Słowo Życia na 13 niedzielę w ciągu roku (A)
28.06.2020
Stracić życie, by zyskać Życie
Ewangelia Mateusz 10,37-42.
„Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je” (Mt 10,39).
Znaleźć, zyskać, wygrać – stracić, przegrać! To wygląda jednoznacznie na jakąś grę - szachy, warcaby, damka…? Tak, ale to gra wyjątkowa. Bo w niej można stracić już nie jakieś figury lub stawkę pieniężną. Tu idzie o wszystko albo nic! Nie tylko namiętni hazardziści grają o swoje życie. Tutaj Bóg sam zaprasza nas do wielkiej gry. A jak wysoka jest stawka, jakie są warunki tej gry?
Jezus przemawia w tym rozdziale Ewangelii do swoich uczniów w ścisłym sensie, czyli do Dwunastu, którzy są w nim w drodze. Oni mają być gotowi wszystko opuścić, wyruszyć
w drogę i głosić orędzie: „Królestwo Boże jest blisko”. Tacy wędrowni kaznodzieje działali także w pierwotnym Kościele. Zostawili wszystko, szli „bez torby podróżnej, boso, bez zapasowej koszuli…”.
Wezwanie Jezusa odnosi się także do współczesnych chrześcijan. Wszyscy są wezwani do naśladowania Jezusa, wszyscy, którzy zostali ochrzczeni w Jego Imię. W sakramencie chrztu z Nim umarli dla grzechu
i z Nim zmartwychwstali do „nowego życia”. Jezus wzywa zatem do radykalnych decyzji i do radykalnego stylu życia. Główne motto brzmi: Wszystko albo nic!
„Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien’”.
Jezus domaga się od Apostołów i wszystkich swoich wyznawców miłości szczególnej, wyjątkowej, większej niż ta, jaką rodzice obdarzają swoje dzieci lub jakiej dzieci mogą
od nich oczekiwać. Nie ulega wątpliwości, że Jezus domaga się tu miłości takiej, jakiej żąda dla siebie jedynie Bóg. Była to więc deklaracja Jego boskiego pochodzenia i praw należnych samemu Bogu.
„Będziesz miłował Pana Boga swego z całego serca, z całej duszy, ze wszystkich sił” – to pierwsze przykazanie zna każdy wyznawca religii żydowskiej i każdy chrześcijanin.
Jezus swoje życie poświęcił całkowicie głoszeniu Ewangelii o ojcowskiej miłości Boga do człowieka i tego samego wymaga od swoich uczniów i uczennic aż po dziś. Gdy
krewni Jezusa przyszli prosić Go, by z nimi powrócił do Nazaretu i „prowadził porządne życie”, nie dał się odciągnąć się od swojej obranej drogi. I tego samego, takiej samej wierności, wymaga od
tych, którzy chcą Go naśladować. Nawet najbardziej bliskie i serdeczne więzy rodzinne nie mogą nas zatem powstrzymać przed wiernym kroczeniem drogą, którą uznaliśmy za właściwą i słuszną. To nie było
łatwe w pierwotnym Kościele i często kończyło się męczeństwem.
I nie jest łatwe także dzisiaj, gdy potrzeba coraz więcej odwagi, by wyznać swą wiarę lub bronić chrześcijańskich wartości w rodzinie, w kręgu przyjaciół, w środowisku pracy, i odpowiednio kształtować życie, które inni będą być może oceniać jako przestarzałe, staromodne, warte jedynie uśmiechu politowania lub kpiny.
Dla ludzi nam bliskich zwykliśmy czynić wiele. Często czyni się nawet to, czego dla siebie samego robić by się nie chciało. Dobrze, że tak się dzieje. Ale czy zawsze
dobrze? Bo gdzie człowiek, tam też wieloznaczność jego spraw.
Co ma czynić ojciec lub matka, gdy doraźne interesy dzieci domagają się brnięcia w sytuacje co najmniej wątpliwe? Dla nikogo nie jest tajemnicą: dla dzieci popełnia się
wiele oczywistych świństw, także i takich, których dla siebie raczej by się nie popełniło.
Jak ma postąpić syn, jeżeli rodzony ojciec uczy go swoich życiowych mądrości – takich, które mogą być imponujące i nęcące, ale „pachną” zgoła nieprzyjemnie. Co ma wybrać
- niepokój własnego sumienia czy zadowolenie i satysfakcję rodziciela oraz święty spokój w domu? Co ma wybrać dziewczyna, w którą rodzona matka wpompowuje dziwactwa swoich własnych niespełnionych
marzeń i urazów? „A mówiłeś – mówiłaś, że dla mnie zrobisz wszystko!” - Czy rzeczywiście należy robić wszystko dla najbliższego człowieka? A jeśli nie, to gdzie jest granica, poza którą rozdarcie
staje się sprawą słuszną? Gdzie jest miara rzeczy?
Jezus nie oczekuje od nas oczywiście całkowitego wyrzeczenia się rodzinnych więzów. Ale zwraca nam uwagę, by nadać im właściwe miejsce, rangę, wartość. Może na przykład w
pewnych sytuacjach okazać się konieczne „zerwać więzy miłości”, jeżeli te relacje przeszkadzają nam jako dorosłym osobom w wyborze formy i stylu życia odpowiadającym naszemu powołaniu. Takie „umieć
się oderwać” ofiaruje nową szansę, ofiaruje wolność, wolność ku naśladowaniu Jezusa. Jest to wolność, która naszym relacjom i więziom nadaje nowa głębszą jakość. Jezus oczekuje zatem od nas nie
„mniej miłości” do ludzi, lecz miłości, która ma swe korzenie w więzi z Nim i swą siłę czerpie z zaufania Bogu, że nasza droga naśladowania Jezusa jest drogą do sensownego i spełnionego
życia.
Widzimy zatem, że twardo i surowo brzmiące słowa Jezusa są w gruncie rzeczy zaproszeniem do lepszej jakości życia, do radości i szczęścia.
„Kto straci swe życie z mego powodu…” Jezus nie wymaga czegoś dramatycznego. Nie idzie o samobójstwo! Chodzi o to, by nasze życie – w całej jego złożoności i we
wszystkich wymiarach - złożyć w Jego miłujące ręce.
Tu przypomina mi się historyjka: Dwoje linoskoczków zawiera małżeństwo. Ksiądz w kazaniu pod koniec życzy im: „Niech Dobry Bóg zawsze trzyma swoją mocną błogosławiącą dłoń nad wami!”. Oboje
przerywają wołając: „Pod nami - drogi księże - pod nami!”
Życie złożyć w dobre dłonie Boga - czy dobrze nam się wiedzie czy źle, w zdrowiu czy w chorobie, czy dźwigamy krzyż, czy nie. „Stracić swoje życie” - to znaczy: całą
nadzieję złożyć w Panu, w życiu i w śmierci zaufać Bogu. Kto zrezygnuje z bycia więźniem własnych pomysłów i zabezpieczeń, kto całkowicie odda się Bogu – ten „znajdzie swoje życie”, odzyska
je.
Naukowiec i podróżnik generał Gorch Foch przed wyruszeniem w daleką podróż morską napisał do swej matki: „A gdybyś się dowiedziała, że nasz okręt zatonął i nikt się nie
uratował, nie płacz. Morze, w którym utonęło moje ciało, jest otwartą dłonią mojego Zbawiciela, z której nic mnie wyrwać nie może”.
Ale takie oddanie może łączyć się z krzyżem. Jezus tego nie przemilcza, nie łudzi nas, lecz mówi jasno, jednoznacznie: „Kto nie bierze swego krzyża i idzie za mną, nie
jest mnie godzien”.
Właśnie w zbawczym krzyżu Chrystusa łączą się obydwa aspekty: stracić życie i je odzyskać. W głębi naszej wiary doświadczamy, że krzyż złączony z Jezusem ofiaruje miłość,
szczęście, życie - jeżeli nie teraz to w wieczności.
