece: Ja jestem NADZIEJA!”

Z błyszczącymi pełnymi łez oczami dziecko wzięło świecę i zapaliło nią trzy pozostałe płomienie.

Niech nigdy w naszych sercach nie zgaśnie Nadzieja!

I każdy z nas, jak to dziecko, niech będzie narzędziem gotowym swoją nadzieją zawsze rozpalić Wiarę, Miłość i  Pokój!!!

Z serdecznymi życzeniami dobrego, owocnego i błogosławionego Adwentu -
 

ks. Jerzy Grześkowiak

Seks po chrześcijańsku (10)
Godność i świętość intymnych aktów małżeńskich

 

Poprosił kobietę o Boga
i ona mu Go dała,
bo nie ma nic w niebie i na ziemi,
czego miłość nie mogłaby dać.
Paul Claudel

 

Seksualność, przenikając samą wewnętrzną istotę osoby ludzkiej, jest podporządkowana miłości małżeńskiej łączącej mężczyznę i kobietę. W Katechizmie Kościoła Katolickiego czytamy: „W małżeństwie cielesna intymność małżonków staje się znakiem i rękojmią komunii duchowej” (KKK 2360). Godność płciowości i pożycia seksualnego w małżeństwie została jasno i dobitnie zaakcentowana w następującej wypowiedzi Soboru Watykańskiego II:

 
Akty, przez które małżonkowie jednoczą się z sobą w sposób intymny i czysty, są uczciwe i godne; a jeśli spełniane są prawdziwie po ludzku, są oznaką i podtrzymaniem wzajemnego oddania się, przez które małżonkowie ubogacają się sercem radosnym i wdzięcznym (KDK 49).


Wbrew uprzedzeniom i niesłusznym atakom krytyków Kościoła płciowość jest także dla chrześcijanina źródłem radości i przyjemności, szczęścia cielesnego i duchowego. Współżycie seksualne małżonków jest szczególnym wyrazem miłości, jest darem osoby dla osoby, tak intensywnym i uszczęśliwiającym, że ich zjednoczenie ciał i dusz przeżywane jest jako „szczyt rozkoszy” (orgazm seksualny), jako ekstaza. To uszczęśliwiające doświadczenie jest odczuwane jako wyjście z siebie i pełne utożsamienie się z umiłowanym człowiekiem. Tullo Goffi wnika w sens i intensywność tego wydarzenia pisząc:


„Seksualizm jest zaangażowaniem całego „ja” w oddaniu siebie w darze innemu. I właśnie w tej perspektywie trzeba interpretować sam orgazm seksualny, powodujący chwilowy stan nieświadomości. Oznacza on, że „ja” w swojej integralnej całości wyrzeka się własnej tożsamości, żeby zatracić się w „ty”. Seksualizm jest doświadczany i interpretowany jako jednoczesna funkcja pożądania i zabawy w ramach odkrycia pełnej „bezinteresowności” dwóch osób zjednoczonych w wielkiej miłości, jako rytm, który wydobywa całą polifonię z dwóch ciał połączonych jednym pragnieniem. Seksualizm, nie jako podporządkowany banalnej przyjemności, ale jako dążenie do duchowego zadowolenia międzyosobowego, nie-wyrażalnego, nie-wypowiedzianego, które wymaga zagubienia „ja”, tak żeby przynajmniej zbliżyć się do skądinąd utopijnej wspólnoty” ( T. Goffi, Seksualizm i celibat dzisiaj, w: Perspektywy i problemy teologii moralnej, red. B. Olszewski, tłum. T. Mieszkowski, Warszawa 1982 s. 290).


Ze względu na to „wyjście z siebie” i osiągnięcie zjednoczenia z innym („jedno ciało” – Rdz 2,24), zrozumiałe jest, dlaczego ekstazę mistyczną opisywano niekiedy w terminach rozkoszy erotycznej. Z tej samej racji chrześcijanin winien traktować seksualne zjednoczenie małżeńskie jako coś innego i wyższego niż przyjemność, a mianowicie jako przeżycie religijne, jako symbol zjednoczenia z Bogiem, znak spotkania z Duchem Świętym, symbol intymnej więzi Chrystusa z Kościołem. Prawdziwy „duch miłości” otwiera przed życiem seksualnym perspektywę miłości nadnaturalnej, niejako uzdalnia je i przysposabia do tego, że przez nie człowiek jednoczy się także z Bogiem w Chrystusie. Współżycie seksualne może zatem mieć wymiar religijny, co więcej ono ma także rys sakramentalny, ponieważ aktywność seksualna zyskuje swoje prawdziwe znaczenie tylko w sakramentalnym małżeństwie chrześcijan.


W sakramentach Kościoła, aczkolwiek każdy z nich jest inny i spełnia inne funkcje, istotne są dwa fundamentalne elementy: zewnętrzny znak sakramentalny (np. polanie wodą w chrzcie, uczta, czyli chleb i wino w Eucharystii, namaszczenie olejem w sakramencie chorych, nałożenie rąk w święceniach prezbiteratu) i niewidzialna obecność miłującego Boga, który obdarza człowieka łaską zbawienia w jakimś węzłowym momencie jego życia. A co jest znakiem widzialnym sakramentu małżeństwa? 
Specyficzny charakter tego sakramentu zawsze sprawiał teologom trudności w tym zakresie i historia notuje przeróżne opinie. Po wiekach poszukiwań i klarowania się pojęć można powiedzieć, że według dzisiejszej świadomości Kościoła zewnętrznym znakiem sakramentu małżeństwa w chwili jego zaistnienia jest zawarcie przymierza małżeńskiego, czyli słowo przyrzeczenia miłości i wierności wypowiedziane prze oboje poślubiających się. Istotnym znakiem sakramentalnym jest zatem słowo wyrażające nieodwołalne przymierze, czyli także owa stojąca za tym słowem miłość narzeczonych i ich wzajemny dar z siebie, z darem poprzez ciało włącznie. Patrząc nieco szerzej można, jak sądzę, powiedzieć, że znakiem sakramentalnym małżeństwa przy jego zaistnieniu są oboje małżonkowie jako osoby i ich miłość obejmująca ducha i ciało.


Sakramentalności małżeństwa nie można jednak zawężać tylko do momentu zawarcia małżeństwa. Również to wszystko, co dzieje się potem we wspólnocie życia obojga małżonków, nie jest tylko skutkiem sakramentu, ta sakramentalność trwa nadal. Jak długo małżonkowie żyją ich związek jest zawsze sakramentem Chrystusa i Kościoła, czyli znakiem symbolizującym mistyczną więź miłości, która z Chrystusa i Kościoła kształtuje jedno ciało. Stąd mówi się o małżeństwie jako „sakramencie trwałym”. A zatem kolejne pytanie: Co jest widzialnym znakiem małżeństwa jako „sakramentu trwałego”? (C.d.n.)


Ks. Jerzy Grzeskowiak


Niechaj głębię twych oczu dusza moja wita,
Gdy się w nie wdziera w szaleńczym zapędzie,
Aż – zbawcza ich modlitwa najtkliwiej obmyta –
Przejrzysta, hartowniejsza zwrócona mi będzie (…)

Łączyć się – serce czyniąc ładu rajem –
Jak dwa złote witraże w absydy wgłębieniu,
Co krzyżuje swe blaski, odmienne w odcieniu,
I Przenikają się wzajem (…)

Żyjmy jak dwoje ludzi pogrążonych w modłach,
Ślących wzajem ku sobie wyciągnięte ręce (…)

Ilekroć myślę o twojej dobroci,
Tak prostej a głębokiej,
Myśl wnet się zmienia w modlitwę do ciebie (…)

Szczęśliwiśmy, gdy trwamy w uścisku zamknięci:
Jego moc sprawia, żeśmy prawie święci!
Przez tkanki naszych ciał przeziera blask miłości!
Dlatego tak nas wabi ogród cielesności.


Emil Vaerheren

Święta Barbara    
         

Jedną z wiodących postaci w Adwencie jest św. Barbara. Człowiek łatwo ulega pokusie koncentracji na tym co zewnętrzne, przy czym nie dostrzega się istoty rzeczy. Ta skłonność współcześnie nabiera na sile, ale nie jest czymś nowym. Związana jest po prostu z naszą ludzką kondycją. Dawniej próbowano temu zapobiegać tworząc i opowiadając legendy. Słowo legenda pochodzi z łacińskiego legere = czytać, a dokładniej: jakiś opis tak czytać, by odczytać także to, co jest „pomiędzy liniami” (intus legere); wtedy zrozumie się i pojmie (intelligere), o co chodzi w istocie danej sprawy. Idzie więc o skupienie uwagi na tym, co wewnętrzne. Sam opis i historyczne aspekty są wtedy drugorzędne, służą jedynie uprządkowaniu w świecie faktów, bo w legendzie idzie także o fakty, aczkolwiek może nie zawsze historyczne, idzie o prawdę wewnętrzną. Ta reguła odnosi się także do legend o św. Barbarze.

 

Na słynnym obrazie Rafaela „Madonna sykstyńska” obok papieża Sykstusa II klęczy święta Barbara. To dowodzi wielkiego kultu i popularności tej świętej. Jej postać spowita jest mrokami historii. Żyła pod koniec III wieku w mieście Nikomedia w Małej Azji (dzisiejsze Izmir/ Turcja - niedaleko Istambułu) albo w Hierapolis (dzisiaj Baalbek/Libanon). Jej ojciec Dioskuros, bogaty poganin, chcąc za wszelką cenę przeszkodzić, by jego córka zetknęła się z chrześcijaństwem, zbudował obok pałacu ogromną wieżę i tam ją umieścił, dbając o jej wychowanie i wykształcenie.  Zrządzeniem łaski Bożej odwiedził ją potajemnie słynny Orygenes (185-254) i pouczył o wierze chrześcijańskiej. Przekonana o jej słuszności, postanowiła żyć z Chrystusem, poprosiła o chrzest i potajemnie go przyjęła. Złożyła także ślub dozgonnego dziewictwa.


Pewien młody bogaty poganin zamierzał ją poślubić, co bardzo ucieszyło ojca. Gdy jej to zakomunikował, Barbara prosiła o zwłokę i czas do namysłu. Gdy ojciec nalegał na ślub, wzmocniona modlitwą wyznała, że została chrześcijanką i nigdy nie wyjdzie za mąż. Ojciec rozwścieczony postawił ją przed wyborem – albo wyrzeknie się wiary chrześcijańskiej, albo śmierć. Barbara nie ulękła się i nie ugięła. Wtedy ojciec wydał ją sędziom. Najpierw poddano ją biciu i torturom. Ale w więzieniu nocą cudownie uzdrowił jej rany anioł. Następnego dnia poddano ją jeszcze bardziej wyszukanym torturom: przypalanie ogniem, obcięcie piersi, nago wleczono ją ulicami miasta. Umocniona łaską Boga w milczeniu znosiła ból, hańbę i wstyd. Trzeciego dnia skazano ją na śmierć, na bliskim wzgórzu jej własny ojciec ściął jej głowę. Według jednych źródeł stało się to w r. 306 za czasów Cesarza Maximinusa Daji, według innych wcześniej za cesarza Deciusza (249-251).


W pobożności ludowej św. Barbara zyskała ogromną popularność. Uchodzi za patronkę wielu stanów: zawodów budowlanych, górników, artylerzystów, żołnierzy, producentów kapeluszy, rzeźników. Wzywana jest przez młode dziewczyny i przez ludzi starszych modlących się o dobrą śmierć. 


Szczególną czcią cieszy się święta Barbara u polskich górników na Śląsku, ale nie tylko tutaj. Jesienią 2010 r. zakończono w Szwajcarii borowanie tunelu Gottharda o długości 57 km przeznaczonego dla transportu kolejowego.  Poruszającym momentem dokumentowanym także w telewizji była scena, gdy jeden z górników z drewnianą figurą św. Barbary w dłoniach przechodził przez łączący dwie części tunelu otwór i umieścił ją na specjalnym ołtarzyku. Św. Barbara jest dla górników symbolem opiekuńczej mocy Boga w obliczu grożących im w każdym dniu pracy niebezpieczeństw. Reporter przekazał wtedy także wypowiedź jednego z górników: „Dla mnie ważne w życiu są dwie kobiety: moja ukochana żona i św. Barbara, patronka górników”. Jak niebezpieczna jest praca górników, to dokumentują złożone w ołtarzu fotografie siedmiu kolegów, którzy ulegli śmiertelnym wypadkom przy budowie tego tunelu.


Z liturgicznym wspomnieniem św. Barbary związane są popularne zwyczaje: w kopalniach zapala się światło św. Barbary, a w rejonie Salzburga górnicy otrzymywali dawniej „chleb św. Barbary”.  Współcześnie praktykowana jest „gałązka św. Barbary” - w dniu jej wspomnienia ścina się gałązki wiśni, jabłoni, brzozy lub forsycji i wstawia do wypełnionej wodą wazy. W ciepłym mieszkaniu wkrótce rozwijają się pączki i po trzech tygodniach - dokładnie na święta Bożego Narodzenia – rozkwitają przypominając słowa proroka Izajasza: „I wyrośnie różdżka z pnia Jessego, wypuści się odrośl z jego korzeni” (Iz 11,1).


W legendach o św. Barbarze ważne są dwa atrybuty: wieża i gałąź.


Wieża nie jest tu symbolem schronienia i bezpieczeństwa, lecz zamknięcia, więzienia, izolacji, odosobnienia. Właściwie jest ona symbolem zła. Dioskuros nie chciał nic słyszeć o Ewangelii Jezusa, którą zachwyciła się Barbara. Dlatego odseparowuje ja, wyklucza ze wspólnoty, z rodziny, z miasta. Zło zawsze izoluje! Wyrządza szkodę wspólnocie. Grzech odłącza człowieka najpierw od Boga. Ale ponieważ Bóg jako Stwórca i Zbawiciel należy do „istoty” człowieka, odłączenie się od Boga skutkuje także zaburzeniem komunikacji międzyludzkiej, zrywaniem więzów z ludźmi i rzeczami. Grzesznik zostaje sam z sobą, a właściwie zamyka się przed samym sobą, bo Bóg jest wpisany w jego rdzeń. Zatem grzesznik ma trudności z akceptacją siebie samego. I tak grzech staje się więzieniem. Znakiem tego jest właśnie wieża.


Wieża jest też symbolem dla św. Barbary. Ale – jak mówi legenda – wieża miała trzy okna; przez nie przenikała do celi Barbary łaska Trójcy Świętej. Anioł przynosi jej także Komunię św. W ten to sposób wieża traci swoją złowrogą moc, nie spełnia więcej funkcji wyłączania, zamknięcia, więzienia. Staje się bezsensowna. Takie doświadczenie przeżył już psalmista: „Bo z Tobą zdobywam wały. Mur przeskakuję dzięki mojemu Bogu” (Ps 18,30).


Suche, nagie gałązki w mieszkaniu, które wnet się zazielenią, wypuszczą listki i zakwitną są przeciwieństwem wieży. I przeciwieństwem tego, co w grudniowe dni dzieje się na zewnątrz: wczesny zmrok, coraz krótsze dni, zimno, monotonna biel pokrywy śniegu na skutej mrozem ziemi.


Ale najniższy punkt w dolinie jest równocześnie miejscem, gdzie zaczyna się wspinaczka na szczyty. Święto Bożego Narodzenie obchodzi się nie bez głębszego sensu w czasie zimowego przesilenia. Odtąd dni będą dłuższe. Pośród ciemności zaczyna jaśnieć światło, z obumarłego powstaje nowe życie - z martwego pnia Jessego wyrasta nowy pęd, „zielona różdżka” symbolizująca zapowiadanego Mesjasza. „Pień Jessego” – to dom królewski Dawida; Jesse był bowiem ojcem króla Dawida, z którego to rodu wywodzi się Jezus Zbawiciel. Gałązka św. Barbary jest zatem symbolem cudu Wcielenia Boga, a legenda o niej opowieścią o nadziei, którą jest Jezus – Wcielony Syn Boży. 


Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Wszyscyśmy blisko otchłani

i każdemu z woli Boga
podwinąć się może noga,

lecz wiedz: diabeł spęta w lesie,
Jezus na światło wyniesie.

A światłość już niedaleko:
w grudniu się narodzi Dziecko,

co jednym wzniesieniem dłoni
świat ku światłości nakłoni.

Spójrzcie, jak pierzchają cienie!
Płynie Boże Narodzenie!

W purpurze, w złocie, w lazurze
Anioł dmie w trąbę na chmurze:

radość, radość niedaleko,
radość, co pychę uśmierca…

„Jezu cichy i pokornego serca,
uczyń serca nasze według serca Twego”.

 

Konstanty Ildefons Gałczyński

L I S T
RZYMSKOKATOLICKIEGO EPISKOPATU UKRAINY
DO DUCHOWIEŃSTWA I WIERNYCH 
KOŚCIOŁA KATOLICKIEGO W POLSCE

 

