Z notatnika redagującego - Jerzego Sonnewenda

Dr Jerzy Sonnewend

Środa, 25 września 2019 roku
 

Wracam do rozważań o zastosowaniach najnowszych osiągnięć IT. Zacznijmy od Chin. Już od przeszło roku uruchomiono tam potężne narzędzie inwigilacji. Efekty są przerażające. Jak poinformował "The Guardian", w wyniku zastosowania i wykorzystania systemu oceny obywateli do końca ubiegłego roku, 17,5 miliona osób otrzymało zakaz możliwości zakupu biletów lotniczych a kolejne 5,5 miliona nie może kupić biletu na pociąg.


- Dlaczego?


Stało się tak poprzez zastosowanie systemu stałego monitoringu obywateli a co za tym idzie systemu „socjalnego kredytu” czyli punktów przyznawanych albo odbieranych za odpowiednie albo nieodpowiednie zachowanie. Obywatele Chin są ciągle obserwowani przez kamery, których łącznie ma być nawet 600 milionów na terenie całego państwa. Chińczycy są oceniani przez cały czas. Każdy najmniejszy występek powoduje utratę "punktów w rankingu".


Najczęściej punkty obywatele tracą przez dokonanie przestępstw. Ale nie tylko. Nawet najmniejsze naruszenie prawa, takie jak przechodzenie przez jezdnię na czerwonym świetle, wyrzucenie papierka na chodniku, oszukanie fiskusa, za późno zapłacona kara,  powoduje utratę punktów. Nawet nieprzychylna wypowiedź o władzy w miejscu publicznym lub sieci, czy też spożycie alkoholu w nieodpowiednim miejscu. Wszystko wpływa na utratę lub pozyskiwanie punktów.
 

Wszyscy obywatele, którzy utracili punkty, mają ograniczone podstawowe możliwości. Nie mogą podróżować, opuszczać miast, kupować biletów, nie mogą starać się o kredyt a ich pracodawcy muszą stale składać raporty na temat zachowania w pracy.
 

Takie ograniczenia swobody poruszania się mają działać odstraszająco i zmotywować do przykładnego zachowania. Państwowe chińskie media z dumą i bardzo pozytywnie informują o tych dyscyplinujących zabiegach. „Poczyniono duże postępy w tworzeniu systemu kredytu socjalnego” – napisała np. gazeta „Global Times”, podkreślając, że działania dyscyplinujące już teraz oddziaływują na „nieuczciwe elementy” w Chinach.


Rząd USA widzi to jednak inaczej. Ostatnio nazwał chiński system „kredytu socjalnego” „systemem orwellowskim”, przy pomocy którego państwo praktycznie kontroluje wszystkie sfery życia obywateli.
- Cóż - "Rok 1984" George'a Orwella staje się faktem.

 

Na tym jednak nie koniec. Chińczycy robią już następny krok i wprowadzają nowy poziom inwigilacji. Zaczynają monitorować fale mózgowe pracowników. W niektórych chińskich fabrykach wprowadzono system monitorowania fal mózgowych robotników. Czujniki mają analizować zmiany emocjonalne, aby usprawniać pracę. Mają też ponoć zwiększać bezpieczeństwo. Jedną z fabryk korzystających z tej technologii jest Hangzhou Zhongheng Electric, leżąca w środkowo-wschodnich Chinach. Na pierwszy rzut oka nie rożni się niczym od innych zakładów produkcyjnych na świecie. Jednak jest coś, co zdecydowanie ją wyróżnia, ale nie łatwo to zauważyć. Wewnątrz czapek, które noszą pracownicy znajdują się czujniki fal mózgowych. Jak podaje portal SCMP, te urządzenia służą dostosowaniu tempa pracy oraz analizie długości przerw. Chodzi o to, aby poprzez zmniejszenie obciążenia pracowników, podnieść ich wydajność. Do analizy danych pobieranych przez system, korzysta się ze sztucznej inteligencji. Wykrywa ona zmiany emocjonalne, takie jak niepokój, złość czy nawet depresja.
 

Korzystanie z technologii monitoringu fal mózgowych nie jest niczym nowym na świecie. Chińczycy wznieśli jednak te metody na wyższy poziom, korzystając z niej na niespotykaną dotąd szeroką skalę. Używają jej nie tylko w fabrykach ale także w transporcie publicznym, przedsiębiorstwach państwowych oraz w wojsku.
 

Udowodnili też już, że potrafią wykorzystać czujniki fal mózgowych do znacznego zwiększenia przychodów. Dostawca energii elektrycznej State Grid Corporation w prowincji Czeciang na przykład od 2014 roku zwiększył zyski oddziału korzystającego z tej technologii o 315 mln dolarów.
System wysyłając ostrzeżenie sugeruje, że pracownik powinien wziąć dzień przerwy, lub zostać przeniesiony na inne stanowisko. W ten sposób minimalizuje się ilość błędów. Pracownicy początkowo byli niezadowoleni ze stosowania tych metod obawiając się, że kierownictwo będzie czytać ich myśli. Po jakimś czasie jednak przyzwyczaili się a nawet zaczęli widzieć plusy rozwiązania.

 

Ten chiński system kontroli i inwigilacji mimo wątpliwości natury etycznej będzie się najprawdopodobniej rozsszerzał. Spodobał się już innym rządom na przykład rosyjskiemu czy australijskiemu. Ale o tym w następnej notatce.

Policjantka chińska w okularach umożliwiających rozpoznanie twarzy.
Władimirowi Putinowi też zaprezentowano takie okulary.

Notatka z soboty, 21 września 2019 roku

 

Zdjęcie z dzisiejszego treningu. Na pierwszym planie czternastoletnia Amelie Zachenhuber delfinistka i kraulistka, wielokrotna mistrzyni Niemiec na krótkich dystansach. W tyle Markus Fischer mistrz Niemiec juniorów na 1500 i 800 metrów kraulem. Amelie pływa ostatnio na treningach w polskim czepku. Czyżby chciała się przypodobać jednemu z trenerów? ;-)

Notatka z piątku, 20 września 2019 roku

 

Z portalu niewygodne.info.pl wynotowuję sobie wart tego tekst:

 

Szacuje się, że port w Gdańsku poniósł 491 tys. zł strat w wyniku ostatniej akcji aktywistów, którzy chcieli zablokować płynący do Polski statek z węglem (w rzeczywistości zablokowali transport antracytu dla czeskiej huty, która wolała go odebrać w Gdańsku, aniżeli w Hamburgu). Ciekawe czy takie akcje będą organizowane również w krajach, które zużywają wielokrotnie więcej węgla niż my? Same Chiny chcą postawić ponad 226 GW nowych mocy węglowych. To więcej niż wynosi moc wszystkich elektrowni na węgiel obecnie działających na terenie całej UE!

 

Zgodnie z informacjami dostępnymi w bazie Global Coal Exit List (GCEL) - Chiny zamierzają w najbliższym czasie wybudować dziesiątki nowych elektrowni węglowych. Ich całkowita moc ma wynieść 226 GW. Okazuje się, że to więcej niż wynosi moc wszystkich elektrowni węglowych działających obecnie na terenie całej Unii Europejskiej.
 

Co ciekawe - Chiny już teraz są największym emitentem CO2 na świecie. Zgodnie z danymi za 2017 rok Państwo Środka wyemitowało do atmosfery aż 10 mld 877 mln ton CO2. To 34 razy więcej niż wyemitowała w tym czasie Polska i ponad 3 krotnie więcej cała UE (28 państw).

 

Spora część chińskiej emisji wynika z "uwęglowienia" sektora energetycznego. Według agencji Reuters w lipcu br. elektrownie opalane węglem miały w Chinach aż 1160 GW mocy. Dla porównania - wszystkie obecnie działające elektrownie węglowe w Polsce nie mają więcej niż 30 GW mocy.

 

Jeśli potwierdzą się informacje z bazy Global Coal Exit List (GCEL), to w najbliższym czasie całkowita moc chińskich elektrowni węglowych wzrośnie jeszcze bardziej.

 

Fakty są takie, że większość krajów rozwijających się inwestuje w węgiel i elektrownie wytwarzające prąd za jego pośrednictwem, bowiem niemal wszędzie jest to najtańsza forma produkcji energii elektrycznej. Co jednak istotne - prawdziwy "boom" na energię z węgla może dopiero nadejść.

 

Otóż Afryka (która gospodarczo jest bardzo wspierana przez Chiny) doświadcza obecnie eksplozji demograficznej, co oczywiście przekłada się na wzrost potrzeb energetycznych. Jeśli technologia węglowa jest najbardziej atrakcyjną ekonomicznie spośród wszystkich obecnie funkcjonujących technologii, to dlaczego biedne, dopiero budujące swój przemysł państwa "czarnego kontynentu" miałyby z niej nie korzystać? Szczególnie, gdy chińskie banki i firmy budowlane oferują swoje usługi niemal wszystkim krajom rozwijającej się Afryki (z danych GCEL wynika, że chińskie władze lub chińskie firmy w 20 krajach świata planują budowę nowych elektrowni węglowych o łącznej mocy 54 GW).
 

Mając na uwadze powyższe informacje nie słyszałem, aby ekologiczni aktywiści zajmowali chińskie porty, blokowali chińskie transporty węgla lub rozwieszali antykarbonowe transparenty na budynku Komunistycznej Partii Chin, żądając przy tym całkowitego zaprzestania wykorzystywania węgla do produkcji energii elektrycznej czy ogrzewania.

 

Pomijając jednak dalsze rozważania o adekwatności i proporcjonalności działań ekologów, należy jednoznacznie podkreślić, że walkę o ograniczenie globalnych emisji CO2 uda się wygrać tylko wtedy, gdy ich najwięksi bezwzględni emitenci podejmą w tym zakresie zdecydowane decyzje.

 

Konflikt organizacji ekologicznych z Polską lub z polskimi firmami, które odpowiadają za mniej niż 1 proc. światowych emisji, przypomina poszukiwanie wygodnego "kozła ofiarnego", na którego będzie można zwalić ewentualną odpowiedzialność za zmiany klimatyczne. 
 
Źródła informacji:
> Chiny planują zwiększenie mocy elektrowni węglowych o ponad 226 GW (Bankier.pl)
> Smoliński: Działanie Greenpeace'u było absurdalne - transport antracytu szedł do Czech. Nie zajmują się tym, czym powinni (wPolityce.pl)
> Kuba Kaługa (Twitter.com)

Notatka z czwartku, 19 września 2019 roku

 

Wspomniany w poprzedniej notatce Tom spędził z rodzicami i bratem cztery tygodnie wakacji letnich w Chinach. Ludność tego państwa (1 420 000 000 obywateli), to jedna piąta całej populacji ludzkiej na naszym globie!

 

Radzę zrobić tu chwilę przerwy i w jakichś sposób sobie to wyobrazić. Choćby tak: siedzisz w autobusie po dokładnym wymieszaniu się ludności na Ziemi i co piąty pasażer to Chińczyk z Chin.

 

Ta masa ludzka wcale nie przeszkodziła systemowi rozpoznawania twarzy na jednym z tamtejszych lotnisk rozpoznać go i poinformować kiedy i dokąd ma się udać, by odlecieć z powrotem do Monachium. Tom nie musiał niczego szukać na tablicach odlotów. Wystarczyło, że stanął przed ekranem rozpoznającym twarz a system dokonał tego i po niemiecku powiedział mu co i jak.
 

Systemy rozpoznawania ludzi zamontowane są w Chinach niemal wszędzie. Te na skrzyżowaniach ulic umożliwiają na przykład „wyłowienie“ osobników nie posiadających prawa jazdy lub jadących skradzionym autem...


Ogrom danych zgromadzonych o klientach umożliwia rozwój nowych metod dokonywania transakcji bezgotówkowych jak choćby płacenie twarzą – taką funkcję uruchomił Ant Financial, który jest inwestorem w fast-foodach KPro. To pierwsze takie miejsce na świecie. System wykorzystuje zdjęcie klienta dokonane kamerą 3D przechowywane w bazie danych, która powiązana jest z jego kontem, z którego pobierane są środki na dokonanie transakcji. To wszystko sprawia, że chiński system płatności bezgotówkowych obejmuje już niemal całe społeczeństwo.
 

W Chinach obrót gotówkowy praktycznie zanika – taki w wniosek płynie z prezentacji „Trendy w elektronicznym handlu detalicznym – przykład rynku chińskiego”, którą podczas Kongresu Gospodarki Elektronicznej (XIV Kongres Gospodarki Elektronicznej 2019 / 11 czerwca 2019 r./ Centrum Zarządzania Innowacjami i Transferem Technologii Politechniki Warszawskiej)) przedstawił profesor Mirosław Kutyłowski z Politechniki Warszawskiej.

 

W chińskim rozwiązaniu FinTech tworzy wirtualne konta do przeprowadzania tego typu transakcji. Jedyny wymóg technologiczny wobec sprzedawcy przysłowiowej pietruszki na chińskim bazarze to wystawienie kartki z QR kodem, który identyfikuje danego sprzedawcę. Osoba robiąca zakupy  sczytuje w swoim telefonie QR kod sprzedawcy. Kupujący widzi w telefonie stronę dotyczącą transakcji. Wpisuje kwotę transakcji. Akceptuje w telefonie transakcję. Ta informacja trafia do serwera, który realizuje transakcję, tzn. przelewa odpowiednią kwotę z konta jednego uczestnika transakcji na konto drugiego uczestnika. Sprzedający dostaje na swój telefon informację o skutecznie przeprowadzonej transakcji. I w tym momencie może wydać opłacony produkt. Cała operacja trwa tylko kilka sekund – zauważa profesor Kutyłowski.


Co ciekawe – w tej operacji nie ma banków. W bankach praktycznie odkładane są kwoty, które pozostają nie wykorzystane w bieżących transakcjach bezgotówkowych. Tradycyjne banki są miejscem gdzie znajduje się tożsamość uczestników transakcji. Nie można z tej metody płatności korzystać jeśli nie ma się telefonu, konta w banku i…konta w jednym z serwisów społecznościowych – powiedział profesor. Posiadanie konta w serwisie społecznościowym jest sposobem na uwierzytelnienie danej osoby. To bardzo utrudnia stworzenie fikcyjnej tożsamości.
 

Prof. Mirosław Kutyłowski wymieniił szereg zalet chińskiej metody płatności bezgotówkowych. Są to: niemal całkowita eliminacja obrotu gotówkowego (zostawiono możliwość płacenia gotówką ze względu na turystów z Europy), eliminacja kas fiskalnych, rezygnacja z papierowych paragonów – dowodów zakupu, archiwizacjach w systemach informatycznych wszelkich danych o dokonanych zakupach co istotnie ułatwia składanie reklamacji – nie ma potrzeby przechowywania paragonów dokumentujących dokonane zakupy. Koszty obrotu gotówkowego spadają praktycznie do zera, rośnie bezpieczeństwo handlu w internecie. Pojawiają się ogromne korzyści  dla państwa polegające na istotnym zredukowaniu składu osobowego kontroli fiskalnej przy jednoczesnym uniemożliwieniu dokonywania oszustw podatkowych ponieważ wszystkie transakcje są widoczne w systemie, co pozwala na szybkie ustalenie od kogo jaki podatek jest należny. W efekcie osiąga się prawie 100 procentową ściągalność podatków.

 

- Premier Morawiecki chyba o tym już wie. Zresztą zdradzają go skośne oczy...

 

- A ja martwię się o tych wszystkich, którzy jeszcze nie bardzo wiedzą, co to jest QR kod...

 

Notatka z poniedziałku, 16 września 2019 roku


- Wszystko wskazuje na to, że zbliżamy się bardzo szybko do bezgotówkowego załatwiania wszelkich płatności i tym sposobem szary obywatel stanie się coraz bardziej przejrzysty.
 

W Europie jedną z oznak tej tendencji jest fakt, iż Europejski Bank Centralny zdecydował o zaprzestaniu produkcji banknotów 500 €. Z końcem roku 2018 przestano emitować nowe banknoty o tym nominale a jako oficjalny powód tej decyzji podano zbyt częste wykorzytywanie tego nominału w działalności przestępczej w szczególności w pracy na czarno i finansowaniu terroru.
- Banknoty o wysokich nominałach zostały już wcześniej wycofane przez USA i Kanadę. Na przykład od dawna nie ma już w obiegu banknotów o nominałach 5000$ i 10000$. Szacuje się, że znanych jest tylko ok. 200 sztuk banknotów 5000$ i ok. 300 sztuk banknotów 10000$ wszystkich serii emitowanych od roku 1861. W roku 1946 zaprzestano drukowania banknotów o nominale 100 000$ a od 1969 roku nie ma ich już w obiegu. Obecnie w USA banknotem o najwyższym nominale jest banknot 100$.

 

Inną oznaką są zmiany górnego limitu transakcji gotówkowych. W Polsce na przykład od 1 stycznia 2017 r. uległ on obniżeniu z 15 tys. € do 15 tys. złotych, we Włoszech od końca 2011 a we Francji od września 2015 roku z 3000 € na 1000 €.
 

Swego rodzaju ewenementem w dziedzinie wprowadzania bezgotówkowego załatwiania płatności są Indie. Zmiany dokonano tam bardzo sprytnie – w dniu 8 listopada 2016 roku akurat wtedy, kiedy Donald Trump został prezydentem Stanów Zjednoczonych prezydent Indii Narrenda Modi z dnia na dzień, podjął decyzję o unieważnieniu banknotów o nominałach 500 i 1000 rupii (po przeliczeniu odpowiednio około 30 i 60 zł). Jest to kuriozalne biorąc pod uwagę fakt, iż w Indiach dominującą formą płatności jest gotówka a według danych tamtejszego banku centralnego, w kraju zamieszkiwanym przez 1,3 mld obywateli, liczba kart kredytowych wynosi zaledwie 23 mln, a kart debetowych - 640 mln. Około 88 proc. kart debetowych jest wykorzystywanych wyłącznie w celu pobrania gotówki z bankomatu.


- W Europie w procesie wprowadzania płatności bezgotówkowych celuje też Szwecja. W Sztokholmie na przykład, aby móc skorzystać z publicznej toalety trzeba zapłacić MasterCard lub jakąś kartą kredytową. W wielu sklepach przy wejściu widnieją napisy „Vi är kontantlös“ (w wolnym tłumaczeniu: „nie przyjmujemy gotówki“). Nawet w kościołach w Szwecji „ofiarę na tacę“ czyni się kartą lub innym urządzeniem elektronicznym – telefonem komórkowym czy też zegarkiem na przykład iWatchem... Naturalnie, jedynie w większych miastach, bo na północy Szwecji ciągle (i może na szczęście!) zasięg telefonii komórkowej jest jeszcze ograniczony. Nie zmienia to jednak faktu, iż właśnie w tym kraju – według opinii specjalistów – już w roku 2021 tylko 0,5 procenta wszystkich transakcji będzie dokonywana gotówką... Będzie więc można kontrować, kto i jak często musi korzystać z toalety a także kto i ile dał na tacę... 
 

- Wszystkim tym, którzy uważają, iż wprowadzane zmiany służą walce z korupcją warto przytoczyć anegdotkę opowiadaną we Włoszech. Otóż po tym jak premier Mario Monti zwany przez swych rodaków „super Mario“ wprowadził 1000 € jako górny limit płatności gotówką ktoś, kto był zagorzałym zwolennikiem płacenia cash musiał akurat uiścić rachunek za pobyt w hotelu na sumę prawie 2000 €. Dowiedziawszy się o tym gość zaproponował zatem recepcjoniście następującą transakcję: zapłaci 999 € gotówką za oficjalny rachunek, który recepcjonista wystawi na nowo a resztę też gotówką ale nieoficjalnie. Tak więc zmniejszanie górnego limitu płacenia gotówką spowodowało tam większy zamęt i zmusiło do częstszych kombinacji. Nie wspominając już o tym, iż zakłamuje to statystyki.