Nie jest łatwo ten krzyż codzienności dźwigać. Ale w tym niesieniu krzyża nikt nie jest sam. Krzyż życia dźwiga ze mną nasz Pan. Austriacki poeta Franz Grillparzer napisał: „Na naszej drodze życia Bóg nie zdejmuje z nas ciężarów, ale wzmacnia nasze plecy.”
Ks. Jerzy Grześkowiak
Kult Serca Jezusa dzisiaj
Opinie o kulcie Serca Jezusa są podzielone.
Jedni widzą w nim znak słabości duchowej i dekadencji intelektualnej katolicyzmu w spotkaniu z procesem modernizacji, laicyzacji i liberalizmu czasów nowożytnych. Kościół dostrzegając oddalanie się od niego klas wykształconych, znalazł w tym kulcie środek zbliżenia się do słabo wykształconych mas. Krytycznie oceniane są w tym kulcie tendencje cierpiętnicze i nadmierna emocjonalność.
Inni natomiast oceniają ten kult pozytywnie widząc w nim udany sposób, w jaki katolicyzm potrafił włączyć się w procesy modernizacji przez „uwspółcześnienie symboliczno-pobożnościowe”. Akcentują przy tym przede wszystkim trzy aspekty:
- odwołanie się do „religii serca”, mającej swe korzenie w tradycji mistycznej;
- podkreślenie miłosierdzia Bożego w przeciwieństwie do „Boga gniewu i kary”;
- uwzględnienie antropologicznej prawdy o psycho-somatycznej jedności człowieka, jego głębi psychologicznej (podświadomość) i egzystencjalnej.
Jest jeszcze aspekt społeczno-polityczny tego kultu. W XIX wieku kult Serca Jezusa był zwłaszcza we Francji powiązany z kręgami występującymi przeciwko rewolucji francuskiej, a w związku z tym także w jakiś pośredni sposób przeciw proklamowanym prawom człowieka. Było słychać głosy domagające się ponownego wprowadzenia monarchii. W tym kulturowym i politycznym kontekście duchowość związana z kultem Serca Jezusa uchodziła za konserwatywną i anty-modernistyczną.
Od Soboru Watykańskiego II kult Serca Jezus na Zachodzie Europy stopniowo słabnie. Przyczynę widzieć można chyba w słusznym wyakcentowaniu Misterium Paschalnego Chrystusa, czyli w Krzyżu i Zmartwychwstaniu, a w jakimś sensie także całego życia Jezusa. W tym kontekście dzięki Biblii i teologii odkrywamy w odniesieniu do Chrystusa wiele obrazów. Nie proponuje się już zatem wiernym tylko jednego dominującego symbolicznego obrazu, jakim było Serce Jezusa, lecz pozostawia wolność w wyborze innych obrazów, byleby miały one odniesienie do centrum, którym jest Misterium Paschalne.
W odnowionej duchowości związanej z kultem Serca Jezusa, propagowanej zwłaszcza przez Zgromadzenie Księży Sercanów (założone przez Ojca Leona Dehon) akceptuje się elementy uczuciowe i emocjonalne, uznając to za rzecz pozytywną i naturalną, ponieważ człowiek ma nie tylko mózg i rozum, lecz także uczucia. Ta emocjonalność musi jednak być kontrolowana. Poza tym czyni się wszystko, by nie ulec niebezpieczeństwu kultywowania cierpienia i bólu z miłości do Chrystusa, oraz by Chrystus był przedstawiany zgodnie z tradycją biblijną, w której ten kult ma zakorzenienie. Kult Serca Jezusa jako realnego symbolu miłosierdzia Boga wobec ludzi musi w konsekwencji znaleźć wyraz w relacjach międzyludzkich, w praktycznej miłości na co dzień, czyli w „otwartości serca” i w „czynach serca”.
Podsumowując należy stwierdzić, że mimo, iż nabożeństwo do Serca Jezusa nie jest już w życiu Kościoła dominujące, to jednak jako „podziemny strumień” krzepi ono nadal życie duchowe wielu wiernych, animując zwłaszcza jego sferę afektywną i umacniając ich w służbie Bogu i bliźnim.
Zanikający od końca XX wieku na Zachodzie Europy kult Serca Jezusa otrzymał nowy impuls od Papieża Benedykta XVI w jego Orędziu na Światowy Dzień Młodzieży w 2011 roku. Apelował w nim do młodzieży całego świata o zwrócenie się z ufnością do Chrystusa z prośbą, by pomógł jej „zapuścić w Nim korzenie”, „na Nim się budować” i „umacniać się w wierze” (por. Kol 2,7). Według Benedykta XVI z otwartego na krzyżu serca Jezusa wypłynęło boskie życie.
Drodzy Przyjaciele, częstokroć lękamy się Krzyża, gdyż zdaje się być on zaprzeczeniem życia. W rzeczywistości jest jednak na odwrót! Jest on Bożym „tak” dla ludzkości, najwyższym wyrazem miłości i źródłem, z którego wypływa życie wieczne. W istocie to z serca Jezusa, przybitego do krzyża, zaczęło płynąć życie, na zawsze już dostępne dla tych, których oczy wzniesione są ku Ukrzyżowanemu.
Tak więc na Krzyżu Jezus przemienia nasze „serca z kamienia” w „serca z ciała”, podobne do Jego Serca. Daje nam swoją miłość i uzdalnia nas, by kochać mocą Jego miłości. Ze zmartwychwstałego Serca Jezusa wypływa źródło, z którego ma pić człowiek, by zaspokoić nienasycone pragnienie kochania i bycia kochanym. Właśnie na tym polega świętość, by zanurzyć się całkowicie w to źródło miłości, tryskające z Serca Jezusa. Idzie o realizację tego, co wyrażało motto błogosławionego kard. John Henry Newmana: „Serce mówi do serca” (Cor ad cor loquitur).
Logika Boga jest logiką serca. Serce Jezusa, włócznią przebite, to wymowny znak po wszystkie czasy. Bóg ma serce dla człowieka i dla całego stworzenia, a tym sercem jest Jezus Chrystus. „Serce” Zmartwychwstałego Pana bije dla wszystkich, jest otwarte dla każdego zawsze i wszędzie – tak jak na krzyżu. J. St. Pasierb wyrazi to słowami:
świat pękający z lamentem
zgniatanej karoserii
niebo czarne słońca obręcz czerwona
skrzepłe powietrze
zasłona rozdarta
szaty podzielone
ciało rozpięte
od ostatniego krzyku
ogłuchło niebo
a serce
Swego czasu przeprowadzono interesujący eksperyment z dziećmi urodzonymi wcześniej, niż przewidywał to biologiczny kalendarz. Gdy bicie serca matki podłączano do inkubatora, stwierdzano, że oddziałuje to bardzo pozytywnie na rozwój niemowląt. Współczesne chrześcijaństwo dla odrodzenia i umocnienia potrzebuje wyraźnego głosu bicia Serca Jezusa. Jego tętno daje się słyszeć w Ewangelii oraz w Eucharystii i innych sakramentach. Zimne, słabe, błądzące, grzeszne serca ludzkie mogą ogrzać się przy tętniącym miłością i miłosierdziem Sercu Chrystusa.
Jak człowiek współczesny rozumie bez komentarzy „mowę serca” („Prawdziwie widzi się tylko sercem” – A. Saint d‘Exupéry), tak zrozumie też – bez konieczności wgłębiania się w opasłe teologiczne tomy - istotę kultu serca Boga, niezależnie od formy, jaką ten kult przyjmuje. Najlepszą odpowiedzią na krytykę tego kultu ze strony „postępowych teologów” (że jest przestarzały, nie na czasie, jednostronny, ckliwy, przesadnie uczuciowy itp.) są słowa jednego z największych teologów XX wieku Karla Rahnera:
Moje życie jako kapłana i teologa będę mógł uznać za udane i spełnione, jeżeli potrafię choćby jednego człowieka pobudzić do tego, by w godzinie śmierci powiedział z zaufaniem: „Serce Jezusa, zmiłuj się nade mną!”.