II Niedziela Adwentu, jest wielkim dniem solidarności Wspólnoty Kościoła w Polsce wobec Wspólnoty Kościoła na Wschodzie, a w tym roku w szczególny sposób w Ukrainie. To już po raz dwudziesty trzeci Polacy spoglądają w stronę Wschodu, aby dać piękne świadectwo pamięci o żyjących tam katolikach, którzy mimo trudności i wielu przeciwności zachowali wiarę. Uczynili to z wielkim poczuciem swojej tożsamości i jedności z całym Kościołem Powszechnym. Nigdy nie zerwali łączności ze Stolicą Apostolską i nie wyrzekli się wiary, a wielu stając w jej obronie cierpiało dla imienia Jezus, przyjmując karę więzienia, upokorzenia i zabrania możliwości kształcenia się. Wielu, a nie jest to mała liczba, ponieśli śmierć, składając swoje życie jako kamień węgielny Kościoła i przykład niezłomności. Postawę ich można zamknąć słowami św. Pawła Apostoła, który w Liście do Filipin pisał: „Dla mnie bowiem żyć - to Chrystus, a umrzeć - to zysk.” (Flp 1,21). I rzeczywiście tak się stało. Ich cierpienie, ufamy w to bardzo mocno, okazało się dla nich zyskiem, bo jak podpowiada nam wiara, przyznając się do Boga, otrzymali z Jego ręki nagrodę. Dostrzegamy ją i widzimy w zbawieniu, które stało się ich udziałem w gronie świętych i błogosławionych, oraz w owocu ziemskim ich ofiary, jakim było odnowienie struktur Kościoła po upadku reżimu komunistycznego.
Biedny, zniszczony i rozproszony Kościół podjął wielką drogę wolności. Od samego początku nie była ona łatwa. Trzeba było bowiem odzyskiwać i odbudowywać kościoły. Trzeba było zatroszczyć się o powołania kapłańskie i zakonne. Trzeba było duszpastersko zatroszczyć się o wiernych. Dzisiaj możemy stwierdzić, że temu zadaniu Kościół sprostał. Było to możliwe w dużej mierze dzięki kapłanom i osobom zakonnym przybyłym z Polski. To oni stanęli obok nielicznych miejscowych duszpasterzy i podejmując wielki trud duszpasterskiej posługi, dzieląc niewygody i pokonując wszelkie przeszkody ze strony władzy, dali nowe oblicze Kościołowi. Stało się tak, ponieważ za nimi solidarnie stanęły ich wspólnoty diecezjalne i zakonne, parafie w których kiedyś pracowali i z których pochodzili. Dzięki ich posłudze nawiązały się więzy przyjaźni pomiędzy wspólnotami parafialnymi. Trwają one nadal i są świadectwem i obrazem żywej Ewangelii miłości i troski o bliźnich będących w potrzebie. 
W tym miejscu przychodzą na myśl słowa św. Pawła Apostoła zapisane w Liście do Kolosan: „A wszystko, co czynicie w słowie lub w uczynku, wszystko czyńcie w imię Pana Jezusa, dziękując Bogu i Ojcu przez niego.” (Kol 3,17). Zatem pouczeni słowem Apostoła dziękujemy Kościołowi w Polsce za okazaną braterską miłość na przestrzeni tych ponad 30 lat wolności Kościoła w Ukrainie. To podziękowanie jest pierwszym, jakie dzisiaj chcemy jako Episkopat Kościoła Rzymsko-Katolickiego w Ukrainie wypowiedzieć i pozostawić pośród Polaków, którzy nie będąc najbogatszymi na świecie, potrafili się podzielić z jeszcze biedniejszymi.
Idąc dalej, chcemy zwrócić uwagę na hasło tegorocznego Dnia Modlitwy i Pomocy Kościołowi na Wschodzie, jakim jest: „Posłani w pokoju Chrystusa”. Pośród trwającej wojny w Ukrainie jest ono dla nas światłem nadziei, a zarazem dumą z postawy Polaków. Pan Jezus powiedział: „Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili.” (Mt 25,40). Zatem kolejny raz wypowiadając słowo dziękujemy, wypełniamy je treścią ewangelicznej miłości, jaką okazaliście w tych ostatnich miesiącach, gdy nakarmiliście głodnych, spragnionym daliście pić, przybyszów przyjęliście, nagich przyodzialiście i chorym podaliście pomocną dłoń. Uczyniliście to w swoim domu, któremu na imię – Polska. Za tę postawę bądźcie błogosławieni i weźcie w posiadanie obiecane przez Boga królestwo – prawdy, pokoju i sprawiedliwości. 
Jesteśmy głęboko wzruszeni Waszą stałą życzliwością, solidarnością i jakże konkretną pomocą. Taka postawa jest wyrazem żywej wiary, bo jak powiada Apostoł Jakub: „Wiara bez uczynków jest martwa. Bo jaki z tego pożytek, bracia moi, skoro ktoś będzie utrzymywał, że wierzy, a nie będzie spełniał uczynków?” (Jk 2,14). Zatem wraz z całą wspólnotą Kościoła w Ukrainie dziękujemy i prosimy nadal pamiętajcie o nas. Wasza życzliwa pamięć niech przejawia się w modlitwie błagalnej o szybkie zakończenie wojny i nastanie pokoju, ale również, o co z pokorą ośmielamy się prosić, także w ofiarach i darach materialnych. 
Zdajemy sobie sprawę, że i wam jest trudno żyć. Pomyślcie jednak o waszych braciach i siostrach w wierze, którzy stoją na progu katastrofy humanitarnej, związanej ze zniszczeniami infrastruktury energetycznej, a co za tym idzie, lękiem i strachem przed nadchodzącą zimą. Już dzisiaj wszyscy doświadczamy braku prądu, a konsekwencją tego jest brak ciepła i wody. W całej praktycznie Ukrainie można z niego korzystać tylko 4 godziny na dobę. Są również miejsca, gdzie nie ma go całymi dniami. Zatem zbliża się do nas wróg, którego imieniem jest zimno, paraliż komunikacyjny i strach. Dzisiaj wojna to nie tylko front, gdzie toczą się walki przynoszące śmierć i raniące żołnierzy i osoby cywilne, ale również paraliż codziennego życia.
Święty Jan Paweł II powiedział: „Wierzę, że im bardziej się kocha, tym więcej się czyni, gdyż miłości, która nie jest niczym więcej niż uczuciem, nie mógłbym nawet nazwać miłością”. Prosimy was o tę właśnie miłość wyrażoną we wsparciu materialnym. Ono pomoże nam zabezpieczyć podstawowe potrzeby, takie jak chociażby zakup agregatów prądotwórczych, dzięki którym w naszych parafiach będziemy mogli zorganizować miejsca schronienia dla naszych wiernych, aby w krytycznym momencie mogli się ogrzać czy ugotować ciepły posiłek. 
W czasie tak wielkiego doświadczenia, kiedy wojna pozostawia po sobie śmierć, cierpienie i zgliszcza, wspólnota Kościoła w Ukrainie nie jest sama, bo jest z nią Kościół w Polsce. Jesteście z nami od 24 lutego, gdy rozpoczęła się wojna. Trudno jest dzisiaj podsumować w liczbach otrzymaną pomoc, ale jest ona wielka, tak jak wielkie są serca Polaków. Prosimy bądźcie nadal blisko nas! Ta nasza prośba, którą kierujemy do Kościoła w Polsce, czyniąc to na ręce Episkopatu Polski, jest apelem lęku i trwogi o przetrwanie. Tak więc dziękujemy kolejny raz za dar modlitwy i pomoc finansową, jaką wesprzecie nas w II Niedzielę Adwentu. Na dzień dzisiejszy, wdzięczność naszą możemy najskuteczniej wyrazić poprzez modlitwę za ludzi dobrej woli. 
Niech za wszelkie dobro nam okazane błogosławi Was Bóg, Ojciec Miłosierdzia i ochrania Najświętsza Maryja Panna, nasza wspólna Królowa i Matka.

 

Rzymskokatoliccy Biskupi Ukrainy 
zebrani na plenarnym posiedzeniu 
Konferencji Episkopatu Ukrainy 

Lwów, 25 listopada 2022 roku

Adwentowe czuwanie

 

Z pierwszą niedzielą Adwentu rozpoczyna się w życiu wspólnoty chrześcijan Nowy Rok Kościelny. Kościół wita go nie petardami, hukiem wystrzałów, szampanem i proklamacjami, lecz cicho i skromnie, prawie niezauważalnie. Ale orędzie w tym dniu głoszone ma wagę ogromną: to wieść o Adwencie, czyli o przyjściu Boga do nas.
„Zbudź się, człowieku, bo dla Ciebie Bóg stał się człowiekiem” – pisał św. Augustyn. Te słowa, zanotowane tyle wieków temu, nie tracą na aktualności. Bo faktycznie wciąż zmagamy się z ospałością, z duchowym lenistwem, inercją, brakiem duchowej refleksji.
Czy naprawdę liczymy się z przyjściem Boga w nasz świat? Czego oczekujemy od tego wydarzenia? Radosnego świętowania narodzin Jezusa? Świadomego doświadczenia bliskości Boga, Odkupiciela i Zbawcy? Powtórnego przyjścia Chrystusa na końcu czasów jako Sędziego, przed którym trzeba będzie zdać sprawę ze swego życia? Nowego Stworzenia, nowego Nieba i nowej Ziemi? Przeróżne mogą być nasze adwentowe oczekiwania i nadzieje. „Czuwajcie!” – wzywa Chrystus: 
„Uważajcie, czuwajcie, bo nie wiecie, kiedy czas ten nadejdzie. (…) Czuwajcie więc, bo nie wiecie, kiedy pan domu przyjdzie: z wieczora, czy o północy, czy o pianiu kogutów, czy rankiem. By niespodzianie przyszedłszy nie zastał was śpiących” (Mk 13, 33. 35-36).
W zaproszeniu Jezusa do czuwania zawarte są dwie ważne postawy: „oczekiwanie” i „czujność”. Czuwam, ponieważ czegoś oczekuję, na coś czekam; a prawdziwie czuwam wtedy, gdy jestem czujny. Zamiast czujności można też użyć słowa „uważność”. Papież Franciszek w adwentowym słowie na „Anioł Pański” (3.12.2019) uzupełnił tę czujność ukierunkowaną na Chrystusa o aspekt społeczny mówiąc: „Osoba uważająca to ktoś, kto w zgiełku świata nie daje się owładnąć rozproszeniu czy powierzchowności, ale żyje w sposób pełny i świadomy z troską skierowaną przede wszystkim ku innym. Dzięki takiej postawie uświadamiamy sobie łzy i potrzeby bliźniego, zauważamy również jego zdolności ludzkie i duchowe. Osoba czujna zwraca się także ku światu, starając się przeciwstawić obecnym w nim obojętności i okrucieństwu. Cieszy się zaś przejawami piękna, które również istnieją, których trzeba strzec. Być uważnym i czuwającym – to warunki wstępne, aby nie „błądzić z dala od dróg Pana.”
Czujność i czuwanie - mają różne niuanse. Może to być na przykład ostrożność lub czujna przewidywalność w obliczu konkretnych niebezpieczeństw. Duchowa postawa czujności polega na czymś głębszym. Idzie w niej o uważność, gotowość, obecność i zaangażowanie. Człowiek czuwający jest „u siebie” i „w sobie samym”, a równocześnie przerasta siebie, wykracza poza siebie, patrzy ponad ciasny krąg swojego „małego podwórka”. Jest skupiony, ale zarazem otwarty na świat i na ludzi. Nie musi wszędzie być, nie musi czynić wszystkiego, co inni czynią, ale jest gotowy do uczestnictwa, do współdziałania.
Być czujnym! Są w życiu sytuacje, gdy czuwanie przychodzi z trudem – gdy jesteśmy zmęczeni, przepracowani, „wykończeni”, gdy nasze fizyczne i psychiczne energie są zużyte i potrzebujemy bezwzględnie jakiejś twórczej przerwy. Znają to dobrze kierowcy. Po wielogodzinnym prowadzeniu auta koncentracja słabnie, grozi niebezpieczeństwo opóźnionego reagowania. Różne środki pobudzające, np. „mała czarna kawa”, mogą pomóc, ale tylko na krótko. Brak nam świeżości i uważności.
Ale są też w życiu sytuacje, kiedy mimo zmęczenia potrafimy być czujni i wiernie czuwamy: gdy rodzice oczekują narodzin dziecka, lub gdy poważnie chore dziecko, współmałżonek, rodzice, przyjaciele oczekują naszej pomocy i obecności. Tym, co wtedy pomaga być uważnym i czuwać godzinami i dniami, nawet nocą i przez tygodnie, jest postawa wierności i miłości.  Takie czuwanie staje się błogosławionym oczekiwaniem – w nadziei i radości.
Czas Adwentu zaprasza do takiego wyczekiwania, czuwania i wypatrywania. Dla chrześcijan to czekanie nie jest jakimś niepewnym „być może”, czekaniem na „godzinę X”, w której ma wydarzyć się coś nieznanego, fantastycznego lub niesamowitego. Jest to pełne zaufania i nadziei radosne oczekiwanie na Kogoś, kogo znamy i kochamy: na Jezusa Chrystusa. Oczekiwanie Jego przyjścia można porównać do przyjścia człowieka, z którym już od dawna jest się w kontakcie telefonicznym lub listowym, ale którego jeszcze nie widzieliśmy „twarzą w twarz”, a którego chcielibyśmy zobaczyć, jak on naprawdę wygląda.
Jezusa poznajemy i spotykamy (duchowo) w wieloraki sposób: w słowie Pisma Świętego, w modlitwie, w sakramentach, we wspólnocie wiary, w sytuacjach życiowych, w których doświadczamy Jego obecności. Ale przecież coś w nas tęskni za czymś więcej, za tym, by zobaczyć Go takim, jakim jest. On przecież obiecał: 
„Idę przygotować wam miejsce. A gdy odejdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę ponownie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem” (J 14,2).
Na czas „pomiędzy” - między Jego odejściem a ponownym przyjściem - Jezus powierzył odpowiedzialność za całe swe dzieło nam wszystkim, podobnie jak czyni to w ewangelicznej przypowieści pan domu wobec sług, zanim uda się w podróż. Naszym zadaniem jest zatem mówić i działać w Jego zastępstwie, „na Jego miejscu”, według jego myśli i zamierzeń; operować słowami i czynami w Jego Duchu. Być Jego świadkami, uobecniać Go całym życiem.
Adwent wzywa do refleksji: Jak wypełnię to zadanie, by „w miejsce Jezusa” myśleć, mówić, działać jak On – w rodzinie i sąsiedztwie, w miejscu pracy, w życiu publicznym? Czy inni mogą odczytać we mnie obecność Jezusa?  Czy moje życie jest Ewangelią Jezusa, dobrze czyniącym, uwalniającym i zbawczym orędziem Jego bliskości?
Adwent to oczekiwanie na powrót Pana, rozglądanie się i szukanie znaków Jego Przyjścia, tęsknota serca taka, jaka cechowała pierwszych chrześcijan, którzy w modlitwie ustawicznie wołali: Maranatha! – Przyjdź, Panie Jezu! Przyjdź prędko! Nie zwlekaj!


ks. Jerzy Grześkowiak

 

Spotkanie

Wiem
że przyjdziesz
chociaż dopiero
adwent

poznałem Twą drogę
ukrytą
do wczoraj
i
Twoje odnajdywanie

iść
tylko iść trzeba
na spotkanie
Z Kantykiem Symeona

Emmanuelu
Mojej codzienności
Jerzy Banaśkiewicz

I niedziela Adwentu 2022
Oto jest dzień, który dał nam Pan! 


Zaproszenie do udziału w niedzielnej Eucharystii
Wszystkie dni należą do Boga. Każdego dnia mamy wielbić Stwórcę i Zbawiciela. Jednak jest dzień szczególny, który nazywamy „Dniem Pańskim”, ponieważ w tym dniu Pan Jezus Zmartwychwstał.


Niedziela jest wielkim i ważnym świętem i lekceważenie przez chrześcijanina udziału we Mszy świętej niedzielnej Kościół traktuje jako przewinienie wobec Boga, jako grzech. To nie nakaz, ale dar i przywilej, który łączy nas z Bogiem i który prowadzi nas do życia wiecznego.


Zmartwychwstały Jezus zaprasza na niedzielną Eucharystię wszystkich wierzących. Jezus czeka na nas, ponieważ pragnie naszego szczęścia. Z miłości oddał za nas  swoje życie na krzyżu.

 
On nas  zapewnił: „Oto ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata”.

 
Ten, który tęskni za spotkaniem z nami, powiedział; „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię”.

 
Ten, który kocha, rzekł: „Bierzcie i jedzcie, to jest bowiem Ciało Moje… Bierzcie i pijcie, to jest bowiem Krew Moja przelana za grzechy świata”.


Eucharystia jest drogocennym skarbem, który zostawił nam Chrystus; On daje nam sam siebie pod postaciami chleba i wina. Jest to najdoskonalsze spotkanie człowieka z Bogiem. Dlatego dla chrześcijanina nie powinno być niedzieli bez uczestniczenia we Mszy świętej.


Pierwsi chrześcijanie doskonale to rozumieli i gdy oskarżeni o łamanie prawa zakazującego im niedzielnych spotkań, mówili przed sądem – nawet w obliczu kary śmierci: „My nie możemy żyć bez niedzielnej Eucharystii!”


A jaka jest nasza postawa wobec Mszy świętej w niedzielę?

 
Zmartwychwstały Jezus czeka!


Przyczynić się w jakiś sposób do tego, by wzrosła ilość wiernych uczestniczących w niedzielnej Eucharystii, to sprawa honoru każdego duszpasterza. Jeden z nich wpadł na dobry pomysł i w liście do parafian napisał:


„Gdy się urodziłeś, do kościoła przyniosła Ciebie w swoich ramionach Twoja matka; - gdy zawierałeś związek małżeński, Twoja żona; - gdy umrzesz, przyniosą Cię tutaj Twoi przyjaciele.  - Dlaczego nie chcesz od czasu do czasu sam tutaj przyjść?”

 

Inny pomysłowy ksiądz proboszcz liczył na ciekawość czytelników i namalował w liście parafialnym kwadrat, a do tego następujące zaproszenie:


„Proszę Cię serdecznie, chuchnij na to miejsce! – Jeżeli ono się zazieleni, powinieneś pójść do lekarza. – Jeżeli zbrązowieje, do dentysty! – Przy kolorze fioletowym, należy skonsultować jak najszybciej psychoanalityka!   - Jeżeli ten kwadrat sczernieje, to wołaj notariusza i sporządź testament. – Jeżeli to miejsce pozostanie białe, to znaczy, że cieszysz się jak najlepszym zdrowiem i trudno zrozumieć, dlaczego nie miałbyś w niedzielą przyjść do kościoła!”


Przed Soborem, gdy jeszcze kazanie głoszono z ambony, jeden z księży napisał w swoim liście parafialnym:
„Tak….wygląda….niekiedy….kościół….gdy….ksiądz…wejdzie…na….ambonę”.
ATAKBYWYGLĄDAŁGDYBYKAŻDYPRZYPROWADZIŁ JESZCZEKOGOŚINNEGO”


Ks. Jerzy Grześkowiak

Seks po chrześcijańsku (9)


Dyktatura seksu dzisiaj: Ideologia gender


Ideologię gender można określić krótko jako „umotywowane walką o równouprawnienie zrównanie mężczyzny i kobiety, prowadzące do zacierania tożsamości płciowej”. Tropienie śladów uwarunkowań myślowych tej ideologii prowadzi do fantazji Marquisa de Sade i rewolucji francuskiej oraz do Gender Theory amerykańskiej filozof Judith Butler utrzymującej, że płeć męska i płeć żeńska istnieje tylko w fantazji, czyli że granice między tym kategoriami zostały ustalone arbitralnie, a zatem można je ze spokojem usunąć. Inaczej mówiąc: istnieje wiele płci stosownie do osobistego odczuwania i własnej decyzji.


Najgłębszych źródeł tej ideologii należy szukać niewątpliwie w odrzuceniu wiary w Boga, w dyktaturze relatywizmu i w błędnym pojmowaniu wolności człowieka i jego samorealizacji. Przy odrzuceniu wiary w Boga nie istnieje przecież obiektywne dobro i zło. Ponieważ w tym przypadku nie ma także „dobra wspólnego”, każdy może osobiście wyznaczyć i ustalić, co dla niego jest dobre, a co złe. Autonomia człowieka jest w tym stylu myślenia posunięta tak daleko, że ideologia gender propaguje przekonanie, iż każdy może wybrać sobie dowolnie płeć. „Ten”, „ta, „to” – w świetle gender te rodzajniki nie mają żadnego znaczenia. (Wtrącę tu: dla uczących się języka niemieckiego byłoby to niezwykłe ułatwienie). Płeć – według tej nowej filozofii seksualności – nie jest już pierwotnym faktem stworzonej przez Boga natury, który człowiek winien zaakceptować i osobiście wypełnić sensem, lecz jedynie rolą społeczną. Dotąd o tej roli społecznej decydowało społeczeństwo, współcześnie decyduje o niej autonomiczna jednostka. Każdy może zatem dowolnie wybrać płeć oraz decydować o swojej orientacji seksualnej, czyli może sam zadecydować, czy będzie heteroseksualnym, homoseksualnym, biseksualnym czy transseksualnym.


Ta ideologia przeczy całkowicie przekazowi biblijnemu, że to Bóg „stworzył mężczyznę i niewiastę” (Rdz 1,27), z czego przecież wynika, że człowiek posiada uprzednio ukonstytuowaną naturę swojej cielesności. To nie jest tak - mówią nowi mędrcy w zakresie antropologii - to nie Bóg jest sprawcą faktu, że człowiek istnieje jako „mężczyzna i kobieta”; dotychczas określało to społeczeństwo, a obecnie my sami możemy o tym decydować. Mamy tu po prostu urzeczywistnienie słynnych słów Simone de Beauvoir: „Nikt nie rodzi się jako kobieta, lecz się nią staje” (On ne naît pas femme, on le devient). Ten obłędny, iście diabelski pogląd – bo w świetle zdrowego rozsądku nie można go inaczej ocenić – ma niesłychanie zgubne skutki dla rodziny. Bo jeśli nie istnieje dwoistość mężczyzny i kobiety jako fakt wynikający ze stworzenia, to także potomstwo i rodzina nie są czymś określonym „na początku” przez stworzenie, a zatem rodzina i potomstwo tracą miejsce, jakie dotąd zajmowały w społeczeństwie oraz szczególną, właściwą sobie godność. Jak widać, w walce o właściwe rozumienie seksualności człowieka stawką jest właśnie sam człowiek. Fałszywe rozumienie wolności prowadzi do tego, że człowiek „chce czynić sam siebie”, sam określa i tworzy swoją ontyczną strukturę, przy czym negując Boga-Stwórcę, degraduje sam siebie, poniża „człowieka” w samej istocie jego bytu jako stworzonego przez Boga i jako obrazu Boga. Dekonstrukcja „dwubiegunowej płciowości”, próba zaprzeczenia, że istnieją dwie płci, i to dokładnie dwie, ni mniej ni więcej, które się wzajemnie przyciągają i uzupełniają, prowadzi w rezultacie do zniszczenia norm społecznych, które są gwarantem zachowania kultury i ładu społecznego, do zniszczenia małżeństwa i rodziny, do popierania związków homoseksualnych, do deregulacji seksualnych norm, a to wszystko generuje – jak w ruchu spiralnym – ciągle nowe problemy.