- Przeciwnicy płacenia gotówką często wskazują na dogodność płacenia metodą NFC (Near Field Communication) czyli metodą zbliżeniową. I nie można odmówić im racji - często sam też korzystam z tej możliwości. Płatności dokonuje się w mgnieniu oka  – wystarczy do odpowieniego urządzenia przybliżyć kartę, odpowiedni telefon czy też ostatnio nawet ramię z wszczepionym chipem (takim cyborgiem jest ponoć Kevin Warwick, kiedyś hacker a teraz były profesor cybernetyki na brytyjskim University of Reading).

 

W dyskusjach o bezgotówkowych płatnościach podnoszony jest argument kosztów. Wyprodukowanie banknotu na przykład o nominale 100 € kosztuje 10 centów. Banknot taki statystycznie rzecz biorąc zmienia właściciela 144 razy. Dokonanie płatności kartą natomiast kosztuje 0,3 procenta kwoty, na którą opiewa rachunek. A więc w przypadku 100 € będzie to 30 centów. 

 

- Tego tematu jeszcze nie kończę i powrócę do niego znów wkrótce. Tym bardziej, że jestem właśnie po bardzo ciekawej rozmowie z Tomem, mym byłym pływakiem, którego doprowadziłem do wielokrotnego mistrzostwa Bawarii i finałów mistrzostw Niemiec. Ten dziewiętnastolatek to bardzo zdolny chłopak. Intensywne trenowanie pływania wcale nie przeszkodziło mu zdać maturę ze średnią 1,0 i dostać się na medycynę w Monachium. Rozmowy i gorące dyskusje z nim, to prawdziwa przyjemność.

Dochodzę powoli do wniosku, iż młodzi zdolni ludzie są o wiele ciekawszymi interlokutorami aniżeli starzy, zgorzkniali ludzie opowiadający mi w rozmowie to, co już dawno sam wiem, bo wcześniej niż oni gdzieś o tym przeczytałem. Pytanie tylko, kiedy ja sam stanę się dla takiego kogoś jak Tom nudziarzem. Panie Boże, oby nie prędko, bo wtedy przyjdzie mi gadać samym z sobą...

Notatka z czwartku, 5 września 2019 roku

 

Pole elektromagnetyczne a człowiek
O fizyce, biologii, medycynie, normach i sieci 5G:

Notatka z niedzieli, 1 września 2019 roku

 

Trzy ważne przemówienia z okazji obchodów 80. rocznicy wybuchu II wojny światowej:

Notatka z piątku, 23 sierpnia 2019 roku

 

Dał nam przykład Bonaparte jak zwyciężać mamy” – śpiewamy w naszym hymnie narodowym.

- Ale czy katolicy i Polacy powinni uznawać Napoleona za wzór do naśladowania?
- O tym, kim naprawdę był Bonaparte, jakie wartości wyznawał oraz w jaki sposób traktował Kościół i Polskę mówią: profesor Jacek Bartyzel, profesor Grzegorz Kucharczyk i Piotr Doerre. Ciekawe!

 

https://www.youtube.com/watch?time_continue=59&v=HnG9IZrsF2A

 

Kartka z czwartku, 15 sierpnia 2019 roku

 

Dziś uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny oraz święto Wojska Polskiego - 99. rocznica Bitwy Warszawskiej, zwanej Cudem nad Wisłą.
Pan Bóg właściwie dokonał cudu dając natchnienie polskiemu radiowywiadowi zorganizowanemu przez podpułkownika Jana Kowalewskiego. To informacje pochodzące właśnie od tej komórki wywiadu miały rozstrzygający wpływ na decyzje strategiczne Józefa Piłsudskiego i w konsekwencji na rozmiar zwycięstwa Wojska Polskiego nad nacierającą na Warszawę Armią Czerwoną. Dokładniej na ten temat można przeczytać w internecie choćby na stronie encyklopedii wikipedia:

 

https://pl.m.wikipedia.org/wiki/Jan_Kowalewski

Oficerowie Biura Szyfrów. Od lewej: Jakub Plezia, Jerzy Suryn, Yamawaki Masataka, Paweł Misiurewicz, Jan Kowalewski, Maksymilian Ciężki. Lata 20. XX w.

Notatki z 14 sierpnia 2019

 

Uważam, że na wysłuchanie poniżej zaprezentowanej dyskusji oraz przeczytanie udostępnionej tu książki (i to od deski do deski!) każdy powinien znaleźć czas.

Kartka z poniedziałku, 12 sierpnia 2019 roku

 

Ubolewam nad tym, iż ciągle żyjemy w czasach stereotypów w ocenie ludzi, w ocenie narodów, grup zawodowych, w ocenie zjawisk kulturowych a także wydarzeń historycznych. Wróżę im z uwagi na wygodę, jaką stwarzają, długi żywot. Choćby z tego względu, że służą często dowartościowywaniu samego siebie.
 

„Wiedza w pigułce” staje się powoli czymś powszechnym. Ludzie, nieraz nawet wykształceni, mają niewiele czasu, no i chętnie korzystają ze skrótów. Taka „wiedza” schlebia też ich lenistwu. Bo komuż to chce się studiować zagadnienie i badać je dogłębnie? Łatwiej posłużyć się stereotypem, zaszufladkować i kropka.
 

Przed laty Ksawery Pruszyński (patrz: „Margrabia Wielkopolski”, Warszawa 1946, s.5) pisał tak: „(…) biorąc do ręki polską monografię, możemy być pewni, że tylko przez przeoczenie pisarskie nie nazywa się ona «żywot św. Tadeusza» (Kościuszki), «dzieje św. Jana spod Wiednia» czy «historia błogosławionego Stefana z Siedmiogrodu»."
Na takich ujęciach historii zaciążyły właśnie stereotypy oraz narodowe mity, niestety nieraz potężniejsze od wiedzy.

 

W związku z powyższym, poniżej przytaczam - żeby było na czasie - jeden z trzech esei o Powstaniu Warszawskim pióra Tomasza Łubieńskiego zatytułowany „Rocznica nadziei, rocznica żałoby”. Warto przeczytać, by nie dawać się ogłupiać.

Notatka z 7 sierpnia 2019 roku

 

Ciekawe poglądy redaktora Stanisława Michałkiewicza.

Kartka z poniedziałku, 5 sierpnia 2019 roku

 

Rocznica Powstania Warszawskiego. Z tej okazji odnotowuję dwa fragmenty ze wspomnień "monachijskich" Powstańców Warszawskich - zmarłych niedawno Aleksandra Menharda oraz Irminy Zembrzuskiej-Wysockiej.


„(...)
•    Co pan robił w ramach konspiracji po skończeniu szkoły podoficerskiej? 

Potem zaczęli mnie dalej szkolić, więc poszedłem na kurs minersko-dywersyjny, który mi się później już w czasie Powstania bardzo przydał. Bardzo z tego skorzystałem. Byłem dowódcą sekcji. Notabene specjalnie mnie wezwali do dowództwa i powiedzieli, że dają mi na próbę, ponieważ jestem młody szczeniak i nie powinienem tego robić. Byłem dowódcą starszych żołnierzy, którzy się zgłosili, kolejarzy, którzy mieszkają na terenie ziem przyłączonych już do Rzeszy. Przyjeżdżali kolejami do Warszawy i ja byłem dowódcą tej sekcji bardzo bojowej, starszych ludzi. Byłem najmłodszy, szczeniak właściwie. To nie bardzo wyszło, bo jak były zbiórki alarmowe, to oni nie mogli przyjechać, zostali w Rzeszy w ogóle odseparowani, nie mogli do nas przyjechać i zostałem bez swoich żołnierzy. Punkt alarmowy w Powstaniu był na Rakowieckiej (tam, gdzieśmy kończyli szkołę podoficerską) i stamtąd ruszyliśmy na szkołę na Kazimierzowskiej. 

(...)
•    Jak pan pamięta godzinę „W”? Czy byliście świadomi tego, że za chwilę wybuchnie Powstanie? Czy czekaliście na ten moment? 

Tak, jak najbardziej. Tylko tych alarmów był cały szereg. Człowieka właściwie szlag trafiał, bo ciągle tylko musiał przybiegać, sprawdzać, co się dzieje, czy już [ten moment]. Na Rakowieckiej, gdzie była zbiórka, była produkcja zapalających butelek przeciwczołgowych. Tak że oni tam siedzieli, a ja naturalnie ciągle szukałem mojej sekcji, moich kolegów, którzy nie mogli przyjechać z Rzeszy, żeby dołączyć do nas. Tak że ciągle byłem sam, bo cała sekcja była po drugiej stronie granicy. Pożegnanie z matką, która była na Mochnackiego, a ja byłem na Rakowieckiej. Właściwie już jej więcej nie zobaczyłem, już wiedziała, że idę na Powstanie.  


•    Przyszedł 1 sierpnia…

Pobiegliśmy o 17 na Kazimierzowską pod szkołę, już była strzelanina. Tam się skończyło bardzo smutno, bo nic myśmy nie osiągnęli.  


•    Jak było z uzbrojeniem w czasie godziny „W”? Czy mieliście czym walczyć? 

Było bardzo słabo. Miałem visa, koledzy mieli butelki zapalające, było kilka karabinów, pistolet maszynowy. [Wyposażenie] było bardzo dziadowskie. Wejście do szkoły na Kazimierzowskiej to był bunkier, fantastyczny bunkier, tak że zdobyć go tak łatwo nie było można. Tym bardziej że oni już wiedzieli, że coś się dzieje, bo już była w mieście strzelanina. Oni wiedzieli, że coś się dzieje, i byli zaalarmowani. Cokolwiek tam zrobić było niesłychanie ciężko. Oni się tam rzucili i zostali ranieni. Na szczęście ich odciągnęli, ale myśmy już właściwie nie mogli atakować tego budynku, tylko już zaczęliśmy opanowywać okoliczne domy. 
Wtedy właśnie nagle dostaliśmy piata angielskiego, którego miała jakaś inna jednostka. Nie wiadomo, co się stało, że piat był pod murem więzienia na Rakowieckiej, i przyciągnęli go. Zrobili mnie dowódcą obsługi piata, jako że [byłem] minerem, znałem materiał wybuchowy, więc mnie tam wsadzili z kolegami do piwnicy. Tam mieliśmy pierwszą pozycję bojową w kierunku szkoły. Pamiętam, że w nocy oddaliśmy pierwszy strzał z piata do niemieckiego samochodu, który z Rakowieckiej jechał do tej szkoły. Nie wiem, co tam wiózł, pomoc czy co… Myśmy strzelili, jego zarzuciło.  


•    Jak się nazywał kolega, który znalazł piata? 

To był Maciej Gordon. Do tej pory go znam. Nie wiem dokładnie, czy on to przyciągnął. On coś wiedział, jak to się zjawiło u nas i że potem do nas przyszło.  


•    Natrafił po prostu na to? 

Czy ktoś mu powiedział, że to jest i on szybko skoczył, znalazł – dokładnie tych szczegółów nie pamiętam. To były różne wersje. […] Była jeszcze grupka kolegów ze szkoły podoficerskiej i myśmy razem byli, wspólnie z tym piatem chodziliśmy. To znaczy jeden niósł piata, inni nieśli pociski. Były niesione po trzy, ciężkie jak cholera. To była pierwsza noc i ten pierwszy strzał z piata, pierwsza akcja. Potem zaraz następnego dnia ewakuacja. 
Właściwie była mowa, że będziemy się wycofywali z Warszawy, potem skończyło [się na tym], że tak źle właściwie nie jest. Wróciliśmy. Właściwie [przebywaliśmy] na Puławskiej przez kilka dni. Tam miałem zresztą dość obsługi piata, dlatego że ciągle nas gonili: „Tam widać czołg!”. Obsługa piata szybko do piwnicy i naturalnie nic się nie zjawiało. A to gdzie indziej coś [się dzieje]. Różne oddziały alarmowały, że oni coś widzieli, że trzeba natychmiast wysłać piata, bo jakiś samochód jedzie. Tak że wreszcie powiedziałem: „Dość tego, to nie jest dla mnie zabawa. Ja nie będę gonił po piwnicach i czekał, aż przyjedzie jakiś nieprzyjaciel wozem pancernym czy samochodem”. Potem zdałem piata i powiedziałem: „To niech kto inny tego piata bierze, ja nie chcę”.  


•    Przydał się do czegoś? 

Nie, poza strzałem w nocy. Myśmy tylko gonili z miejsca w miejsce, człowieka szlag trafiał. Potem miałem jeszcze coś wspólnego z piatem. Dostaliśmy pozycję (moja sekcja) w willi na obrzeżach Mokotowa, przed Polem Mokotowskim w kierunku na Okęcie. Myśmy byli w pierwszej linii w willi, która była ostatnią budowlą. Był cały szereg willi i myśmy mieli jedną. W tej willi mieliśmy stanowiska w kierunku na Okęcie.  


•    Kiedy? 

To już nie Puławska, nie z piatem. Byłem jeszcze brany do instruowania innych obsługą piata, ale już nie byłem dowódcą, tylko miałem swoją sekcję, która miała stanowisko w tej willi.  


•    Czy to było jeszcze w sierpniu, czy już we wrześniu? 

To był jeszcze sierpień, jak najbardziej sam początek. To jest właśnie bardzo ciekawa historia, dlatego że willa należała do profesora (nazwiska nie pamiętam), który był niesłychanie patriotycznie nastawiony. Myśmy tam zrobili błąd, bo żeśmy zaczęli umacniać okna jakimiś workami czy nie workami. To był idiotyzm, dlatego że Niemcy z Okęcia przez lornetki widzieli, że tam coś się dzieje, że w tej willi są powstańcy. Oni wyjeżdżali, samochód wyciągał działo (myśmy widzieli to przez lornetki) przeciwlotnicze 8,8, kierował na naszą linię i strzelał. Jeden z tych strzałów trafił właśnie w okno z tymi workami. Wywalił olbrzymią dziurę. Żona profesora: „Rany boskie! Przez powstańców zniszczyli nam willę!”. Profesor mówi: „Nic nie szkodzi, to Powstanie, normalna rzecz. Willa jest, tylko ma dziurę”. Był niesłychanie patriotyczny. Potem mówił: „Słuchajcie, wy tu jesteście i nic nie robicie, ja wam ułożę jakąś piosenkę”. My: „Naturalnie!”. – „Będziecie ją śpiewali?”. – „Będziemy śpiewali”. Ułożył więc piosenkę, która potem była hymnem naszego plutonu. „A nasza kompania w Mokotowie stoi, w Mokotowie stoi, w Mokotowie stoi. I pisze do Niemca, że się go nie boi, że się go nie boi, hejże hoj!”. 


•    Co się działo po tym, jak zdał pan piata, jeszcze przed wejściem do willi? Czy miał pan jakieś specjalne funkcje? 

Byłem właśnie dowódcą sekcji, która okupowała jedną z tych willi.  


•    Długo tam byliście? 

Dość długo. Na tyle długo, żeśmy nie tylko piosenki się uczyli, ale nawet z tą piosenką maszerowaliśmy po ulicy, bo w ciągu dnia Niemcy się tam nie awanturowali. Myśmy robili na przykład ćwiczenia z piatem. Jeszcze ja tam ćwiczyłem strzelanie z piata, obsługa, jak to się obsługuje. Śpiewaliśmy tę piosenkę ułożoną przez pana profesora. Nie tylko tą, ale również It’s a long way to Tipperary,piosenkę angielską, bo profesor powiedział: „Przecież w niedługim czasie prawdopodobnie przyleci, będzie zrzucona polska brygada spadochronowa, może nawet angielscy spadochroniarze będą zrzuceni w Warszawie, więc musicie już jakąś piosenkę angielską znać, żeby ich powitać, jak tu przyjadą. Poza tym musicie musztrę prowadzić, chodzenie w marszu, bo przecież na paradę zwycięstwa już musicie umieć chodzić, zaprezentować się odpowiednio”. Tak że była atmosfera zupełnie wolnego rejonu, który jest atakowany z daleka przez Niemców od Okęcia. Poza tym kontaktu nie było, Niemcy się bali podejść do nas bliżej. Myśmy chodzili na patrole na Pole Mokotowskie, oni chodzili na patrole na Pole Mokotowskie, ale właściwie kontakt był taki, że czasem strzelanina i to wszystko. Nie było żadnej bitwy czy coś w tym guście. 


•    Skąd profesor miał wieści o brygadzie spadochronowej? 

Profesor wiedział, że jest w Anglii brygada spadochronowa, że polska brygada spadochronowa walczy w Niemczech.  


•    Skąd pomysł, że ona pojawi się w Warszawie? 

Bo przecież powstała ta brygada, żeby przyjść na pomoc Powstaniu. Tam walczą, ale teraz zostaną odwołani i zostaną zrzuceni może na Warszawę, może razem z brygadą brytyjską. Takie były pomysły.  


•    Czy z tego okresu pamięta pan jakieś zrzuty? 

Tak, zrzuty były. Myśmy chodzili łapać te zrzuty. Były zrzucane czasem na Dolnym Mokotowie, wiec się chodziło patrolami w nocy. Już było wiadomo, gdzie były zrzucone. Jeżeli Niemcy tego nie zabrali, to myśmy wyciągali lub czasem ludzie te zrzuty chowali. Myśmy je w nocy odbierali i ciągnęli na górę, do Górnego Mokotowa.  


•    Jak było z żywnością? Czy mieliście wtedy co jeść? 

Głównym posiłkiem był miód. Papierowe paczki z twardym, białym miodem. Jakiś magazyn został zdobyty i to była historia, że wszyscy musieli jeść ten miód, bo to było w dużej ilości, a reszta była, jak się dało. Było zaopatrzenie, dostawaliśmy jakąś zupę. W każdym razie nie cierpieliśmy na głód.  


•    Czy gdzieś wokół was byli też cywile? 

Pan profesor, jego żona i tak dalej…  


•    Czy były kontakty z cywilami, kiedy wychodziliście na zewnątrz? Czy mieliście okazję odczuć zmianę nastrojów wśród cywili? 

W naszej willi profesor był jak najbardziej pozytywnie nastawiony. Nastawienie było entuzjastyczne, że nareszcie jesteśmy wolni, jest wolny kraj, nawet żołnierze mogą uczyć się maszerowania na defiladę, czy na ulicy robią ćwiczenia z obsługą piata, karabinów maszynowych i tak dalej. Tak że to była zupełnie swobodna atmosfera. Czasem, jak się samoloty pokazywały, to trzeba było zwiewać w podskokach, żeby nie ostrzelali, ale to był zupełnie spokojny czas, najspokojniejszy czas Powstania.  


•    Kiedy zaczęło się to zmieniać? 

Potem myśmy zostali przeniesieni na rejon Kazimierzowska, Pilicka, Narbutta – w tym rejonie mieliśmy linię obrony w kierunku na Rakowiecką, bo na Rakowieckiej był główny wróg. Tam były koszary SS i tam oni próbowali już raczej siłą wdzierać się w nasze rejony.
•    Kiedy mniej więcej to było? 

[Nie pamiętam]. Tam znowu mieliśmy stanowiska. Przypomniałem sobie piosenkę: „A nasza kompania w Mokotowie stoi, w Mokotowie stoi, w Mokotowie stoi i pisze do Niemca, że się go nie boi, że się go nie boi, hupaj siup! Hupaj siupaj, hupaj siupaj, hupaj siupaj dana, dziewczyno kochana, do samego rana! Wczoraj spałeś na tapczanie, dziś na wiązce siana, żeby była zmiana, hupaj siup!”. Potem w miarę możliwości, jeżeli dowódca nie słyszał, tośmy nie śpiewali: „Wczoraj spałeś na tapczanie”, tylko: „Wczoraj dałaś na tapczanie, dziś na wiązce siana, żeby była zmiana”. Piosenka się przyjęła i myśmy chętnie ją śpiewali. Potem jeszcze, pamiętam, w dywizji pancernej jak byłem w bursie w Maczkowie, to też musieliśmy chodzić na marszobiegi poranne i tam: „Kompania śpiewaj!”. Byłem zawsze w pierwszym szeregu, bo była grupka trzech najwyższych i zawsze otwieraliśmy oddział, i myśmy narzucali, co się śpiewało. Często śpiewaliśmy właśnie tę piosenkę: „A nasza kompania…” raczej częściej w tej drugiej wersji. Wróćmy do drugiej fazy, gdzie byliśmy na linii frontem do Rakowieckiej…  


•    To już był pewnie przełom sierpnia i września? 