A o samym kulcie Serca Jezusa pisał tak:
Dzisiaj trzeba stale na nowo podkreślać, że centrum świata i prawdy jest serce: płonące serce, serce, które było gotowe poddać się wszelkim próbom, które wycierpiało wszystkie ciosy losu, nie uciekło przed nimi w martwą znieczulicę, i nikt w swym palącym bólu już się do niego nie zbliży, bo ono zamiast umrzeć w miłości jest już martwe. Serce doskonałe to serce przebite, serce, z którego wszystko wypłynęło, serce które nie cofnęło się przed ryzykiem miłości i nie zamknęło się w sobie tylko dlatego, że jego miłość nie doczekała się odpowiedzi.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Panie, daj mi czujne serce, które nie da się od Ciebie odwieść żadną próżną myślą.
Daj mi serce odważne, które nie pozwoli się ściągnąć w dół przez żadne niegodne skłonności.
Daj mi serce proste, którego żaden fałszywy zamiar nie sprowadzi z prawej drogi.
Daj mi serce mocne, którego nie znieprawi ani nie złamie żadna przeciwność.
Daj mi serce wolne, które nie pozwoli się zniewolić przez żadna namiętność.
Św. Tomasz z Akwinu
Ostrzeżenie dla chrześcijańkiej Polski
"Dzieci nie należą już do rodziców",
czyli Hiszpania
pod panowaniem ideologów
z LGBT
Każdy, kto szuka przykładów potwierdzających, że za ruchem LGBT stoi nie tylko ideologia o cechach najzupełniej totalitarnych, ale też potężna władza – powinien zerknąć na Hiszpanię.
I nie chodzi tu o żadną "retorykę homofobiczną", czy wietrzenie spisków, a zwyczajne, smutne fakty, których codzienność na Półwyspie dostarcza nieustannie.
Ponad rok temu byłam świadkiem tygodniowego, medialnego linczu na historyku i dziennikarzu, który ośmielił się wypowiedzieć jedno, dawno już zapomniane zdanie w Hiszpanii: "Naturalna rodzina to związek mężczyzny i kobiety". Zdawało się, że ziemia zadrżała od tej herezji, a komisarze nowej hiszpańskiej inkwizycji rzucili się instalować tryby sądu kapturowego z zaciekłością nieznaną chyba nawet Torquemadzie. W każdym liberalno-lewicowym medium, czyli we wszystkich głównego nurtu, z obrzydzeniem odmieniano jego nazwisko przez wszystkie możliwe przypadki (najczęściej w wołaczu: „O! Homofob! I Faszysta!”).
Fernando Paz, bo o nim mowa, na swoje nieszczęście zdążył jeszcze wypowiedzieć zdanie, które było już na granicy paragrafu kodeksu karnego: „Gdybym miał homoseksualnego syna, rozważałbym pomoc dla niego, przecież są terapie”. Tego, co mógłby zaoferować własnemu synowi, już mu nie darowano w ramach tak dobrze znanej nam tolerancji. Grillowanie Fernando Paza na wolnym ogniu inkwizycyjnego stosu trwało chyba miesiąc ku przestrodze wszystkich, którzy ośmieliliby się powtórzyć za nim podobne herezje.
Przynajmniej cztery regiony autonomiczne Hiszpanii mają w swym prawie zapis przeciwko LGBT-fobii, który każe ścigać z urzędu osoby lub instytucje oferujące terapię dla zgłaszających się dobrowolnie osób homoseksualnych pragnących zmienić swoje życie. Przepisy te uznają realizację tych kursów za bardzo poważne wykroczenia, a wysokość zasądzanych kar wynosi od 20 000 do 120 000 euro. Chociaż, jak na razie, tylko w czterech regionach zakaz jest wyraźny i podlega sankcjom (Madryt, Walencja, Aragonia, Andaluzja), to inne regiony autonomiczne także są uprawnione do wszczęcia postępowania w ramach swoich kompetencji sanitarnych. Wszystko to oczywiście z troski o zdrowie publiczne, bo uznano, że sesje rozmów z homoseksualistami chętnymi do zmiany swoich praktyk powodują „stany lękowe, depresje i samobójstwa”.
Hiszpania stanowi wyjątkowe laboratorium hodowli nowego społeczeństwa i to już od najmłodszych lat. Gdy w styczniu tego roku pani minister edukacji Isabel Celaá na konferencji prasowej wydała komunikat: „Nie możemy w żaden sposób myśleć, że dzieci należą do rodziców” na sali konferencyjnej podniósł się szum i niedowierzanie. Rzecz dotyczyła inicjatywy konserwatywnej partii VOX, aby pozostawić rodzicom możliwość odmowy uczestniczenia ich dziecka w edukacji seksualnej (tzw. „pin parental”). Jak doprecyzowała, jednak minister do spraw równości płci Irene Montero: „Dzieci maczystowskich ojców i matek mają takie samo prawo, jak reszta dzieci do edukacji w zakresie wolności, feminizmu i równości”. Poza tym, jak dodała dobitnie: „Dzieci homofobicznych matek i ojców muszą wiedzieć, że mogą kochać, kogo chcą, jak chcą i kiedy chcą, ponieważ edukacja w duchu równości jest jednym z filarów demokracji i tego rządu”.
Dlatego też nie tylko dzieci w szkołach publicznych, ale też społecznych (tzw. concertadas) poddawane są specyficznej „obróbce” ideologicznej, która nie stroni także od praktyk i warsztatów najzupełniej perwersyjnych (techniki masturbacji, nauka wzajemnych pieszczot). Juan Carlos Corvera, prezes sieci szkół stowarzyszonych wokół fundacji rodzin chrześcijańskich „Educatio Servanda”, wyjaśnia:
„Ustawodawstwo przyznało swobodny dostęp kolektywu LGBT do szkół, aby mogli oni prowadzić rozmowy promujące praktyki homoseksualne. Mogą też opracowywać programy nauczania w zakresie przedmiotu „gender”. Zachęcają nieletnich uczniów do denuncjowania rodziców, jeśli ci popełniają przestępstwa homofobiczne, a nawet oferują nieodwracalne leczenie hormonalne i to bez wiedzy rodziców lub przy ich zdecydowanym sprzeciwie. Oczywiście rodzice, opiekunowie lub ośrodki, które sprzeciwiają się takiej działalności kolektywu LGBT lub krytykują ideologię gender publicznie lub prywatnie mogą podlegać sankcjom i grzywnie w wysokości od 200 do 45 000 euro tak jak to było w przypadku kary nałożonej na Carlosa Martíneza, dyrektora szkoły Jana Pawła II za krytykowanie ideologii gender w okólniku skierowanym do rodziców”.
Fernando Paz był jedną z wielu ofiar bezlitosnych ataków ze strony ideologów i mediów subwencjonowanych przez ośrodki władzy socjalistyczno-komunistycznego rządu Sancheza. Poprosiłam go dziś o komentarz w tej sprawie: „Oni zawsze postępują tak samo, czyli ukazują się jako ofiary. Nasza epoka już nie chce bohaterów, ale promuje ofiary. Wystarczy spojrzeć, co robią w Zachodniej Europie: „ofiary” przekształciły się w prawdziwych tyranów. Polacy: NIE POZWÓLCIE, aby u Was stało się to samo. Jeszcze macie czas…”.
Małgorzata Wołczyk
Źródło: DoRzeczy.pl
Medytacja na niedzielę 14.06.2020
Orzeł i kura
„Dążcie do tego, co w górze, nie do tego, co na ziemi” (Kol 3,2)
Pewien człowiek znalazł w lesie młodego orła. Zabrał go do domu i wsadził do kurnika razem z kurami. I dawał mu do jedzenia karmę dla kur, chociaż to był orzeł, król ptaków.