Ideologia gender lansowana przez ONZ i propagowana przez Unię Europejską wciska się dyskretnie przez instytucje państwowe, od góry aż po najmniejsze szczeble organizacji państwowej, różnymi drogami i kanałami w tkankę życia społecznego, tak że wielu ludzi nie zdaje sobie nawet sprawy, jakie radykalne zmiany dokonują się w myśleniu, w języku i w zachowaniach społecznych. Ujawnia się to w urzędowych pismach władz państwowych, w pedagogice seksualnej, w polityce. Na przykład w ministerstwach forsowany jest język odpowiadający gender ideologii, urzędnicy muszą zgodnie z nią formułować korespondencję, studenci nie mogą nie uwzględniać gender w pracach dyplomowych. Niemiecka Rada Etyki wypowiedziała się, że nie można nikogo zmuszać, by określił swą przynależność do kategorii „męski lub żeński” i stąd wprowadzono trzecią kategorię „inny” (anders). Przykładem, do jak idiotycznych konsekwencji prowadzi ta nowa ideologia, może być Gender Kongres z 2010 roku zorganizowany przez Centralę Związkową Kształcenia Politycznego (Bundeszentrale für Politische Bildung). Jej prezydent, Thomas Krüger, poseł do Bundestagu i były senator berliński do spraw rodziny i młodzieży, w referacie wprowadzającym wskazał na konieczność ochrony przed dyskryminowaniem „nowych płci”. Ze względu na trudność tłumaczenia tej nowo-mowy, zresztą z samego brzmienia słów, każdy - nawet nie znając języka niemieckiego – dobrze wie, o co tu chodzi, wyliczam w oryginalnym języku owe nowe rodzaje płci, które stoją teraz pod „szczególną ochroną”: „Bisexuelle, Fetischisten, BDS-mler, Bigender, Transvestiten, Transgender, Transidentische, Transsexuelle, E-Sexuelle, Intersexuelle, Polyamoristen, Asexuelle, Objektophile, Agender”.


Ludzi zdrowo myślących, którym właściwe jest normalne, wrodzone „poczucie wstydu” i szacunek wobec całej sfery seksualnej człowieka, nie może nie szokować to, co dzieje się na Zachodzie w zakresie wychowania seksualnego. W imię Gender Mainstreaming w edukacji w przedszkolach, w szkołach i na uniwersytetach zostaje zburzony klasyczny obraz rodziny, dzieci i młodzież są konfrontowani z różnymi formami seksualnych perwersji, a właściwie do nich po prostu wychowywani ( G. Kuby, Verstaatlichung der Erziehung – Auf dem Weg zum neuen Gender-Menschen, Kissleg 2008). Istnieje konkretny program, są do tego podręczniki i przygotowane przez „specjalistów” gry i zabawy. Edukacja seksualna jest obowiązkowa już od przedszkola. Gdy dawniej dziecko traktowano jako „strefę wolną od seksu”, to dziś wytyczne w sprawie wychowania seksualnego w Niemczech przewidują, by dzieci jak najwcześniej zetknęły się z seksualnością. Dzieci winny możliwie wcześnie dokładnie wiedzieć wszystko o masturbacji, o kondomach i sposobie ich stosowania. Maluchy już w przedszkolu są uczone anatomii narządów płciowych oraz jak ich używać do zaspokojenia swoich seksualnych potrzeb. W niektórych przedszkolach uczy się dzieci zabawy w geje i w lesbijki. Rozstawia się dzieci po kątach i każe przytulać oraz uczy masturbacji. Już w szkole podstawowej, gdy dzieci mają 9 lat, instruuje się je o antykoncepcji, o praktykach i technikach seksualnych, a podręczniki do tych zajęć są niemal na pograniczu pornografii Na specjalnych „uświadamiających warsztatach” dzieci ćwiczą jak zakłada się kondomy na plastikowe penisy. No tak, przecież trzeba zdobyć „kondomowe prawo jazdy”.


Reakcja chrześcijan na tego rodzaju deprawowanie postaw i sumień od dzieciństwa może być tylko jedna: gwałtowny sprzeciw i obrona godności człowieka wszelkimi dostępnymi środkami. Kościół nie jest przeciwny edukacji seksualnej, oczekuje jednak jej humanistycznej formy przy właściwym rozumieniu człowieka i jego sfery seksualnej. Oto co mówił na ten temat kardynał Jorge Bergoglio – obecny papież Franciszek:


„Kościół nie sprzeciwia się edukacji seksualnej. Osobiście uważam, że powinna ona towarzyszyć dzieciom w całym procesie wzrastania, odpowiednio do każdego etapu. Tak naprawdę Kościół zawsze prowadził wychowanie seksualne, choć przyznaję, że nie zawsze w odpowiedni sposób. Problem w tym, że obecnie wiele osób, które noszą na transparentach hasła dotyczące edukacji seksualnej postrzega ją w oderwaniu od całej osoby ludzkiej. Wtedy zamiast wypracowywać ustawę o wychowaniu seksualnym, dążącą do osiągnięcia pełni osoby, do miłości, schodzi się do poziomu genitaliów. Tego dotyczy nasz sprzeciw. Nie chcemy, żeby istota ludzka była degradowana. Tylko tyle.” ( F. Ambrogetti, S. Rubin. Jezuita. Papież Franciszek. Kraków 2013 s. 223).


„Rewolucja seksualna” to najgłębiej sięgająca ze wszystkich rewolucja, bo karmi się ona jedną z najbardziej istotnych potrzeb człowieka, „żeruje” na popędzie utrzymania gatunku. Nie potrzebuje ona demonstracji, hałasu, broni, terroru, wkrada się także cichcem, niejako na „kocich łapach” w społeczność ludzką. Przybiera maskę tolerancji, choć za nią nie stoi nic innego jak właśnie nietolerancja. To rewolucja, która krzyczy: „wolność”, ale jest właściwie „dyktaturą”.


Jeżeli ma się przed oczyma tak zatrważający obraz hańbiącego człowieka traktowania seksualności, tej tak doniosłej, tajemniczej i świętej sfery jego osobowości i życia, nie dziwią krytyczne słowa Benedykta XVI w encyklice Deus Caritas est:

 
„Dzisiaj nierzadko zarzuca się chrześcijaństwu, że w przeszłości było przeciwnikiem cielesności; faktycznie, tendencje w tym sensie zawsze były. Jednakże sposób gloryfikacji ciała, jakiego dzisiaj jesteśmy świadkami jest zwodniczy. Eros sprowadzony jedynie do „seksu” staje się towarem, zwykłą „rzeczą”, którą można kupić i sprzedać, co więcej sam człowiek staje się towarem. W rzeczywistości to nie jest wielkie „tak” człowieka dla swojego ciała. Przeciwnie, człowiek uważa teraz ciało i seksualność jedynie jako materialną część samego siebie, którą można używać i wykorzystywać w sposób wyrachowany .(…) W rzeczywistości znajdujemy się w obliczu degradacji ciała ludzkiego, które już nie jest zintegrowane z całą wolnością naszego istnienia, nie jest już żywym wyrazem całości naszego bytu, lecz jest jakby odrzucone w dziedzinę czysto biologiczną. Złudne wywyższanie ciała może bardzo szybko przekształcić się w nienawiść do cielesności. Wiara chrześcijańska przeciwnie, zawsze uznawała człowieka jako byt jedyny a zarazem podwójny, w którym duch i materia przenikają się wzajemnie, doświadczając w ten sposób nowej szlachetności. Owszem eros pragnie unieść nas „w ekstazie” w kierunku Boskości, prowadząc nas poza nas samych, lecz właśnie dlatego wymaga ascezy, wyrzeczeń, oczyszczeń i uzdrowień” (nr 5).


Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Eros

ślepy i ciepły jak szczenię
jasnowidzący jak stary Tejrezjasz
czuły jak walka
lekki jak konanie
który uzdrawiasz jak śmierć
i rozjaśniasz jak ciemność
który rozdzielasz to co łączysz
zarazem ostrze i mdłości
podwójny jak Dirke
unoszona przez zwierzę ku śmierci
początku jednań i zdwojeń
rodzicielu hermafrodytów centaurów
wszechmocny
bezsilny
pożarty przez swoich czcicieli

rozpaczliwa
nadziejo ludzi
witaj
zabita
ks. Janusz St. Pasierb


Idzie święty Advent jak w świętym czasie dzieciństwa. Gęste nocne ulewy i poranne szrony czynią także tę część Europy gotową na Boże Narodzenie. Ale przedruki z holenderskich, belgijskich, londyńskich i skandynawskich gazet donoszą, że koniec z choinką i osobowym Bogiem. Że Europa staje się nareszcie – po wiekach zamknięcia – kontynentem bezgranicznie otwartym. Że w języku szwedzkim wprowadzono właśnie gramatyczne „neutrum”, żeby nie determinować płci dziecka. W prospektach sztokholmskich katalogów handlowych ubrane na różowo „ono” wyglądające – według opresyjnej tradycji – na chłopca bawi się lalką. Natomiast „ono” wyglądające dawniej (niesłusznie oczywiście) na dziewczynkę bawi się plastykowym kałasznikowem… Ale pocieszam się tym, co tu widzę: w Rzymie dziewczyny tradycyjnie przytulają się do chłopaków, a papież błogosławi rodziny w nieznośnym patriarchalnym składzie: tata, mama, dzieci.
ks. Jerzy Szymik

Słowo na Uroczystość Chrystusa Króla – 20.11.2022
Chrystus Król - wczoraj, dziś i na zawsze.


Królowanie Jezusa nie ma nic wspólnego z panowaniem królów ziemskich. Oni posiadali potężną władzę: ziemię, kraje, państwa, zamki, pałace, służbę, żołnierzy, poddanych. Ewangelia według św. Łukasza (23,35-43) ukazuje Jezusa w Jego słabości i bezsilności, tzn. bez władzy.  Jego tronem jest krzyż, a królewską koroną cierniowa czapa na skrwawionej głowie. Zamiast przyjmowania czołobitnych hołdów, Jezus odbiera tylko obelgi i szyderstwo okrutnych żołdaków, a napis w trzech językach na krzyżu nad Jego głową: „Jezus Nazarejczyk, Król Żydowski” pomyślany jest jako gorzka ironia.  Arcykapłani z uczonymi w Piśmie i starszymi szydząc powtarzali: „Innych wybawiał, siebie nie może wybawić. Jest Królem Izraela: niechże też zejdzie z krzyża, a uwierzymy w Niego” (Mt 27, 42).

 
Innym pomagał, a sobie pomóc nie potrafi…? Otóż On swoją władzę i moc okazał ludziom szukającym prawdy i dobra, zwłaszcza ubogim i chorym, dzieciom i kobietom, celnikom i grzesznikom.  Bo jego moc, Jego królewska władza, to nie panowanie, lecz miłość.

 
A my?  Czy nie myślimy podobnie jak szydercy pod krzyżem?  Po co nam król wiszący na krzyżu? Cóż to za Bóg, którego wszechmoc okazuje się słabością i bezsilnością wobec świata i panoszącego się w nim zła? Dlaczego dopuszcza On tyle zła i nieszczęść? - te wszystkie zbrodnie, okrucieństwo, wojny, głód, nędzę, zarazy, nieszczęścia, katastrofy, tajfuny, trzęsienie ziemi? Czy On trzyma jakiekolwiek cugle w swoim ręku? A może wycofał się, zrezygnował ze swego królowania, może rzeczywiście umarł, jak głosili filozofowie już w XX wieku? Jak tu złożyć swój los i pokładać nadzieję w kimś, kto umiera na krzyżu? I w Bogu, który pozwala swojemu Synowi tak cierpieć i tak haniebnie umierać?


Kto tak myśli, nie ma chrześcijańskiego obrazu Boga. Bóg chrześcijan nie jest Bogiem „hen w górze”, lecz „na dole”. Bóg, w którego wszechmoc wierzymy, jest mocny w swej słabości. Jego wszechmocą jest Miłość. Z miłości do ludzi i świata sam cierpi z ludźmi i ze światem. Cierpi z cierpiącymi, płacze z płaczącym. Przebywa i ucztuje z celnikami i grzesznikami. Spotyka się z tymi, z którymi nikt nie chce mieć nic do czynienia. Umiera z umierającymi. Umiera pośród przestępców uznany za przestępcę.


„Tak, jestem królem!” (J 18,37) – odrzekł Jezus na pytanie Piłata podczas przesłuchania. I dodał: „Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi biliby się, abym nie został wydany Żydom. Teraz zaś królestwo moje nie jest stąd” (J 18, 36).


Chrześcijanin ma dawać świadectwo o tym „innym królestwie”, o tym „innym świecie”, o odwróceniu wartości, jakiego dokonał Jezus. Ten „nasz świat” przeżywa niesłychany dramatyczny kryzys: to kryzys naszej cywilizacji. Zamiast cywilizacji miłości panoszy się cywilizacja libertynizmu, nihilizmu i śmierci. Św. Jan Paweł II w encyklice Dives in misericordia jako antidotum na „kulturę śmierci” postulował cztery zasady dla „cywilizacji miłości”:

  1. - prymat człowieka przed rzeczami;
  2. - prymat etyki przed techniką;
  3. - prymat „bardziej być” przed „więcej mieć”;
  4. - prymat miłosierdzia przed sprawiedliwością.

My chrześcijanie – mamy być świadkami tego innego świata Bożego, propagować odejście od błędnych wartości, które w istocie nie są żadnymi wartościami, i wszystkie siły poświęcić służbie życia, miłości, sprawiedliwości, pokoju w świecie. Bo tak brzmi przykazanie Jezusa: 

Wiecie, że władcy narodów uciskają, a wielcy dają im odczuć swą władzę. Nie tak będzie u was. Lecz kto by między wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą, a kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem waszym, na wzór Syna Człowieczego, który nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu (Mt 20, 25-28).


Taki jest Król, którego w to święto czcimy! On pośród nas jako ten, który służy. Król w słabości jest Królem z sercem! To uwydatnia się szczególnie w krótkim dialogu pomiędzy ukrzyżowanym Panem i wiszącym obok niego żałującym swych win łotrem. Jeden z ukrzyżowanych przestępców lżył Go. Natomiast ten drugi złoczyńca, nawrócony, zdobywa się na pełne uznanie w Jezusie króla i to w wymiarach ponadziemskiego władania: „My przecież sprawiedliwie odbieramy słuszną karę za nasze uczynki, ale On nic złego nie uczynił. Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa”. Jezus odpowiedział mu z głębi swego miłującego serca słowami, w których streszcza się Jego całe postępowanie: „Zaprawdę powiadam ci: Dziś ze mną będziesz w raju” (Łk 23, 41-43).


Na tym słowie Jezusa można budować całe swoje życie, temu słowu wierzyć w życiu i w śmierci. To obietnica Króla o wielkim sercu: Ty będziesz ze mną – w raju – i do tego już dzisiaj . Ani dnia dłużej nie musi czekać ta nieszczęsna „pokiereszowana” egzystencja ludzka na spełnienie swoich tęsknot.  Dzisiaj w raju! Nie dopiero na końcu świata, nie dopiero po sądzie ostatecznym. Nie - najpierw sąd, potem czyściec, w końcu jeszcze sąd ostateczny. Nie! Już dzisiaj - w raju! To sam „Król z sercem” jest owym obiecanym Rajem – pełnią życia i szczęścia – dla każdego człowieka. Taka jest fundamentalna prośba, która nas ocala i zbawia: „Jezu, wspomnij na mnie”!


Choćby wielu mędrców tego świata sądziło inaczej i Jezusa odrzucało i znieważało, dla nas chrześcijan On jest i pozostanie na zawsze Królem, czyli najwyższym autorytetem świata, Nauczycielem życia nieomylnie mądrym, Wartością najcenniejszą, nieprzemijającą. Nie damy się zwieść pozorom płynącym z prostoty Jego Ewangelii i ze skromności naszego Mistrza. Nie zniechęcą nas Jego niepowodzenia, a nawet zniewagi, których Mu nie szczędzono pod krzyżem i dzisiaj też się nie szczędzi. W tym właśnie, w czym jest odrzucany, znieważany i poniewierany – jest Największy. Dlatego wielbię Ciebie, Panie Jezu, słowami naszego noblisty Czesława Miłosza:


Im więcej razy na dzień jesteś znieważony,
Im śmieszniejsze na Ciebie wkładają korony
I krzyczą urągając: pokaż swoją siłę
Albo liczą Cię między pamiątki niebyłe,
Im więcej żalu, drwiny, oskarżenia,
Bo słowo Twoje z miejsca nie ruszy kamienia,
Tym bardziej pewnym mogę być tego jednego:
Że Ty jesteś, zaiste, Alfą i Omegą 
(Czesław Miłosz, Wiersze, Wydawnictwo Literackie, Kraków-Wrocław, 1985, s. 171).


Ks. Jerzy Grzeskowiak

Seks po chrześcijańsku (8)
Dyktatura seksu dzisiaj

 

Deszcz bogów sypnął się z nieba
na pogrzebie jednego Boga, który się przeżył.
Leszek Kołakowski

 

Obiektywne spojrzenie na naszą europejską rzeczywistość musi nasuwać skojarzenie z wypaczonym kultem erosa w dawnym świecie greckim i rzymskim. Jeżeli do lat sześćdziesiątych seksualność była na ogół jeszcze tabu, to społeczny klimat w tym względzie całkowicie się zmienił, przekształcając się w przeciwieństwo dawnego purytanizmu. Ewidentna i zastraszająca jest „seksualizacja” przestrzeni publicznej widoczna w czasopismach, w świecie filmu, teatru, telewizji i literatury.

 
Badania naukowe w USA wykazały że film ze scenami seksualnymi może bardzo demoralizować dorastającą młodzież. Dr. Roos O`Hara z Uniwersytetu Missouri wraz zespołem wybrał do badań 684 najbardziej frekwencyjne filmy z lat 1998-2004. Każdy z nich poddano analizie pod względem czasu, jaki zajmują w nim treści o charakterze seksualnym. Zaliczono do nich długie namiętne pocałunki oraz stosunki płciowe. W ankiecie wzięło udział ponad 1200 uczestników w wieku od 12 do 14 lat. Każdy z nich wskazał obejrzane przez siebie filmy z różnych wybranych losowo zestawów. Sześć lat później poproszono uczestników ankiety m. in. także o informację, w jakim wieku rozpoczęli życie seksualne. Wynik badań jest następujący: Młodzież, która ogląda więcej filmów zawierających treści o charakterze erotycznym, rozpoczyna życie seksualne wcześniej i ma więcej partnerów seksualnych. A zatem im większy stopień zawartości treści seksualnych w mediach, tym większy permisywizm w sferze seksu.