Właśnie nie pamiętam, czy to już był wrzesień, czy to jeszcze był sierpień. Chyba jeszcze mimo wszystko to był sierpień. To polegało na tym, że kwatery moich żołnierzy były z tyłu i my po prostu wystawialiśmy czujki i wypuszczaliśmy patrole w kierunku Rakowieckiej. To samo robili Niemcy. Stali na Rakowieckiej i w nocy wystawiali czujki, wypuszczali do przodu albo podpuszczali patrole. To właśnie były spotkania patroli, gdzie była wymiana strzałów, jakaś próba bicia się, ale raczej wszystko było na tym terenie, gdzie nie było ani linii polskiej, ani linii niemieckiej. To był teren nienależący do nikogo. Myśmy byli na wysokości Madalińskiego. Tam właśnie miałem pierwsze doświadczenia wojny na stanowiskach, gdzie właśnie najważniejsze było, żeby ciągle były patrole, żeby czujki nie zaspały. 
Pamiętam, że jako dowódca musiałem dbać o to, żeby zmieniać czujki punktualnie i w jakimś zniszczonym domu znalazłem duży budzik kuchenny. Byłem cholernie zmęczony, śpiący w nocy, bo człowiek na wszelki wypadek nie spał, żeby wszystko było dobrze, żeby nie było zaskoczenia ze strony jakiegoś niemieckiego patrolu. Między jedną zmianą czujki a drugą położyłem się i położyłem głowę na nastawionym budziku. Czujka, która miała być zmieniona, była po drugiej strony ulicy. Oni słyszeli budzik, na którym leżałem uchem, a ja spałem, taki byłem cholernie zmęczony. Potem z pretensjami: „Co ty nie zmieniasz czujki?!”, a ja spałem na budziku wrzeszczącym i nie mogłem się obudzić. To mi utkwiło w pamięci, bo strasznie się tego wstydziłem, że ja, dowódca, który musi dbać o to, żeby czujki były zmieniane, zaspałem, bo budzik dzwonił, a ja się nie obudziłem.  


•    Ilu kolegów żołnierzy miał pan pod sobą? 

To było coś pięciu, sześciu. To się zmieniało, ale… to były inne jednostki, które też jakoś się z nami wymieniały.  


•    Zmieniało się też, bo koledzy ginęli… 

No tak, zdarzało się tak.  


•    Pamięta pan, jak się nazywali, jakie mieli pseudonimy? 

Nie, wolałbym nie angażować się w nazwiska. Od razu chciałbym przejść do akcji, która bardzo mi została w pamięci.  


•    Proszę jeszcze powiedzieć, jak wtedy było z uzbrojeniem? Czy mieliście już troszkę więcej broni? 

Słabo. Miałem visa.  


•    Miał pan jeszcze do niego amunicję? 

Dopiero na akcję na Wedla. To była główna pozycja wroga na naszej linii, nowoczesny Dom Wedla na rogu Puławskiej i Madalińskiego. Zapadła decyzja, żeby zaatakować Dom Wedla. Myśmy dostali zadanie podejścia od strony warsztatów miejskich, które przylegały do Wedla. Tam były garaże, nie garaże, warsztaty. Tam myśmy się mieli podkraść do Domu Wedla i potem zaatakować. Dokładnie znałem Dom Wedla, dlatego że przed wojną to był jeden z najnowocześniejszych domów w Warszawie i tam mieszkał mój wujek, który był ambasadorem w Brazylii i potem wrócił do Warszawy, jeszcze przed wojną. Tam mieszkali, tam myśmy ich odwiedzali. [Nazywał się] profesor Grabowski. To nie odgrywało roli, bo i tak nie byłem w stanie poprowadzić [żołnierzy], nigdy nie chodziłem po tym domu, tylko tam przyjeżdżaliśmy z rodzicami w odwiedziny. Pojechaliśmy, to była noc. Pustymi ulicami skradaliśmy się w kierunku Domu Wedla. Akurat był pierwszy przelot samolotów alianckich nad Warszawą. To było wzruszające, bo samolot leciał nisko tuż nad głowami. Nie wiadomo, czy zrzucał, czy się rozbił, ale taki akcent kontaktu z drugim światem, który nam przychodził na pomoc. 
Myśmy pod Wedlem strasznie dostali w skórę, dlatego że zaczęliśmy się skradać w kierunku krzaków, gdzie były ciemne garaże, z drugiej strony duży Dom Wedla. Skradamy się i nagle słychać brzęczenie. Okazuje się, że Niemcy rozciągnęli druty w trawie i zawadzając o te druty, powodowaliśmy brzęczenie i to alarmowało Niemców. Tak że żeśmy wiedzieli, że już jesteśmy rozpoznani, że już wiedzą, że tu jesteśmy. Dowódcy mieli specjalnie przygotowaną dechą z materiałem wybuchowym wywalić drzwi od tyłu Wedla i wedrzeć się do środka. Był wybuch – czy oni wyważyli, czy nie wyważyli, już nie wiem. W każdym razie potem zaczęła się straszliwa strzelanina. Myśmy na dojściu do Domu Wedla dostali się w niesłychanie silny ogień ze strony Wedla i z boku, gdzie byli Niemcy. Myśmy słyszeli, że oni alarmują, że oni tam biegną po tym garażu oddzielonym od nas murem. Były tylko widoczne wąskie okna częściowo zamurowane. Stamtąd strzelali. Miałem gammona, usiłowałem go wepchnąć w tą szczelinę, ale szczelina była za wąska, tak że praktycznie już pierwsi zginęli, była straszliwa sytuacja. Myśmy z kolegami byli wzdłuż muru, po drugiej stronie muru. Myśmy leżeli po jednej stronie muru, a po drugiej stronie muru byli Niemcy i strzelali przez te… zamurowane częściowo okna. Tam były największe straty. Udało nam się wydostać, dlatego że na brzegu tych garaży było umieszczone stanowisko CKM, ciężki karabin maszynowy. On strzelał i zupełnie uniemożliwiał ucieczkę, wycofanie się. W pewnej chwil stwierdziłem, że już jesteśmy tylko my, kilka osób rannych, a reszta się wycofała, już ich nie ma. Chodziło o to, żeby unieszkodliwić karabin maszynowy. Na szczęście mi się udało zza węgła rzucić gammona w kierunku karabinu maszynowego i trafiłem. Karabin maszynowy zamilkł i nam się udało wycofać. To był moment zakończenia batalii o Wedla, która skończyła się tym, że właściwie była pełna tragedia, jeżeli chodzi o straty. Tam ponieśliśmy bardzo, bardzo duże straty. 
Po ataku na Wedla byłem trochę wstrząśnięty, ale dowództwo stwierdziło, że byłem w porządku i zostałem dowódcą drużyny. Bardzo krótko [byłem] dowódcą mojej starej drużyny i zaraz potem w innym plutonie zginął dowódca innej drużyny, miał pseudonim „Wrzesień”. Wtedy cała drużyna została przeniesiona do mnie, tak że miałem pełną drużynę zupełnie nowych ludzi, z którymi właściwie nie walczyłem. 


•    Wcześniejszy dowódca drużyny zginął podczas tej akcji? 

Nie, on zginął później, bardzo krótko później. Do końca Powstania byłem już dowódcą drużyny. Wcześniej byłem dowódcą sekcji. Zresztą były awantury, bo mi powiedzieli: „Przecież ty nie masz osiemnaście lat”. Powiedziałem: „Nieprawda, ja mam osiemnaście lat”. Ponieważ byłem wysoki, więc jakoś to uchodziło, jakoś to przeszło. Mniejsza o to.  


•    Wspomniał pan, że po tej akcji miał pan lepsze uzbrojenie, inne. 

Nie, nie, miałem gammona w akcji na Wedla. Karabinu nigdy nie miałem. Karabiny mieli strzelcy, ja chodziłem tylko z pistoletem. To było właściwie moje uzbrojenie, zresztą zupełnie wystarczające. Z karabinem miałem więcej kłopotu, jeśli chodzi o dowodzenie, to jakoś to nie bardzo pasowało. Strzelcom mówiłem, gdzie są stanowiska, gdzie mają iść, a ja mogłem biec szybko z pistoletem.  


•    Wspomniał pan, że przydało się panu wyszkolenie minerskie. Czy chodziło o akcję w Domu Wedla? 

Nie, nie. To potem właściwie troszeczkę zasłynąłem, bo była kwestia [taka], że owało amunicji. Były niewypały po niemieckich pociskach artyleryjskich. Powiedziałem: „Użyć to! Użyć to jako materiał wybuchowy!”. Oni wydrapywali materiał wybuchowy i dawali do granatów. Byłem specjalistą, który rozbrajał. Pamiętam, że wezwali mnie do dowództwa, ponieważ miałem przeszkolenie minerskie. Przynieśli olbrzymi pocisk [i spytali]: „Czy coś tym można zrobić?”. Powiadam: „No zaraz spróbujemy”. Poszedłem, zacząłem próbować odkręcać. Wszyscy runęli na ziemię przekonani, że będzie wybuch. Nie było wybuchu, oni się przekonali, że rzeczywiście potrafię… unieszkodliwić pocisk. 
Potem powiedziałem: „A teraz proponuję, żeby cały pocisk wykorzystać do wysadzenia bunkra niemieckiego czy do dostania się do niemieckiej pozycji”. Bodajże sąsiednia kompania powiedziała: „A tak, mamy bunkier właśnie na rogu Kazimierzowskiej i Madalińskiego”. Tam była szkoła i przed szkołą w kierunku Madalińskiego było puste pole. Ogrodzone, bo tam było boisko. Należało do szkoły. Na rogu Madalińskiego i Kazimierzowskiej Niemcy zbudowali bunkier. Z tym że bunkier nie był przez cały czas obsadzony, tylko oni mieli rów wykopany i tym rowem mogli się w każdej chwili dostać do tego bunkra. Wtedy trzymali w szachu całą ulicę Madalińskiego i Kazimierzowską, bo to było na rogu. Powiedzieli: „Żeby można było wysadzić ten bunkier”. 
Tam właśnie uczestniczyłem. To była inna kompania, oni wysadzali, było na ich terenie, a ja im tylko pomagałem jako specjalista, żeby to wszystko zadziałało. Zadziałało oczywiście. Przeciągnęli pocisk w nocy, udało się umieścić go w bunkrze i potem odpalili pocisk, i rozpieprzyli cały bunkier. Potem, pamiętam, [czytałem] w biuletynie wydawanym na Mokotowie, że [istnieje] nowa broń powstańcza, dzięki której wysadzono bunkier na Kazimierzowskiej. Biuletyn schowałem sobie na pamiątkę i przez całą niewolę nosiłem, potem w Londynie oddałem do Studium Polski Podziemnej i tam był oryginał, i przypuszczam, że jeszcze w dalszym ciągu jest. 


•    Czy pamięta pan, kiedy to było? 

Właśnie mam to wszystko zapisane, ale nie mam kopii. […]  


•    Czy to było przed akcją na Dom Wedla? 

To było po akcji na Wedla, już wtedy byłem dowódcą drużyny. Właśnie dlatego nie brałem osobiście udziału, tylko odkomenderowany byłem, żeby im tam pomóc w wysadzeniu bunkra.  


•    Co się działo dalej, jeśli chodzi o funkcję dowódcy drużyny? 

Potem ostatni odcinek, czyli walka z ofensywą niemiecką, która szła od parku Dreszera w naszym kierunku. Myśmy tam byli wysyłani do walki. To była znowu walka na odległość. Niemcy już nie próbowali czołgami, bo wiedzieli, że czołgami niedobrze, bo… myśmy mieli butelki zapalające i gammony; z załogą piata kontaktu już wtedy nie miałem. Sprowadzili „goliaty”. Puszczali na ulicę w kierunku jakiejś willi, gdzie wiedzieli, że jest punkt oporu, gdzie myśmy do nich strzelali. Usiłowali wysadzić willę i dopiero potem atakować. Myśmy usiłowali zatrzymać „goliata”, rzucaliśmy granaty, żeby przerwać drut, kabel, który ciągnął się za „goliatem”. Były takie momenty, że po raz pierwszy na przykład widziałem, jak Niemcy przygotowywali atak czołgiem na nasze pozycje i wyprowadzili ludność cywilną. Ustawili ludzi przed czołgiem. Ludzie krzyczeli: „Strzelajcie! Strzelajcie do nas! My zginiemy, ale ten czołg nie wjedzie!” – takie momenty.  


•    Strzelaliście? 

Nie, bo wtedy byłem w innej części i nie wiem, jak to się skończyło. Było kilka [wersji], że oni próbowali przy pomocy ludzi wdzierać się w nasze pozycje, ale że jakoś to się udawało, że ludzie rozbiegali się na boki i czołg był oddany praktycznie naszej broni i można było go zniszczyć. Chodziło po prostu o przerwanie gąsienicy, bo wtedy on już dalej nie mógł jechać. To zupełnie wystarczyło, żeby go zatrzymać. To była już ta główna ostatnia niemiecka ofensywa.  


•    Gdzie wtedy była pana drużyna? 

Między innymi właśnie w rejonie parku Dreszera. Myśmy tam zmieniali pozycje zależnie od potrzeby. Potem powiedzieli: „Teraz przygotowujemy ewakuację kanałami do Śródmieścia”. Powiedziałem: „Ja jestem ranny”. Pod Wedlem byłem ranny w nogę. Powiedziałem, że nie będę szedł przez kanały, bo wiem, że nie dojdę i tylko będę zatykał przejście. Powiedzieli: „Dobrze, ty nie dojdziesz, wobec tego ty zostaniesz na osłonę włazu”. Zresztą Maciek też, tylko był w innym plutonie i też był w tej osłonie włazów, tego ostatniego włazu, przez który uciekali żołnierze. Pamiętam, że to było wieczorem. Przyszedł rozkaz, że mam obsadzić moją pozycję i bronić do końca, żeby żołnierze mogli przez właz wchodzić do środka i uciekać. 
Był wzruszający moment, bo nagle przychodzi z tyłu sierżant prowiantowy, niesie worek jedzenia i mówi: „To jest dla was. My uciekamy, a to jedzenie dla was, żebyście tu jedli i walczyli do końca”. Już byliśmy przygotowani do tego, że na tym koniec zabawy, że już nie ma dla nas ratunku. Tamci uciekną, a my zostaniemy tutaj i będziemy walczyć do końca. Nad ranem, jak się miała zacząć kontynuacja niemieckiej ofensywy, miał być decydujący bój, [przyszła] wiadomość – kapitulacja. To właściwie uratowało nam życie, żeśmy wyszli cało z tej opresji. Potem niewola, marsz do Pruszkowa na piechotę.
•    Czy jako dowódca drużyny miał pan styczność z przełożonymi? 

Bardzo małą. To znaczy tylko rozkazy przychodziły. Żadnej dyskusji, jak robimy, co robimy strategicznie – po prostu dostawałem już gotowe rozkazy.  


•    Jakie mieliście odczucia jako drużyna, kiedy było coraz bardziej widać, że sprawa jest przegrana? Czy mieliście okazję o tym rozmawiać? Czy był upadek nadziei? 

Koniec nadziei był, ale było [wiadomo], że nie ma wyjścia, więc nie mamy co biadać, bo to nasza rola, że mamy tu zginąć. Albo nam się uda, albo nam się nie uda, ale nie ma co biadolić, raczej staraliśmy się trzymać ducha, śpiewaliśmy sobie piosenki akowskie, jak był czas. Nie było żadnego biadolenia. Wszyscy żyli pochowani w piwnicach, prawie że nie wychodzili, bo się bali, była strzelanina, bombardowania. To nie był defetyzm, ale zupełnie nie wiedzieli, co dalej, jak to będzie, chodzili tylko po wodę do studni. Z jedzeniem było ciężko, tak że myśmy wtedy czuli się, że do pewnego stopnia jesteśmy odpowiedzialni za to, co się z nimi dzieje. Przez to, że my walczymy z Niemcami, to oni cierpią, siedzą w piwnicach dzieci, kobiety – to była rzeczywiście tragedia. Myśmy czasami, idąc na partol, przechodzili przez dziury wybite w piwnicach przez pokoje, piwnice, gdzie mieszkali cywile – to było straszne, to było makabryczne, sprawa była ponura.  


•    Czy był pan świadkiem drastycznych scen, zajść, jeśli chodzi o zachowanie Niemców? Oprócz sytuacji z czołgiem. 

Myśmy słyszeli historie. W nocy patrole niemieckie na terenie pomiędzy naszymi stanowiskami a stanowiskami niemieckimi właziły do piwnic i czasem zabijali tam ludzi, mordowali wszystkich. Tam były makabryczne sceny, dlatego że tam nie liczyli się z życiem ludzkim. Mężczyznę mogli podejrzewać, że był żołnierzem ukrywającym się w piwnicy, to go zabijali, naturalnie. Stamtąd ludzie uciekali, bardzo mało zostawało, ale potem wszędzie była ta sytuacja, że w każdej chwili mogli się Niemcy wedrzeć, jakiś niemiecki patrol i pozabijać ludzi. Tak że to było ponure.  


•    Czy mieliście możliwość kontaktu z życiem religijnym podczas tych dwóch miesięcy? 

Tak, były msze polowe, ale to było mikroskopijne, bo to było dla tych oddziałów, które były z tyłu, chodziły na nabożeństwa. U nas tego nie było, praktycznie przez cały czas byłem na linii. Nie chodziłem do dowództwa, dostawałem stamtąd rozkazy, ale cały czas trzymaliśmy linię.  


•    Czy podczas Powstania myśleliście o tym, że być może przyjdzie wam z pomocą strona rosyjska? 

Nie tylko myśleliśmy, ale latały tak zwane kukuruźniki, te lekkie samoloty sowieckie i one nam zrzucały czasem jedzenie, czasem broń, czasem nawet karabiny przeciwpancerne z długimi lufami bez spadochronów. Jak rypnął o ziemię taki karabin, to lufa się zginała i można było wyrzucić. Tak że jakaś forma pomocy była, zresztą potem rozmawiałem już w niewoli z pilotami, którzy latali kukuruźnikami, i mówili, jaka tam u nich była sytuacja.  


•    Czy traktowaliście to jaką autentyczną pomoc, czy mieliście wątpliwości, co do przesłanek? 

Wątpliwości, czy oni rzeczywiście chcą pomagać, czy tylko symbolicznie. Mieliśmy wątpliwości, to rzucanie bez spadochronów było zupełnie bez sensu.  


•    Kiedy dotarła do pana wiadomość o kapitulacji Mokotowa? 

Właśnie w tym momencie, jak miała ruszyć ofensywa niemiecka na nasze pozycje. Nie było tej ostatniej walki na krew, na śmierć i życie, bo przyszło zakończenie.  


•    Co czuliście wtedy? 

Koniec świata. Człowiek był zupełnie sparaliżowany: „Co teraz? Co teraz? Co my jesteśmy? Czy nas zabiją, czy coś z nami zrobią?”. Był rozkaz oddać broń, myśmy ją częściowo zniszczyli.  


•    Czy nie dostaliście informacji, że jesteście kombatantami i idziecie do obozu? 