Po pięciu latach odwiedził go dawny przyjaciel i przy zwiedzaniu jego gospodarstwa zdziwiony rzekł: „Ten ptak tam to nie kura, lecz orzeł”. - „Tak jest, zgadza się – odparł właściciel. Ale ja wychowałem go na kurę. Już nie jest orłem, jest kurą”.
- „Nie – rzekł ten drugi. - On jest zawsze orłem, bo ma serce orła i ono będzie mu kazało opuścić stado i pofrunąć hen wysoko i daleko”.
- „Nie, nie - odparł właściciel - on już stał się prawdziwą kurą i nigdy nie będzie szybował jak orzeł”.
Obaj postanowili zatem zrobić eksperyment. Znawca ptaków wziął orla, podniósł go w górę i powiedział głośno zaklinając orła: „Jesteś orłem, należysz do nieba, a nie do ziemi, rozpostrzyj swoje skrzydła i leć!”
Orzeł obejrzał się do tyłu, spostrzegł, jak kury szukały i dziobały ziarna na ziemi, zeskoczył do nich i zbierał ziarna jak one.
Znawca ptaków nie dał za wygraną. Następnego dnia wszedł z orłem na dach domu, podniósł orła i rzekł: „Orle - bo jesteś orłem - rozpostrzyj swe skrzydła i wznieś się w górę”. Ale orzeł znowu spojrzał na stado kur w podwórzu, zeskoczył do nich i włączył się w stado. Na to właściciel: „Mówiłem przecież. On zostanie na zawsze kurą”.
„Nie - odparł przyjaciel - on jest orłem i ma nadal serce orła. Spróbujmy raz jeszcze, już ostatni”.
Następnego ranka poszli za miasto i wspięli się na wzgórze. Przyjaciel znowu podniósł orła w górę i powiedział: „Orle, ty jesteś orłem, należysz do sfer niebieskich, nie do ziemi. Rozłóż swoje skrzydła i leć!”
Orzeł zadrżał, ale nie odleciał. Wtedy ekspert od ptaków skierował orła i jego wzrok ku słońcu. I nagle… orzeł zatrzepotał potężnymi skrzydłami, z krzykiem wzniósł się w górę, poszybował w niebiańskie przestworza i już nie wrócił.
Ta historia jest przypowieścią o naszej chrześcijańskiej egzystencji.
Czy nie żyjemy na ogół jak kury? Zamknięte w kurniku lub na wybiegu za ogrodzeniem. Obydwoma nogami twardo na ziemi - na gruncie tego zsekularyzowanego, bezbożnego świata! Zajęci szukaniem ziaren przyjemności, pieniądza, sukcesu, uznania. Składamy jajka doczesnego sukcesu i gdaczemy o tym dookoła, rozkoszujemy się ponad miarę zmysłowymi uciechami. Zachowujemy się jak kura, zadowoleni z prymitywnej egzystencji w kurniku i na farmie świata widzianego w sposób ograniczony z perspektywy kury.
Żyjemy jak kury, a jesteśmy orłami – odrodzeni mocą Ducha Bożego w wodzie chrztu, zmartwychwstali z Chrystusem i w Chrystusie - jako „nowy człowiek”.
Jezus jest naszym światłem i słońcem.
Jesteśmy orłami, należymy do Nieba, nie tylko do ziemi.
Mamy zdolność latania wysoko, by sięgnąć Nieba.
Mamy serce orła, które czuje w sobie tęsknotę za Bogiem.
Mamy oczy orła - świat widzimy oczami wiary – czyli z
perspektywy Nieba.
Bądźmy orłami, nie kurami!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Impuls na święto Bożego Ciała 2020
Eucharystia w moim życiu
Ty jeden — Sakramencie, świetlna równowaga, Uciszasz ciemną trwogę rozdartej miłości.
Ty jeden — Sakramencie — manometr, co zbawia
Serca, których upada tysiąc na godzinę
Federico Garcia Lorca
Początki mojej „eucharystycznej przygody”, czyli wrastania w „Pamiątkę Pana”, której piętno widoczne jest na całym moim życiu, sięgają dziecięcych lat. Zafascynowanie Mszą św. wszczepili mi kochani Rodzice i zakochany w liturgii i Eucharystii, dobry, wspaniały, święty w moich oczach, duszpasterz ks. prałat Albin Jakubczak (Krobia, archidiecezja poznańska). W każdą niedzielę Rodzice zabierali mnie ze sobą – pieszo lub rowerem - w trzykilometrową drogę na Mszę św. do parafialnego kościoła. Tam całym sobą chłonąłem klimat i bogactwo przeogromnej - jak dla małego dziecka – świątyni: tajemniczość odgrodzonego balaskami od reszty kościoła głównego ołtarza i czerwonej lampki przed tabernakulum, piękno obrazów i rzeźb w bocznych ołtarzach i barwnych fresków na sklepieniu głównej nawy, pastelowy połysk marmurowych stiuków, zapach kadzidła, potęgę brzmienia organów, dźwięk dzwonów z wieży i ministranckich dzwonków. Zachodziłem w głowę, jak ksiądz głoszący kazanie dostał się na wyniosłą ambonę (bo wejście było z bocznej nawy, czego nie widziałem), zazdrościłem ministrantom ich stroju i możliwości bycia tak blisko ołtarza i księdza, no i oczywiście dumnie wrzucałem na tacę ofiarę. Uważnie też spoglądałem od czasu do czasu na mamę i tatę, na ich skupione twarze i splecione do modlitwy spracowane dłonie, próbując im towarzyszyć – zapewne fałszując – w śpiewie uroczystych pieśni i próbowałem odpowiadać wraz z nimi, ale jeszcze nieudolnie, Et cum spiritu tuo, Habemus ad Dominum i Amen – nie mając pojęcia, co te komiczne słowa znaczą.
A potem, gdy na dźwięk ministranckich dzwonków wszyscy padali na kolana i zapadała głęboka i przejmująca cisza, mój wzrok wędrował za ich oczami wzniesionymi ku ołtarzowi i zawieszonymi na trzymanym wysoko nad głową księdza okrągłym, białym kawałku chleba; w nim – jak mówiła mi mama – obecny jest naprawdę Pan Jezus, Syn Boży, którego Bóg posłał na świat, i który mówił ludziom bardzo dużo i pięknie o miłosiernym Bogu Ojcu, uzdrawiał chorych i przebaczał grzesznikom, który tak ukochał ludzi, że z miłości dla nich musiał umrzeć na strasznym drzewie krzyża, ale potem Jego Ojciec wskrzesił go do życia i On zmartwychwstał.
Nieco później rodzice podążali wraz z tylu innymi do ołtarza. Klękali przy zaścielonych białym obrusem balaskach i otrzymywali do ust „biały opłatek” – Ciało Pana Jezusa. Tato i mama tłumaczyli mi później w domu, że ten Boży Chleb daje im siłę na codzienne trudy i zapewnia życie wieczne po śmierci. Całą swoja dziecięcą istotą czułem, że w kościele i na ołtarzu dzieją się sprawy niezwykłe, wielkie i święte, dla nikogo chyba niepojęte, może jedynie dla naszego dobrego, mądrego, gorliwego wspomnianego już proboszcza, którego bardzo lubiłem i podziwiałem także z tej racji, że ponad dwa lata spędził za kratami więzienia we Wronkach. Aresztowano go i skazano wraz z kilkoro młodymi ludźmi z parafii i okolicy „za wrogą działalność przeciw socjalistycznej władzy ludowej”. Bardzo nam go wtedy brakowało.