Nie należy lekceważyć fali niezdrowego erotyzmu i zgubnej pornografii, które to zjawiska mogą doprowadzić do wynaturzenia miłości, do przekształcenia jej w czystą rozrywkę lub w przelotną namiętność. Pragnienia seksualne człowieka są popularyzowane, sztucznie pobudzane i potęgowane, a nawet wykorzystywane w celach handlowych, w reklamie, w modzie, w filmach. Erotyczne relacje międzyludzkie bywają przekształcane w przedmiot handlu i konsumpcji. To wszystko zwraca się przeciwko właściwym relacjom międzyludzkim i samemu życiu. Bo skoro głosi się konsumpcję rozkoszy, wartością staje się właśnie bezpłodność, nieposiadanie dzieci. Propagowanie ułatwiania rozwodów, popieranie współżycia przed- i pozamałżeńskiego, a nawet homoseksualizmu, ogólnie mówiąc całe tzw. wyzwolenie seksualne, to są – nie waham się tego powiedzieć - oznaki upadającej cywilizacji. Warto poszperać w historii, by dowiedzieć się o przyczynach upadającej kultury rzymskiej! 


Interesujące są też wyniki badań etnograficznych nad płciowością ludów pierwotnych. Dzisiejszy hyper-seksualizm tłumaczy się często zgodnością z naturą człowieka. Zgodne z naturą jest życie seksualne zwierząt, określone prawem instynktu właściwego danemu gatunkowi. U człowieka natomiast dokonuje się przejście ze stopnia płciowości „natury” na wyższy stopień płciowości „kultury”. Ale nawet u ludów pierwotnych bliższych naturze nie obserwujemy tak wybujałego erotyzmu, jaki cechuje współczesność. Wyniki badań potwierdzają umiar, dyskrecję, szacunek dla płciowości uważanej za akt naturalny, konieczny do tego by mieć dzieci i do utrwalenia społecznej jedności miedzy dwiema grupami. R. Bastide zwraca uwagę, że płciowość ludzka nie jest płciowością zwierzęca, ograniczoną do okresu rui. Jednak dotąd jeszcze zachowała ona u ludów pierwotnych coś z tego aspektu zwierzęcego, a mianowicie swój umiar. Jego zdaniem „erotyzm jest wytworem inteligencji, jest kulturalnym wyrafinowaniem, przedmiotem zbytku” (R. Bastide. Rzeczywistości płci u ludów pierwotnych. w: Natura, kultura, płeć, tłum. K. Łopuska, Kraków 1969, s. 59). Ale dalej pisze tak:


„To, co rzuca się w oczy, kiedy przypatrujemy się bliżej płciowości ludów pierwotnych, to nie jej nadużycia, ale nakładane jej ograniczenia. Nadużycia seksualne są wytworem naszej cywilizacji. Człowiek pierwotny wystrzega się ich. Ma on bowiem swoją filozofię, a jest to filozofia mocy. (…). W doznaniu seksualnym widzi się nie tyle wzlot całej istoty, ile niebezpieczną utratę energii. Dlatego to u ludów pierwotnych stosunki płciowe są tak często zabronione, na przykład przed wyprawami wojennymi, przed wyruszeniem na łowy, przed wielkimi uroczystościami religijnymi, gdyż mężczyzna wychodzi z objęć kobiety osłabiony, wyzbyty sił potrzebnych mu do zwycięstwa, polowania lub nawiązania łączności z świętymi mocami, sił koniecznych, by nie narazić siebie, swojej równowagi fizycznej i umysłowej.(…)


Kultury pierwotne są antyseksualne, lub mówiąc ściślej, umieszczają płciowość we właściwym dla niej miejscu w całokształcie ludzkich potrzeb. Nie robią z niej nigdy tego zintelektualizowanego obłędu, który myśmy z niej zrobili, obsesji, którą stała się w naszej kulturze, obsesji będącej – według naszego mniemania – wynikiem zderzenia między dwoma na równi potężnymi choć przeciwstawnymi prądami społecznymi, jakimi są: źle ustawiona sprawa zakazów i równoczesne podniecanie erotyzmu przez plakaty, kino lub pewne niewłaściwie pojęte dziedziny wiedzy” (J.w. s. 65-66).


O sytuacji w literaturze w tym aspekcie podobnie krytycznie pisał Jan Parandowski, wskazując na jej bezsilność, zaniedbania w jej misji i dekadencję w zakresie moralności:
„Jeżeli (literatura) próbuje nadal pouczać, czy chociażby nakłaniać do zadumy, czyni to zazwyczaj za pomocą słów szorstkich czy szyderczych, albo odzywa się nieśmiałym szeptem. Woli unikać kapłańskich tonów i gestów. Już raczej skłonna jest błaznować dla niepoznaki. Nie stawia ostatecznych pytań i nie maluje wspaniałych obrazów nadziei i sprawiedliwości. Wciąż jeszcze wierna swej roli świadka, zanurza się w codziennej miałkości bytowania, drobiazgowo rejestruje każdy przejaw ludzkiej słabości, baczną uwagę poświęcając fizjologii. Ma obsesję seksu. Seksualność to jej ostatni azyl. Rezerwat tajemnicy – sfera doznań nieobliczalnych. Byle nie miłość. Ten przez całe wieki najwyżej ceniony temat literatura omija dziś na palcach, ze spuszczonym wzrokiem. Wstydzi się. Nie wstydzi się nagości, erekcji, orgazmów, z lubością wdycha zapach potu i spermy, jest przychylna wszelkim zboczeniom, ale miłości się wstydzi. Udaje chłód klinicystyczny. Udaje szczerość, wyzbytą zahamowań i przesądów. Udaje, że zrezygnowała już z poszukiwania prawd niewzruszonych i zuchwałych pokus trwania poza granicami czasu. Próbuje udawać, że pogodziła się z wielkim mrokiem, którego nie zdoła rozproszyć błysk zapałki. Zawieszona pomiędzy „jeszcze” i „już” udaje, że przestała czekać na jedyne ważne olśnienie, będące jej odwieczna tęsknotą” ( J.J. Szczepański. Ultima Thule, Warszawa1987, s. 87).


Ostanie szranki w zakresie „wyzwolenia seksualnego” padły wraz z globalnym rozpowszechnieniem się Internetu. Młodzież przesyła sobie w szkole na przerwach międzylekcyjnych z komórki do komórki pornograficzne zdjęcia lub filmowe scenki. Pedagogowie i socjologowie mając na uwadze dorastające pokolenie mówią dziś już wręcz o „seksualnej tragedii”, ponieważ dla młodzieży seksualność jest na ogół li tylko sprawą techniki i szybkiej rozkoszy, a nie tajemnicą miłości i życia. Przeraża i poraża brutalny i zimny język, brak respektu dla człowieka jako osoby, obyczajowa rozwiązłość, moralne dno.


U początków tego fenomenu, który można określić jako „rewolucja seksualna” stoją ruchy studenckie w Europie w 1968 roku. Zrodziły się one pod presją wpływowych środowisk jak np. Szkoły Frankfurckiej na czele z Theodorem W. Adorno, Jürgenem Habermasem i Maxem Horkheimerem, czy pionierów globalnej rewolucji seksualnej, do jakich należą: Wilhelm Reich, Alfred Kinsey, Margret Senger, Simone de Beauvoir. Te środowiska głosiły, że nie będzie prawdziwego wyzwolenia człowieka bez wyzwolenia seksualnego, a ono z kolei wybawi świat od wszelkiego zła. W skutek trwającej już pół wieku indoktrynacji seks stał się „bożkiem”, wypaczono jego piękno i sens, a rezultatem tego wszystkiego jest chaos w społeczeństwie Europy Zachodniej. Przystąpienie Polski do Unii Europejskiej spowodowało, że owa „zaraza” ateistycznej i godzącej w godność człowieka i rodziny ideologii wnika różnymi kanałami i szerzy się już w naszym – jak mówi się na Zachodzie -„najbardziej katolickim w Europie kraju”.


Ów chaos społeczny i moralny wyraża się w oddzielenie seksu od miłości, we wzroście chorób przenoszonych drogą stosunków seksualnych, w spotęgowanej ilości rozwodów i dzieci wychowywanych tylko przez jedno z rodziców, w redukcji dzietności. Aborcja urosła do rangi praw człowieka, pornografia stała się czymś normalnym, zastraszająco wzrosła ilość przypadków molestowania seksualnego dzieci przez dorosłych i przez młodocianych. Pojawiła się nowa filozofia seksualna pod hasłem gender.


Ks. Jerzy Grześkowiak

Seks po chrześcijańsku (7)
Jeszcze o cnocie czystości (cz. II)


Słowo „czystość” w odniesieniu do seksualności nie istnieje właściwie we współczesnym słownictwie świeckim, nie jest w modzie. A jednak coraz silniejszy jest ruch młodych ludzi, dla których czystość przedmałżeńska jest wartością i którzy postanawiają zachować abstynencję seksualną aż do ślubu. W Polsce znany jest Ruch Czystych Serc liczący już kilka tysięcy zwolenników.. Należą do nich licealiści, studenci, małżeństwa, babcie i dziadkowie, księża i zakonnicy. Centrum tej wspólnoty jest sanktuarium bł. Karoliny Kózkówny w Zabawie (diecezja tarnowska). To w tamtejszym kościele Karolina modliła się, przyjęła bierzmowanie i pomagała proboszczowi w organizowaniu życia religijnego tej parafii. Na początku I wojny światowej poniosła ona w pobliskiej Wał-Rudzie męczeńską śmierć (18.10.1914) broniąc się przed seksualną napastliwością kozaka z carskiego wojska. Jej śmierć byłą ukoronowaniem życia dla Boga, modlitwy, pomocy wszystkim, którzy jej potrzebowali, szacunku wobec samej siebie. W jej pogrzebie uczestniczyło kilka tysięcy osób. Stale rosnący kult Karoliny, liczne uzdrowienia ciała i ducha za jej pośrednictwem doprowadziły do jej beatyfikacji, której dokonał Jan Paweł II w Tarnowie w dniu 10 czerwca 1987 roku. Od roku 2002 bł. Karolina jest patronką Ruchu Czystych Serc (zob. www.rcs.org.pl). Symbolem wspierającym zmagania o czystość i łączącym członków tego Ruchu jest noszona na palcu srebrna obrączka, dla której za wzór posłużyła „obrączka czystości” znana już od dawna w USA.


W czystości idzie o właściwy język miłości. Zjednoczenie seksualne jest tylko wtedy pełne sensu, gdy jednoczące się osoby myślą i czują to, co tym aktem „mówią”. Organy seksualne nie są tylko narządami do przekazywania życia, lub uzyskania maksymalnej przyjemności i rozkoszy. One są „narzędziem mowy”, swoistym językiem, przy pomocy którego wspólnotę, jedność, oddanie, namiętną miłość, można wyrazić mocniej, intymniej i intensywniej, niż da się to uczynić słowami. Narzędziami mowy można mówić prawdę lub kłamać. Kłamie się, gdy używa się języka miłości, nie czując jej, nie oddając się partnerowi całkowicie. Dotyczy to nie tylko zjednoczenia seksualnego. Pocałunek, czułe dotknięcie, pogłaskanie, objęcie - mogą być niekiedy tak samo silne, intymne i uszczęśliwiające jak akt seksualny. Niekiedy jedyne w swoim rodzaju spojrzenie bywa niezapomniane do końca życia. W języku miłości każdy gest, najmniejszy znak, ma sens, jeżeli jest prawdziwy i szczery, jeżeli rodzi się z szacunku i życzliwości. Każdy człowiek znajduje kiedyś wymarzonego partnera, wobec którego odczuwa tyle miłości i odpowiedzialności, że gotów mu wszystko powiedzieć, objawić tajemnicę swej osoby i wszystko oddać - na zawsze, siebie i swoje ciało. I dopiero wtedy wolno mu to uczynić – niepodzielnym sercem.


To nie przypadek, że ludzie tak wrażliwi są na tematykę seksualności, chętnie słuchają, gdy o niej mowa i czytają, co o niej się pisze. Jest tak dlatego, że dotyczy ona jednego z istotnych wymiarów człowieczeństwa. Dlaczego zatem w kazaniach, pismach, artykułach i książkach do niedawna jeszcze tak mało słyszano o pięknie tej sfery ludzkiego życia, a jeżeli już ośmielono się o niej mówić, to na ogół były to „teksty” podszyte lękiem i ostrzeżeniami? Pamiętam do dziś, jak w seminarium nasz profesor od teologii moralnej przed rozpoczęciem wykładów z zakresu VI przykazania wezwał nas wszystkich do specjalnej modlitwy, by nie ulec dobrowolnie pokusom, boć przecież myślenie o „tych sprawach” może pobudzić do seksualnych podnieceń i pożądań. Z satysfakcją zatem konstatuję, że w ostatnich latach wiele się pod tym względem zmieniło, w czym w polskiej rzeczywistości spore zasługi ma młoda generacja teologów. Ich publikacje (np. Ksawery Kotz OFMCap.) zaprzeczają przesądom o seksofobii Kościoła, o katolickim „wstręcie do seksu”, o zarzutach, jakoby katolicy uprawiali seks „tylko po ciemku i z zaciśniętymi zębami”. Mówią oni i piszą o seksie wprost, bez niepotrzebnej pruderii, jako o wielkim darze Boga i jednym z wielu, ale istotnym, czynniku szczęścia małżonków (zob. K. Knotz, Akt małżeński: szansa spotkania z Bogiem i współmałżonkiem, Kraków 2001; Seks jakiego nie znacie. Dla małżonków kochających Boga; Nie bój się seksu, czyli kochaj i rób, co chcesz. Z ojcem Ksawerym Knotzem rozmawia Sylwester Szefer, Kraków 2009.)


Dodam tu tylko, że młodsza generacja teologów miała łatwiejszą pozycję wyjściową niż moje pokolenie okresu soborowego. W swoich dociekaniach i duszpasterskich inicjatywach mogli wesprzeć się na potężnym autorytecie Jana Pawła II, na jego teologii ciała, stanowiącej solidny fundament dla duchowości małżeńskiej. Jeszcze żaden z papieży nie poświęcił problematyce małżeństwa w swoim nauczaniu tyle czasu, energii i zapału, co „papież z Polski”. Przez ponad pięć lat wygłaszane w Rzymie środowe katechezy (5.09 1979 – 28.XI.1984), czyli 129 przemówień i ponad 800 stron tekstu, musiały „zrobić swoje”, tzn. zmienić esencjalnie obraz miłości, seksualności i małżeństwa w mentalności chrześcijan, ukryty co prawda w biblijnym przekazie, ale zniekształcony ”na drogach” pielgrzymowania Kościoła. Odtąd stało się jasne, że małżeństwo nie stanowi w Kościele drugorzędnej kategorii, będąc niejako w cieniu wywyższanego przez dwa tysiące lat ideału celibatu i przeżywanego w murach klasztoru dziewictwa, lecz jest jedną z dwóch dróg realizacji osoby przez dar z siebie, jest powołaniem, drogą świętości, miejscem doświadczenia Boga i Jego miłości.


Moje pokolenie miało trudniejsze zadanie. Było bowiem zmuszone przecierać drogi, czyli z jednej strony przedzierać się niejako z maczetą przez dżunglę podejrzeń, manichejskich obciążeń, wypaczeń, błędnych ujęć w kościelnym rozumieniu ludzkiej seksualności, a z drugiej mozolnie jak górnik w kopalni złota, węgla czy rudy wyrąbywać „chodnik”, by dotrzeć do bogatych złóż drogocennego „surowca”, w tym przypadku do godności i świętości ciała człowieka z jego seksualnością, daną człowiekowi przez Boga jako dar, by jako mężczyzna i kobieta duchowo-cielesną miłością obrazował wewnętrzne życie Boga. By nie być gołosłownym: przykładem trudności, z jakimi trzeba było się zmagać, i piętrzących się barier do pokonania, niech będzie moje osobiste doświadczenie na polu teologicznych badań w tej materii. Otóż przed kolokwium habilitacyjnym (KUL 1985) jeden z trzech moich recenzentów (znany i błyskotliwy teolog, ks. prof. Czesław Bartnik, KUL) w osobistej rozmowie jednoznacznie zakazał mi jakiejkolwiek wzmianki (podczas kolokwium) o postulowanym w rozprawie uznaniu sakramentalnego wymiaru intymnego współżycia małżeńskiego i określenia go jako „znak sakramentalny” (w sensie sakramentologii), pod groźbą negatywnych dla mnie konsekwencji („niedokończenia kollokwium habilitacyjnego”).


Dziś jest zupełnie inaczej. Tytuły współczesnych publikacji książkowych i artykułów w czasopismach katolickich jak np. „Bóg – seks – sakrament”, „Seks po Bożemu”, „Grzech tego nie robić”, „Seks jest OK.” - świadczą, że już do lamusa należy seksofobia Kościoła. Tłumy walą zatem na Mistrzowską Akademię Miłości w Warszawie i podobne konferencje bądź rekolekcje gdzie indziej. A katolicy są szalenie wdzięczni za to, że na naukach przedślubnych mówi się o seksie wprost i bez niepotrzebnej pruderii. Oto jedno ze świadectw napisanych po powrocie z rekolekcji organizowanych przez Apostolstwo Małżeństw „Szansa spotkania”:


„Jestem żoną od 14 lat. Dotychczas moje mylne myślenie o sferze życia seksualnego przechodziło różne fazy – od fascynacji po głębokie kryzysy i poczucie zniechęcenia. Pełno było rozterek moralnych i spychania spraw seksu do gorszej kategorii. Pożycie przestało nas do siebie zbliżać. Intuicyjnie czułam, że coś tu jest nie tak. Czas rekolekcji, wizja człowieka, miłości Boga do pary ludzkiej, docenienie, nobilitacja sfery seksualnej były dla mnie prawie rewolucyjnym przewrotem, kopernikańskim odkryciem. To nie wokół zagrożenia, grzeszności ma się obracać moje życie w tej sferze, ale wokół ogromnej wartości, tajemnicy i wagi pożycia małżeńskiego we wzrastaniu mnie jako żony i mojego małżeństwa ku Bożemu zamysłowi, ku Jego miłości. Wiem teraz i czuję to, że w akcie małżeńskim – nie tylko tym, który jest wprost nastawiony na poczęcie – chce być Bóg, że On w nim jest i że jest to Mu miłe. Ważne dla mnie było uporządkowanie myślenia na temat przyjemności seksualnej i na temat pokusy w tym zakresie. Był to czas uwolnienia wizji małżeństwa z kajdan fałszywego rygoryzmu, który bardziej niszczył, niż chronił miłość i więź w moim małżeństwie. Bogu niech będą dzięki, że ktoś wreszcie głosi te naukę Kościoła. Taka wizja jest jedyną drogą małżeństwa wierzącego. Trzeba strzec tej misji. Wróciła mi wiara w Kościół, jako Matki miłującej swoje dzieci (Agnieszka)” (N. Budzyńska, Seks po Bożemu. „Przewodnik Katolicki” 2008 nr 45, s.25).


Według myśli chrześcijańskiej nie tylko miłość duchowa, lecz także cielesna, seksualna, jest chciana przez Boga, i może stać się doświadczeniem religijnym. Nie wolno jej wypierać lub pozostawiać ciemnym mocom. Kto seksualności nie „ochrzci”, ponosi winę za to, że ona będzie po pogańsku traktowana. Ponieważ została odkupiona - jak cały człowiek - może rozwijać i ubogacać człowieka, mieć udział w jego doskonaleniu i uświęceniu, czynieniu go bardziej wolnym, odpowiedzialnym i szczęśliwym. Seksualność dojrzała, w pełni ludzka, wypełnia człowieka szczęściem i wyciska swoiste piętno na jego duchowości. Ona nie szuka tylko rozkoszy cielesnego zaspokojenia, lecz przede wszystkim spotkania, zjednoczenia z kochanym człowiekiem, z którym w akcie miłości może urzeczywistniać pra-obraz człowieka i trynitarną wspólnotową miłość Boga, bo On stworzył „ich dwoje” - „na swój obraz”.


Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Papst Franziskus nach Bahrain-Reise:
„Deutsche, sucht eure Quelle!“
06/11/2022

Mario Galgano und Andrea Tornielli - Vatikanstadt


Es war die letzte Frage der fliegenden Pressekonferenz, die Deutschland betraf. Unser Kollege Ludwig Ring-Eifel vom „Centrum informationis Catholicum“ (KNA, Kathpress, kath.ch) sagte, er sei sehr bewegt, weil er nach acht Jahren Pause wieder bei einem Papstflug mit dabei sein dürfe. Während es in Bahrain eine kleine, arme Kirche mit vielen Einschränkungen gebe, die aber sehr lebendig und voller Hoffnung auftrete, sei die katholische Kirche in Deutschland zwar groß und reich an Geld, Theologie und Tradition, verliere aber jedes Jahr dreihunderttausend Gläubige und stecke in einer Krise. „Kann man von dieser kleinen Herde, die wir in Bahrain gesehen haben, etwas für das große Deutschland lernen?“, wollte Ring-Eifel wissen. Dazu der Papst:


„Deutschland hat eine alte religiöse Geschichte... Seine religiöse Geschichte ist groß und kompliziert, mit vielen Kämpfen verbunden. Ich sage den deutschen Katholiken: Deutschland hat eine große und schöne evangelische Kirche; ich will keine andere, die nicht so gut wäre wie diese; sondern ich will eine katholische Kirche sehen, in Geschwisterlichkeit mit der evangelischen Kirche . Manchmal verlieren wir den religiösen Sinn des Volkes, des heiligen, treuen Gottesvolkes, und wir verfallen in ethische Diskussionen - Diskussionen über Entwicklungen, Diskussionen, die theologische Konsequenzen haben, aber nicht den Kern der Theologie darstellen. Was denkt das heilige, treue Volk Gottes? Wie fühlt sich das heilige Volk Gottes? Gehen Sie dorthin und spüren Sie, wie sie sich anfühlt, diese einfache Religiosität, die Sie bei Großeltern finden.


Ich will damit nicht sagen, dass wir zurückgehen sollen, nein, sondern zur Quelle der Inspiration, zu den Wurzeln. Wir alle haben eine Geschichte von Glaubenswurzeln; auch die Völker haben sie: findet sie! ... Die Wurzel der Religion ist die Ohrfeige, die einem das Evangelium verpasst, die Begegnung mit dem lebendigen Jesus Christus; und von da aus die Konsequenzen, alle; von da aus der apostolische Mut, an die Peripherien zu gehen, sogar an die moralischen Peripherien der Menschen, um zu helfen... Wenn es keine Begegnung mit Jesus Christus gibt, wird es einen Ethizismus geben, der sich als Christentum tarnt. Das wollte ich sagen - es kommt von Herzen.“


Reise der Begegnung
Es sei eine Reise der Begegnung gewesen: Mit dieser Bemerkung hatte der Papst die Gesprächsrunde mit den mitfliegenden Journalisten eröffnet. Zwei Ziele habe die Bahrain-Reise gehabt: einerseits sei es um den interreligiösen Dialog mit dem Islam gegangen und anderseits um den ökumenischen Dialog mit dem Primas der Orthodoxie, Patriarch Bartholomaios. 


„Die Ideen des Großimams von al-Azhar gingen genau in diese Richtung, nämlich die Einheit zu suchen, die Einheit innerhalb des Islams - unter Beachtung der Unterschiede, aber mit Einheit. Die Einheit mit den Christen und mit anderen Religionen. Um in den interreligiösen oder ökumenischen Dialog einzutreten, braucht man seine eigene Identität. Man kann nicht von einer diffusen Identität ausgehen. Ich bin islamisch, ich bin christlich, aber ich habe diese Identität, und so kann ich mit Identität sprechen. Wenn man keine eigene Identität hat, ist es ein bisschen schwierig für den Dialog, weil es kein Kommen und Gehen gibt, und deshalb ist es wichtig. Diese beiden, die (nach Bahrain) gekommen sind, sowohl der Großimam von al-Azhar als auch Patriarch Bartholomaios, haben eine starke Identität, und das ist gut so.“


„Wir Christen haben eine etwas hässliche Geschichte von Differenzen, die uns zu Religionskriegen geführt haben“
Es habe ihn beeindruckt, wie sehr al-Tayyeb den innerislamischen Dialog betont habe, nicht um Unterschiede auszulöschen, sondern um einander zu verstehen und zusammenzuarbeiten. „Wir Christen haben eine etwas hässliche Geschichte von Differenzen, die uns zu Religionskriegen geführt haben: Katholiken gegen Orthodoxe oder gegen Lutheraner. Jetzt, nach dem Konzil, gibt es Gott sei Dank eine Annäherung, und wir können miteinander reden und zusammenarbeiten. Das ist wichtig: ein Zeugnis dafür, dass man anderen Gutes tut. Dann werden die Spezialisten, die Theologen, über theologische Dinge diskutieren, aber wir müssen als Gläubige, als Freunde, als Brüder, die Gutes tun, zusammen gehen.


Das Leid der Libanesen
Bei den Fragen und Antworten kam der Papst auch auf den Libanon zu sprechen. Er wolle die fliegende Pressekonferenz nutzen, um einen Appell an die libanesischen Politiker zu richten: „Lassen Sie persönliche Interessen beiseite, schauen Sie auf das Land, und kommen Sie zu einer Einigung! Erst Gott, dann das Vaterland, dann die Einzelinteressen. Aber Gott und das Vaterland. Ich möchte jetzt nicht sagen: ,Rettet den Libanon', denn wir sind keine Retter, aber bitte unterstützen Sie den Libanon, helfen Sie - damit der Libanon diesen Abstieg stoppt, damit der Libanon seine Größe wiedererlangt.“


Die Rechte der Frau
Während des Aufenthaltes des Papstes in Bahrain gingen gar nicht weit davon die Proteste von Frauen im Iran weiter. Dazu sagte Franziskus, dass der Kampf um die Rechte von Frauen „ein ständiger Kampf“ sei. Denn an manchen Orten seien Frauen den Männern gleichgestellt, aber an anderen Stellen sei dies nicht der Fall. Er erinnere sich daran, wie in den 1950er Jahren in seinem Heimatland Argentinien der Kampf um das Frauenwahlrecht geführt wurde. „Denn bis 1950 konnten das mehr oder weniger nur Männer. Und ich denke an den gleichen Kampf in den USA, der berühmt ist, um die weibliche Stimme. Aber warum - so frage ich mich - muss eine Frau so hart kämpfen, um ihre Rechte zu erhalten?“, fragte sich der Papst. Er stamme aus einem Macho-Volk. Argentinier seien Machos, immer, wiederholte der Papst. „Und das ist schlecht... Dieser Machismo tötet die Menschlichkeit.  Ich danke Ihnen, dass Sie mir die Gelegenheit geben, dies zu sagen, was mir sehr am Herzen liegt. Wir kämpfen nicht nur für unsere Rechte, sondern auch, weil wir Frauen in der Gesellschaft brauchen, um uns zu verändern.“


Das Verhältnis zur Ukraine und zu Russland
Wenn er von der „gemarterten“ Ukraine spreche, so ein weiteres Thema der Pressekonferenz auf dem Flugzeug, dann denke er an die Grausamkeit, „die vielleicht nicht vom russischen Volk ausgeht“, so das katholische Kirchenoberhaupt. Er würdigte das russische Volk als „ein großartiges Volk“, prangerte aber gleichzeitig die Söldner und Soldaten an, „die als Abenteurer in den Krieg ziehen“:
„Ich ziehe es vor, so zu denken, weil ich das russische Volk und den russischen Humanismus sehr schätze. Denken Sie nur an Dostojewski, der uns bis heute inspiriert, der Christen inspiriert, christlich zu denken. Ich empfinde große Zuneigung für das russische Volk und ich empfinde auch große Zuneigung für das ukrainische Volk. Als ich elf Jahre alt war, gab es in meiner Nähe einen Priester, der auf Ukrainisch zelebrierte und keine Ministranten hatte, und er brachte mir bei, die Liturgie auf Ukrainisch zu halten. All diese ukrainischen Lieder kenne ich in ihrer Sprache, weil ich sie als Kind gelernt habe, daher habe ich eine sehr große Zuneigung zur ukrainischen Liturgie. Ich befinde mich inmitten von zwei Völkern, die ich liebe.“


Der Heilige Stuhl habe seit Kriegsausbruch viele vertrauliche Gespräche geführt und dabei auch teilweise gute Ergebnisse erzielt, fügte der Papst an. Allerdings: „Wir können nicht leugnen, dass ein Krieg uns am Anfang vielleicht mutig macht, aber dann ermüdet er und tut weh und wir sehen das Böse, das ein Krieg anrichtet“. Die größte Katastrophe in der Welt heute sei die Waffenindustrie, und deshalb sage er zum Krieg in der Ukraine, dass es eine Tragödie sei: „Deshalb seid ihr, die ihr Journalisten seid, bitte Pazifisten; sprecht euch gegen den Krieg aus, kämpft gegen den Krieg! Ich bitte dich wie einen Bruder.“


Missbrauchsfälle unterschiedlich behandelt
Ein französischer Journalist ging auf den jüngsten Fall eines wegen Missbrauch angeklagten Priesters ein. Das nutze der Papst, um sich allgemein zum Thema Missbrauchsbe-kämpfung in der Kirche zu äußern:


„Wir arbeiten mit allem, was wir können, aber wir wissen, dass es in der Kirche Menschen gibt, die noch nicht klar sehen... es ist ein Prozess, und wir führen ihn mit Mut durch, doch nicht jeder hat Mut; manchmal gibt es die Versuchung, Kompromisse zu machen, und wir sind auch alle Sklaven unserer Sünden. Aber der Wille der Kirche ist, alles zu klären. Ich habe zum Beispiel in den letzten Monaten zwei Beschwerden über Missbrauchsfälle erhalten, die vertuscht und von der Kirche nicht richtig beurteilt worden waren: Ich habe sofort eine neue Untersuchung der beiden Fälle gefordert, und jetzt wird ein neues Urteil gefällt; dann gibt es auch noch die Revision alter Urteile, die nicht richtig gefällt wurden oder nicht ordnungsgemäß ergangen sind. Wir tun, was wir können, wir sind alle Sünder, verstehen Sie? Und das Erste, was wir fühlen müssen, ist Scham, tiefe Scham.“ Er könne aber sagen, dass die gesamte Kirche „den guten Willen“ habe, weiterzumachen, auch dank der Hilfe der Journalisten.


Flüchtlingsfrage in Italien und Europa
Die Frage einer italienischen Korrespondentin bezog sich auf die derzeitige Debatte in Italien bezüglich der Aufnahme von Mittelmeer-Flüchtlingen. Die neue Rechts-Regierung von Giorgia Meloni verfolgt eine – zumindest in der öffentlichen Debatte – restriktive Linie. Der Papst erinnerte daran, dass es eine europäische Verantwortung für Afrika gebe und dass „eine große Staatsfrau“ - gemeint war die frühere deutsche Kanzlerin Angela Merkel - gesagt habe, wie das Problem der Migranten in Afrika gelöst werden müsse - nämlich mit einem Wechsel der Perspektive. Afrika solle nicht mehr als Kontinent zum Ausbeuten betrachtet werden, sondern als ebenbürtig. „Die neue italienische Regierung beginnt jetzt... ich wünsche ihr das Beste“, so der Papst.


(vatican news)

 

Seks po chrześcijańsku (6)
Cnota czystości


Kochać tak
jak się całuje chleb
na klęcząco
i w świętym milczeniu
ks. Jerzy Szymik

 

Już sam tytuł tego odcinka może zniechęci niejednego z Przyjaciół/ek naszego Portalu do dalszej lektury. Pojęcie „czystość” uważane jest dziś bowiem za przestarzałe, pachnące staroświeckością, należące do kufra z napisem „Średniowiecze”. Ważne jednak jest to, co w „czystości” stanowiło sedno sprawy, a mianowicie świadomość, że miłość jest czymś wielkim, wspaniałym i świętym, że ma bardzo bogaty język, i że energie seksualności jako specyficznej formy miłości można ująć w karby i zintegrować w całość osoby. Takie rozumienie płciowości wyraźnie odcina się od wypaczonej formy „krótkiego seksu”, ograniczonego do kilku zaledwie wrażliwych punktów ciała i erotycznych doznań. Warto nauczyć się całego języka miłości, by nie stać się jedynie „seksualnym robotem”.


Czystość jako cnota chrześcijańska bynajmniej nie sprowadza się do unikania grzechów w zakresie ludzkiej płciowości, odnosi się ona do osoby jako całości, do jej zewnętrznego i wewnętrznego stylu życia. Dotyczy wszystkich ludzi, niezależnie od stanu, w jakim żyją. Jedni ślubują dziewictwo lub celibat, przez co oddają się niepodzielnym sercem tylko samemu Bogu, inni zaś – czy to związani małżeństwem, czy bezżenni – wiodą życie zgodne z ustanowionym dla wszystkich prawem moralnym. W żadnym jednak stanie czystość nie ogranicza się tylko do zewnętrznych zachowań: samo serce człowieka powinno stać się czyste, zgodnie ze słowami Chrystusa: „Słyszeliście, że powiedziano: «Nie cudzołóż». A ja wam powiadam: Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa (Mt 5,28).


Czystość jest cnotą moralną, ale jest też darem Bożym, łaską, owocem działania Ducha Świętego, który uzdalnia chrześcijanina do naśladowania czystości Chrystusa. Katechizm Kościoła Katolickiego tak definiuje czystość: „Czystość oznacza osiągniętą integrację płciowości w osobie, a w konsekwencji wewnętrzną jedność człowieka w jego bycie cielesnym i duchowym. Płciowość, w której wyraża się przynależność człowieka do świata cielesnego i biologicznego, staje się osobowa i prawdziwie ludzka, gdy zostaje włączona w relacje osoby do osoby, we wzajemny dar mężczyzny i kobiety, który jest całkowity i nieograniczony w czasie. Cnota czystości obejmuje zatem integralność osoby i integralność daru (nr 2337).


Takie osiągnięcie integralności osoby i integralności daru z siebie nie jest możliwe bez panowania nad sobą, a to jest pedagogią ludzkiej wolności. Prawdziwą wolność zdobywa człowiek, gdy panując nad swoimi namiętnościami, dąży do swego celu drogą wolnego wyboru dobra i tak osiąga wewnętrzny pokój. O tym „owocu” mówi pięknie św. Augustyn mając w pamięci własne doświadczenia walki na tym polu: „Czystość integruje nas na nowo i prowadzi do jedności, którą utraciliśmy, rozpraszając się w wielości.”(Wyznania X,29,40).


Osiągnięcie panowania nad sobą jest zadaniem długotrwałym, właściwie zadaniem całego życia, i podlega prawu wzrostu, który dokonuje się etapami naznaczonymi niedoskonałością i dość często grzechem. Środkami pomocnymi do prowadzenia życia w czystości są: dyscyplina świadomości i zmysłów, czujność i roztropność w strzeżeniu się przed okazją do grzechu, zachowanie wstydliwości, trzeźwość, zdrowe zainteresowania, korzystanie z mocy sakramentów pojednania i Eucharystii, modlitwa. Św. Paweł opisuje sugestywnie ciężką walkę, jaką człowiek będący niewolnikiem grzechu doświadcza wewnętrznie między „prawem umysłu” własnego a innym prawem, „które jest w członkach ciała” i bierze go w niewolę (por. Rz 7,23). Człowiek może się jednak wyzwolić od „ciała śmierci” przez „łaskę Chrystusa” (Rz 7,24). Dlatego Apostoł zaklina wyznawców Chrystusa: „Niechże więc grzech nie króluje w waszym śmiertelnym ciele, poddając was swoim pożądliwościom.” (Rz 6,12).


Gdy dziś coraz większych rozmiarów nabiera upadek obyczajów, a jego najpoważniejszym objawem jest nieopanowany seksualizm, trzeba wracać do ideałów pierwszych chrześcijan i ciągle na nowo wsłuchiwać się w upomnienia, zaklęcia i zachęty św. Pawła na temat czystości:


„Albowiem wola Bożą jest wasze uświęcenie: powstrzymanie się od rozpusty, aby każdy umiał utrzymywać ciało własne w świętości i we czci, a nie w pożądliwej namiętności, jak to czynią nie znający Boga poganie. Niech nikt w tej sprawie nie wykracza i nie oszukuje brata swego, albowiem, jak wam to przedtem powiedzieliśmy, zapewniając uroczyście: Bóg jest mścicielem tego wszystkiego. Nie powołał nas Bóg do nieczystości, ale do świętości. A więc kto to odrzuca, nie człowieka odrzuca, lecz Boga, który przecież daje wam swego Ducha Świętego.” (1 Tes 4,3-8; por. Kol 3,5-7).


„O nierządzie zaś i wszelkiej nieczystości albo chciwości niechaj nawet mowy nie będzie wśród was, jak przystoi świętym, ani o tym, co haniebne, ani o niedorzecznym gadaniu lub nieprzyzwoitych żartach, bo to wszystko jest niestosowne. Raczej winno być wdzięczne usposobienie. O tym bowiem bądźcie przekonani, że żaden rozpustnik ani nieczysty, ani chciwiec – to jest bałwochwalca – nie ma dziedzictwa w Królestwie Chrystusa i Boga. Niechaj was nikt nie zwodzi próżnymi słowami, bo przez te grzechy nadchodzi gniew Boży na buntowników. Nie miejcie więc z nimi nic wspólnego! Niegdyś bowiem byliście ciemnością, lecz teraz jesteście światłością w Panu: postępujcie jak dzieci światłości.” (Ef 5, 3-8; por. 4,18-19).


Św. Paweł przytacza także specyficznie chrześcijańskie motywy pielęgnowania cnoty czystości, bo grzechy rozpusty i nierząd nie tylko przynoszą szkodę sobie samemu, bliźnim i porządkowi społecznemu, lecz przede wszystkich są obrazą Boga Ojca, Jego Syna i Ducha Świętego:


„Ciało nie jest dla rozpusty, lecz dla Pana, a Pan dla ciała. (…) Czyż nie wiecie, że ciała wasze są członkami Chrystusa? Czyż wziąwszy członki Chrystusa będę je czynił członkami nierządnicy? Przenigdy! (…) Strzeżcie się rozpusty; wszelki grzech popełniony przez człowieka jest na zewnątrz ciała; kto zaś grzeszy rozpustą, przeciwko własnemu ciału grzeszy. Czyż nie wiecie, że ciało wasze jest świątynią Ducha Świętego, który w was jest, a którego macie od Boga, i że już nie należycie do samych siebie? Za wielką bowiem cenę zostaliście nabyci. Chwalcie więc Boga w waszym ciele!” (1 Kor 6, 13-20).


Ks. Jerzy Grześkowiak


Dopóki bije moje serce…
„Tak długo jak moje serce bije, będzie biło z miłości do Ciebie. Bóg zapragnął wywyższyć te ziemskie uczucia, uszlachetniając je, gdy w Nim kochamy siebie nawzajem. Dlatego, chociaż w moich ostatnich dniach Bóg jest moim światłem i moim pragnieniem, nie przeszkadza to w tym, żeby pamięć o osobie, którą kocham najbardziej, towarzyszyła mi do godziny mojej śmierci” – tak pisał Bartolomé Blanco Màrquez do swojej narzeczonej Maruja. Przekonuje on narzeczoną że przyjmuje bez strachu wyrok śmierci, bo jest przekonany, że otworzy mu ona bramy nieba. Świadomie wybiera męczeństwo. „Mój wyrok w trybunale ludzi będzie moją najlepszą obroną w Trybunale Bożym. Chcąc mnie zgubić, uratowali mnie. Rozumiesz? Zabijając mnie, zapewniają mi prawdziwe życie”.