Myśmy mówili, że chyba nas uznają za kombatantów, ale myśmy nie wiedzieli. Myśmy nie wiedzieli, czy oni ciągle zabijają przy okazji. Wszystkich nas zaprowadzili do jakichś rowów, gdzie myśmy myśleli, że nas chcą rozstrzelać. Staliśmy w rowie, a naokoło Niemcy z karabinami i myśmy myśleli, że „pojadą” po nas. Ale nie pojechali strzałami. Potem wyszliśmy i kazali nam iść. Jeszcze mieliśmy broń i składaliśmy broń, idąc. Była ta ostatnia defilada, maszerowaliśmy i rzucaliśmy broń. Niemcy stali, a myśmy rzucali broń. Zamki żeśmy powyrzucali, żadnego stena z zamkiem nie było, wszystkie były bez zamków. W ostatnim okresie nie miałem pistoletu, tylko miałem stena angielskiego. Znałem go jeszcze z konspiracji, więc to dla mnie nic nie było. 
Potem do Pruszkowa. Ponieważ byłem ranny, więc (jak powiedziałem) wsadzili mnie do transportu pół-rannych i pojechaliśmy do Altengrabow. Pamiętam, że po drodze zatrzymaliśmy się w nocy, to było chyba na przedmieściach Berlina. Cały pociąg stał zamknięty i nagle bombardowanie alianckie. Bomby leciały, wybuchały dość blisko, a myśmy się cieszyli: „Piorą szwabów!”. Dojechaliśmy do Altengrabow, a tam świat jeniecki nie był specjalnie atrakcyjny.  


•    Jakie warunki tam panowały? 

Wszystko było zorganizowane. Dostaliśmy jedzenie, prycze, na których mieliśmy mieszkać. W każdym razie wiedziałem, że to jest nie do wytrzymania na dłuższy dystans. O ucieczce nie było mowy. Zresztą noga była ranna, więc nie mógłbym jak uciekać, tak że nie było możliwości. Stwierdziliśmy, że jedyne rozwiązanie to jechać na komenderówkę. Tam była mniejsza grupa, można było i uciec, i można było ewentualnie jakoś lepiej się zorganizować. Zawieźli nas do fabryki cukru. Mieszkaliśmy w barakach, z których szliśmy na piechotę do cukrowni i tam pracowaliśmy. To było piękne, dlatego że cukier był niesłychanie cenną rzeczą. Oni nie produkowali białego cukru, tylko melasę, brązowy cukier, ale to było doskonałe, człowiek mógł jeść i nawet nie dostawał nudności. 
Pracowałem przy ładowaniu tego cukru. Polegało to na tym, że miałem buty z cholewami, saperki niemieckie i spodnie wpuszczane w te buty. Myśmy się umawiali i jak był koniec pracy, myśmy wiedzieli, że teraz będziemy maszerowali, to chowaliśmy się za jakąś kupę… cukru. Rozpinałem spodnie, opuszczałem, a oni przychodzili z łopatami i w każdą nogawkę jeden ładunek cukru. Szybko władowałem końcówki spodni z powrotem w buty, tak że ten cukier można było nieść. Tak wracałem z powrotem do baraku z cukrem. Przychodziłem tam, zdejmowałem buty i wyrzucałem cukier, który potem myśmy prażyli na piecyku. Był piecyk, myśmy tam prażyli i robiliśmy sobie masę, którą można było jeść. Za to można było nawet dostać jakiś owoc, jakąś jarzynę, bo to była cenna rzecz do wymiany. To był pierwszy okres pracy w cukrowni.  


•    Jaka to była miejscowość? 

Hecklingen koło Nordhausen. Był taki moment, że noga mnie tak bolała, że nie mogłem chodzić. Do tego była zima, już nie miałem butów, tylko miałem chodaki. Nogi owinięte w onuce i to była męka kompletna. Lekarz niemiecki powiedział, że nie mogę chodzić na roboty. Dowódca niemiecki (który mnie zresztą nienawidził) powiedział: „Dobrze, nie pójdziesz. Za karę będziesz opróżniał szambo. Pójdziesz i będziesz opróżniał, łopatami wybierał gówno z tego szamba”. Jednym strażnikiem był Luksemburczyk, żołnierz, taka oferma. Żołnierz, który nie poszedł na front, tylko z karabinem pilnował jeńców. Miał mnie pilnować. Pamiętam, myśmy poszli. Otwierają szambo, mam wybierać, ledwie się trzymam na nogach. On się ogląda, czy nikt nie widzi i powstaje sytuacja zupełnie absurdalna. Wpycha mi w ręce swój karabin i mówi, żebym pilnował, czy ktoś nie widzi. Wziął łopatę i zaczął łopatą ten gnój wybierać. To taki pierwszy punkt, że oni też są ludźmi, niektórzy. Widzą, że człowiek jest wykończony, więc chcą jakoś pomagać. 
Drugie wypadki były, jak myśmy jechali do lekarza tramwajem z obozu w kilka rannych osób. Żołnierz wchodził z nami do wozu, on siadał, a myśmy mieli stać. Inni niemieccy pasażerowie siedzieli w tramwaju, a myśmy mieli stać. Niemcy się podnosili i mówili, że mamy siadać. Jesteśmy w rozterce – nie wolno! Jeńcy nie mogą siadać!”. Tamci z krzykiem: „Dlaczego nie mogą?! Oni są ranni, nie mogą stać!”. Takie ludzkie akcenty, które mi pokazały, że jednak nie wszyscy Niemcy, to są takie dranie, jak człowiek sobie wyobrażał. To tak na marginesie, pierwsze kontakty ludzkiego odruchu ze strony Niemców. Żołnierzowi, który oddał swój karabin, żebym potrzymał, to dałem papierosy, bo już wtedy dostawaliśmy paczki z Czerwonego Krzyża. Nie paliłem, a za papierosy można było wszystko dostać. Tak że on wiedział, że ja mu za to zapłacę papierosami. To nie było takie znowuż altruistyczne, on wiedział, że mu się opłaci zaryzykować. Wiedział, że jeżeli by zobaczyli, że jeniec trzyma karabin, a on to gówno ciągnie, to wtedy zostałby przecież rozstrzelany. Takie śmieszne sytuacje.
•    Jak długo był pan na komenderówce?

Potem z cukrowni przenieśli nas do budowy podziemnej. W nieużywanej kopalni usiłowali zrobić fabrykę podziemnej amunicji. Myśmy mieli pomagać w budowie. To było cholerne, bo tam nie było już cukru, nie było jedzenia, tam myśmy byli już zupełnie wykończeni. Tam to wyglądało bardzo ponuro, że długo nie wytrzymamy.  


•    Czy noga panu wyzdrowiała? 

Nie, było coraz gorzej. Z nogą było coraz gorzej, bo była awitaminoza, cała noga była napuchnięta. W ogóle była kwestia, czy nie będą mi amputowali nogi. Broniłem się rękami i nogami, że nie.
•    Jak pan pamięta moment wyzwolenia? 
Teraz dochodzi do dramatycznej sytuacji, że zostanę przeniesiony do jenieckiego szpitala. To jest malutki szpital jeniecki i w tym szpitalu… były akaczki, ale nie byle kto. To było dowództwo akaczek, cwane dziewczyny. Już nie dziewczątka, ale panie, które rzeczywiście rządziły, miały doświadczenie. To nam uratowało życie, bo cała miejscowość została zbombardowana przez aliantów, położyli tak zwany dywan bomb na miejscowość. Cały szpital został zniszczony i nastąpiła ewakuacja rannych, którzy jeszcze przeżyli ten atak. My mieliśmy iść, na początku był jakiś autobus, potem na piechotę i one powiedziały, że my nie możemy iść, to jest wykluczone. Wtedy już było rozprężenie, wachmani, którzy nas prowadzili, nie wiedzieli, co z nami zrobić. Powiedziały: „Idźcie do dowódcy niemieckiego i powiedzcie, jaka jest sytuacja”. Poszli i dowódca powiedział: „Dobrze, niech oni zostaną tutaj, ci ranni”. Ale jak? Akaczki poszły do dowództwa i długo rozmawiały. Potem dowódca oddał cały przenośny szpital polowy w namiotach i w lesie rozbili cały namiotowy [kompleks], kilka namiotów i tam byli wszyscy ranni z tego zbombardowanego szpitala. 
Tam już właściwie nie było żadnych wachmanów. Myśmy byli właściwie wolni, myśmy już byli wolni... Nikt nam oficjalnie nie powiedział, jak dziewczyny rozmawiały z tym dowódcą. Musiały powiedzieć: „Słuchaj, wojna się kończy, jeżeli chcesz zasłużyć sobie na to, żeby was potraktowali po ludzku, to musisz po ludzku postąpić z tymi rannymi”. Myśmy po prostu tam stali w tym lasku, ukryci w namiotach, nikt nas nie widział, bo to było schowane. Cywile tego nie widzieli, nikt tego nie widział, myśmy byli schowani w lasku. Notabene było bardzo niebezpiecznie, bo niedaleko był obóz Buchenwald, z którego pouciekali więźniowie, tam już było kompletne rozprężenie. Oni biegali po lesie z długimi nożami i usiłowali zdobyć jedzenie. Ludność była przerażona. Przyszli esesmani i zabijali tych wyłapanych byłych jeńców koncentracyjnych. Myśmy się bali, że teraz na nas przyjdzie kolej, bo jak taki uciekinier do nas dotrze albo będą podejrzewali, że wśród rannych jest jeden z Buchenwaldu, to wtedy wszystkich rozstrzelają, rozwałkują. Na szczęście do tego nie doszło. Już był koniec wojny, wojska amerykańskie się zbliżały. Pamiętam, że w nocy wyszedłem z obozowiska i nagle słyszę przez krzaki, że idą jacyś żołnierze, skradają się i zobaczyłem, że to nie są Niemcy. Nagle słyszę, że oni mówią po polsku. To byli Amerykanie polskiego pochodzenia. Tak że powitanie było bardzo dramatyczne. 
Potem byłem już wolnym człowiekiem, przyłączyłem się do nich. Powiedzieli: „Właśnie zabili naszego kolegę, wobec tego ty weź jego… przydział dzienny”. Byłem traktowany jak żołnierz amerykański, odbierałem to, co ten zabity miał dostać. To trwało bardzo krótko. Potem pojechaliśmy do Erfurtu, wówczas w strefie amerykańskiej. Tam był szpital i mnie do tego szpitala dostarczyli. Powiedziałem: „Ja nie będę siedział. Ja nie mogę chodzić, ale poza tym jest w porządku wszystko”. Wobec tego byłem w służbie pilnującej wartę przy wejściu do szpitala amerykańskiego. Byłem ranny, ale już jakoś mogłem chodzić. To był pierwszy akcent. Trochę podleczyli mi tę nogę, miałem operację. Potem nastąpiła dramatyczna sytuacja, że ta miejscowość została oddana do strefy sowieckiej. Myśmy czym prędzej musieli się ewakuować. Postanowiłem koniecznie dostać się do polskich oddziałów, które walczyły na Zachodzie. 
Zacząłem podróż autostopem najpierw do Nadrenii w okolice Heidelbergu. Tam były już sformowane oddziały wartownicze pułkownika Sobolty, to już było po wojnie. Chcieli mnie tam przyjąć, powiedziałem: „Nie, nie, ja jeszcze się chcę bić. Jeszcze wojsko jest, nie, nie, nie. Żadne tam wartownicze służby”. Dostałem się właśnie do Meppen, do głównej kwatery 1 Dywizji Pancernej. Tam, jak powiedziałem, że byłem w AK, że mój ojciec jest w Anglii, to nie było trudności. Bez większych trudności przyjęli mnie do dywizji i zostałem żołnierzem dywizji. Znowuż śmieszna kombinacja, dlatego że byłem kapralem. Jako kapral nie miałem prawa [wstępu] do oficerskiego kasyna, naturalnie, bo jakim cudem? Znowuż żołnierze w jednostce, do której zostałem przydzielony (w 1 Dywizji Pancernej), to byli żołnierze Wehrmachtu, to byli żołnierze niemieccy pochodzenia polskiego. Idąc do niewoli, powiedzieli: „My jesteśmy Polacy” i zostali włączeni do 1 Dywizji Pancernej. Ja się tam trochę źle czułem i podałem się za kaprala podchorążego. Dzięki temu dostałem się do kasyna oficerskiego i byłem traktowany jako podoficer. 
O tym wiedzieli dowódcy. Tam był jeden oficer polski, który był z AK, i on dał mi potwierdzenie, że jestem kapral podchorąży i zostałem uznany za kaprala podchorążego. Potem naturalnie powiedziałem, o co chodzi, i dowódca brygady Deca (to była 3 Brygada Piechoty), powiedział: „Ty miałeś szkołę podoficerską, miałeś tak samo szkołę minerską, dywersyjną, wobec tego podciągnij się do podchorążego, my cię doszkolimy”. Robili lipne szkolenie, że jeździliśmy scout-carami, prowadziłem oddziały, ćwiczenia i powiedzieli: „Uznajemy cię za kaprala podchorążego”. Wobec tego w dywizji byłem uznany oficjalnie jako kapral podchorąży. Tam awansowałem do podchorążego. W dywizji pancernej wojna się skończyła, ludzie jeździli na zakupy do Brukseli, życie trochę bez sensu. Dowódca powiedział: „No dobrze, ale po diabła ciężkiego ty tu siedzisz? Idź, ucz się”. – „Gdzie?”. – „Do Maczkowa”. Maczków nie był daleko. Zostałem oficjalnie odkomenderowany do Maczkowa. Tam była cała bursa, w której żołnierze 1 Dywizji Pancernej mieli się uczyć. Osiemdziesiąt procent w bursie, to byli wszystko akowcy. Tam właśnie, w Maczkowie zrobiłem maturę. Życie było bardzo przyjemne. Właściwie byliśmy elitą Maczkowa, dlatego że myśmy mieli przydziały 1 Dywizji Pancernej, myśmy byli żołnierzami. Tam byli dipisi, tam byli ludzie wyzwoleni z obozów jenieckich, ale oni nie mieli tych możliwości co my. Myśmy właściwie byli… kapitalistami tej całej maczkowskiej rodziny. 
Tam było nam dobrze, wszystko dobrze szło. Za to, cośmy dostawali, można było wszystko kupić. Niemcy jak przychodzili do Maczkowa, żeby coś sprzedać, to przede wszystkim szli do bursy 1 Dywizji Pancernej, bo tam można było zahandlować. Tam wszystko mieli. Tam mieli i… kawę, i herbatę, i wszystkie cenne rzeczy. To były pieniądze, którymi można było żyć. Właściwie maturę zrobiłem w idealnych warunkach. Potem była kwestia: „Co dalej?”, bo dywizja będzie zdemobilizowana. Był wybór: kto chce zostać, kto chce jechać do Polski, kto chce razem z wojskiem zdemobilizowany jechać do Anglii. Definitywnie powiedziałem: „Ja do Polski nie jadę, ojca mam w Anglii. Wiem, że matka zginęła”. Pożegnaliśmy kilku kolegów, koleżanek szkolnych, którzy pojechali do Polski transportem specjalnym. Sami, jako dywizja pancerna pojechaliśmy na demobilizację do Anglii. W Anglii zacząłem kursy. Był angielski kurs przysposobienia do życia cywilnego. Chodziłem tam, chciałem coś robić, ale ostatecznie po rozmowie z ojcem zapisałem się do Polish University College w Londynie. Tam miałem robić chemię, ale nie cierpiałem tego. 
•    Czy wtedy znał pan angielski? 

Chodziłem na kursy angielskiego. Już po demobilizacji bardzo intensywnie uczyłem się angielskiego, ale to była dość niesolidna robota. W Londynie powstała szkoła nauk politycznych i społecznych, tak zwana Boltonia. Nam się wydawało, że to jest możliwość przygotowania się do pracy w Polsce. Wtedy właśnie zarzuciłem studia na PUC-u (Polish University College) u Anglików na uniwersytecie londyńskim i zacząłem chodzić na wykłady szkoły nauk politycznych. Tam chodził Paszkowski, tam chodził szereg moich kolegów, znajomych. Ta szkoła to było nieprawdopodobne zjawisko. Wybitni polscy naukowcy, którzy znaleźli się w Londynie, chcieli w jakiś sposób sprzedać młodym swoją wiedzę. Stworzyli właśnie szkołę nauk politycznych. Jej dyrektorem był były generał… polski. Była prowadzona bardzo systematycznie, bardzo fachowo. Były indeksy, gdzie wpisywali prace, które myśmy musieli wykonywać, były egzaminy i rzeczywiście fantastycznie to było zorganizowane.  


•    Czy ta szkoła miała jakieś wsparcie rządu Wielkiej Brytanii? 

Wielkiej Brytanii nie, ale wsparcie moralne emigracji, rządu emigracyjnego, bo większość ludzi, którzy aktywnie pracowali, właśnie tak samo była wykładowcami. To rzeczywiście była kopalnia cennych wiadomości. Tam chodziłem i bardzo to sobie ceniłem. Zostałem kandydatem nauk politycznych, taki dyplom dostałem. Potem w międzyczasie zaczęto mówić o Radiu Wolna Europa. Z miejsca naturalnie [pomyślałem]: „To jest szansa”. Ogłosili konkurs na spikera. Z miejsca się zgłosiłem, ale przyjechał przedstawiciel z Monachium, pan Rapacki i zrobił próbę głosu. Powiedział: „Proszę pana, niestety pana głos się nie nadaje do mikrofonu”. To mu przypominałem kilkakrotnie, bo potem jednak byłem przy mikrofonie przez szereg lat. Potem mój kolega Paszkowski pojechał do Monachium, do działu nasłuchu. To było niesłychanie ważne, bo tam się odbierało z Polskiego Radia wiadomości, jak oni nadawali, komentowali i myśmy tego samego dnia odpowiadali, jak wygląda prawda. Napisał, że uważa, że ja powinienem dołączyć do niego, że to jest dobre miejsce. Zgłosiłem się i zostałem z miejsca przyjęty. Pojechałem na kilka miesięcy na próbę do Monachium i zostałem. 
(...)“
Źródło: https://www.1944.pl/archiwum-historii-mowionej/aleksander-menhard,1891.html


 

A teraz fragment wspomnień Pani Irminy Leokadii Zembrzuskiej-Wysockiej.
 

"(...)

•    Czy wiedziała pani o zbliżającym się Powstaniu? Czy wiedziała pani, że ono wybuchnie? 

Wie pani, wiedzieć to nikt z nas specjalnie nie wiedział. Czuliśmy, że musi coś się stać. Poza tym były przygotowania do tego, przecież były zbiórki, podchorążówka, [do której chodziło] właśnie rodzeństwo mojej koleżanki, która mnie w to wciągnęła. Były pogadanki, znaczy nie konkretne przygotowanie do walki, ale to była taka praca organiczna, intelektualno-polityczna. Można to tak określić. Myśmy wiedziały, że się coś szykuje, że będzie coś na pewno, bo tak dłużej już być nie może. I czym dalej, tośmy czekali. Poza tym każda z nas miała brata czy siostrę starszych od siebie, wiedziała, co się dzieje. No a później to były konkretne przygotowania, sanitarne na przykład – żeśmy robiły kursy sanitarne. Przychodziła koleżanka. Okazało się, że później została medyczką, kończyła medycynę, ale nie skończyła, bo później nawet w obozie siedziałam razem z nią. W każdym razie była ta atmosfera, że coś się musi stać. Na pewno będzie. I czym było dalej, tym bardziej byliśmy na to przygotowani i czekało się. Z tym że przed samym Powstaniem parę razy były alarmy, że to już. I znowuż nic, i znowuż skrzydełka opadły. Ale przecież to musi nastąpić. No i pewnego dnia nastąpiło.  


•    Powiedziała pani, że przeszła pani kurs sanitarny. 

Tak.  