I tak w mojej duszy i w sercu ugruntowywało się przekonanie, że Msza św. musi być czymś niezwykle ważnym w życiu moich rodziców i wszystkich parafian, skoro co niedzielę tak się wszyscy tłumnie w kościele gromadzą i nic nie jest w stanie ich przed tym powstrzymać - ani zmęczenie, ani zła pogoda: lejący deszcz, szalejąca śnieżyca czy siarczysty mróz. Dziś – z własnego już doświadczenia – wiem dobrze, co ich „gnało” do kościoła, do ołtarza, do Jezusa Chrystusa: to wyrosła z prostej a głębokiej wiary świadomość, że niedzielna Msza św. – eucharystyczna uczta z Chrystusem – jest odpoczynkiem u Boga i z Bogiem – „odpoczynkiem przy Źródle”.
Eucharystyczne ziarno rzucane z miłością na glebę mojej duszy i serca kiełkowało, zakorzeniało się, i powoli, ale systematycznie wzrastało - przez służbę jako ministrant, przyjęcie Pierwszej Komunii świętej, częste uczestnictwo w Eucharystii w internacie gimnazjalnym i codzienne w czasie studiów teologicznych w Seminarium (Poznań), gdy coraz głębiej poznawałem istotę i doniosłość tej Tajemnicy. W końcu w dniach święceń kapłańskich i prymicyjnej Mszy św. wyrosło na mocne, piękne, dorodne, owocodajne „eucharystyczne drzewo życia”, a z którego życiodajnych soków i owoców oraz dających cień i wytchnienie konarów i liści czerpię do dziś.
Od tamtego czasu upłynęło pół wieku. Pięćdziesiąt sześć lat kapłaństwa oraz pracy duszpasterskiej i naukowej to szczególny dar Boga. Zatem z ogromną wdzięcznością wobec Boga i ludzi, którzy stali i stoją na mojej drodze życia i ze szczerą pokorą spoglądam wstecz… I widzę, że fundamentem, główną osią i zwornikiem mojej kapłańskiej posługi oraz działalności dydaktycznej i publicystycznej była zawsze Eucharystia. Właściwie nie mogło być inaczej, bo ten Dar Pana jest przecież, jak cała liturgia, „szczytem i źródłem” życia i misji Kościoła i każdego chrześcijanina – jak to trafnie sformułował Sobór Watykański II (Konstytucja o Kościele nr 11). W Eucharystii Chrystus jest „obecny” pośród nas w sakramentalny sposób, mocą Ducha działającego w „uobecniającej pamięci” (memoria, anamnesis) jako Ten, który na krzyżu oddaje się Bogu i ludziom, stając się „chlebem dla życia świata”. Wszystkie akty kapłańskiej służby w jej najprzeróżniejszych przejawach i formach są jakby „przełożeniem” i „przetłumaczeniem” na codzienny język życia tego fundamentalnego doświadczenia – miłości Jezusa i więzi z Nim, w Jego pro-egzystencji – w Jego „życiu dla…”
„Było to przed świętem Paschy. Jezus wiedząc, że nadeszła Jego godzina przejścia z tego świata do Ojca, umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował” (J 13,1).
Chrystusowa miłość „do końca” to miłość aż do całkowitego daru z siebie w Wieczerniku i na Golgocie, uwieczniona w Zmartwychwstaniu, a dostępna dla na dziś sakramentalnie w każdej Eucharystycznej Ofierze. Doświadczenie i przeżycie tej Ekstremalnej Miłości w konsekwencji zobowiązuje i prowadzi do miłowania aż „do końca”: miłowania Boga i człowieka, każdego człowieka. Bo skoro Jezus Chrystus stał się Chlebem – że powtórzę za świętym Bratem Albertem Chmielowskim – i my bądźmy chlebem: „Skąpy jest ten, kto nie jest jak On. Dawajmy siebie samych. Powinno się być dobrym - jak chleb. Powinno się być jak chleb, który dla wszystkich leży na stole, z którego każdy może kęs dla siebie ukroić i nakarmić się, jeżeli jest głodny”. Jedynie taka miłość: w rodzinie, w parafii, w lokalnej wspólnocie, we wspólnotach kapłańskich i zakonnych, w grupach modlitewnych i ewangelizacyjnych, w środowiskach nauki i pracy, w całej naszej Ojczyźnie – będzie zdolna w mocy Ducha Świętego stale odnawiać oblicze „tej ziemi” i „tego Polskiego Narodu”!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Homoherezja w natarciu.
Niemcy, Włosi i Austriacy chcą przekonać Watykan do zmiany Katechizmu
Homoherezja przybiera na sile. W ostatnich tygodniach doszło do trzech ważnych wydarzeń, które, można rzec, popchnęły front tęczowej rewolucji w Kościele o krok do przodu. W Austrii i we Włoszech, pod auspicjami biskupów, pojawiły się dwie publikacje promujące „nowe podejście” do homoseksualizmu. Z kolei w Niemczech kierownictwo Episkopatu wyłożyło karty na stół i przyznało, że chce, aby homoherezję zaakceptował cały Kościół katolicki.
Austria - Na drodze do błogosławienia homozwiązków
Pod koniec maja b.r. ukazała się książka dwóch profesorów Katolickiego Prywatnego Uniwersytetu w Linz. Praca zachęca do zmiany nauczania Kościoła, w tym do modyfikacji Katechizmu, a dzięki temu do wprowadzenia formalnych błogosławieństw związków homoseksualnych. Książka nosi niepozostawiający żądnych wątpliwości tytuł „Błogosławienie związków jednopłciowych” (niem. Benediktion von gleichgeschlechtlichen Partnerschaften). Jej głównym autorem jest członek Zakonu Niemieckiego (Krzyżacy) o. Ewald Volgger, profesor liturgiki, w przeszłości rektor Prywatnego Katolickiego Uniwersytetu w Linzu. Volgger to również członek Komisji Liturgicznej przy Konferencji Episkopatu Austrii. Współautorem pracy jest Florian Wegscheider, 31-letni profesor-asystent w Instytucie Liturgiki i Teologii Sakramentalnej w Linzu.
Praca nie jest inicjatywą własną autorów. Jej idea wyszła od arcybiskupa Salzburga, Franza Lacknera. W 2015 roku jako przewodniczący Komisji Liturgicznej przy Episkopacie poprosił on o opracowanie książki, która omówiłaby wyczerpująco zagadnienie błogosławienia par homoseksualnych. Lackner zdecydował o powołaniu w ramach Komisji specjalnej grupy roboczej. Oprócz teologów w jej skład weszli też tak zwani tęczowi duszpasterze, czyli księża i świeccy zajmujący się w parafiach Austrii „duszpasterstwem” środowisk LGBT. Grupa robocza w ciągu minionych lat odbyła szereg spotkań; to właśnie ich owocem jest wydana teraz książka, zawierająca przede wszystkim artykuły uczestników prac.
O właściwych celach publikacji sam o. Ewald Volgger OT mówił w rozmowie z gazetą diecezjalną Linzu „KirchenZeitung”. Podkreślił, że intencją jest wprowadzenie w Kościele stricte formalnego obrzędu błogosławieństwa. Właśnie dlatego w tytule książki użyto słowa Benediktion, a nie Segen, by dać jasno do zrozumienia, że nie chodzi o nieformalne „pobłogosławienie”, ale o udzielenie bardzo uroczystego błogosławieństwa z mocą autorytetu Kościoła.
Zakonnik tłumaczy, że Komisja Liturgiczna Episkopatu zajęła się kwestią homoseksualizmu, bo nauczanie Kościoła katolickiego jest w społeczeństwie coraz gorzej odbierane, a współczesna teologia moralna opowiadać ma się za „nowym spojrzeniem” na ocenę aktów pomiędzy osobami tej samej płci. Stąd, stwierdził Volgger, czas pomyśleć o wprowadzeniu dla nich formalnych błogosławieństw.
Jak podkreślił, takie rytuały muszą być osadzone na twardym gruncie nauczania katolickiego, stąd bezwzględnie konieczna będzie zmiana Katechizmu.