Pod koniec listu prosi swą dziewczynę, aby starała się żyć najlepiej jak potrafi, by na pewno mogli się spotkać w niebie. „Do zobaczenia w wieczności, gdzie będziemy nadal się kochać po wieki wieków” – to ostatnie słowa listu.


Bartolomé Blanco Marquez (Hiszpan, lat 22) został skazany na śmierć podczas hiszpańskiej wojny domowej tylko za to, że był katechetą w salezjańskiej szkole i sekretarzem Akcji Katolickiej w Pozoblanco, swojej rodzinnej miejscowości. Został rozstrzelany 2.10.1937 roku, w przeddzień wysłał z więzienia dwa listy. Ten list miłosny napisany do narzeczonej stał się jednym z dowodów świętości w jego procesie beatyfikacyjnym. (Internet: liturgia.wiara.pl/doc 495210. Dowód-miłości – 24.11.2011).

Święto na dziś i na przyszłość.

 

Nie bój się świętości. 
Nie odbierze ci ona  sił życia ani radości. 
Wręcz przeciwnie, ponieważ staniesz się tym, 
co zamyślał Ojciec, kiedy ciebie stworzył,
i będziesz wierny twojej istocie.
Papież Franciszek

 

„Jeszcze nie weszliśmy do sali świętowania, ale już widzimy jej światła i słyszymy muzykę” – te słowa Ernesto Cardenala, kapłana, poety i polityka z Nikaragui, któremu kiedyś w czasie podróży apostolskiej Jan Paweł II groził palcem za jego zaangażowanie polityczne (to też zdarza się świętym!!!), czytane w perspektywie świętowania Wszystkich Świętych, wywołują w nas obrazy ujawniające główną myśl i sens tej uroczystości. Sala świąteczna, miasto, Niebiańska Jerozolima - to „miejsce”, w którym przebywają święci. Oni osiągnęli już cel, ku któremu my jeszcze zdążamy. Wnieśli światło w ten świat, przez nich jaśniała w nim miłość Boga. Dziś jednoczymy się z nimi, z wszystkimi, którzy zaufali Bogu wierząc, że On ich kocha i którzy z tej racji czynili innym dobro i zbawczo oddziaływali na świat.


Wszystkich Świętych to radosne święto miłości Boga. Idzie w nim o nasze uświęcenie i zbawienie. Co cechuje człowieka świętego, po czym można go rozpoznać? Przypowieść przybliży nam odpowiedź na to pytanie.

 

Żył kiedyś człowiek tak bogobojny, że nawet aniołowie cieszyli się na jego widok. On sam jednak nie wiedział nic o tym, że faktycznie jest świętym. Codziennie gorliwie spełniał swoje prace i obowiązki, a dobroć z niego promieniująca była tak naturalna, jak zapach  rozsiewany przez kwiaty lub światło słoneczne lub z ulicznych lamp. Jego świętość polegała na tym, że nie pamiętał złych postępków z przeszłości innych ludzi i każdego brał takim, jakim był. Pomijał to, co zewnętrzne u człowieka, a  patrzył w jego wnętrze, gdzie każdy w gruncie rzeczy chce dobra, jest niewinny, nic nie wie o tym, co złego w przyszłości mu się przydarzy. Z takim usposobieniem kochał  wszystkich ludzi i z góry przebaczał każdemu  spotkanemu człowiekowi, nie widząc w tym nic nadzwyczajnego, bo to wypływało po prostu  z jego sposobu widzenia ludzi i świata.


Pewnego dnia anioł rzekł do niego; „Bóg posłał mnie do Ciebie. Życz sobie czego chcesz, a to się spełni! Może chciałbyś posiadać dar uzdrawiania?” –„Nie – odpowiedział – wolałbym, żeby Bóg sam uzdrawiał.” – A może chcesz daru sprowadzania grzeszników ze złej drogi?” –„Nie – odrzekł – nie przystoi mi poruszać i nawracać ludzkie serca. To powinni czynić aniołowie.” – Czy chcesz być takim wzorem w cnotliwym życiu, że to pobudzi ludzi, by ciebie naśladowali?” „Nie – odpowiedział – bo wtedy zwracałbym na siebie uwagę innych ludzi.” – To czego sobie życzysz? - pyta zaintrygowany anioł. – „Łaski Boga – brzmiała odpowiedź – Jeśli będę miał łaskę, to będę miał wszystko, czego mi naprawdę potrzeba.” Ale anioł nie ustępuje: „Ty musisz życzyć sobie jakiegoś cudu, albo zostanie ci on wbrew twojej woli przydzielony.” – „No dobrze – dał za wygraną nasz „mały święty”, to proszę o następujący: „Niech przeze mnie dzieje się dobro tak, żebym sam tego nie zauważał”.


W niebie po dłuższej deliberacji i szukaniu rozwiązań tego problemu zadecydowano w końcu, by cień tego człowieka posiadał uzdrawiające siły. I odtąd gdziekolwiek padał jego cień, tam - za jego plecami - działy się same dobre rzeczy: chorzy odzyskiwali zdrowie, ziemia stawała się urodzajną, wytryskały źródła, a  twarze naznaczone troskami rozkwitały uśmiechem. Ale ów święty człowiek o tym się nie dowiadywał, gdyż uwaga innych tak skupiała się na jego cieniu, że tego człowieka prawie że nie zauważano. I w ten sposób spełniło się jego życzenie, by czynić dobro samemu  będąc niezauważanym (według Anthony`ego de Mello).


Powyższa przypowieść ukazuje trzy drogi do świętości.


Droga pierwsza: święci nie stawiają się w centrum, nie czynią się ważnymi, nie pchają się do przodu, nie szukają rozgłosu. Dla nich liczy się przede wszystkim dobro czynione bliźnim.


Druga droga: dla świętych nie jest ważne, gdzie czynią dobro. Po prostu czynią je tam, gdzie Bóg ich postawił –  w ich zwyczajnej codzienności poprzez wierną służbę człowiekowi i stworzeniu.


Droga trzecia: święci czynami i całą życiową postawą pozostawiają cień dobroci, ponieważ oświeca ich światło Boga, i w Jego promieniach działają, pracują i kochają. To przez nich Bóg objawia się w ciemnościach tego świata. 
Jakie ciemności mogę rozpraszać?  Kto potrzebuje mojej pomocy?  Moich rąk, serca, miłości, aby mógł dostrzec i odczuć światło i ciepło Boga, miłującego jak troskliwy ojciec i czuła matka?


Świętość  nie jest stanem wyjątkowym w Kościele. Ujawnia się w codzienności.  Ubarwia jej szarość i przeciętność oraz sprawia, że życie jest „godne życia”. Taka świętość prowadzi do oglądania Boga na zawsze „w domu Ojca”, który każdego człowieka do tego powołał w chwili jego poczęcia.


Ks. Jerzy Grześkowiak

Grzegorz Górny 
wPolityce.pl 26 X 2022

 

Kto wygrał pierwszą wojnę kulturową? 
„Ostatnie pokolenie pogańskie”
ostrzeżeniem dla chrześcijan!

 

W 2015 roku amerykański historyk Edward J. Watts opublikował niezwykle ciekawą książkę pt. „The Final Pagan Generation” (Ostatnie pokolenie pogańskie), opowiadającą o przemianach, które dokonały się w imperium rzymskim w IV wieku po Chrystusie, a konkretnie między rokiem 313 a 392. Obie daty nie są przypadkowe. W 313 roku cesarz Konstantyn Wielki wydał edykt mediolański, dzięki któremu wyznawcy Chrystusa przestali być ścigani przez władze, mogli wyjść z podziemia i bez przeszkód sprawować kult publiczny. Z kolei w roku 392 cesarz Teodozjusz Wielki ustanowił chrześcijaństwo religią państwową w imperium rzymskim.

 

Między tymi dwoma datami nastąpiła radykalna zmiana: religia Chrystusowa z wiary prześladowanej stała się wiarą panującą. Jak do tego doszło, skoro przez niemal cały IV wiek chrześcijaństwo współistniało z pogaństwem? Jak to się stało, że wyparło ono dawne kulty Jowisza, Hery, Merkurego, Artemidy, Wenus itd., zajmując pozycję dominującą? Na te pytania starał się odpowiedzieć Watts z perspektywy historycznej i socjologicznej.

 

Elity pogańskie kontra chrześcijańskie
Używając współczesnej terminologii, można powiedzieć, że w warunkach pluralizmu religijnego i wolnego rynku idei doszło wówczas do pierwszej wojny kulturowej. W tej sytuacji – zdaniem autora – kluczowa okazała się postawa ówczesnych elit.


Z jednej strony elity pogańskie nie wyobrażały sobie, że Rzym może nie być pogański. Taki był od zawsze, od momentu swego założenia, więc inny był nie do pomyślenia. Chrześcijaństwo jawiło się jako jeszcze jedna moda, jakich było wiele, jeszcze jedno wierzenie, które można będzie wkomponować w synkretyczny system religii obywatelskiej Rzymu. Tamte elity przekonane były, że pogański ład jest nienaruszalny, nie wierzyły, że ich świat może zaginąć. Starały się unikać gwałtownych polemik z chrześcijanami. Dążyły do zachowania spokoju społecznego, a więc szukały za wszelką cenę kompromisu. Przedkładały święty spokój nad konfrontację. Wolały milczeć niż się sprzeciwiać. W rezultacie stopniowo przystosowywały się do zmieniającej się sytuacji społecznej.

 

Odwrotnie postępowali chrześcijanie. Oni zachowywali się tak, jakby im bardziej zależało. W sprawach fundamentalnych nie było dla nich kompromisów. A sprawy fundamentalne obejmowały wiele sfer życia: od publicznych po osobiste, od oddawania czci Bogu po relacje seksualne. Wyznawcy Chrystusa niechętni byli zawieraniu mieszanych małżeństw, dlatego nalegali na współmałżonków, by ci przyjmowali chrzest (zwłaszcza pogańscy mężowie nawracali się, by zadowolić swoje żony). Z czasem zaczęli przejmować kolejne instytucje publiczne, narzucać swoją narrację, kontrolować tabu społeczne, tworzyć obowiązujące normy i obyczaje. Byli gorliwi, ponieważ wiedzieli, że stawką jest wieczność: zbawienie lub potępienie.

 

Komu bardziej zależy?
Komentując książkę Edwarda J. Wattsa, brytyjski pisarz, publicysta i bloger Ed West porównał ówczesną wojnę kulturową w imperium rzymskim z tą, jaka toczy się obecnie w łonie cywilizacji zachodniej. Jego spostrzeżenia są następujące: dzisiejsze elity chrześcijańskie postępują tak samo, jak pogańskie elity schyłkowego Rzymu. Wyżej cenią sobie spokój, komfort, wygodę, rutynę i kompromisy niż apologię, konfrontację, polemikę czy walkę, choćby duchową. Wolą nie obrażać uczuć religijnych innych ludzi; boją się podejrzeń o fanatyzm, prozelityzm, klerykalizm czy wyznaniowość; starają się nie manifestować swej wiary publicznie, lecz ograniczyć ją do sfery prywatnej itd.

 

Odwrotnie postępują dziś propagatorzy utopijnych projektów inżynierii społecznej oraz przedstawiciele różnych politycznie poprawnych ideologii, takich jak np. teoria gender czy krytyczna teoria rasowa. Oni nie uznają kompromisów, są pewni siebie, wymuszają własne rozwiązania. Dzięki rozpoczętemu przez lewicę przed laty długiemu marszowi przez instytucje, mają coraz większy wpływ na kulturę, prawo i politykę. Posiadają moc narzucania własnej interpretacji świata. Dlaczego? Ponieważ im bardziej zależy.


Na ich tle katolicy na Zachodzie są mniej zdeterminowani, mniej gorliwi, mniej aktywni. Czy obudzą się kiedyś, tak jak elity pogańskie pod koniec IV wieku, w innej rzeczywistości?

Seks po chrześcijańsku (5)

Seks na cenzurowanym (ciąg dalszy)

 

Spore zasługi dla wykazania wartości i godności małżeństwa ma św. Augustyn, który dokonał w tej dziedzinie pierwszej próby systematyki teologicznej (De bono coniugali – „Wartości małżeństwa, Pelplin 1980). Szkoda tylko, że zabierając się do tego dzieła nie wykorzystał w pełni swoich genialnych zdolności, by przezwyciężyć do końca dawne powiązania z manicheizmem i zasiał jego zarodki także w myśli chrześcijańskiej. Nie potrafił odciąć się radykalnie od doktryny manichejskiej głoszącej: Duch jest dobry, piękny, czyni człowieka wolnym i szczęśliwym; natomiast materia jest zła, paskudna i obrzydliwa, zniewala i unieszczęśliwia. „Zło materii” zagęszcza się w ciele ludzkim i swoje trujące korzenie zapuszcza zwłaszcza w sferze seksualnej człowieka. W „Wyznaniach” św. Augustyna znajdujemy sporo tekstów mówiących o tym, jak zaciekle walczył on z seksualnością, mimo, że potrafił także głęboko i intensywnie kochać kobietę – matkę swego syna Adeodata.


Z jednej strony toczy zatem św. Augustyn spór z manicheizmem i nie toleruje deprecjonowania małżeństwa, akcentuje jego świętość i naturalne „dobro” rodziny których fundamenty tkwią w Bogu; z drugiej jednak strony, wdając się w spór z pelagianami (Pelagiusz głosił, że grzech pierwszych ludzi nie przeszedł na potomstwo, oraz że człowiek przez naśladowanie Chrystusa może się sam wyzwolić z grzechu i osiągnąć świętość), twierdzi, że przez grzech ludzka seksualność uległa „zepsuciu”, zniekształceniu. Jego doktryna o tzw. „małżeństwie rajskim” jest wielowarstwowa i ulegała rozwojowi. Przeżywanie rozkoszy seksualnej ocenia Augustyn jako zło, ale nie jako grzech we właściwym sensie, bo grzech wymaga dobrowolności, a rozkosz wiąże się automatycznie ze współżyciem małżonków. Grzechem nie jest małżeński stosunek dla poczęcia dziecka, lecz „staranie się o rozkosz”. W spontanicznym podnieceniu narządów rozrodczych widzi on skutek grzechu.


„Dlaczego nie chcemy wierzyć, że ludzie przed grzechem mogli tak panować nad organami płciowymi, jak panują nad innymi członkami ciała, którymi dusza posługuje się bez trudności i bez odczuwania rozkoszy przy tej aktywności?” (De genesi ad literam 9,1; CSEL 28,279).


Fakt, że wola człowieka nie ma władzy dysponowania nad genitaliami i ich aktywnością, i że podniecenie związane jest z odczuwaniem przyjemności św. Augustyn interpretuje teologicznie. Nie zna bowiem jeszcze tego, co my dziś wiemy z medycyny o cerebrospinalnym i sympatycznym systemie nerwowym. W spontanicznym podnieceniu płciowym widzi św. Augustyn karę za grzech. Nieposłuszeństwo pierwszych ludzi zostało ukarane również w formie nieposłuszeństwa: człowiek nie panuje nad swoimi zmysłami. Czyli: nie chciał tego, co mógł, to za karę: chce coś, czego jednak mu nie wolno! W człowieku pierwotnym (rajskim) widzi Augustyn zatem „stoicki ideał” mądrości, w mocy której człowiek zdolny jest swoją seksualność całkowicie opanować, co więcej - być całkowicie wolnym od rozkoszy seksualnej. Łatwo zrozumieć, że wielkość św. Augustyna mocno wpłynęła na fakt, że jego myśli miały ułatwiony dostęp do teologicznych poszukiwań także w późniejszym okresie.


Sam Augustyn próbował w swej nauce to doświadczenie przyjemności związanej seksem kompensować przez tzw.  „trzy dobra małżeństwa”, które widział w trzech obszarach: potomstwa, wzajemnej wierności i sakramentu (proles, fides, sacramentum). Ta triada przyjęła się powszechnie i to na wiele wieków, znajdujemy ją przecież jeszcze w encyklice Casti connubii Piusa XI z 1930 roku. Podobnie wyraźne ślady jego nauki o „małżeństwie rajskim” znajdujemy w Katechizmie Rzymskim, zredagowanym na polecenie Soboru Trydenckiego, w którym czytamy:
„Nasi pierwsi rodzice, Adam i Ewa, przed grzechem nie obcowali płciowo, a przecież byli prawdziwym małżeństwem. A więc do prawdziwego małżeństwa zjednoczenie cielesne nie jest koniecznie potrzebne” (II,8,8).


Według nauki św. Augustyna każdy akt małżeński spełniany nie dla poczęcia, lecz dla „zaspokojenia żądzy”, był uznawany za grzech powszedni. Ta ocena zaciążyła nad całą późniejszą etyką seksualną, której typowym wyrazem jest wczesnochrześcijański aksjomat: „Małżeństwo jest wprawdzie sakramentem, ale nie udziela łaski. Jest ono jedynie środkiem wybawiającym od zła”.


Typowym materiałem ilustrującym ocenę małżeństwa w średniowieczu są Sentencje Piotra Lombarda (napisane w latach 1150-1152), które przez cztery wieki służyły jako podstawa w nauczaniu o małżeństwie. Zalicza on wprawdzie małżeństwo do sakramentów, ale odmawia mu mocy pośrednictwa zbawczego. Podczas gdy inne sakramenty „udzielają łaski”, małżeństwo jest jedynie „środkiem leczącym”. Małżeństwu przyznawano więc jedynie „funkcję leczniczą”; ono przyczynia się do zbawienia tylko w tym sensie, że stanowi środek przeciw złu i pożądliwościom dla tych chrześcijan, którzy nie mogą się „opanować” i prowadzić doskonalszej formy życia w celibacie. Te opinie podzielała większość ówczesnych teologów. Także w tym okresie płciowość „demonizowano” widząc w niej skutek grzechu pierworodnego. Cielesne współżycie małżonków usprawiedliwiano jedynie tzw. „dobrem małżeństwa”, czyli zrodzeniem potomstwa. Uważano, że radość zmysłowa nie zawsze jest formalnie grzechem, niemniej jest czymś złym. Według opinii papieża Grzegorza Wielkiego, gdy ktoś uległ pożądaniu, powinien powstrzymać się od uczestnictwa w liturgii. Jest to jakby echo znamiennej wypowiedzi Orygenesa:

 
„Ten kto po akcie małżeńskim i jego nieczystości (!) przychodzi, aby spożywać 
chleb eucharystyczny, pozbawia to, co święte – świętości i je znieważa”.

 
Małżonków ostrzegano przed zbyt płomienną miłością, powtarzając często zalecenia Sykstusa Pitagorejczyka: „Kto zbyt namiętnie i z pożądaniem kocha swoją żonę, jest cudzołożnikiem”. Małżonków uważano zatem za permanentnych grzeszników. Obowiązek wstrzemięźliwości przed Komunią św. był ogólną nauką i praktyką Kościoła wczesnośredniowiecznego. Odpowiednie przepisy uchodzą za ścisły nakaz, który zobowiązywał małżonków pod grzechem ciężkim. W obliczu tych faktów czyż nie ma racji Ph. Delhaye pisząc, że dla ludzi średniowiecza małżeństwo było jedynie „sakramentem tolerancji”?.