•    Czy mogłaby pani opowiedzieć, jak on wyglądał? 

Jak on wyglądał? Przyszła młoda kobieta z... Raz przyszła właśnie dziewczyna, a raz przyszedł młody medyk, [to znaczy] przypuszczam, że to był medyk. No i najważniejsze, co było, to robić zastrzyki, robić opatrunki, jak się robi opatrunki, medyczna higiena ogólna. Jedna drugą bandażowały, robiły zastrzyki, pamiętam jak dzisiaj, przy pomocy poduszki. Poduszka była przesiąknięta kompletnie wodą, bo żeśmy robiły zastrzyki w poduszkę. No i pewno jakaś teoria była, też pamiętam, coś żeśmy czytały też.  


•    Czy miały panie zajęcia w jakimś szpitalu bądź punkcie medycznym? 

Nie, tego sobie nie przypominam. Nie, nie było. Każda z nas się interesowała. Nawet jak żeśmy chodziły do tego szpitala, do tych naszych biednych rannych, to był jakiś taki kontakt. Ale nie było oficjalnego, nie przypominam sobie w każdym razie. 


•    Gdzie panią zastał wybuch Powstania? 

Na wybuch Powstania to ja czekałam z trzy albo cztery dni. Już byłyśmy przygotowane i już, już miało być. I za każdym razem nic z tego nie wyszło, odwołany był rozkaz. A zastał mnie na ulicy... na Pradze, w moim mieszkaniu. Nie, przepraszam, nie na Pradze, na Woli, na ulicy Elekcyjnej.  


•    Tam był pani punkt zborny? 

Tam był punkt… Nie, wyjście na Powstanie było na ulicy Kruczej. Ale wiadomość, że muszę się tam zgłosić, dostałam w domu do Elekcyjnej, na Woli. No i wreszcie przyleciała Danka, mówi: „Słuchajcie, po południu musicie być na piątą na placu Dąbrowskiego”. Nie mogła jakoś mi wytłumaczyć. „Tak, jest, nie ma już co... Nie ma dyskusji. Na placu Dąbrowskiego. Piąta godzina”. – „Co, już?” – „Już”. No to dobrze, to zaczęliśmy... Momentalnie się przygotowałam, już miałam przygotowaną torbę, wyruszyłam. [...] I to był taki mój pierwszy dzień Powstania. Żeby zapamiętać sobie to wszystko, dokładnie napisałam, jak to było. Żeby odtworzyć, żeby to nie uciekło mi z pamięci. Ale to był chyba dzień naszego przeznaczenia. 
No ale ta moja podróż na punkt była trochę z przygodami, ponieważ w tamtym czasie już, zdaje się, był zmieniony kurs tramwajowy, więc nie mogłam się najpierw dostać do Wolskiej i wreszcie dobrnęłam na ulicę Kruczą, Krucza 31. To było mieszkanie moich ciotek. Ciotki były autentyczne, rodzone, ale również nazywane były ciotkami te osoby i te panie czy te meliny, jak by można powiedzieć, taki punkt opiekuńczy dla tych, którzy przyfrunęli z Anglii, skoczków.  


•    Czy pani wiedziała, że pani ciocie opiekują się tymi skoczkami? 

Nie wiedziałam. No i tam właśnie na ulicy Kruczej, jak dobrnęłam nareszcie, od razu – jeszcze z koleżanką byłam, tak, razem– no to co, to [trzeba] przebrać się przede wszystkim. Przede wszystkim się przebrać, bo żeśmy z domu wyszły w koturnach i w jakiejś sukienczynie. Tam żeśmy się przebrały. Miałam w plecaku torbę sanitarną, więc tam miałam jakąś, nie wiem, bieliznę czy coś... Bo myśmy, jeżeli to miało być Powstanie, tak jak żeśmy mówiły: „Wiecie, no chyba teraz już będzie. To co, będzie trzy dni, cztery dni i wracamy”. Niestety nie wróciłyśmy, ani ja, ani one już w ogóle do swojego miejsca. 
No i na Kruczej żeśmy właśnie zrobiły ten punkt, gdzie miałyśmy się zebrać, bo jeszcze dwie miały przyjść. Jak przyszła Danka i Władka, wyszłyśmy na ulicę, chciałyśmy wyjść z bramy, okazało się, że akurat w tej bramie również stanął sobie czołg przed bramą, bo już się coś zaczynało, była strzelanina. Niemcy nawet, którzy akurat przechodzili przy Alejach Jerozolimskich, oni schronili się do naszej bramy. Więc to był ten pierwszy moment taki, że zwykli żołnierze, wermachtowcy, nie wiedząc, co się dzieje – tutaj ludzie uciekają, kryją się w bramie – też się tam zatrzymali. I teraz ja patrzę na godzinę, a to już jest dwadzieścia po… O piątej mamy być na placu Dąbrowskiego, a już jest za dwadzieścia piąta. Jak tu wyjść? Jedna z koleżanek mówi: „Słuchaj, przecież można [przejść] od oficyny”. Przecież Warszawa była połączona tymi swoimi różnymi korytarzami. No więc tyłem od oficyny, tylnym wyjściem dostałyśmy się na ulicę, która nas doprowadziła do Jasnej. Już słychać było gdzieś strzały. Danka mnie chwyta za rękę i mówi: „Czy to już?”. Ja mówię: „Tak”. – „Boże, nareszcie”. I żeśmy szybko poleciały, żeby tylko [dojść] jak najbliżej tego placu Dąbrowskiego, bo tam właśnie był punkt zborny, gdzie musiałyśmy się stawić. W pewnym momencie lecimy przez Sienkiewicza, do Sienkiewicza, zdaje się, dobiegłyśmy i tam patrzę, a tam na rogu stoi z opaską naszą akowską, a w oknach już były nasze sztandary biało-czerwone – już jesteśmy w tym kawałku naszej Polski. Później patrzę, ten chłopak stoi z karabinem, w tej opasce, myślę sobie: „Boże kochany, nasz żołnierz, nasz chłopak”. Ale ten moment właściwie, jak ona mnie się pyta: „Czy to już?”, a mówię: „Tak, to już”... 

Niestety nie mogłyśmy dolecieć na plac Dąbrowskiego. Zatrzymałyśmy się w bramie, na Jasnej chyba czy coś. Wie pani, mi się już troszeczkę teraz [myli], ponieważ nie studiowałam cały czas tej swojej historii. To, co się zostało, to się zostało. Tak, to było na Jasnej. W bramę żeśmy wpadły. Tam już ludzie wystraszeni. Też ludzie nie wiedzieli, co się dzieje. Przecież ten warszawski tłum to wiedział, że od czasu do czasu jakaś draka tam wychodzi i wiedzieli, że już powinno coś być, no bo nie można wytrzymać. No i teraz jesteśmy, zakładamy szybko na siebie. Przez tą drogę cały czas żeśmy uważały, żeby tylko, broń Boże, nie spotkać rzeczywiście jakichś Niemców, żeby to nie wyglądało podejrzanie, że [niesiemy] wypchane torby sanitarne. Żeśmy wpadły do tej bramy, tam pełno ludzi. I teraz co? Słyszę, przyszedł jakiś facet i zaczyna czytać wiadomości. Pierwsze wiadomości z frontu, z frontu, co się dzieje. Że tam gdzieś był atak, że gdzieś zdobyli jakąś amunicją czy coś, tego rodzaju [wiadomości], żebyśmy wiedzieli, co się dzieje. Ci, którzy zostali, właśnie ci zwykli ludzie, którzy czekają, patrząc na nas, cośmy zrobili. Tak jak jeden facet powiedział: „No tak, wyjść nie można z tej bramy, a ja mam ślub – mówi – u Karola Boromeusza w sobotę. No co tym wariatom przyszło do głowy, żeby robić tutaj jakąś drakę”. Ja przepraszam, że używam tych moich wyrażeń warszawskich, które jeszcze zostały. Jedna babka na przykład – czy to nie było śmieszne, teraz można powiedzieć – mówi: „Boże kochany, ja zostawiłam na gazie zraziki. Przecież to się wszystko spali”. Teraz to sobie myślę: ona się martwiła o zraziki, że jej się spalą. Tam właśnie te [troski] tego faceta... Utkwiły mi bardzo te charakterystyczne momenty – ten się martwi, że ma ślub u Karola Boromeusza, a ta, że jej się zraziki spalą. Wtedy to był taki pierwszy rys tego. „No, dlaczego? Co wy wyprawiacie? Wariaty. Na pewno jakiś nowy wybryk czy nie wiadomo co, jakaś rozróba”. No ale później szybko się zorientowali, że to nie jest tylko rozróba. Na przykład w tej bramie również był jakiś chłopak. No nie wiem, ile on wtedy mógł mieć lat, dziesięć, przypuśćmy. I też [był] z opaską akowską i mówi, że on musi przeskoczyć przez Sienkiewicza, dlatego że on ma meldunek na tamtą stronę. I ludzie mówią: „Dziecko, nie możesz przelecieć”. Bo od strony Poczty Głównej był niesamowity obstrzał, walili cały czas. A ten się wyrywa i mówi: „Ja muszę, bo już dwóch poszło i żaden nie doszedł z meldunkiem, a ja muszę, bo mam meldunek”. Wyrwał się i wyskoczył tylko przez ulicę. I ludzie patrzą się z zapartym oddechem, czy się uda, czy nie. Już przeskakiwał, już był na tamtej stronie i nagle trzask i chłopaczyna dostał. Patrzymy, że z drugiej strony ulicy widać, że wyruszają sanitariuszki. I go podciągają. Czy pani wie, co to jest bosak? To są takie ściągacze na długich kijach, zakończone jakimś hakiem, żeby można było ciągnąć. Bo nie mogli wyjść. Jakby patrol wyszedł na ulicę, no to mogło być to samo, co z tym małym chłopaczkiem. I oni go ściągnęli do bramy. Nie wiem, czy żył, czy tylko był ranny, w każdym razie żal było, bo to takie prawie dziecko. I on się tak wyrywał, że on musi iść, bo już dwóch poszło i nic, nie dotarł meldunek. No i żeśmy przeczekały tę noc. 
Nad samym ranem świt i chwila ciszy. Myśmy sobie chyłkiem, chyłkiem, chyłkiem dotarły na plac Dąbrowskiego. Tam już była inna atmosfera. Ruch, gwar, nasi lekarze, sanitariuszki. Zameldowałam się u swego dowódcy, który mi przydzielił służbę w jednej z bram na placu Dąbrowskiego. Plac Dąbrowskiego 2/4. Wie pani, gdzie jest plac Dąbrowskiego. A wie pani, gdzie był dawny Arbeitsamt? Teraz, zdaje się, jest muzeum etnograficzne, plac Małachowskiego. Tam właśnie, w Arbeitsamcie, była nasza [placówka]… Najpierw plac Dąbrowskiego 2/4, a to prawie że połączone było. I nie wiedziałam nawet, później się dowiedziałam, że tam właśnie, pod tym adresem, była główna komenda naszego okręgu. [Był tam] pułkownik Pfeiffer, „Radwan” miał pseudonim, z którym się po latach spotkałam w obozie, już w Anglii. 
No i tak. Przynieśli tego drugiego chłopaka. Najpierw koleżanka opiekowała się innym, bo tam już był, zdaje się, w tej bramie, czekał na opatrunek. Ale przynieśli mi, powiedzieli: „Zajmij się teraz tym chłopakiem”. Dla mnie to był bardzo taki, no, nie wiem, czy przełomowy, ale bardzo znaczący moment, bo... Nie bałam się, właściwie wiedziałam, na co idę. Bądź co bądź człowiek wiedział, w co się pakuje. I chce. I chce, nikt nie zmuszał. Myśmy się do tego przygotowywali. I zaczęłam patrzeć, co się dzieje. Miał przestrzelone płuco i noga strzaskana była czy coś. Ale najważniejsza była rana tutaj, [na piersi]. Pamiętam to uczucie jak dziś, że tak mnie coś ścisnęło w gardle, tak czułam, że to serce mało mi nie wyskoczy. Ze strachu chyba nie, ale widocznie z tej bardzo silnej emocji, że chcę tego chłopaka uratować. Wie pani, to wszystko mam przed oczami, takie momenty. Tutaj krew coraz się bardziej pokazuje, wypływa... On miał taki mundurek i chciałam przeciąć, żeby dostać się do tej rany. Ten chłopaczyna ledwo mówi i mówi: „Nie, siostro, nie”. Ja mówię: „Dlaczego?”. – „Bo to jest mundur mojego ojca, gdzie matka własnoręcznie go szyła. Ten mundur jest z trzydziestego dziewiątego roku”. Wojskowy mundur ojca. Żeby go, broń Boże, nie rozcinać, nie niszczyć. No ale co miałam robić, przecież przez mundur opatrunku mu nie dam, rozcięłam ten mundur. I zabrali go na taką izbę przyjęć. Bo myśmy jeszcze to wszystko w bramie robili. I wiem tylko tyle, że miał pseudonim „Tom”, młody chłopak. 
Za parę minut chłopcy przynieśli następnego. Ten miał pseudonim „Stach”. Ale z nim nie było dobrze, bo miał ranę w nerkach i w brzuch. Jeszcze coś tam powiedział, ja się nachyliłam nad nim, [potem] wyszłam, zdaje się, po opatrunki obok, do sanitariatu. Jak wróciłam, to widziałam, że ten „Stach” już odchodzi, już odlatuje. Ksiądz się tam kręcił przy nim, przyszedł. No i tak się skończył mój pierwszy dzień Powstania. Były jeszcze inne, ale już nie mogę kojarzyć z tym akurat fragmentem. Chociaż wie pani, ten „Tom” to był mój pierwszy ranny, dlatego bardzo dobrze to pamiętam. Bo później w niewoli, jak wywozili nas Niemcy do obozów, to spotkaliśmy się, tak. Dlatego że ja miałam też tego swojego kulasa potrzaskanego, a on był ciężko ranny i też był wywieziony, w tym samym transporcie, w tych samych wagonach. A ja przecież zupełnie nic o tym nie wiedziałam. Myślałam, że chłopak już odleciał w zaświaty. Ale niestety już nawet w obozie, jak zaczęłam chodzić trochę lepiej, odwiedziłam go. Bo to były baraki, to nie było [wyraźnego podziału na] męskie, żeńskie. Oczywiście tam był również barak oficerski. Ale mogłam przejść tam do nich i dowiedziałam się od kolegi: „A wiesz, Roszewski »Tom«, on leży na naszym baraku. Tylko mówi, że z nim nie jest dobrze”. Ja tam do niego przyszłam. I teraz co? Ja mówię: „»Tom«, czy ty pamiętasz”. A on mówi: „A gdzie jest moja bluza?”. On to głównie pamiętał: „A gdzie jest moja bluza?”. Ja mówię: „Jest”. – „No ale że była rozcięta”. Ja mówię: „Nie bój się, ja ją zszyję teraz”. Myśmy przyjechali do obozów w październiku, a on zmarł na początku stycznia czterdziestego piątego roku. Byłam na pogrzebie. Ten pogrzeb też był dla mnie bardzo przykry, bo wiedziałam, że ten chłopak musi zostać w niemieckiej ziemi. Był cmentarz taki za obozem, gdzie chłopców, którzy w tym szpitalu naszym kończyli swoje życie, to Niemcy wywozili już na ten cmentarz. Był pogrzeb, czyli byłam ja i kolega „Toma”, i chyba ksiądz był z nami, pojechał. Pamiętam też ten pogrzeb. Kondukt pogrzebowy składający się z trzech osób, „Tom” na takim wozie, furmance, trumna zbita z desek. I tak żeśmy go wieźli. I został, został tam. Tam później powstał cmentarz, gdzie nie tylko Polaków chowali. To był dosyć duży obóz. Tam byli Rosjanie, bardzo duży obóz rosyjski, gdzie marli dosłownie jak muchy, bo Niemcy w ogóle traktowali ich jak psów, strasznie. 


•    Wracając jeszcze do czasu Powstania. Jak dalej na placu Dąbrowskiego wyglądała pani praca? 

Praca moja [trwała] do 9 września i 9 września się skończyła, bo ja się prawie skończyłam, wykończyłam. Cały czas były patrole. Na przykład wysyłali nas na Wolę, bo wiem, że dwie koleżanki już nie przyszły, więc poszłam z nimi na Wolę. No, praca normalna, [czasem] trzeba było ugotować coś albo [przekazać] meldunki, ale przeważnie, ponieważ byłam przeznaczona do sanitariatu, więc głównie [praca sanitariuszki]. No, nie było próżnowania, zawsze był pacjent, jak ich nazywałam.  


•    Czy zdarzało się, że musiała pani kogoś ściągać pod obstrzałem? 

Nie, nie pamiętam, chyba nie. Nie, nie mogę powiedzieć, że kogoś ściągałam, nie.  


•    Jak było z opatrunkami i środkami medycznymi? 

No więc myśmy dostawali te opatrunki z jakiejś składnicy, gdzie przynosili. Pamiętam, że to było za Alejami. Ci łącznicy przynosili nam całe takie zaopatrzenie. A poza tym apteki, które były w naszym zasięgu przede wszystkim. To głównie było. Przecież tam były apteki w tej dzielnicy, które zresztą zaopatrywały nas we wszystko, co było możliwe, i bardzo współpracowały. W ogóle polska służba sanitarna w czasie okupacji naprawdę zasługiwała na wielką wdzięczność i podziw, jak pracowali ci sanitariusze, aptekarze – cała służba sanitarna, która była i w czasie okupacji. No i tak, do 9 września jakoś… Ja bohaterką nie byłam. Ja byłam zwykłą dziewczynką z lusterkiem (tak jak żeście tam śpiewali). Ciężka praca. Przecież nosiłam tych chłopaków. Jak gdzieś tam był ranny, a miał broń przy sobie jakąś, to broń Boże, żeby mu nie odłożyć, niech idzie razem z nim ta broń na noszach. A plecaki jakie ciężkie, saperki. A my te dziewczyniny takie, no nosiłyśmy tych chłopaków. Zresztą nie z przyjemnością, ale ze współczuciem, z miłością po prostu.  


•    Co pani miała w takiej podręcznej torbie jako sanitariuszka? 

Miała przede wszystkim opatrunki, [środki] higieniczne, zastrzyki, plastry różne, wszystko to, co należy do pierwszej pomocy. Zdaje się, jeszcze coś tam [było], nie wiem, jakaś woda specjalna była, ale już nie przypominam sobie.  


•    Z kim pani zazwyczaj była na tych patrolach? Czy to była stała osoba, czy zmieniały się te panie? 

To zależy, która akurat była. Czasami wychodziły na inną zupełnię placówkę. Nie przychodziły, zostawały na Woli. Pamiętam, że jeden patrol nie wrócił ze Starówki, bo już nie mogli wrócić, nie zdążyli. Wie pani, wczoraj na tym widowisku jak patrzyłam na tych młodych ludzi, na was jak patrzyłam, to tak przed oczami widziałam siebie i tamten czas. W ogóle wszystko wróciło. I wdzięczność Bogu, że jednak żyję, że jednak przeżyłam. Mam to wszystko w sobie. A przecież tego 9 września już właściwie żegnałam się z tym światem, kiedy trzasnęła ta bomba. 


•    W którym miejscu pani wtedy była? 

Byłam na swojej placówce.  


•    Na Woli? 

Nie. Na placu Dąbrowskiego, na Kredytowej w Arbeitsamcie. I też nie wiem, czy robiłam jakiś opatrunek (chłopak jakiś przyszedł z [ranną] ręką), czy coś. I nagle trzask. Najpierw strasznie noga, wiec nie wiem, co.... Później był odłamek, więc musieli operować. Ni wiem, tak sobie właśnie myślę, że Boże kochany, w moim życiu do tej pory zdarzyły się dwa cuda. Chyba pierwszy to, że przeżyłam to wszystko, a drugi, że wróciłam jeszcze do Polski. Że wróciłam, że zdążyłam wrócić. To był chyba cud, bo już był taki moment, że my przestaliśmy wierzyć, że kiedyś się w ogóle zmieni sytuacja polityczna, że my będziemy mogli wrócić. Wydawało się, że ten cały komunizm to on tak już zostanie. No ale…  


•    Czy w czasie pracy jako sanitariuszka miała pani chwile zwątpienia, że to już nie ma sensu, że ta walka jest daremna? 