Duchowny podkreślił, że rewolucja „w praktyce” już nastąpiła. – Tęczowe duszpasterstwo, duszpasterki i duszpasterze, którzy towarzyszą parom jednopłciowym, robią to w praktyce już od dawna. Co roku organizuje się na przykład błogosławieństwo na Walentynki, udzielane także parom jednopłciowym – powiedział.
Rzeczywiście, w Austrii to już w wielu parafiach norma akceptowana przez większość biskupów. Sama „KirchenZeitung” już w 2018 roku reklamowała takie praktyki jako „specjalną ofertę błogosławieństwa dla zakochanych”, z której „skorzystać mogą też pary gejowskie i lesbijskie”.
Volgger wyjaśnił, że błogosławieństwo nie jest wprawdzie sakramentem, stąd nie ma mowy o równości związków jednopłciowych z małżeństwem. Jest jednak, mimo wszystko, urzędową ceremonią, formalnym znakiem ze strony Kościoła. – Tak jak małżeństwo między mężczyzną i kobietą jest znakiem stwórczej miłości Boga, tak związek jednopłciowy jest obrazem troski Boga o ludzi. Gdy partnerzy i partnerki żyją wiernie darem wzajemnej miłości i są kształtowani takimi darami duchowymi Boga jak dobro, troska, cierpliwość, pojednanie i tak dalej, to ich związek staje się obrazem dobroci i troskliwości Boga względem ludzi – podkreślił.
Teoria Volggera ma pełne wsparcie w Konferencji Episkopatu Austrii, nie tylko abp. Lacknera. Gorliwym zwolennikiem doceniania „wartości” obecnych w związkach homoseksualnych jest między innymi wieloletni przewodniczący tegoż Episkopatu, arcybiskup Wiednia kardynał Christoph Schönborn. Używając niemal tych samych słów, co teraz Volgger, mówił o parach jednopłciowych na przykład w 2015 roku, na marginesie Synodu o Rodzinie. Zabiegał również o to, by w adhortacji apostolskiej Amoris laetitia papieża Franciszka znalazły się słowa wsparcia wobec homoseksualistów; plan ten nie został wówczas w pełni zrealizowany.
Schönborn prowadzi jednak politykę faktów dokonanych. Niedawno w materiale stacji telewizyjnej ORF ukazano katedrę św. Szczepana we Wiedniu; w nagraniu homoseksualna para dziękowała proboszczowi za udzielenie błogosławieństwa. Jest niewyobrażalne, by stało się to bez wiedzy kard. Schönborna; purpurat zresztą w tej samej świątyni regularnie urządza homoseksualne imprezy; w ramach walki z AIDS sprowadza do świątyni aktywistów LGBT, w tym Gery Keszlera czy Thomasa Neuwirtha, znanego szerzej jako Conchita Wurst.
Włochy - Arcybiskup Bolonii popiera tęczowe duszpasterstwo
Podobne działania, choć nieco mniej „odważne”, podejmowane są we Włoszech. W Italii wyszła niedawno książka pt. „Kościół i homoseksualizm. Dochodzenie w świetle magisterium papieża Franciszka” (wł. Chiesa e omosessualità. Un’inchiesta alla luce dela magistero di papa Francesco). Jej autorem jest Luciano Moia, redaktor dziennika „L’Avennire”, wydawanego przez Konferencję Episkopatu Włoch. Pozycję opublikowało kościelne wydawnictwo San Paolo. Jest w istocie zbiorem rozmów, jakie Moia przeprowadził z duchownymi oraz z „katolikami LGBT”.
Książkę otwiera wywiad z arcybiskupem Bolonii, Matteo Zuppim, kardynałem od 2019 roku.
- „Gdy społeczność zacznie patrzeć na ludzi tak, jak patrzy na nich Bóg, to wówczas homoseksualiści – jak i wszyscy inni – będą czuć się naturalną częścią wspólnoty kościelnej – mówił kardynał. – Papież, a wraz z nim Kościół, nie jest zainteresowany wzywaniem ludzi do posłuszeństwa zewnętrznym zasadom. Interesuje się tym, jak pomóc ludziom wypełniać wolę Boga; a to oznacza nawiązanie osobistej relacji z Bogiem i słuchanie Jego słowa, adekwatnego do życia danego człowieka.”.
- Nie musimy relatywizować prawa, ale trzeba odnosić je do konkretnej osoby, z jej własną specyfiką – stwierdził Zuppi.
Kardynał podkreślił też, że Kościół nie może z radością witać „grzechu wyrażanego w akcie” homoseksualnym. Stwierdził jednak, że orientacji seksualnej „nikt sobie nie wybiera” i nie można „odseparować jej od tożsamości człowieka”. Stąd musimy akceptować człowieka razem z jego „orientacją seksualną”.
W przeszłości kard. Zuppi napisał przedmowę do książki pt. „Budując most: Jak Kościół katolicki i społeczność LGBT mogą nawiązać relację opartą na szacunku, współczuciu i wrażliwości” (ang. Building a Bridge: How the Catholic Church and the LGBT Community Can Enter Into a Relationschip of Respect, Compassion, and Sensitivity) autorstwa o. Jamesa Martina SJ, czołowego amerykańskiego promotora „nowego podejścia” do homoseksualizmu. Gdy Zuppi otrzymał nominację kardynalską, o. Martin pogratulował mu na Twitterze, nazywając go „wielkim zwolennikiem katolików LGBT”. Zuppi poświęcił też wiele uwagi homoseksualizmowi podczas Synodu Młodych w 2018 roku, proponując szerokie tworzenie tęczowych duszpasterstw.
Niemcy - Homoagenda w Kościele powszechnym
Najostrzej sprawę homoseksualnej rewolucji stawiają Niemcy. W ramach Drogi Synodalnej, procesu „reform” w Kościele rozpoczętego w grudniu 2019 roku, biskupi i świeccy zza Odry chcą gruntownie przemodelować katolicką moralność seksualną. Kluczowym elementem jest wypracowanie nowej, pozytywnej oceny aktów homoseksualnych (a także antykoncepcji, masturbacji czy stosunków przedmałżeńskich). Przygotowaniem tej rewolucji zajmuje się specjalna grupa, stanowiąca jedno z czterech forów Drogi Synodalnej. Do jego głównych celów należy to samo, co w przypadku Austrii: wprowadzenie w Kościele formalnych błogosławieństw dla homoseksualistów. Kierownictwo Episkopatu dąży do tego od dawna. Co więcej, Niemcy chcą, aby te zmiany wprowadzone zostały nie tylko w ich kraju, ale także w Kościele powszechnym.
Mówił o tym niedawno obecny przewodniczący Episkopatu, limburski biskup Georg Bätzing. Jak stwierdził w jednym z wywiadów, to, co zostanie wypracowane na Drodze Synodalnej, powinno trafić następnie do Rzymu i stać się przedmiotem obrad specjalnego Synodu Biskupów. Bp Bätzing ma nadzieję, że papież Franciszek zwoła do Rzymu takie zgromadzenie, które pozytywnie oceni niemieckie propozycje „reform”. Hierarcha wyznał, że jednym z elementów do dyskusji w Watykanie ma być właśnie błogosławienie par jednopłciowych. Do tego, oczywiście, potrzebna jest zmiana w Katechizmie.
Co ciekawe, w Episkopacie Niemiec doszło niedawno do pewnego wyłomu. Otóż forum Drogi Synodalnej poświęcone zmianom w moralności seksualnej opuścił koloński biskup pomocniczy, Dominikus Schwaderlapp. Hierarcha powiedział prasie, że chociaż w gremium panuje pełna wysoka kultura wypowiedzi i dyskusja prowadzona z uwzględnieniem wszystkich stanowisk, to przytłaczająca większość jego członków opowiada się za tak głębokimi zmianami, że on nie jest w stanie dalej uczestniczyć w pracach. Schwaderlapp powiedział, że całkowite przemodelowanie moralności seksualnej uważa za niemożliwe.