 
Wprawdzie w późnym średniowieczu mówi się wyraźnie o działaniu łaski sakramentu małżeństwa, ale według św. Tomasza z Akwinu ta łaska polega na tym, że „pożądliwość zostaje stłumiona w swym korzeniu”. Św. Tomasz uczy, że akt małżeński spełniany „z miłości” może mieć charakter zasługi, oczywiście pod warunkiem, że związana jest z nim intencja prokreacyjna - bez niej współżycie jest zawsze grzechem, przynajmniej powszednim. Potrzebuje ono „usprawiedliwienia”, ponieważ w tym akcie „rozum jest zdominowany przez gwałtowność rozkoszy”. Przykładem trudności, z jakimi wówczas borykano się w ocenie aktu małżeńskiego, jest wewnętrzne rozdarcie św. Tomasza przy szukaniu odpowiedzi na pytanie: „Czy małżeństwo jest sakramentem?” Pisze on:


„Jak tu rozważać rzeczywistość naznaczoną przyjemnością cielesną jako coś, co udziela łaski wysłużonej przez cierpienia Chrystusa?”


Próby „uwalnianie” aktu seksualnego w małżeństwie od znamienia grzechu i poczucia winy dają się zauważyć dopiero w XV wieku (zasługi Denisa de Chartreux), a wysiłkom tym sprzyjała wzmagająca się nieufność wobec św. Augustyna, ponieważ do jego autorytetu odwoływały się nurty reformatorskie. Ten pozytywny trend kontynuowali teologowie jak: Tomasz Kajetan (1469-1534), Dominik de Soto (1495-1560), św. Piotr Kanizjusz (1521-1597), św. Robert Bellarmin (1542-1621), którzy częściowo zrehabilitowali walor seksualnej sfery człowieka.


Sobór Trydencki (1545-1563) oficjalnie potwierdził sakramentalność małżeństwa w ujęciu późno-scholastycznej teologii i zgodnie z nauką różnych synodów regionalnych stwierdzając, że małżeństwo jest jednym z siedmiu sakramentów Nowego Przymierza ustanowionych przez Chrystusa (DS 1601,1801), że zawiera oznaczaną łaskę (DS 1606) i udziela jej mocą dokonanego obrzędu temu, który nie stawia żadnych przeszkód (DS 1608). Jest to pierwszy sobór, który mówi o szczególnej łasce sakramentu małżeństwa. Ma ona potrójny cel: udoskonala naturalną miłość małżonków, umacnia nierozerwalność węzła małżeńskiego i uświęca małżonków (DS 1739). Jest to więc nie tylko „łaska lecząca”, lecz także „łaska wyniesienia” (gratia elevans). Ujęcie sakramentalności w perspektywie miłości małżeńskiej sugeruje, że całe życie małżeńskie wchodzi w wymiar znaku sakramentalnego. Nauka Tridentinum o małżeństwie, w której znalazło się miejsce na elementy personalne i na miłość małżeńską, stanowiła dobry fundament dla dalszego rozwoju i pogłębienia oraz szansę pozytywnego spojrzenia na seksualność człowieka. Tego postępu jednak w teologii potrydenckiej z różnych przyczyn nie było.

 
Właściwie aż do końca XVIII wieku utrzymywał się w zachodniej teologii pogląd, że akt seksualny w małżeństwie wymaga tzw. ugodziwienia, czyli „umoralniającego motywu”. Za wystarczające motywy przyjmowano powszechnie wyraźny zamiar prokreacyjny oraz spełnienie tzw. powinności małżeńskiej, czyli współżycie na żądanie jednego z małżonków. Dopiero św. Alfons Liguori (+1787) jako pierwszy przeciwstawił się tej nauce twierdząc, że akt małżeński jako taki jest godziwy. Podkreślał on jednoznacznie, że jako wyraz miłości małżeńskiej nie traci on niczego ze swojej godności nawet wtedy, gdy małżonkowie z uzasadnionych powodów nie życzą sobie nowego dziecka.

 

Dopiero teologowie XX wieku, widząc wszystkie cienie tradycyjnej doktryny o małżeństwie i jej szkodliwe konsekwencje, zrozumieli, że jak długo sakramentologia nie potraktuje centralnego wymiaru małżeństwa, tzn. miłości we wszystkich jej przejawach, ze spotkaniem seksualnym włącznie, jako istoty sakramentu, i nie ukaże małżeństwa w perspektywie całej historii zbawienia, tak długo pozostanie obca wobec realnego życia małżeńsko-rodzinnego. Wynikły z tych przekonań trud badawczy wielu teologów zaowocował pogłębioną, egzystencjalną, personalną teologią małżeństwa, której rezultaty zawarte są w dokumentach Soboru Watykańskiego II i w wypowiedziach ostatnich papieży.


Ważnym czynnikiem, który zaważył na negatywnym ujmowaniu seksualności, jest też kwestia tzw. materii ciężkiej w zakresie szóstego przykazania (materia gravis in sexto). Pod wpływem jansenizmu (surowego nurtu w duchowości chrześcijańskiej) utrwala się w XVII wieku w zakresie etyki seksualnej rygoryzm. Seksualność jest nadal jest traktowana jako uciemiężenie człowieka, ujmowanego wtedy w gruncie rzeczy bardziej jako istota duchowa niż cielesna. W interpretacji tekstów biblijnych, której towarzyszą greckie i stoickie poglądy, cielesna, zmysłowa i seksualna sfera człowieka jest widziana w kategoriach pożądliwości, rozumianej jako skutek grzechu pierworodnego. W teologii moralnej w nauce o grzechu nacisk położono na VI przykazanie. Nadal funkcjonuje dawny pogląd Ojców Kościoła: „Bóg tak ukarał człowieka, jak on zgrzeszył”. Nieposłuszeństwo człowieka wobec Boga doświadczane jest teraz jako kara w nieposłuszeństwie seksualności wobec człowieka. Z tego płynie wniosek, że także pierwszy grzech był grzechem seksualnym.


W XVII wieku podległa zaostrzeniu ocena grzechów seksualnych. Papieże Aleksander VII i Innocenty XI wnieśli na cenzurę dwa twierdzenia: że seksualne współżycie małżeńskie tylko dla samej przyjemności nie jest grzechem, oraz że pocałunek dla rozkoszy seksualnej nie jest żadnym grzechem. Potępienie tych poglądów doprowadziło do nauczania w Kościele o tzw. „materii ciężkiej w zakresie VI przykazania”. Uwzględniając te papieskie orzeczenia uczono odtąd, że „każde dobrowolnie chciane odczuwanie rozkoszy seksualnej, nawet tylko w myślach, jest grzechem ciężkim”. Wszyscy teologowie moraliści, którzy nie stanęli po stronie tego surowego osądu, mieli do czynienia ze Świętym Oficjum. Praktycznie odtąd w zakresie VI przykazania, i tylko tego jednego (!), nie było rozróżnienia na grzechy lekkie i ciężkie. Popełnione w tym zakresie grzechy uważano zawsze za ciężkie, czyli śmiertelne. Taka ocena w oficjalnych kościelnych dokumentach prezentowana jest po współczesność, czego dowodem jest wypowiedź Kongregacji Doktryny Wiary w Deklaracji Persona Humana z 1975 roku:


„Zgodnie z tradycją chrześcijańską i nauką Kościoła (to samo uznaje zdrowy rozsądek) porządek moralny życia płciowego obejmuje tak wysokie wartości życia ludzkiego, że każde bezpośrednie pogwałcenie tego porządku jest obiektywnie ciężkie (nr 10).


Ten spacer po kartach historii i wyławianie cieni w ocenie seksualności ludzkiej w dziejach Kościoła zakończę bardzo wymowna anegdotą. Gdy umarł słynny historyk literatury Ozanam, postanowiono niezwłocznie powiadomić o tym biskupa, późniejszego papieża Leona XIII. Jeden z prałatów, który podjął się tego zadania, wychwalał zasługi, zalety i świątobliwość zmarłego, nie omieszkał jednak przy tym w swej nadgorliwości nadmienić: „Szkoda tylko, że nie udało mu się uniknąć pułapki małżeństwa”. Na to Leon XIII: „Monsigniore, doprawdy nie wiedziałem dotąd, że Pan Jezus ustanowił sześć sakramentów i jedną pułapkę!”.


Mając na uwadze taki „bagaż” historii, uzasadnione są pytania, czy Kościół swymi wskazaniami, przykazaniami i zakazami faktycznie nie „obrzydzał” ludziom tego, co w życiu należy do „najpiękniejszych spraw i przeżyć”? Czy nie stawiał zbyt rygorystycznie znaków zakazu właśnie tam, gdzie zamierzona przez Stwórcę radość związana z aktem seksualnym pozwala człowiekowi zasmakować coś z Boskości?


Z tymi pytaniami i zarzutami mierzy się papież Benedykt XVI w encyklice „Bóg jest miłością”. Zwraca on najpierw uwagę na to, że świat przedchrześcijański wyolbrzymił znaczenie erosa, widząc w nim upojenie, opanowanie rozumu przez „boskie szaleństwo”, które pozwala człowiekowi doświadczyć najwyższej błogości. Ta postawa wyrażała się w kultach płodności, do których przynależał „święty nierząd” w świątyniach. Eros celebrowano jako boską siłę, jako złączenie z bóstwem. Stary Testament i chrześcijaństwo wcale nie odrzuciło erosa jako takiego, ale wypowiedziało wojnę jego niszczycielskiemu wypaczeniu, ponieważ błędne rozumienie erosa pozbawia go jego godności i czyni nieludzkim. 


„Eros potrzebuje dyscypliny, oczyszczenia, aby dać człowiekowi nie chwilową przyjemność, ale pewien przedsmak szczytu istnienia, tej szczęśliwości, do której dąży całe nasze istnienie.(…) Konieczne jest oczyszczenie i dojrzewanie, które osiąga się także na drodze wyrzeczenia. Nie jest to odrzuceniem erosa, jego «otruciem», lecz jego uzdrowieniem w perspektywie jego prawdziwej wielkości” (nr 5).


Ks. Jerzy Grześkowiak

Die kleine Melodie


Es war einmal eine kleine Melodie, die war im Herzen eines jungen Mannes entstanden. Sie war so zart und fein wie Silberfiligran, so unbeschwert wie das Himmelsblau am ersten Frühlingstag. Rein war sie und silberhell wie der munter dahin eilende Forellenbach. Der junge Mann freute sich über seine kleine Melodie. Er fand sie so schön, dass er sie dem Herrgott schenken wollte. Der Herrgott lächelte, als er sie hörte. "Mein Sohn, deine Melodie ist so wunderschön, dass ich dir helfen will, damit sie vollkommen werde." Und er schenkte ihm die Liebe. Da wandelte sich die Melodie im Herzen des jungen Mannes. Sie behielt ihre Fröhlichkeit, aber sie wurde tief und innig. Und wieder ging der junge Mann zum Herrgott und legte ihm sein kleines Werk zu Füßen. Zustimmend nickte der Herrgott, aber er war noch nicht ganz zufrieden. Er schickte ihn wiederum unter die Menschen und schenkte ihm diesmal das Leid. Da reifte er zum Mann. Er kämpfte und überwand das Leid und wuchs über sich selbst hinaus. Die Melodie aber lebte weiter in seinem Herzen und reifte mit ihm. Vor dem Hintergrund einer leisen Schwermut schien nun ihre Fröhlichkeit noch beschwingter und ihre Zartheit noch köstlicher als vorher. Still trat nun der Mann vor Gott: "Herr, nimm meine kleine Melodie in Gnaden an, ich habe mein Herzblut hinein verströmt, ich habe nichts Besseres mehr zu geben." Gütig lächelte der Herrgott: Ich habe noch ein Geschenk für dich bereit, das letzte und das schwerste." Und er schenkte ihm die Einsamkeit. Da schwiegen um ihn die Stimmen dieser Welt. Und die Melodie machte noch einmal eine Wandlung durch, wurde vergeistigt durch die Bitterkeit und die Gnade der Einsamkeit, die der Greis erfuhr. Da nahm der Herrgott die Melodie und sprach: "Nun ist sie vollkommen." Und er schenkte sie den Menschen. Und jeder, der sie hörte, war tief beglückt.

Eva Hönick, Ein Tropfen im Meer. Miniaturen aus dem Alltag, Morstadt Verlag, Kehl/Straßburg/Basel. Entnommen aus: Willi Hoffsümmer: Kurzgeschichten 3, Matthias-Grünewald-Verlag, Mainz 1992.

 

Seks po chrześcijańsku (4)
Seks na cenzurowanym
(ciąg dalszy)


Negatywny wpływy na ocenę seksualności wywarły także ludowe wierzenia w średniowieczu, zwłaszcza te, w których demonizowano organa seksualnej rozkoszy. Według wielu teologów to demony utrudniały i przeszkadzały w stosunkach seksualnych. Kto wie, czy nie była to wtedy teologiczna interpretacja przypadków oziębłości kobiet i impotencji mężczyzn?


Na negatywną postawę wobec spraw płci wpłynęła znacznie również infiltracja w społeczność chrześcijańską teorii metafizycznych o charakterze dualistycznym, tłumaczących świat i człowieka odwieczną walką dwóch wrogich principiów: dobra i zła. Negatywnie musiał oddziaływać platonizm, znaczony mitem upadku duszy, która za karę została uwięziona w ciele; stąd logicznie umotywowana wrogość wobec ciała. Na teoriach dualistycznych oparli swe koncepcje teozoficzne chrześcijańscy gnostycy, którzy potępiali małżeństwo, a całkowitą wstrzemięźliwość seksualną uważali za warunek zbawienia (por. 1 Tm 4,3).


Wpływ na rygorystyczną postawę wobec spraw seksualnych musiał wywrzeć również stoicyzm, żywotny zwłaszcza w II wieku (Epiktet, Marek Aureliusz). Ten nurt ascetyczny, którego ideałem była apatheia, cechowała wrogość wobec przyjemności seksualnej, ponieważ rozum traci nad nią kontrolę. Na akt seksualny przyzwalano jedynie z racji wynikającej zeń prokreacji; jest dopuszczalny, bo pomnaża liczbę istot rozumnych. Chrześcijaństwo ze swą tezą o dopuszczalności aktu małżeńskiego tylko ze względu na liczebny wzrost Kościoła mogło więc śmiało konkurować ze stoicyzmem.


Popularność idei gnostycko-dualistycznych także w chrześcijaństwie przyczyniła się do ujmowania małżeństwa i zrodzenia potomstwa jako skutku grzechu. Na przykład Orygenes tłumaczy błogosławieństwo Boga Stwórcy w raju tylko alegorycznie. Człowieka w raju i człowieka w czasach ostatecznych traktuje on jako istotę anielską, bez ludzkiego ciała. Radykalne kręgi wyciągały stąd wniosek, że w raju nie było ani małżeństwa, ani popędu seksualnego, ani potomstwa. Dopiero gdy człowiek utracił nieśmiertelność, małżeństwo otrzymało zadanie poczynania dzieci, by w ten sposób zachować ludzkość w istnieniu. Strach przed śmiercią pobudził naturę do płodności. Grzegorz z Nyssy nauczał, że wraz z zapłodnieniem dokonującym się podobnie jak u zwierząt, przeszły na ludzi także zwierzęce popędy i cierpienie. Przedtem człowiek stworzony na obraz Boży nie cierpiał, tak jak nie cierpi Bóg. Cierpienia są właściwe naturze zwierzęcej. „Zwierzęce popędy” w człowieku nie należą do ludzkiej natury stworzonej na obraz i podobieństwo Boże, one zostały niejako tylko „dodane”, bo Bóg przewidział grzeszny upadek człowieka. Podobny pogląd, że w raju istniał inny sposób rozmnażania ludzi, w każdym razie nie przez małżeństwo, a małżeństwo ma swój początek w grzesznym nieposłuszeństwie człowieka, podziela św. Jan Chryzostom. Pierwszy cel małżeństwa upadłego człowieka widzi on jednak nie tyle w prokreacji co w „ugaszeniu ognia pożądania” (remedium concupiscentiae). Odwołuje się przy tym do św. Pawła, który zachęca, by ze względu „na niebezpieczeństwo rozpusty”, każdy miał swoją żonę, a każda swojego męża (1 Kor 7,2), czyli nie dla poczęcia dzieci. Św. Paweł dopuszcza rezygnację ze wspólnego pożycia „na pewien czas, za obopólną zgodą, by oddać się modlitwie”, ale zarazem zachęca, by potem znów wrócili do siebie, nie po to, by stać się rodzicami wielu dzieci, lecz „aby wskutek niewstrzemięźliwości waszej – nie kusił was szatan” (1 Kor 7,5). Małżeństwo jest zatem pewnego rodzaju „ustępstwem” dla ludzkiej słabości, jakąś „szatą wieku dziecięcego” którą ci, co dorośli do „pełni dojrzałości Chrystusowej”, zdejmują i przyoblekają „jaśniejącą szatę dziewictwa”. I tak u niektórych teologów zrodziła się myśl, że właściwie wszyscy chrześcijanie powinni w ten sposób „wzrosnąć do pełni”, wybrać dziewictwo, a wtedy skończyłoby się płodzenie potomstwa i mogłoby nastąpić powtórne przyjście Pana. Ponieważ jednak wielu ludzi nie jest w stanie zapanować na popędem seksualnym, żenią się i wychodzą za mąż, a więc nie rezygnują z prokreacji, koniec świata i powtórne przyjście Chrystusa stale ulega przesunięciu w czasie.


Niektórzy Ojcowie Kościoła i pisarze pierwszych wieków negatywnie oceniali współżycie seksualne, nie tylko pod wpływem idei manichejskich, ale także z powodu niewłaściwego pojmowania eschatologicznego charakteru Kościoła. Zwolennicy nurtu eschatyczno-chiliastycznego, powołując się na wypowiedź św. Pawła, że „czas do zbawienia jest krótki” i stąd nie warto się zbytnio angażować w działalność doczesną (1 Kor 7,29-40), oraz przekonani o rychłym powrocie Chrystusa i końcu świata, zachwalali przede wszystkim walor dziewictwa poświęconego Bogu, degradując tym samym wartość małżeństwa, które wydawało się już być zbyteczne i stanowiło bardziej przeszkodę niż pomoc w zbawieniu.


Ideał dziewictwa wyniósł na wyżyny św. Hieronim w kontrowersyjnym piśmie teologicznym przeciw mnichowi Jovinianowi, odwołując się przy tym do św. Pawła: „Co do spraw, o których pisaliście, to dobrze jest człowiekowi nie łączyć się z kobietą” (1 Kor 7,1). Jeśli „to” jest dobre, to złe jest, jeżeli ktoś to czyni. Św. Hieronim znajduje, owszem, także słowa pochwały dla małżeństwa, ale motywem tego jest fakt, że jest ono miejscem płodzenia ludzi, którzy później poświęcają się stanowi dziewictwa. Jeżeli św. Paweł nieco dalej mówi o powinności współżycia z małżonkiem, to Hieronim widzi w tym „ustępstwo” na rzecz adresatów listu – Koryntian, którzy uchodzili za nowicjuszy w wierze chrześcijańskiej i należało okazać im wyrozumiałość. Św. Hieronim uważał, że małżonkowie po zrodzeniu dzieci powinni zrezygnować z intymnego pożycia małżeńskiego, bo tak właśnie jest to również praktykowane w naturze. Zwierzęta po zapłodnieniu odchodzą od siebie, a człowiek winien to samo w sposób wolny potwierdzić i naśladować. Rezygnując z zaspokojenia namiętności małżonkowie otrzymają nagrodę. Cóż tu mówić o specyficznej duchowości małżeństwa i rodziny, skoro św. Hieronim pisze: „Nie przeczę, że wśród małżonek są święte kobiety, ale tylko, o ile przestały być żonami, gdy naśladują dziewiczą czystość”.