Wie pani, nie mogę powiedzieć, że to były chwile zwątpienia. Ale tak się zastanawiałam: „Boże, czy to kiedyś ktoś oceni oprócz nas. My wiemy, my wiemy, dlaczego to robimy, ale czy inni ocenią to, że przecież wszyscy chcieliśmy być wolni, żeśmy zrobili to, jak oni to nazywali, tę awanturę całą”. Bo niektórzy, oczywiście nie wszyscy, ale niektórzy tak jakby pretensje mieli. Szczególnie jeżeli się chodziło tymi piwnicami i patrzyło się na tę biedotę, na te dzieci, to było ich trochę żal. Ale nie, nie było zwątpienia. Nie było zwątpienia. Zastanawiałam się właśnie nieraz, ale to już później, to już później, jak miałam czas. Jak już przestały latać bomby nad głową. Nawet najwięcej chyba później przeżywałam to, jak w obozie leżałam. „Czy to w ogóle ktoś oceni? Czy to było warto?” – pytałam sama siebie. Chciałam odpowiedzieć. Ale właściwie w głębi duszy wiedziałam, że to jest, że to było potrzebne, że to kiedyś zaowocuje czymś. Jednak tak nie może przejść bez śladu. Że to będzie. Nawet taki jeden wiersz, który napisałam, gdzie pytałam się: „Czy po nas kiedyś coś zostanie? Czy kwiat położą na mogile? Czy ktoś krzyknie, po co to Powstanie? I czy zatrzyma się na chwilę?”.  


•    Czy był ktoś, z kim pani się przyjaźniła w czasie Powstania? 

Nie, tu, hmm… Czy przyjaźniłam się? Miałam przyjaciółki, która jedna po drugiej się wyprowadzała na tamten świat. Kryśka, moja kochana, najserdeczniejsza przyjaciółka ze [Zgrupowania] „Chrobry II”. Właśnie napisałam nawet dla niej wiersz, duży wiersz, będąc już w obozie, bo się dowiedziałam dopiero w obozie, że ona poległa na Siennej. Była Baśka. Baśki też już nie ma. Jest jeszcze jedna, ale [spotykamy się] od czasu do czasu, jak przyjeżdżam czy dzwonię z Monachium, tylko trudno już troszkę się porozumieć z nią. W Monachium w początkach lat osiemdziesiątych, od początku właściwie, od pięćdziesiątego któregoś tam, drugiego czy trzeciego roku, od chwili kiedy zaczęła działać Wolna Europa, to praktycznie cały zespół Wolnej Europy, działu polskiego, to prawie wszystko było akowcy. Albo „wrześniowcy”, albo akowcy. Zresztą przede wszystkim był Jan Nowak-Jeziorański, nasz wódz, nasz kierownik. Ale powoli, powoli to coraz to było właśnie odejście na wieczną wartę. I ten zespół się kompletnie już wykończył. Jeden jedyny jest, zdaje się, on przyjechał, ale też nie bardzo, bo nawet się nie zgłosił, nie odpowiedział. Z „Baszty”. Żeśmy też razem przecież długie lata pracowali. I niestety, ale tak człowiek się czuje samotnie i tylko teraz sobie myśli: „No dobrze, a kiedy ja?”. Ale wszystko razem wziąwszy to było cudowne, bo się doczekałam, bo się doczekałam przecież. Tak jak mówiłam pani, że myśmy tę Polskę, a ja mówię tak bardziej konkretnie – tę Warszawę – doczekałam się tej Warszawy. Ta Warszawa to jest taka moja miłość, chyba druga miłość czy pierwsza miłość.  


•    Czy podczas Powstania w pani otoczeniu istniało życie religijne? 

Oczywiście, że to wszystko chyba było wierzące. Albo jak niewierzące, to nie wiem nawet, jak wytłumaczyć, bo jeżeli każdy się żegnał, [kiedy] wyskakiwał czy na barykadę, czy szedł na wypad jakiś, to zawsze był ten krzyż. Tak jak dzisiaj, [kiedy] Polacy [wychodzą] na boisko piłki nożnej. Nie, nie, oczywiście, że było. Były msze święte.  


•    Czy uczestniczyła pani w tych mszach? 

Na jednej tak, jeszcze mogłam chodzić.  


•    A gdzie ta msza miała miejsce? 

Na Moniuszki, była kaplica na Moniuszki, która zresztą też w pył i proch się rozsypała. Na Moniuszki bodajże był ślub jakiś też, u księży marianów. Wiem, że to było u księży marianów. To było w tej kaplicy, ale gdzieś jeszcze w piwnicach były urządzane prymitywne, bo prymitywne, ale ołtarze. Chłopcy służyli do mszy. Tak, oczywiście.
•    Czy księża przychodzili do chorych? 

Przychodzili, przychodzili. Robili taką... no, nie powiem inspekcję, ale przychodzili [tam], gdzie chłopcy leżeli, na sali czy w jakichś pokojach, bo przecież nie wszystkie [pomieszczenia] to były sale. No i zawsze ksiądz jakiś zainteresował się. Mogę pani nawet powiedzieć na własnym przykładzie. Jak byłam ranna, tak mnie najpierw przenieśli do jednej kliniki, gdzie nie wiem, czy to rzeczywiście była Omega, czy nie. Później za parę dni tam bombardowanie się zaczęło, [więc] znowuż: „Przenosimy was wszystkich za Aleje, tam będzie spokojniej”. I pamiętam, że przenieśli mnie na ulicę Widok. Ponieważ miałam tutaj całą głowę zabandażowaną, ręka też jedna, nie mówiąc o nogach, bo były przykryte, więc nie było widać. I przyszedł taki ksiądz, taki młody ksiądz, chodził wśród noszy, to wszystko leżało na noszach, ponieważ mieli nas przenosić dalej. W pewnym momencie podchodzi do mnie i mówi: „A co tobie, synku?”. Ja chciałam coś mu odpowiedzieć i wyciągnęłam rękę, i wyskoczył mi bandaż, [właściwie] warkocz spod bandaża. A księżulek tak mówi: „A, przepraszam. To Emilia Plater”. Bo ja myślę sobie: „Ja nie synek”. Chciałam mu dać do zrozumienia, że ja wcale nie jestem synek, tylko że jestem córeczka, przypuścimy, czy jak on by mnie tam nie nazwał. Właśnie to jego takie, takie ciepłe zapytanie: „A co tobie, synku?”. Przepraszał mnie za to, że się pomylił. Odszedł, zrobił mi krzyżyk na czole i poszedł dalej. Byliśmy zawsze... Zawsze Bóg czuwał nad nami. I chłopcy w to wierzyli, bo gdyby nie wierzyli, to by się nie żegnali i nie chcieli, żeby ksiądz przychodził do nich. 


•    Czy spotkała się pani z życiem kulturalnym w czasie Powstania? 

No były... Były takie wieczory, wieczory czy popołudnia, czasami, tak, na przykład koncerty, nie mówiąc już o Foggu. Fogg był w różnych miejscach.  


•    A pani była na koncercie Fogga? 

Nie, ja nie byłam. Ja nie byłam, ale od nas tam właśnie dziewczyny były, mówiły: „Ten Fogg kochany...”. Ja Fogga w ogóle słyszałam, ale nie we czasie Powstania, tylko „U Aktorek”, w tej kawiarni. Na przykład to mi się kojarzy bardzo z... To był chyba 14 czy 15 sierpnia, wiem, że to było w święto nasze... Przed wojną to było święto całego kraju, bo 15 sierpnia to święto Matki Boskiej jednocześnie i Święto Wojska Polskiego w Polsce. Ja to pamiętam, szczególnie jak mieszkałam przecież parę dobrych lat w Modlinie, to cała ta atmosfera wojskowa była i się napatrzyłam na te defilady, które ciągle były urządzane. To z takiego pułku, to z innego. Tam były cztery pułki. Ja to wszystko znałam, słyszałam, jak ojciec opowiadał i widziałam. Troszeczkę wyszłam poza [temat].  


•    Zaczęłyśmy rozmawiać o życiu kulturalnym i o koncertach. 

A tak, właśnie, taki był moment. To był czternasty czy piętnasty, bo wiem, że atmosfera była taka, że gdzieś ta msza była odprawiana czy coś, w każdym razie przypomnienie było, mieliśmy w świadomości, że to jest 15 sierpnia. Czy pani wie, gdzie jest, ewentualnie słyszała pani od poprzedników, kawiarnia „U Aktorek”? Na Mazowieckiej. To było przy naszej placówce. Mazowiecka, ogródek [restauracji] „Batavia” to był cmentarzyk, gdzie chowali wszystkich naszych najbliższych. No i „U Aktorek” musiała być jakaś taka większa sala i zbierało się całe bractwo. Krzesła jeszcze były normalnie, jak w jakiejś takiej sali teatralnej, ktoś miał zacząć recytacje jakieś. I w tym momencie huk niesamowity. Okazało się, że to była pierwsza czy druga „krowa”. Pierwszy dzień, dwa dni przedtem [spadła] jedna, ale to nie u nas, a tutaj, właśnie w tym ogródku „Batavii” trzasnęli. Zrobiło się ciemno, zaczęło się sypać wszystko. I ten chaos niesamowity. Ostatecznie myśleliśmy, że jak jest święto, to może jakoś Matka Boska nas tutaj ochroni. I proszę sobie wyobrazić, że w tym pyle całym, w chaosie, nagle słyszymy, ktoś wszedł na scenę i zaczyna walić „Warszawiankę”. I towarzystwo się uspokoiło i jednocześnie ożyło, mimo że to wszystko... Całe szczęście, że nikt nie był wtedy ranny. Ale ten moment właśnie bardzo dobrze utkwił mi [w pamięci], że w tym chaosie niesamowitym, na pewno i stracha też niejeden miał, i tutaj ten dźwięk „Warszawianki”. Siedzi przy fortepianie, wali głośno, chłopcy zaczynają nawet podśpiewywać, śpiewać trochę i to wszystko się uspokoiło. No, mówi: „Wiecie co, i tak mieliśmy szczęście, bo tam gdzieś dwa dni temu czy coś, jak huknęła, to ich wykosiło zupełnie”. To takie było życie kulturalne. A miała być akademia.  


•    A czy były może momenty, kiedy udało się wspólnie śpiewać jakieś piosenki powstańcze? 

Oczywiście, bardzo chętnie, zawsze jak było trochę spokoju, to chłopcy albo na organkach, albo tam mieli, nie wiem, gitary chyba nie, bo to był za duży sprzęt, ale gdzieś w jakimś lokalu, gdzie było pianino, to też [grali, śpiewali]. Zaraz, jak ona się nazywała, ta Hanka... Nie Ordonówna, nie, ale jakaś taka piosenkarka zaczęła śpiewać, no to cała wiara [podchwyciła]. [To były] dawniejsze piosenki warszawskie, popularne, które się śpiewało przedtem. I na przykład Janek Markowski... To jest mój kolega. On wprawdzie z „Baszty” jest, ale tyle lat pracowaliśmy razem w Wolnej Europie. Też pamiętam, że ten „Marsz Mokotowa”, mimo że nie byliśmy na Mokotowie, też u nas królował. 


•    Które piosenki były najbardziej popularne w czasie Powstania? 

Przede wszystkim „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola”, prawda. Poza tym też „Marsz Mokotowa”, „Warszawskie dzieci” chyba, tak, i wszystkie przedwojenne, przedwojenne wojskowe, tak, „Serce w plecaku”. Wszystko się śpiewało.  


•    Wspominała pani kilka przyjaciółek, natomiast jeśli chodzi o chłopców, to czy zapamiętała pani jakieś konkretne osoby, z którymi pani była? 

Oczywiście, że zapamiętałam konkretne osoby, bo właśnie jeden z kolegów... Nawet razem z nim po jakimś ataku, który był na naszej placówce, bardzo silny, razem żeśmy wynosili kolegę, chłopca. Zresztą ja go tu mam nawet na fotografii bodajże, to, co mi zostało. „Jur”.  


•    Wynosiliście państwo razem z tym…

W jednym oddziale, w jednym oddziale żeśmy byli, tak.  


•    Czy pani pamięta kogoś z lekarzy? 

Był doktór. Wie pani, pamiętałam cały czas, a teraz jak mam powiedzieć, to mi to ucieka. Był doktór Górecki na przykład, który zresztą później przyjechał do obozu z nami, do Zeithainu, doktór Górecki. Nazywałyśmy go „Dziubdziusiem”, bo był taki delikatny. Nawet nie pasował do Powstania.  


•    Czy w pani otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych? 

Co pani ma na myśli?  


•    No, Polska przedwojenna nie było jednolita narodowościowo. 

Tak, tak. Wie pani, specjalnie nie mogę powiedzieć, dlatego że nawet jeśliby były te mniejszości narodowe, to przede wszystkim mówiły po polsku. Były naszymi koleżankami czy kolegami, prawda. O innych mniejszościach, oprócz żydowskich, pochodzenia żydowskiego, to nie przypominam sobie, żeby był ktoś z jakiejś innej narodowości. Ale tak jak powiedziałam, to nie robiło dla nas różnicy. Była Hanka, Danka czy tam Romek, to wszystko byli nasi.  


•    Czy miała pani dostęp do prasy powstańczej? 

„Biuletyn Informacyjny” jak przyszedł, to był rozdawany. I żeśmy ciekawie patrzyli: „A co tam? A co się dzieje na Starówce? A to tu, a tam”. Prawdę mówiąc (mówię o moim wąskim otoczeniu), żeśmy się szerszą polityką specjalnie nie interesowali. Najważniejsze było dla nas co – co jest tutaj, co z nami będzie.  


•    Czy słuchała pani radia powstańczego? 

No, Stasiu Zadrożny był przecież również moim kolegą. Staszek Zadrożny to był kierownik powstańczej radiostacji.  


•    Jak reagowano na radio? 

Każda wiadomość była ciekawa. Co z nami będzie? Trochę ten Londyn nas denerwował. Zamiast nam tam „Marsz żałobny” wysyłać jako znak... Myśmy nawet nie wszyscy się orientowali w tych politycznych niuansach, takich czy innych. To takie żołnierskie rozumowanie: „Jestem żołnierzem, nie jestem politykiem”. Tak się mówiło. „Co nas to obchodzi? Niech nam powiedzą, co się tutaj dzieje, jak najbliżej. Jaka reakcja jest, co ludzie mówią, nasi? Co trzeba pomóc czy coś?” 
No ale owszem, jak przyszła jakaś nowa paczka, „Biuletyn Informacyjny” przeważnie, bo wiem, że były również inne opcje, bo przecież wiem, że była „Nasza Wieś” jakaś. Ale nawet nie mam co wspominać. Nas tylko interesował „Biuletyn Informacyjny”. Poza tym tak dużo czasu nie było, żeby czytać to wszystko. Jeden czytał, przypuśćmy, i wszyscy inni słuchali albo spali, bo to wszystko było zmęczone. Parę minut jak udało przespać, na kamieniu, nie na kamieniu, to wszystko jedno... Ale był czas, ale był czas na to, były takie momenty, że można było w chwilach spokojniejszych napisać sobie coś. I to tutaj, ja jestem teraz, myślę sobie jak to dobrze, ja byłam mądrzejsza wtedy niż teraz, że ja sobie zapisywałam to wszystko. 


•    Prowadziła pani pamiętnik? 

To nie jest pisane z perspektywy czasu. I dlatego to jest takie może... Tak jak wszędzie zaznaczam, gdybym to pisała z perspektywy czasu, później, to może byłoby bardziej literackie, bardziej rozpolitykowane, a to była siedemnasto-osiemnastoletnia dziewczyna, która pisała to, bo musi. To było do pewnego stopnia jakieś wyzwolenie. A szczególnie wiersze jak pisałam, to wtedy było mi trochę lżej żyć i patrzeć na to wszystko. I tak jak sobie przypominam, zresztą na końcu napisałam: „Po co ja to wszystko piszę?”. Bo pisanie przerwałam w czterdziesty siódmym roku w Anglii. To tak jak książeczka do nabożeństwa, gdzie musiałam codziennie coś przeczytać, tak ja to codziennie sobie pisałam. Przeżywałam cały czas i sama siebie zapytuję tutaj na końcu, po co ja to wszystko [piszę], komu się to na co przyda, po co ten czas, ten mój czas przeszły dokonany, czy to komuś będzie potrzebne... Chyba mnie samej. I tak jest rzeczywiście, że teraz sobie niektóre rzeczy muszę odświeżać z tego. Ja przepraszam…  


•    Potrzebuje pani chwilę przerwy? 

Nie, nie. Tylko wiem, że to może być dla państwa troszeczkę uciążliwe, że ja tak troszkę się gubię.  


•    Nie jest. Mówiła pani o tym, że przeniesiono panią na drugą stronę Alei. Co potem się działo? 

Potem mnie zostawili w szpitalu na Hożej 13. Mimo że trochę w głowie mi się pokręciło wtedy, bo to i głowa była cała zabandażowana, tutaj podrapane i tak dalej, ale przyszła do mnie ta myśl: „Gdzie ja jestem? Hoża 13? O, trzynaście, to znowuż pewnie będzie piekło”. Bo tam, gdzie mnie przenosili, tam zaczynało się bombardowanie. Dosłownie uciekałam, tak jakbym uciekała przed śmiercią. I tam byłam chyba ze dwa tygodnie. Sam pobyt w szpitalu też na mnie bardzo działał różnie, i pesymistycznie, i optymistycznie, bo ja wtedy miałam czasu trochę, leżąc, i sobie mogłam przemyśleć niektóre sprawy. Chłopcy obok... Bo nie było nawet łóżek. Taki był szpital, że wszystko leżało na podłodze, na takich właśnie siennikach. Taki jeden był chłopak, jęczał tak strasznie, nie mogłam już wytrzymać. Ale kiedyś siostra rozdawała papierosy i ja powiedziałam, że ja też. No to dwa papierosy, zdaje się, dostałam. Ja nie palę w ogóle. I teraz ten obok, właśnie ten „Klawisz” (pamiętam, że miał pseudonim „Klawisz”), mówi: „No co, przecież nie będziesz marnować chyba. No dawaj te papierosy”. To ja mu oddałam za dozgonną wdzięczność, pamiętam. „Będę ci dozgonnie wdzięczny, jak mi te papierosy oddasz. Nie marnuj tego”. Z papierosami to w ogóle dwa razy miałam właśnie takie historie. Jeden w obozie, a jeden jeszcze w szpitalu. Ale wie pani, też będąc wtedy w szpitalu, patrzyłam, zaczęłam się patrzeć trochę inaczej na skutki tych strasznych cierpień, śmierci nas i drugiego człowieka. W danym wypadku byli Niemcy. Było dwóch Niemców, gdzie leżeli również tak jak i my. Niektórzy [Powstańcy] się nawet oburzali: „Co siostra daje wszystkim, ale tym szwabom nie można dawać. Nie będziemy... nie można im dawać. To dla nas jest”. I ja tak myślę sobie: „Boże…”. To takie szczeniaki młode były, wystraszone, chłopaki, bo to był Wehrmacht, nie gestapo. Myślę sobie: „Boże, oni też się męczą chyba, oni też mają sytuację…”. Chcieli papierosy, to siostra im dała papierosy, wszystko dostawali to samo co i my. Myślę sobie: „Dlaczego mnie jest ich żal, jak się patrzę na nich?”. Zastanawiałam się: „Boże kochany, czy ja jestem już wyzuta z wszelkich patriotycznych uczuć? Dlaczego ja ich żałuję? Dlaczego jest mi żal tych Niemców?”. I wtedy właśnie przyszły mi takie jakieś myśli, że przecież to są ludzie, tacy jak my i to szczególnie właśnie te młode szczeniaki. Takie proste.  