Postępowanie bp. Schwaderlappa skrytykowała w ostrym tonie Birgit Mock, szefowa skrajnej feministycznej organizacji „katolickiej” KDFB, współkierująca pracami forum Drogi Synodalnej o seksualności. Jak stwierdziła w rozmowie z „Aachener Zeitung”, dziwi ją, że biskupowi nie podoba się fakt podważania całej katolickiej moralności seksualnej, bo przecież to właśnie jest właściwym celem forum. – Trzeba zastanowić się nad możliwością dalszego rozwoju kościelnego stanowiska względem seksualności, a zwłaszcza homoseksualizmu – zaznaczyła Mock.
Koloński biskup uważa tymczasem, że należy trzymać się nauczania Kościoła, zgodnie z którym zasadniczym celem seksualności jest prokreacja. Tymczasem w ocenie promotorów zmiany tego modelu, stanowi ona tylko jeden z kilku równoważnych elementów seksualności; stąd relacja seksualna, która jest zamknięta na prokreację (homoseksualna czy wykorzystująca antykoncepcje) również zasługuje na pozytywną ocenę moralną, jeżeli tylko zawiera inne z elementów uznawanych za główne, jak na przykład umacnianie wzajemnej relacji czy rozwój własnej tożsamości.
Ta idea jest jednym z kamieni węgielnych Drogi Synodalnej. Jej właściwym ojcem jest ks. prof. Eberhard Schockenhoff, teolog moralny z Fryburga. Uczony ten cieszy się niezwykłym uznaniem ze strony niemieckich biskupów; z wielką estymą mówił o jego poglądach między innymi były przewodniczący Episkopatu, kardynał Reinhard Marx.
Czy Watykan zatrzyma homoherezję?
Próby przeforsowania „nowego podejścia” do homoseksualizmu byłyby niezwykle trudne bez adhortacji apostolskiej Amoris laetitia papieża Franciszka. Dokument o samych homoseksualistach nie mówi wprawdzie nic nowego; upomina się jedynie o otaczanie ich szacunkiem, co dobrze koresponduje z nauczaniem Katechizmu. W ocenie wielu krytyków, tekst relatywizuje jednak nauczanie Kościoła o istnieniu czynów złych samych w sobie i sugeruje, że wierzący nie muszą dokładać wszelkich starań, by podporządkowywać się obiektywnym normom prawa Bożego, ale biorąc pod uwagę aktualną sytuację w swoim życiu mogą pewne elementy tego nauczania ignorować.
Pierwszym tego efektem było dopuszczenie w wielu diecezjach Kościoła rozwodników w nowych związkach do Komunii świętej, drugim, już tylko w Niemczech, udzielanie Komunii protestantom. Czy na gruncie Amoris laetitia progresistom uda się teraz doprowadzić do zmian w Katechizmie lub przynajmniej zrelatywizować nauczanie Kościoła na temat homoseksualizmu?
Póki co można powiedzieć jedynie tyle, że Stolica Apostolska nie wyciąga żadnych konsekwencji wobec licznych duchownych głoszących homoherezję i – co najmniej – daje im nadzieję na osiągnięcie sukcesu.
Paweł Chmielewski
Za portalem PCh24 (4.06. 2020)
Medytacja na Święta Zesłania Ducha Świętego 2020
Piękno i urok początku
Każdy poranek to nowość, światło, życie, nadzieja, urokliwość i tajemnica. Wraz ze wschodzącym słońcem „wstaje” dzień. To dzień w zaczątku. Jego treści są jeszcze utajone, spoczywają w głębi. Nie wszystko jest ustalone, zaprogramowane i oczywiste, a możliwości wiele.
Hermann Hesse pisze o czarodziejskim elemencie skrytym w każdym początku: „W każdym początku tkwi jakiś czar, który nas strzeże i pomaga nam żyć” („Und im jeden Anfang wohnt ein Zauber inne, der uns beschützt und der uns hilft zu leben”).
W przełożeniu na język prozy znaczy to: Jeżeli później – po początku - pośród ciężarów utrudzenia, przykrych niespodzianek, rozczarowania i załamania nie wiesz, co dalej?... jeżeli twoja dobra wola osłabła i sięga granic, a Twoje dobre zamiary spełzły na niczym lub zaowocowały odmiennym skutkiem, to pomyśl o urokach początku. Wtedy zajaśnieje światło, rozbłyśnie nadzieja, zyskasz nowe, nieprzeczuwalne siły. Życie to potwierdza na wielu obszarach.
Znudzone, beznamiętne, zgorzkniałe, na pół-obumarłe małżeństwa, są do uratowania i uleczenia, jeżeli oboje partnerzy ożywią w sobie „pamięć początku” – powrócą do fascynacji zakochania się i wszystkich związanych z tym romantycznym okresem fenomenów – czekania, tęsknoty, listów, pocałunków, gestów miłości. Podobnie na drodze „stawania się człowiekiem” bylibyśmy o wiele dalej i bardziej dojrzali, gdybyśmy tzw. „dziecka w nas” nie zaniedbali, nie zapomnieli, nie wypchnęli z naszego życia, nie „uśmiercili”.
Kościół ma też swój początek, „swój poranek”, w którym nie wiedział jeszcze nic o ambicjach i sporach, o administracji i władzy, o własności i finansach, o tytułach, biskupach, księżach, kardynałach, prałatach, pałacach, kolorowych szatach i wynoszących ich ponad ludzi mitrach. Wtedy nie był jeszcze zbrukany rozbiciem na różne wyznania ani letniością lub zimną obojętnością swoich członków. Tą pierwszą godziną Kościoła jest Zesłanie Ducha Świętego. „Poranek Kościoła” – świeży, czysty, lśniący, pełen pierwotnej energii – jak ogień i wiatr…
Pierwszą godzinę Kościoła cechuje „bycie razem” – jedność. Wszyscy zgromadzili się w jednym miejscu i, choć tak różni, stanowili „jedno ciało i jedną duszę”: rybacy, rolnicy, rzemieślnicy, celnicy, mężczyźni i kobiety. Po śmierci Jezusa szukali Jego bliskości, tęsknili za Nim. Szukali też siebie nawzajem, nie dlatego, że czuli do siebie sympatię, albo że potrzebowali „ciepła” wspólnoty – jak owce bliskości stada. Stało za tym przede wszystkim życzenie Jezusa: Wy jesteście moim ciałem! Modlił się za nich tak żarliwie w dniu pożegnania w Wieczerniku, tuż przed śmiercią: „Ojcze, spraw, aby byli jedno, jak Ty we Mnie, a ja w Tobie”.
Z Ciała Jezusa nie należy się wyłączać, nie jest dobrze kroczyć własnymi drogami, bo w ten sposób rani się to Ciało i deformuje obecność Chrystusa w świecie. Stąd mandat Pana wszystkich zobowiązujący: W miłości szukać bliskości i więzi z wszystkimi, którzy słuchają Jego głosu i pełnią Jego wolę, a właściwie z wszystkimi ludźmi, ponieważ On powiedział: „Idźcie na cały świat i głoście Dobrą Nowinę wszelkiemu stworzeniu!
W pierwszej godzinie Kościoła pośrodku wszystkich zebranych jest Maryja. Ona jest jakby dla nich ich pełnym światła centrum. A dokładniej ujmując sprawę, wszystko zaczęło się z Nią i przez Nią, poprzez Jej czujność i wsłuchiwanie się, Jej posłuszeństwo, Jej „tak” – „Niech mi się stanie według Twego Słowa”. Maryja była pierwszym człowiekiem, w którym zamieszkał Bóg. Zanim jeszcze ktokolwiek należał do Kościoła, Ona już była Kościołem - przez jakiś czas była nim sama, jedyna.