Gdyby ta wypowiedź sugerowała, że również świętość małżeństwa wymaga „dziewictwa” jako „wewnętrznej postawy”, jako wyrazu miłości, która równocześnie jest oddaniem Bogu i oddaniem się ludziom, to mogę to ze spokojem zaaprobować. Bo właśnie to jest decydujące w oblubieńczym (dziewiczym) przymierzu Chrystusa z Kościołem, tak ważnym dla tradycji patrystycznej. Ale po prostu „niechrześcijańskie” -z naszego dzisiejszego punktu widzenia - jest uzależnienie świętości małżeńskiej od wstrzemięźliwości seksualnej. Bo przecież istota świętości małżeńsko-rodzinnej polega na włączeniu całej cielesno-duchowej rzeczywistości małżeńskiej w tajemnice wiary – w misterium Chrystusa.


Jak św. Hieronim tak i inni Ojcowie Kościoła namiętnie wychwalali wyższość dziewictwa nad małżeństwem. Oczywiście stwierdzenie, że małżeństwo jest niżej postawione, „mniej dobre” niż dziewictwo, nie oznacza, że ono jest złe. Ale egzaltacja dla dziewictwa, zwłaszcza w IV wieku, gdy rozkwita ruch monastyczny jako reakcja na rozluźnienie obyczajów u chrześcijan (koniec prześladowań, uprzywilejowanie Kościoła), i opinie, że zwłaszcza w celibacie realizowana jest „miłość doskonała”, musiały w znacznym stopniu przyczynić się do dewaloryzacji miłości małżeńskiej. Większość Ojców IV wieku widzi w małżeństwie „ustępstwo na rzecz słabości ciała”, ustępstwo wobec tych, którzy nie potrafią się oprzeć cielesnemu pożądaniu; małżeństwo ujmuje się zasadniczo jako środek zaradczy przeciw pożądliwości (remedium concupiscentiae).


Wprawdzie Sobór Chalcedoński (451) tego rodzaju jednostronne poglądy o ciele i seksualności wyraźnie potępił, wywierały one jednak nadal destrukcyjny wpływ. Cała sfera cielesno-zmysłowa znalazła się w kręgu podejrzenia jako źródło grzechu i zła. W ten sposób doszło w Kościele do nieszczęsnego utożsamienia seksualności z grzechem i z nieczystością, co oddziałuje do dzisiaj np. w fałszywym wyobrażeniu, że upadek pierwszych ludzi i wypędzenie z raju musiało mieć coś wspólnego z seksualnością.


Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Na niedzielę papieską Jana Pawła II - 16.11.2022

Papież Franciszek wzywa Kościół do przezwyciężenia podziałów.


W ubiegły worek 11. października, w 60 rocznicę otwarcia Soboru Watykańskiego II i w liturgiczne wspomnienie papieża Jana XXIII, który tenże Sobór zainicjował, papież Franciszek celebrował w bazylice watykańskiej uroczystą Eucharystię wraz z kilkuset kapłanami, biskupami, kardynałami.  Barwna procesja do bazyliki przypominała tamtą procesję ponad 2 000 Ojców Soborowych przed 60 laty.


Franciszek w kazaniu wzywał  żarliwie do przezwyciężenia wzrastającej w Kościele polaryzacji. Dosłownie: „Szatan chce zasiać zielsko podziału. Nie ulegajmy jego oszustwom, nie ulegajmy jego pokusom polaryzacji.”  Zbyt często po Soborze chrześcijanie  opowiadali się „po jednej stronie Kościoła” i w ten sposób „rozdzierali serce swej Matki”. Zamiast być  sługami wszystkich, wielu było „zwolennikami własnego ugrupowania”.

 
„Nastąpił podział na progresywnych i konserwatywnych, zamiast być braćmi i siostrami; na prawicowych i lewicowych, zamiast przynależeć do Chrystusa. Ale Pan nie chce nas mieć takimi: jesteśmy Jego owcami, Jego trzodą, a taką jesteśmy tylko razem, zjednoczeni. Przezwyciężmy polaryzację i zachowajmy wspólnotę, bądźmy coraz bardziej razem!”.


Patrząc wstecz na Sobór przed 60 laty papież powiedział, że w  nim Kościół oddał się namysłowi nad własną istotą i misją, i odkrył się na nowo jako Lud Boży.  Mimo to istnieje nadal pokusa, że „zamiast wychodzić od Boga, wychodzimy od własnego Ja, że nasze cele stawiamy ponad Ewangelię, dajemy się porwać przez wicher świeckości i idziemy za modą czasu, że odrzucamy teraźniejszość, jaką daje nam Opatrzność i zwracamy się tylko ku przeszłości. Ale uwaga: ani progresywizm, dopasowujący się do świata, ani tradycjonalizm, lub zwrot tylko ku przeszłości, gdy żałuje się minionego świata, nie są dowodem miłości, lecz dowodem niewierności.


Dalej Franciszek podkreślił, że Kościół ma być wypełniony radością. „Kościół, który kocha Jezusa, nie ma czasu na spory, trucicielskie ataki i polemiki. Niech Bóg na uwolni od krytykowania, niecierpliwości, surowości i wściekłości”.
Wezwał cały Kościół by wrócić do ducha Soboru, który „odkrył żywy strumień tradycji nie kostniejąc  w tradycjach”. „Powróćmy do Soboru, by wyjść z nas samych i pokonać pokusę koncentracji na sobie”. Kościół powinien przezwyciężyć „nostalgię za przeszłością, smutek, że traci na znaczeniu, oraz przywiązanie do władzy”.


Ks. Jerzy Grześkowiak

Seks po chrześcijańsku (3)

Seks na cenzurowanym

Nie widzę powodu, dla którego mężczyzna

nie mógłby kochać jednocześnie Boga i kobiety.

Gdyby Bóg miał spoglądać na kobiety zazdrosnym okiem,

po cóż w ogóle by je stwarzał?

Tomasz Merton

 

„Zamiast stale wychwalać miłość, byłoby lepiej zatroszczyć się także poważnie o seksualność” – ta wypowiedź francuskiego filozofa Paula Ricoeura pointuje to, co wielu katolików odczuwało dawniej czytając wypowiedzi Urzędu Nauczycielskiego Kościoła w sprawach moralności seksualnej. Dokumenty kościelne co prawda przepięknie i poetycko opisywały istotę miłości, ale gdy idzie o jej aspekt seksualny, odnosiło się wrażenie, iż kościelnym autorytetom chodziło szczególnie o to, by w formie rygorystycznych reguł dokładnie określić, co jest dozwolone, a co zakazane. Wielu chrześcijan przyznaje zatem rację Friedrichowi Nietzsche, który już dawno temu prowokująco głosił, jakoby chrześcijaństwo, negatywnie oceniając seksualność człowieka, dało erosowi do picia truciznę, i chociaż eros z tego powodu nie umarł, to przecież przerodził się w wadę.

Rzeczą bardzo pouczającą jest przewertowanie kart historii w celu prześledzenia, dlaczego i na jakich drogach doszło w Kościele do niewłaściwego, jednostronnego oceniania, deprecjonowania, a nawet potępienia seksualności człowieka, i co za tym idzie traktowania małżeństwa, właśnie z powodu „tych spraw”, jako niższego stanu życia. Okazuje się, że w liczącej dwa tysiąclecia historii chrześcijaństwa nie ma właściwie chrześcijańskiej moralności dotyczącej seksualnej sfery człowieka, a istnieje tylko moralność małżeńska i rodzinna. Relacje seksualne powiązano wyłącznie z trwałym i nierozwiązalnym małżeństwem monogamicznym, przy czym punkt ciężkości był położony na prokreacyjnym aspekcie małżeństwa. Pod tym względem kontynuowano ocenę małżeństwa przyjętą w Izraelu, której punktem wyjścia był nakaz płodności wiążący się z obietnicą daną Abrahamowi o „licznym narodzie”. Toteż istota nauczania kościelnego koncentrowała się przez wieki wokół idei, że jedynym celem małżeńskiego współżycia płciowego jest poczęcie potomstwa. Płciowość człowieka oceniano zatem funkcjonalnie, organy płciowe człowieka były wyłącznie „narządami zapłodnienia”. Stąd też każde intymne spotkanie małżonków nie mające na celu poczęcia potomstwa, było zakazane, oceniane jako coś nieczystego i bezwstydnego, godzącego w istotę małżeństwa. Jak mogło dojść do takiej jednostronnej oceny seksualności w chrześcijaństwie, którego istotą jest wiara w Boga „wcielającego się” w ludzką historię, przyjmującego ludzkie ciało i rodzącego się z kobiety?

Nie roszcząc prawa do wyczerpującej listy przyczyn takiego stanu rzeczy wymienię tylko najważniejsze faktory:

- reakcja na rozwiązłość seksualną w pogańskim otoczeniu,

- dualistyczna filozofia grecka,

- manicheizm, stoicyzm, gnostycyzm, enkratyzm, montanizm,

- starotestamentalne przepisy kultyczne o „nieczystości”

- nadzieja rychłego końca świata,

- nauka o tzw. „małżeństwie rajskim”,

- pierwotny pogląd, że płciowość i zjednoczenie seksualne to skutek grzechu,

- podniesienie do najwyższej rangi ideału dziewictwa,

- postawienie wśród tzw. „dóbr małżeństwa” na pierwszym miejscu zrodzenia potomstwa,

- obwarowanie sankcją „grzechu ciężkiego” wszystkich przewinień w zakresie VI przykazania.

Dotknijmy choćby pobieżnie niektórych kwestii. Znaczny wpływ na surowość i rygoryzm we wszystkim, co dotyczy ciała i seksualności, wywarła najpierw konieczność radykalnego sprzeciwu wobec świata pogańskiego i jego kultury, którą cechowała rozwiązłość seksualna. Niektóre jej formy wylicza w Liście do Rzymian: św. Paweł:

Dlatego wydał ich Bóg przez pożądanie ich serca na łup nieczystości, tak iż dopuszczali się bezczeszczenia własnych ciał. (…) Wydał ich Bóg na pastwę bezecnych namiętności: mianowicie kobiety ich przemieniły pożycie zgodne z naturą na przeciwne naturze. Podobnie też i mężczyźni, porzuciwszy normalne współżycie z kobietą, zapałali nawzajem żądzą ku sobie, mężczyźni z mężczyznami uprawiając bezwstyd i na samych sobie ponosząc zapłatę należną za zboczenie (Rz 1,14-27).

Nie należy się dziwić, że chrześcijanie pierwszych wieków żyjąc w społeczeństwie pogańskim, w którym wszędzie widoczny był upadek obyczajów w dziedzinie seksualnej, plaga rozwodów, promiskuizm seksualny, afiszowany na każdym kroku erotyzm, przyjmowali postawę zachowawczą i sprawy płci traktowali z wielką rezerwą i ostrożnością. Rygoryzm moralny chrześcijan jest w pełni zrozumiały, jeżeli ma się na uwadze to, co rejestruje M. Michalski:

Wystarczy przejść ulicami odgrzebanej Pompei i przyjrzeć się niektórym freskom oraz bezwstydnym napisom i symbolom na murach, by przekonać się, jak silne piętno wycisnęła bezgraniczna swoboda seksualna na wyobraźni i sposobie myślenia starożytnego człowieka (Antologia literatury patrystycznej, Warszawa 1975, s. 427).

Na kształtowanie się chrześcijańskiej moralności w sprawach seksualnych w pierwszych wiekach chrześcijaństwa oddziaływały zapewne też - pod wpływem judeo-chrześcijan - starotestamentalne przepisy kultyczne oraz poglądy ludowe. Według Księgi Kapłańskiej krwawienia miesięczne kobiety, wylew nasienia u mężczyzny i sam stosunek seksualny powodowały „nieczystość” i wyłączały na określony czas z możliwości wstępowania do świątyni i miejsc kultycznych, w których składano ofiarę. (Kpł 15,16-33). Owa „nieczystość” nie była umotywowana względami higienicznymi czy estetycznymi. Decydujący był tu aspekt religijny, po prostu życie seksualne traktowano jako przeszkodę w realizującym się w kulcie spotkaniu z Bogiem. Prawdopodobnie należy tu widzieć przede wszystkim reakcję na ówczesną prostytucję kultyczną, uprawianą w krajach ościennych, zwłaszcza w kulcie Baala. Surowymi przepisami o czystości rytualnej Izrael usiłował się bronić przed rozpowszechnioną w sąsiedztwie rozpustą i odstępstwem od wiary. W pierwotnym Kościele nie dostrzegano niestety różnicy między nieczystością moralną a kultyczną i stąd nieczystość kultyczną utożsamiano z winą moralną. Czysto biologiczne, naturalne procesy związane z rozwojem płciowym człowieka lub z seksualnym podnieceniem oceniano jako nieczyste, plamiące, w sensie winy moralnej. Znanym świadectwem takiego widzenia spraw jest korespondencja między biskupem misyjnym Augustynem z Canterbury a papieżem Grzegorzem I. Na pytanie biskupa Augustyna czy mężczyzna po współżyciu seksualnym lub wytrysku nasienia może wchodzić do kościoła i przystąpić do Komunii św., papież Grzegorz odpowiada, że „nie”, ponieważ także ów dozwolony w małżeństwie stosunek seksualny w małżeństwie jest zawsze powiązany z rozkoszą cielesną, a ta zawsze łączy się z winą. Ta wymiana listów okazała się być falsyfikatem, którego autorem podobno był arcybiskup Nothelm z Canterbury. Mimo to te pisma są wyrazem szeroko rozpowszechnionego w tamtych czasach sposobu myślenia i przez odwołanie się do autorytetu papieża Grzegorza wywarły znaczny wpływ na późniejszych teologów. Ulegając w Kościele wpływom starotestamentalnego prawa czystości rytualnej przeoczono fakt, że Jezus wyraźnie je odrzucił, gdy jako źródło wszelkiej nieczystości i zła uznał ludzkie serce (Mk 7,14-23). C.d.n.

Ks. Jerzy Grześkowiak

Różańcowy miesiąc


Październik stał się w roku kościelnym w ciągu ostatnich stuleci miesiącem różańca. Miesiącem cierpliwej, prostej, ale zarazem trudnej modlitwy.  Św. Jan Paweł II w modlitwie za Ojczyznę powiedział o różańcu: „Mówimy słowa najprostsze, które nigdy się nie przedawniają, gdyż jest w ich zdumiewająca głębia „Pozdrowienia anielskiego”. Rozmawia Stwórca ze stworzeniem, Ojciec Przedwieczny z Niepokalaną dziewicą. Rozmowa ta ustanawia rzeczywistość Tajemnicy Wcielenia, a równocześnie przesądza o godności, jaką ma człowiek: wobec wiekuistego Boga – wobec całej ziemskiej historii”.


W modlitwie różańcowej pozdrawiamy Maryję, nie zawsze może świadomi, że przyczyniamy się w ten sposób do spełnienia proroctwa Służebnicy Pańskiej z Nazaretu wypowiedziane przy spotkaniu z jej krewną Elżbietą: „Odtąd błogosławioną zwać mnie będą wszystkie narody” (Łk 1,48). Pozdrawiamy z  serca Maryję, a Ona prowadzi nas do Chrystusa.


Gdy modlimy się z różańcem w ręku, prywatnie czy we wspólnocie, on daje nam szansę powiązać modlitwę ustną z medytacyjną. Jeżeli ktoś ograniczy się do dziesięciokrotnie powtarzanego „Zdrowaś Maryjo..”, będzie uważał modlitwę różańcową za nudną, monotonną, bezduszną. Bo nie zaznał serdecznego oddania się przeogromnej sile, która płynie z rozważanych wydarzeń i etapów historii zbawienia. W różańcowej modlitwie misteryjne obrazy z życia Jezusa z Jego nauczania, przypowieści i cudów oraz z życia Maryi (a jest ich 20: tajemnice radosne, światła, bolesne i chwalebne) odżywają w sercu, zapadają coraz głębiej w duszę,  mówią o miłości Boga,  rozjaśniają drogi życia, ukazują sens i ostateczny cel, pobudzają wolę i emocje do życia według Ewangelii Jezusa i planów  Bożych. Z takim bogactwem duchowym spotykamy Chrystusa, przychodząc do Niego z dziękczynieniem, z własnymi i cudzymi potrzebami i prośbami, aby Go naśladować w codzienności.
Papież Jan XXIII powiedział: „Gdy odmawiamy modlitwę różańcową, odnawiamy i zachowujemy w sobie czar dzieciństwa, a lata ziemskiej pielgrzymki tracą swoja gorycz i niedogodności”. Słowa tak bardzo trafne, prawdziwe i głębokie, bo właściwie przez całe życie idziemy z różańcem w ręku.


Z tą pięćdziesiątką drobnych ziarenek nanizanych na jedną nić, a poprzedzonych krzyżykiem zżyliśmy się – na ogół – od dzieciństwa. Zapewne początkowo był dla nas tylko zabawką. Może widok Mamy lub Taty, klęczących wieczorem i przesuwających ziarenka, był pobudką dla nas i sami chwytaliśmy ten różaniec nie znając jeszcze jego znaczenia. Z czasem różaniec „ożywał”. I chociaż  początkowo nie znając jeszcze tajemnic różańcowych szeptaliśmy tylko słowa: „Ojcze nasz…”, „Zdrowaś Maryjo…”, „Święta Maryjo” – był on już dla nas modlitwą. A Chrystus i Maryja – przyjmowali wszystko!  Później Pierwsza Komunia święta – przyjmowaliśmy w siebie Jezusa pod postacią konsekrowanego chleba z różańcem w ręku. I odtąd był on nasza własnością. Stopniowo poznawaliśmy coraz lepiej różańcowe tajemnice. Może nosiliśmy go w kieszeni lub w torebce, może leżał w domu na stoliku lub na półce. Mijały lata szkolne, gimnazjalne, studenckie, lata dorosłości i pracy zawodowej - nieraz lub często z różańcem w ręku. A gdy przychodzi starość – staje się on  jeszcze bardziej cenny i dla wielu jest wyjątkowym wsparciem w znoszeniu jej dolegliwości oraz w samej modlitwie, zwłaszcza gdy siły ciała i ducha słabną. Nawet śmierć nie rozdziela wierzącego chrześcijanina od różańca, bo jego zastygłe dłonie zostają  nim przez bliskich oplecione.


Piękna jest modlitwa różańcowa i może się stać bliska sercu i nieodzowna, bo w nim tak blisko jesteśmy Chrystusa i jego Matki. A gdzie Matka, tam nam dobrze! Modlitwa, która tak wiele w sobie zawiera – całe dzieje Odkupienia i w nie wplecione nasze życie. Rozważając te prawdy zawsze przeżywamy je na nowo, codziennie inaczej, i każdy inaczej.


Różaniec to szkoła modlitwy, szkoła wiary, szkoła chrześcijańskiego życia i cnót, szkoła miłości Boga i bliźniego.


Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Ostatnia aktualizacja nastąpiła 14.4.2024 r.

w rubryce:

"Bliżej Boga".

Impressum

 

POLONIK MONACHIJSKI - niezależne czasopismo służy działaniu na rzecz wzajemnego zrozumienia Niemców i Polaków. 

Die unabhängige Zeitschrift dient der Förderung deutsch-polnischer Verständigung.

 

W formie papierowej wychodzi od grudnia 1986 roku a jako witryna internetowa istnieje od 2002 roku (z przerwą w 2015 roku).

 

Wydawane jest własnym sumptem redaktora naczelnego i ani nie zamieszcza reklam ani nie prowadzi z tego tytułu żadnej innej działalności zarobkowej.

 

Redaguje:

Dr Jerzy Sonnewend

Adres redakcji:

Dr Jerzy Sonnewend

Curd-Jürgens-Str. 2
D-81739 München

Tel.: +49 89 32765499

E-Mail: jerzy.sonnewend@polonikmonachijski.de

Ilość gości, którzy od 20.01.2016 roku odwiedzili tę stronę, pokazuje poniższy licznik:

Druckversion | Sitemap
© Jerzy Sonnewend