•    Czy zdarzały się osoby, które mogły być agresywne w stosunku do tych Niemców? 

No, może nie do tych, ale do innych. Ale [to była] taka agresja, że tak powiem, dosyć śmieszna, dziecinna, bo koleżanki nosiły kubły z żywnością, z zupą. No to ich cała agresja polegała na tym, bo innej nie mogły wyrazić, że pluły do tej zupy. 


•    Czy w czasie Powstania spotkała się pani z jakimiś zachowaniami niegodnymi żołnierza? 

Żołnierza naszego czy obcego?  


•    Naszego. 

Chyba nie, chyba nie. Wiem, że była jakaś taka awantura, że chcieli zabić czy dobić jakiegoś. Uważali, że to jest szpieg, że to był „gołębiarz” czy coś i chcieli go ukatrupić. Ale ponieważ nie widzę tego za bardzo wyraźnie, więc nie chcę nad tym specjalnie się zastanawiać, tylko wyczułam, że to nie powinno tak być. Żeby oddali go pod sąd, ale żeby nie było samosądu. Ale to był taki właśnie mglisty moment, co sobie jeden taki przypominam. Ten „gołębiarz”, zdaje się, zabił dwóch.  


•    Wracając do pobytu na Hożej po tych dwóch tygodniach, o których pani mówiła, to co dalej? 

Tak, chłopcy przyjechali. Mieli taki jakiś wózek, taki jak handlarze nieraz wozili węgiel, owoce czy coś. I mówi: „Tak koniecznie się wyrywasz. Chodź, chodź, zabierzemy cię”. Oni właśnie mieli coś też odwozić. Zabrali mnie i wróciłam do kompanii. Byłam taka szczęśliwa, że jestem razem z nimi. Tak im mówię: „Tak dużo pożytku na razie ze mnie nie będziecie mieli, ale jestem z wami. Jestem z wami, no to sobie jakoś poradzimy”. Poza tym czułam się troszkę lepiej, ale tak czy inaczej do Niemiec musiałam pojechać do szpitala razem z innymi kolegami.  


•    Jak zapamiętała pani moment kapitulacji? 

Strasznie. Strasznie. Myśmy wiedzieli, że to się powoli zbliża, ale nie chcieliśmy wierzyć, bo do ostatka przecież mieli nam pomóc alianci z Zachodu, Anglia. A przede wszystkim ciągle czekaliśmy na pomoc zza Wisły. Mieli przyjść zza Wisły. Już, już, już widzieli ich prawie że koło hotelu „Europejskiego”, już za Wisłą... I tak cztery tygodnie, i tak widzieli ich niby, że są tuż, tuż, a my będziemy… Nareszcie nam pomogą. Nie tam że wyzwolić, [bo jakże] „czerwona zaraza” by miała nas wyzwolić. Ale wiedzieliśmy, że nareszcie troszkę będzie lżej, że razem z nimi jakoś, jakoś sobie damy radę i coś będzie, coś się stanie. Będzie Warszawa zdobyta. I to było straszne, to było straszne. Żeśmy wiedzieli, że coś się zaczyna, pod koniec września. „Co, co? Kapitulacja ma być? Niemożliwe”. – „Oj, Osmecki będzie na pewno podpisywał kapitulację”. Spotkanie. „Niemożliwe, żeby tak było”. No i przyszła ta kapitulacja. Trzeba było zdać broń, chłopcy musieli zdawać broń. Oddawać broń, którą tak zdobywali – przez tyle czasu, miesięcy, tak tą broń zdobywali. No i pamiętam, że przyszedł ksiądz na tą naszą izbę i pocieszał: „Chłopcy, głowa do góry”. Ale jakoś ta głowa do góry nie bardzo chciała… Wie pani, to było w różnych kompaniach troszkę inaczej. Jedni reagowali... To zależy, jaki element był. I on przyszedł do nas, pocieszał: „No tak, to jest kapitulacja, ale kto właściwie skapitulował? My czy oni, ci, którzy obiecywali pomoc, tam z nieba, z Anglii, nie wiadomo skąd”. Myśmy czekali na tych aliantów i nawet tak jak żeśmy mówili: „Wszystko [jedno]. Zza Wisły – niech będzie zza Wisły”. Wiedzieliśmy, kto tam jest, ale chodziło nam [o to], żeby [chcieli] pomóc, żeby tą Warszawę nareszcie wyzwolić. Nic. I tak pamiętam, taki jeden chłopak, jak on się [nazywał], Heniek czy coś, „Maszynista”, zdaje się, miał pseudonim... Bo ksiądz mówi: „No słuchajcie, przecież Warszawa to nie cała Polska. To jeszcze nie jest Polska. Warszawa to jesteśmy my, którzyśmy przeżyli, jeszcze żyjemy – to jest Polska. A wszystko inne – mówi – to jeszcze jest nadzieja”. I wtedy pamiętam, jak się zerwał ten chłopaczyna i zaczął krzyczeć: „Tak, ale dla mnie to wszystko jest tutaj. Wszystko, co miałem, co kochałem, to jest tutaj, tu wszystko. I nie ma tego, bo jest wszystko w gruzach”. I się rozpłakał. Jeszcze go ksiądz trochę pocieszał, chłopaki też zaczęli dogadywać, ale nie było [poczucia ulgi, nadziei] w tym momencie. Bo jak wychodzili później szeregami do niewoli, to było głowa do góry, prawda, buńczucznie. Ale ten moment kapitulacji to był bardzo bolesny, bardzo bolesny. Tak właśnie jak ten chłopak wtedy powiedział: „Dobrze wszystko, ale to nie wszystko...”. Ksiądz mówi, że to jeszcze nie wszystko, bo jeszcze my żyjemy. A on mówi: „Wszystko. Tutaj w tych gruzach zginął mój świat. Wszystko, co miałem, wszystko, co kochałem, co było dla mnie dobre – nie ma”. Więc wie pani, takie były reakcje. 
Nieraz patrzę na fotografie jakieś czy wymarsze do niewoli. Wszystko oczywiście starało się jakoś trzymać równo, nie z opuszczoną głową. Ale wie pani, na przykład taki moment mi się przypomniał, jak do niewoli wychodzili. Zresztą koleżanka też była wtedy i mówi, że tak maszerują dziewczyny, już przygotowane do wyjścia, to był 3 października, zdaje się (nasz transport to był chyba ostatni 5 października). Wszystko przygotowane do wyjścia, niektórych prowadzili na Dworzec Wschodni, żeby zawieźć dalej... Notabene myśmy nie wiedzieli gdzie [trafimy]. Powiedzieli nam, że jedziemy do niewoli, ale każdy z nas myślał: „No tak, może wylądujemy w Oświęcimiu albo w innym obozie. Nic nie wiemy. Albo nas rozwalą”. Nic nie było, bo jeszcze nie wiedzieliśmy… Wie pani, co innego ta masa czy ta górna warstwa, czy inny element, który może się więcej orientował, ale ci tak zwani szarzy żołnierze, no to nie wiedzieli przecież o tym. Co z nami będzie? Wiadomo było, że Niemcy nie będą nas pieścić, że to będzie jakaś nie bardzo przyjemna historia. I nie wiedzieliśmy, że alianci (Czerwony Krzyż również) przyznali nam prawa kombatanckie, wojenne. Wie pani, co to jest, co znaczy, jak się jest [objętym] w czasie wojny przez konwencję genewską, że trzeba nas traktować jako jeńców wojennych, a nie tak jak podludzi w Oświęcimiu czy w innym obozie. To niby taka gwarancja tylko tego życia, że jakoś będzie, ale też to nie było specjalnie pewne. 
Ale wracając właśnie do tego wymarszu, to szły te szeregi i zanim żeśmy doszły do wagonu... Ja ledwo, ledwo, ale już mogłam z nimi iść. Chciałam w ogóle [iść] z nimi, z całą kompanią, z resztkami tej kompanii, ale nasz dowódca mówi: „Nie. Zostań się, bo będziesz tylko przeszkadzała nam przecież. Będziesz miała i sama kłopot, i nam zrobisz kłopot, jak będziemy tam maszerowali”. Bo to dłuższy kawałek oni szli. Ale zanim doszliśmy do wagonów, ta nasza grupa, no to patrzymy się, po obu stronach ludność, nasza polska, ludność Warszawy. I stoi to wszystko. Niektórzy płaczą, a niektórzy machają: „Trzymajcie się, trzymajcie się!”, coś tam podrzucają, podają. I myślę sobie, że mimo tego cierpienia, które żeśmy – „my” mówię – żeśmy na nich sprowadzili, przez nasze „wariactwo”, jak oni nazywali na początku, oni są tacy serdeczni, tak nas żegnają. I dalej stoją po obu stronach Niemcy. Pamiętam, że były jakieś takie szeregi czy grupa szaulisów wcielonych w armii niemieckiej. To był element bardzo dla nas nieprzychylny, nieprzyjemny. Szczególnie taki oficer stał, patrzę, a on staje na baczność, do dziewczyn oddaje salut. Nawet żeśmy nie chciały patrzeć na niego. Tylko to było dla mnie dziwne, że... Ten Niemiec to był oficer jakiś, który, zdaje się, pilnował ich tam czy przyprowadził, tych szaulisów. My idziemy, a on…
•    Czy jeszcze w czasie Powstania spotkała się pani ze zbrodniami wojennymi ze strony okupanta, ze strony Niemców? 

Nie, nie. Słyszałam tylko, no bo przecież na Woli również i naszych chłopców tam też dużo zginęło, którzy nie zdążyli przyjść na naszą placówkę. Na Woli to straszna rzeź przecież była. Ale nie, osobiście nie spotkałam się i całe szczęście.  


•    Gdzie pani została skierowana po kapitulacji, do którego obozu? 

Zeithain, szpital Zeithain, Stalag IV B, to jest między Dreznem a Lipskiem. Też takie miałam szczęście w nieszczęściu, bo mnie wyzwolili bolszewicy, bolszewia. Bo jednocześnie szli z jednej strony Amerykanie, a z drugiej strony [Sowieci]. Przecież to była część Niemiec, ta wschodnia, Drezno, Lipsk, i oni tam szli prędzej niż alianci zachodni. Tylko nam się wydawało, że oni się tak nie śpieszą, a oni dawno mieli już umówione, zapisane i wiedzieli, gdzie mają dojść i komu co oddać i co sprzedać. I wie pani, to jest również zawsze ten kolec, który chyba będzie dłuższy czas, chyba do końca mojego życia – wyzwolenie. Wiedzieliśmy, że po tamtej stronie, tej angielskiej i amerykańskiej później, tam też są obozy i tam się cieszą z tego wyzwolenia. A nasze wyzwolenie jakie było? Wiedziałyśmy tak już między sobą, bo narastał ten tłum, ta atmosfera, że już idą. „No dobrze, ale kto idzie, kto? Kto będzie?” Znaczy myśmy wierzyli w to, bo nie wiedzieliśmy prawdy. Nie wiedzieliśmy, jaka w ogóle jest polityczna ich zagrywka, tych wielkich, wszystkich aliantów. I teraz mówimy: „Wiecie dziewczyny, musimy być przygotowane. Musimy być przygotowane, że jak będą szli już czy będziemy coś wiedziały – bo za drutami będzie można tam naokoło patrzeć się na to, jak to będzie następowało – to będziemy mieć dyżury. Która będzie wiedziała, że już się coś zbliża, przyleci na barak i powie: »Słuchajcie, już będzie wyzwolenie nasze«”. I rzeczywiście coraz bliżej, narastała jakaś taka fala, taki poszum. My patrzymy, pamiętam, to było chyba przed... Oczywiście, że to było przed świętami, przed Wielkanocą. Słuchamy, jakaś taka burza, coś „bububu, bububu”. Patrzymy zza drutów, a tu po drodze kogo widzimy? Wyzwoleńców. Mianowicie na furmankach, na wózkach pijana hołota wyśpiewuje sobie rosyjskie piosenki. Jeden stoi na tym, stanął widzi, że za drutami się ktoś na nich patrzy. A szto wy takoj? To wyzwoliciel, no to dobrze, już niech tak będzie: „My Polacy, my z Warszawy”, bo chcieliśmy się po prostu im przedstawić, kogo oni wyzwalają, że jesteśmy, no, witamy ich. A ten sołdat pijany mówi: Ach, Warszawa. To my was wsiech rozstreliamy. Wy bandit. Was wsiech rozstreliat. I takie było nasze wyzwolenie. To było straszne. To było straszne. 
Przewaliła się ta cała kolumna jedna, druga. No i później zaczęła się normalna administracja obozu, tam gdzie się zatrzymali, koło Jacobsthal. No i objęli obóz, objęli obóz swoją… Cała administracja się od razu zrobiła i żywność... Przede wszystkim oni jak się dowiedzieli... No, już później to był sołdat pijany, ale przecież było dowództwo, które miało specjalne, odpowiednie zadanie, co z takim obozem robić, jak w ogóle postępować. Na wszelki wypadek nasz dowódca, pułkownik [Tadeusz] Bętkowski (był dyrektorem szpitala naszego, polskiego doktor Bętkowski) mówi: „Tylko dziewczyny nie wychodźcie na razie na teren. Lepiej się nie szwendać, nie wychodźcie. Musimy odczekać, aż to się wszystko unormuje, ale teraz lepiej nie wychodzić”. Więc jak oni się troszeczkę już zadomowili, zagospodarowali tam, w tym naszym obozie, no więc chcieli nas odżywić, bo „giermańcy” nas... „No, nie mieliście dobrze – mówi. – My teraz wam tutaj damy”. No rzeczywiście, starali się jak mogli, jak umieli. [Gotowali] zupy nam na margarynie, na słoninie, na różnych innych takich żywnościowych tych słodkościach, nie słodkościach, wszystko razem. Trochę było nieprzyjemności po tym. Paru chłopaków, zdaje się, przejechało się na tamten świat. Było dwóch chłopców, którzy widocznie tak bardzo chcieli się odżywić, że to było już za dobrze, za dobrze. No ale tak jak powiedziałam, oni wszystko walili, żeby pokazać: „Tutaj my was odżywimy”. Tak było powoli, powoli, a w międzyczasie z obozu co jakiś czas ulatniały się pewne grupy tych ozdrowieńców, którzy mogli się ruszać, żeby się przedostać na strefę już porosyjską. Nie tam, gdzie Sowiety miały się zatrzymać. Myśmy nie wiedzieli o tym, że tam jest kreska, nie do Elby, do Muldy (rzeka Mulda), że do Muldy stoją sowieciarze, a za Muldą obejmują to Amerykanie. Żeby się uwolnić i żeby jakoś dojść do siebie, no to chyba po kwietniu musiało być dobrze, po świętach... Jeszcze urządzili nam jakąś akademię wolnościową, [to znaczy] dowództwo polskiego obozu, znaczy polskich tych [baraków], no i Sowieci, głównie Sowieci jako gospodarze tego terenu zaprosili na taką akademię wolności. Pamiętam, zabrali nas i oprawa w prawdziwie sowieckim stylu. Najpierw przemówienie jakieś jednego, później harmoszka, koncert, jakiś sołdat, tylko też nie bardzo trzeźwy. No i jeszcze tam jeszcze coś było, jeszcze coś, no i później wszyscy brawo, brawo. Nam nie bardzo się podobało, żeby takie brawa bić. A drzwiach stał taki z pepeszą, taki właśnie sołdat, popatrzył się i do nas podchodzi bardzo grzecznie i mówi: „A co to, to wam się nie podoba?”. Chłopaki: „Nie, nam się podoba, tylko mamy ruki chore, ręce chore i nie możemy bić”. No ale ta akademia była. Jeszcze tam jakiś jeden pijany małojec zaczął wyśpiewywać i grać na harmoszce. Zdjęli go z tej sceny, bo mało się nie przewrócił na komendę, na dowództwo, które trochę tam siedziało, sobie popijało. Później podobno był jakiś bardzo sowity bankiet, na który zaproszono część polskiego personelu, ale tylko starsze siostry dyplomowane, w dowód wdzięczności za to, że jak uciekł z obozu sowieckiego personel czy w ogóle... Bo Sowieci uciekli z tego, a zostawili swoich rannych, i część naszego personelu, który był, zajął się, trochę pomagał tym sowieciarzom. Zresztą oni byli traktowani jak ostatnie psy przez Niemców. Rzeczywiście to było – gruźlica ich tam niesamowicie niszczyła, wszystkie choroby, nikt się nimi nie interesował. Ale zostali się i nasz personel właśnie, co mógł to im pomagał. I jako dowód wdzięczności komenda [sowiecka uczyniła] ukłon, zwrot do polskiego personelu.  


•    Do kiedy pani w tym obozie przybywała? 

Tak jak właśnie sobie przypominam, to chyba do początku czerwca, coś takiego, bo było już ciepło. I później po drodze miałam wypadek. Z tego szczęścia przyjechał... Bo mieliśmy adres. Ci, którzy przed nami już się zdążyli jakoś zadomowić, ci, którzy uciekli z obozu, [od nich] dostawaliśmy wiadomości: „Przyjeżdżajcie, przyjeżdżajcie, bo rzeczywiście czujemy się teraz jak w Polsce”. Część wyjeżdża do strefy angielskiej. No i część do Maczkowa mogła jechać, do generała Maczka, więc się bardzo cieszyli. Koleżanka moja napisała: „Słuchaj, jak tylko możesz, to starajcie się [przyjechać]”. Nasza grupa była już ostatnia i dlatego były różne przeszkody i trudności, niemniej jednak żeśmy dotarli. Ale przejście przez granicę między strefą objętą przez Sowiety i przez Zachód, to było przejście przez rzekę Muldę. To właśnie był ten pas graniczny. Myśmy sobie zorganizowali taki mały transport na furmankach, oczywiście ze szpitala, bo część jeszcze była takich nie bardzo zdrowych ludzi. Żeśmy dojechali do jakiejś takiej wsi i tam właśnie trzeba było się zatrzymać nad granicę. I wiem, że musiało być przejście przez rzekę Muldę, tam nasi poprzednicy przechodzili, też mieliśmy już wiadomości o tym. No i przechodzimy. Zatrzymaliśmy się u jakiegoś Niemca. Okazało się później, że to był komunista niemiecki i trochę podsłuchiwał, jak my mówimy, bo myśmy z obozu mogli wyjść nie pod swoimi znakami, bo tylko do Polski. Oni uważali, że Polacy idą na tę stronę, a ci „zachodniacy” (bo tam byli Włosi, Holendrzy i my) to na tę stronę. Myśmy sobie założyli holenderskie opaski, bo po francusku mało kto mówił w naszej grupie, ale po holendersku to było [jakby] po niemiecku. Więc żeśmy doszli do tej granicy, ten Niemiec jakoś się zorientował, ale widocznie nie bardzo... Obawiał się, że jak się zorientujemy, że on szpieguje nas czy coś, to dla nas będzie jeszcze gorzej. W każdym razie dochodzimy do granicy, szlaban jest na rzece Mulda. Na granicy stoi kobieta, Francuzka, jakiś oficer amerykański i sołdat sowiecki. No, więc zatrzymuje nas, zatrzymują nas. No i co teraz. „No, gdzie idziecie?” Aha, przede wszystkim byli Włosi. Włoch zaczyna do niego mówić po włosku, później coś po francusku, ale nie bardzo [mogą się zrozumieć]. Głównie była konwersacja między sowieckim właścicielem tego terenu a uchodźcami czy Niemcami, [choć] oni nie wiedzieli, czy uchodźcami. On mówi: „Poczekajcie, poczekajcie. Ja pójdę i wezwę swojego komandira, żeby przyszedł komandir, bo komandir mówi po francusku”. I on odszedł do jakiegoś takiego budynku, nie wiem, ile to było, sto metrów może najwyżej. I w tym czasie, kiedy on odszedł, to ta Francuzka się patrzy na nas, a my wyciągamy swoje blachy i pokazujemy. Ona mówi: „Ja wiem. I know, I know” – po angielsku nawet. Jeszcze tak po cichutku mówi: General „Bor”? General „Bor”? – Si, si. Ja, ja. Otwiera tą bramę, do tego Amerykanina i mówi: „Już, [brać] wszystko i uciekać, szybko”. My nie patrząc już na nic, na tego sołdata, który tam doszedł, oglądamy się w pół drogi na moście, czy ktoś za nami nie strzela, czy ktoś nie idzie. Jakoś cisza, nie, nie było. I żeśmy szybko, szybko przeszli ten most i byliśmy już na tej stronie alianckiej tak zwanej, bo nie wiem, czy oni się tam podzielili, Amerykanie czy Anglicy, ale raczej ta strona była przecież amerykańska. 
No i zaczęła się podróż w tak zwany wolny świat, która dla mnie troszeczkę się skomplikowała, bo mieliśmy adresy na Grimmę podane przez naszych poprzedników, że: „Macie się kierować tu i tu”, [to] żeśmy pojechali, ale transport z Grimmy już odszedł. Czyli myśmy się spóźnili i nie mamy możliwości dostania się tam, gdzie powinniśmy. Nie ma pociągu. Ale warunki wtedy były takie, świat właściwie był tak pomieszany i taki chaos był, że nikt nie wiedział, kiedy ten pociąg jedzie. Przecież to była jeszcze wojna, skończyła się „pięć minut” [wcześniej]. Gdzie oni jadą, a ci gdzie jadą – nic nie wiadomo. No ale wobec tego jeden z kolegów, który był taki dosyć przedsiębiorczy, mówi: „Czekajcie, my to zorganizujemy”. Na stacji pyta się: „Tu był przecież taki pociąg, który odjechał”. – „No tak, ale on pojechał i już teraz nie ma go”. – „Ale my musimy się dostać na to i na to miejsce”. A on mówi: „No to może się da jakoś zrobić”. Więc wie pani, zupełnie tak jak prywatnie samochód czy coś się wynajmuje. Najpierw zadzwonili do następnej stacji, tam gdzie myśmy mieli pojechać, i mówią: „To zatrzymajcie tamten wagon, tamten pociąg i tutaj za dwadzieścia [minut] czy za pół godziny przyjdzie drugi, bo jeszcze są pasażerowie”.  


•    No więc zadzwoniono do następnej stacji i…

No i co, i żeśmy dojechali. Bo odstawił węglarkę (wie pani też, co to jest węglarka) i na tej węglarce żeśmy do nich dojechali. Później mówi: „No nie, dalej już nie możecie tam jechać. Pociąg odstawiam”. No to idziemy. Duży pociąg jedzie w tamtym kierunku, wszystko jedno gdzie – dla nich wszystko jedno gdzie, byle dalej. Tak jak powiedziałam, wszędzie był chaos. Koleje – nie było jakiegoś zorganizowanego [rozkładu], był niesamowity bałagan w Europie, można było jeździć w różne strony, gdzie kto chciał. [Taki] właśnie był przykład mojego transportu. Jak nareszcie żeśmy usiedli w jakimś wagonie, gdzie sobie drzwi [uchyliłyśmy], myślę sobie: „Boże, jakie życie jest piękne teraz, słońce świeci. Jedziemy, tam może się spotkamy z tymi naszymi, może do Maczka pojedziemy, może właśnie do naszej, do angielskiej strefy”. Otwarte drzwi, ja sobie z koleżanką usiadłam w tych drzwiach. Spuściłyśmy nogi, bo to taki wagon, gdzie można było rozsuwać drzwi. Jedziemy szczęśliwe i w pewnym momencie – trzask! I czuję, że coś z moją nogą jest. Straszny ból. A to po prostu wie pani, te drzwi się odchylają, [pociąg] przyjeżdżał [przez] most, nie wiem jak... czy wiatr – już tego nie mogę sobie nawet dokładnie przypomnieć. Nogi miałam spuszczone, siedząc na podłodze tego wagonu, a jak siadałam, to drzwi były odchylone normalnie, prawie przy ścianie. Widocznie albo silny wiatr jakoś, albo jakiś ruch spowodował, że te drzwi się cofnęły, czyli prawie że chciały się zamknąć. I w nóżkę. Straszny ból, nieprzytomna. Oni mnie wciągnęli z powrotem i co teraz zrobić. Jesteśmy w trakcie, że tak powiem, posuwania się dalej do wolności, a tutaj facetka leży i wyje z bólu, i co z nią zrobić. [Właściwie nie wiemy], gdzie jesteśmy, w jakim w ogóle pociągu. Okazało się, że to był pociąg, który wiózł Jugosłowian. I to tak było, że jedni byli „królewiacy”, a drudzy byli „titowcy”, dwie partie były, ale jechali razem. I która grupa dała więcej temu maszyniście papierosów czy wódki, to wybierali taki kierunek. „Chcecie tam?” No to jak w Warszawie w tramwajach: „Za »górala« niech pan jedzie tu i tu”. Chociaż to była, przypuśćmy, inna trasa, ale można było przejechać. I to tak właśnie, jedni chcieli jechać tu, drudzy chcieli jechać tam i myśmy jechali prawie, mówiąc szczerze, w nieznane. Byliśmy na ich łasce, ale mieli lekarza w tym swoim transporcie. Więc nasi chłopcy, którzy byli razem ze mną, postarali się. Ten lekarz przyszedł, zobaczył. Dużo nie powiedział, to co mógł, to zrobił, [czyli] przede wszystkim zastrzyk, żeby mnie nie bolało. Ale mówi: „Przy najbliższej okazji trzeba wysadzić pacjentkę, żeby [trafiła] do szpitala jakiegoś”. 
Najbliższa stacja to był Hanau pod Frankfurtem. Wysadzili mnie tam. Tam był szpital UNRRA (wie pani, to ta organizacja międzynarodowa). Ja tak sobie teraz przypominam, myślę sobie: „Boże, jakie to szczęście, że to prawa noga”. A dlaczego szczęście, bo ta lewa zaledwie się zagoiła, jeszcze jako tako wyglądała. Myślę sobie: „Boże, jakie to szczęście, że to akurat prawa strona, bo wtedy byłabym kompletnie kaleką”. Krótko mówiąc, wysadzili mnie w szpitalu unrowskim. Kierownikiem tam był, zdaje się, Francuz jakiś, [personel to] Holender, Francuz i Amerykanin. No i się zatrzymałam. Opatrzyli mnie, zaopiekowali się i musiałam być jakieś parę dobrych tygodni. Wyleczyli mnie i zostałam w tym obozie, w tej miejscowości, gdzie był ten szpital. 
I zaczęło się tak zwane dipisowskie życie. Wie pani, co to jest dp? Displaced person. Obozy uchodźca dla tych wszystkich uchodźców. Tam żeśmy się zatrzymali. No bo co dalej? Nie wiem, co dalej. Nasi są daleko, ci od Maczka, to na północy przecież, a ja jestem tutaj, prawie że nad Renem. I proszę sobie wyobrazić, że ja w tym obozie przesiedziałam, nie wiem, parę miesięcy. Czułam się coraz lepiej i zaczęłam pracować w tym szpitalu, w którym leżałam, w dziale dziecięcym. Opieka dzieci, matki. I bardzo, bardzo, że tak powiem, przyjemnie się pracowało. Ja lubię z dziećmi pracować. I to było jakiś czas... No, dłuższy czas, kiedy zapoznałam się, jak funkcjonuje cała ta administracja, co można im pomóc, jak się przyczynić do tego, żeby ci Polacy jakoś... Chociaż to był obóz międzynarodowy, dużo było Rosjan, Polaków. Tylko myślę sobie, przedtem jeszcze: „Muszę się zgłosić do tego szpitala, żeby zacząć pracować, bo zwariuję. Nie mogę nic nie robić”. I zaczęłam wtedy tam pracować. Komendant obozu, jak usłyszał, że tutaj przyjechała akaczka z Powstania, to bardzo był usłużny, służył wszelką pomocą. A największą pomocą, jaka była dla mnie, to że był osobny pokoik, że nie potrzebowałam [leżeć] na tych [barakach], bo przecież mieli tam masę ludzi, więc musieli ich gdzieś pomieścić, wszystkich tak zwanych dipisów, tych uchodźców. Mieszkali w barakach mniejszych lub większych, ale razem, a ja dostałam jakiś taki mały pokoik, szczęśliwy. 
No ale w międzyczasie jeszcze zgłosiłam się na uniwersytet we Frankfurcie. Na pierwszy rok już było niemożliwe, wobec tego na drugi. Będę troszeczkę dalej, byle się posunąć, żeby nie siedzieć bezczynnie, bo praca pracą... Też nie było zawsze wesoło, bo przecież to różny element był. No i dostałam się na ten uniwersytet. Zrobiłam dwa semestry i stamtąd wyjechałam w świat, jak to się mówi. To znaczy z Włoch przyjeżdżały transporty do Niemiec, od naszego wojska, od 2 Korpusu, z pomarańczami, z darami dla tych obozowiczów. Przywozili to, a zabierali ze sobą do 2 Korpusu, do Włoch tych, którzy mieli prawo, a przeważnie właśnie akowców, którzy byli w tym obozie. I tak przyjechałam do Włoch. 
Świat się zaczął się zmieniać cudownie, aż chciało mi się żyć, nareszcie spokojnie. We Włoszech byłam stosunkowo krótko, może nawet za krótko. W Porto San Giorgio był właśnie taki punkt zborny, zresztą było gimnazjum, koleżanki też były w tym gimnazjum, w Porto San Giorgio. I stamtąd w czterdziestym szóstym czy w czterdziestym siódmym, już nie wiem dokładnie, ewakuacja do Anglii, bo przecież armia Andersa się likwidowała i przenosiła się do Anglii. No i ja tak samo razem z nimi jako członek rodziny wojskowej „andersowców”. Chociaż nie miałam żadnej rodziny tam w Korpusie, ale tym, którzy przejeżdżali przez granicę, dawali dokumenty (to wszystko nasi załatwiali), dokumenty tych, którzy już byli czy oddali swoje dokumenty, że na te nazwiska mogliśmy jechać. Zresztą mało kto później na to zwracał uwagę, byle tylko przyjechać Brenner i dostać się do tego pięknego słońca. No i tak żeśmy do Włoch przyjechali a już, tak, a z Włoch do Anglii to już było oficjalna ewakuacja. 
No i przyjechałam do Anglii pewnego dnia. Dojeżdżamy do Liverpoolu, tak mi żal było odjeżdżać z Włoch, piękne słońce, ciepło, a zaraz na granicy zrobiło się chłodno, mrozik trochę nawet był gdzieś tam w Alpach. Myślę sobie: „Boże, Boże kochany, szkoda, szkoda tych Włoch, pięknych Włoch. Ciepło było...”.
•    Proszę powiedzieć, jak nawiązała pani kontakt z Radiem Wolna Europa? 

W Anglii. Przyjechałam do Anglii. No i to trwało jakiś czas, bo najpierw chciałam kontynuować studia. Na wszystkie strony starałam się. Nawet dostałam przyjęcie przez Pax Romana. To była taka organizacja, która ułatwiała Polakom stypendia, i miałam do Irlandii pojechać na studia. Ale po pierwsze, trzeba było poczekać, bo język, a po drugie, wyszłam za mąż. Jak wyszłam za mąż, to później miałam dzieci. Jedno, później drugie i to się wszystko oddalało, cały tamten [plan]. Niemniej jednak utrzymywałam cały czas kontakt z Polonią, z kolegami, z organizacją kombatancką, akowską. Po prostu byłam w tej niwie polskiej kultury polonijnej, szczególnie w tej naszej wojskowej, bo to się nazywało armia niepodległościowa, emigracja niepodległościowa. Tak jak nazywali nas i słusznie zresztą. I pewnego dnia po jakiejś takiej akademii czy coś dostaję telefon, dostaję telefon od pani Włady Majewskiej. To była taka prawa ręka pana Nowaka, współpracownica tylko w Londynie, bo filia nasza też była przecież w Londynie. [Ona mówi], że kierownik radiostacji, czyli pan kapitan Nowak, wszyscy nazywali go kapitanem (rzeczywiście był kapitanem, ale wtedy to już był naszym dyrektorem, [właściwie] później naszym, przedtem go nie znałam), [chce się spotkać]: „Proszę pani, on chce się z panią spotkać, żeby pani przyszła na tą i na tą godzinę. I on chce z panią porozmawiać”. Co się okazuje. Oni w tym czasie organizowali Wolną Europę, zespół Wolnej Europy. On był na akademii, na której recytowałam różne swoje i nieswoje wiersze, i zdecydował, że jemu potrzebny jest głos. Potrzebni byli literaci, poeci, no to, co jest potrzebne do radia, prawda. Głosy przede wszystkim. „Chce z panią porozmawiać”. No to dobrze. To ja umówiłam się z nim w Londynie. On mówi: „Proszę pani, my zaczynamy pracę w Wolnej Europie”. Oni już zaczęli wcześnie parę miesięcy, w pięćdziesiątym pierwszym roku chyba, ale później, nim się rozkręciło to wszystko... „Potrzebni są nam właśnie ludzie, którzy mogą pracować w naszej radiostacji”. – „I co? Co ja będę [robić]?” – „No, będzie pani mówić do kraju, przede wszystkim, będzie pani mówić do Polski”. On taki trochę wielki patriota był. No, był takim dowódcą wojskowym. „Tak jest – trzeba było powiedzieć – panie kapitanie”, zamiast „panie kierowniku”. I mówi: „Kiedy pani może zacząć?”. Ja mówię: „Ależ proszę pana – nie wiem, czy mu powiedziałam „panie kapitanie” czy „panie dyrektorze” – ale ja tak nie mogę przecież pojechać, bo ja…”. – „Bo co?” – „Bo ja mam dzieci”. – „Aha, no tak, no tak. To znaczy i męża?” Ja mówię: „Tak, i męża, i dzieci tutaj mam”. – „Uhm... To nie szkodzi. To mąż najpierw przyjedzie, tutaj go zainstalujemy i wtedy pani przyjedzie do męża”. Ja mówię: „To będę musiała to rozważyć”. – „No ale niech pani się szybko decyduje”. Ta decyzja nie przyszła tak szybko, bo to nie tak łatwo przerzucić się z jednego kontynentu na drugi. A w ogóle, pani sama rozumie, matka z dziećmi, oprócz tego ciężko mi było, ciężko nam było. Musiałam sobie dorabiać różnymi sposobami, mąż też pracował w fabryce, pierwszy mąż, bo tam umarł, tutaj już. No więc zanim to się wszystko wyklarowało, kiedyś jeszcze mi mówi: „Dobrze, to niech pani przyjdzie z mężem”. – „No tak... Tylko – ja mówię – wie pan, ja nawet nie mam z kim dzieci zostawić”. – „No to z dziećmi, dlaczego nie”. On był taki, szybko decydujący. No to żeśmy przyszli na ten wywiad czy nawet najpierw był mąż, później byłam ja. Andrzej siedział mi na kolankach, Hania też gdzieś tam. „Wobec tego zrobimy tak, że najpierw pan przyjedzie do monitoringu. Będzie pracował w monitoringu polskim, a później zrobimy coś od razu, żeby pani przyjechała”. No i tak się stało, żeśmy pojechali. Najpierw pojechał mąż, w pół roku potem ja z dzieciakami przyjechałam do…  


•    Kiedy to było? 

To był rok pięćdziesiąty ósmy chyba czy coś takiego, mniej więcej. No a w ogóle ten wyjazd do Monachium to był dosyć skomplikowany. Bo wie pani, dzieciaki są, słuchają. „Co, mamy wyjechać? Gdzie? Na urlop, na wakacje?” – „Wyjeżdżamy, gdzieś tam mama będzie pracowała. Tata też”. I teraz co, Andrzej mówi: „Gdzie my mamy pojechać?”. Słyszę, że Hania, starsza o dwa lata, taka mateczka była dla niego zawsze, tak jak i teraz, Boże kochany: „Do Monachium”. A patrzy się, a Andrzej: „Gdzie?”. – „Do Monachium jedziemy”. Ona taka zawsze chciała być podróżniczka, ona zawsze była gotowa, żeby poznawać, gdzieś pojechać, mały dzieciak, ale mądry. A Andrzej zaczyna ryczeć. A wiadomo było, że jak Andrzej ryczy, to nie ma rady, trzeba mu ustąpić albo coś zrobić, bo się nie da żyć. A on mówi mi tak: „Ja nie ciem do »omachium« jechać. Ja nie ciem do »omachium«”. – „Dlaczego, Andrzejku?” Bo Hania najpierw się pyta: „Ale gdzie to jest, gdzie to jest?”. Ja mówię: „To jest w Niemczech. U Niemców, w Niemczech”. A Andrzej mówi: „Ja nie ciem do »omachium«”. – „Dlaczego?” – „Bo Niemcy mamusi w nóżkę strzelili. Ja nie ciem do »omachium«”. Niech pani sobie wyobrazi, że człowiek rozmawia, nie zdaje sobie sprawy, że te dzieciaki coś kombinują. I on nie chciał jechać do Niemiec, bo Niemcy mamusi strzelili w nóżkę. No ale dał się jednak jakoś przekonać. Przyjechał. Zresztą i tak później, jak zaczął szkołę, studia, to wszystko i tak w Anglii było.  

(...)“

Źródło: https://www.1944.pl/archiwum-historii-mowionej/irmina-leokadia-zembrzuska-wysocka,3301.html

 

Kartka z poniedziałku, 1 lipca 2019 roku

 

Pierwsza rewolucja przemysłowa wykorzystała moc wody i pary do zmechanizowania produkcji. Druga wykorzystała energię elektryczną do stworzenia masowej produkcji. Trzecia wykorzystała elektronikę i technologię informacyjną do automatyzacji produkcji. Obecna czwarta rewolucja przemysłowa opiera się na trzeciej, cyfrowej rewolucji i...


- jak pisze na swej oficjalnej stronie World Economic Forum

 

– „Stoimy na krawędzi rewolucji technologicznej, która zasadniczo zmieni sposób, w jaki żyjemy, pracujemy i odnosimy się do siebie nawzajem. W skali, zasięgu i złożoności transformacja nie będzie podobna do niczego, czego ludzkość doświadczyła wcześniej."

Ostatnia aktualizacja nastąpiła 17.3.2024 r.

w rubryce:

"Bliżej Boga".

Impressum

 

POLONIK MONACHIJSKI - niezależne czasopismo służy działaniu na rzecz wzajemnego zrozumienia Niemców i Polaków. 

Die unabhängige Zeitschrift dient der Förderung deutsch-polnischer Verständigung.

 

W formie papierowej wychodzi od grudnia 1986 roku a jako witryna internetowa istnieje od 2002 roku (z przerwą w 2015 roku).

 

Wydawane jest własnym sumptem redaktora naczelnego i ani nie zamieszcza reklam ani nie prowadzi z tego tytułu żadnej innej działalności zarobkowej.

 

Redaguje:

Dr Jerzy Sonnewend

Adres redakcji:

Dr Jerzy Sonnewend

Curd-Jürgens-Str. 2
D-81739 München

Tel.: +49 89 32765499

E-Mail: jerzy.sonnewend@polonikmonachijski.de

Ilość gości, którzy od 20.01.2016 roku odwiedzili tę stronę, pokazuje poniższy licznik:

Druckversion | Sitemap
© Jerzy Sonnewend