A więc: istoty Kościoła i Jego środka szukać nie w książkach, instytucjach, posiedzeniach, gremiach i radach, lecz w ludziach odważnych, zafascynowanych i przenikniętych Bogiem, pokornych i cichych, w ludziach modlitwy i medytacji, w tych, którzy dla Boga czynią miejsce w swoim życiu, w myśleniu, w działaniu, w sumieniu. Nam wszystkim trzeba iść ku temu żarzącemu się miłością centrum Kościoła – ku Maryi. Bo „Przez Maryję do Jezusa”. Albo dokładniej: Z Maryją do Jezusa!
Pierwsza godzina Kościoła to jakby energetyczna przestrzeń Bożego Ducha, to porywające, rozgrzewające i przemieniające działanie Ducha Świętego – Ducha Ojca i Syna. Pierwsi uczniowie Jezusa nie zaczynali powierzonego im dzieła z jakimiś wielkimi ideami, z nadludzkim wysiłkiem, z genialnymi planami. Nie, po prostu działali według poruszeń serca, od przypadku do przypadku idąc za impulsami „z góry” – za natchnieniami Ducha Bożego. Stopniowo coraz bardziej postrzegali i rozumieli, że to Bóg kierował ich każdym krokiem. Niektórzy ponieśli śmierć męczeńską dla tej wiary, dla swoich przekonań i dokonanych dzieł. Żaden nie zdezerterował, nie szukał szczęścia gdzie indziej. To dla nas sygnał: Nie wielkie koncepty, wizje, plany, gotowe recepty są najważniejsze, lecz przede wszystkim silna wiara i zaufanie, modlitwa i wielbienie Boga, oraz miłość do każdego człowieka. A zatem: przyjąć jako pewnik, że ON jest pośród nas obecny. I słuchać, słuchać, słuchać! A potem czynić to, co i jak czyniłby Jezus!
Istotna sprawa – we wszystkim – to: „rozpocząć”. To nie takie łatwe - zacząć raz jeszcze, jeżeli zaczynało się już tysiące razy. Ale jako chrześcijanie możemy wiersz H. Hesse nieco zmodyfikować: „… i w każdym początku ukryty jest Duch Święty, który nas strzeże i pomaga żyć.”
Nowy początek! Zacząć na nowo – naprawdę zacząć – to żadna magia i czary. To dzieło Świętego Ducha Bożego!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Ks. Profesor Wacław Hryniewicz
odszedł do Domu Ojca
We wtorek 26 maja 2020 r. odszedł do Boga wieku 83 lat ks. prof. dr hab. Wacław Hryniewicz OMI, wybitny teolog, ekumenista, znawca teologii prawosławnej, współtwórca Instytutu Ekumenicznego Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Z wielkim smutkiem przyjąłem tę wiadomość, ponieważ zmarły Profesor był dla mnie w KUL wzorem samodzielnie myślącego teologa zatroskanego szczególnie o jedność chrześcijaństwa, świetnym wykładowcą, fascynującym głosicielem Słowa Bożego w liturgii eucharystycznej i „człowiekiem z sercem dla każdego”.
„To był prorok natchniony Duchem Pańskim” - powiedział Katolickiej Agencji Informacyjnej bp Krzysztof Nitkiewicz, Przewodniczący Rady KEP ds. Ekumenizmu, stwierdzając, że otwartość i wizje ekumeniczne tego teologa przerastały czas, w którym żył i dlatego doświadczał przykrości.
Bp Nitkiewicz zaznaczył, że jego kontakty ze śp. o. profesorem Hryniewiczem były częstsze w okresie pracy w Rzymie niż obecnie. "Ale patrzyłem na niego zawsze jak na proroka natchnionego Duchem Pańskim, który jest przecież Duchem jedności" - wskazał biskup sandomierski. Zdaniem bp. Nitkiewicza zmarły duchowny był i wciąż pozostaje najbardziej znanym i cenionym polskim ekumenistą na świecie - począwszy od Kurii Rzymskiej, Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan po Międzynarodową Komisję Mieszanej ds. Dialogu Teologicznego pomiędzy Kościołem Katolickim i Kościołem Prawosławnym. Biskup zwraca uwagę, że przy okazji każdego spotkania weterani tej Komisji stale dopytywali o prace i stan zdrowia polskiego zakonnika. "Z powodu swojej otwartości ekumenicznej i wizji, które niewątpliwie przerastały czas, w którym żył, doświadczał także przykrości, ale bynajmniej się tym nie zrażał. Uważał, że taka jest funkcja proroka" - stwierdził bp Nitkiewicz.
Podkreślił też, że ojciec Hryniewicz pozostawił po sobie ogromny dorobek naukowy. "Nie należał jednak do tej kategorii naukowców, którzy, jak mówi św. Efrem o niektórych teologach, „rozcierają wiarę niczym oko palcem czyniąc je ślepym” - zaznaczył biskup. „Jego charyzmatyczne wizje będą nas dalej mobilizowały do tego, żeby dać całych siebie na drodze do jedności chrześcijan" - zakończył swoją wypowiedź dla KAI sandomierski biskup.
Ojca Hryniewicza można śmiało nazwać „teologiem nadziei”. Jedną z jego największych zasług było ożywienie dyskusji teologicznej w Polsce. Chyba z żadnym współczesnym polskim teologiem tak zażarcie nie polemizowano. Powodem była idea „nadziei zbawienia dla wszystkich”, jaką – czerpiąc inspiracje z tradycji chrześcijaństwa wschodniego – rozwijał w swych niezliczonych publikacjach. Jego imponująca bibliografia liczy ponad 900 pozycji, w tym 40 książek! Szczególną zasługą ks. Hryniewicza jest postawienie w centrum teologii dogmatycznej i pastoralnej misterium paschalnego Chrystusa. Tej problematyce poświęcona jest jego słynna „paschalna trylogia”.
Ten jeden z najbardziej znanych teologów w Polsce przeszedł w swej pracy naukowej drogę od teologii dogmatycznej do teologii ekumenicznej, której stał się wybitnym przedstawicielem. Był postacią rangi światowej, o czym świadczy chociażby jego trwający 25 lat (!) udział w pracach Międzynarodowej Komisji Mieszanej ds. Dialogu między Kościołem Rzymskokatolickim i Kościołem Prawosławnym, a także funkcja konsultora watykańskiego Sekretariatu ds. Jedności Chrześcijan (1979-1984).
Do swoich danych biograficznych nadesłanych do wydanego przez KAI leksykonu „Kto jest kim w Kościele?” (1996) o. Hryniewicz dołączył następującą charakterystykę swojej osoby: „Teolog kontrowersyjny, nie uprawiający teologii konfesyjnej, chrześcijanin mający nadzieję na powszechne zbawienie, wierzący w siłę przeobrażającej miłości Boga”. Gdzie indziej tłumaczył, że nie chce uprawiać czysto wyznaniowej teologii, ale pragnie być otwarty na chrześcijański Wschód i Zachód, aby czerpać z całej tradycji Kościoła.
„Przywykliśmy do sytuacji podziału w chrześcijaństwie i to jest być może jednym z największych naszych grzechów" - przestrzegał ks. prof. Wacław Hryniewicz. W rozmowie z KAI podkreślił, że "jeżeli przywykniemy do podziału to będziemy żyć w izolacji i samozadowoleniu", a "wizja chrześcijaństwa będzie jeszcze bardziej skomplikowana".
Uroczystości pogrzebowe odbędą się w sobotę 30 maja br. w Kodniu (nad Bugiem). Transmisja w internecie: oblaci.pl
Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie! A światłość wiekuista niechaj mu świeci na wieki!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Anegdoty z życia św. Jana Pawła II Wielkiego
Pod koniec swojego pierwszego dnia w roli papieża, Jan Paweł jest już tylko ze swoim sekretarzem – Stanisławem Dziwiszem - w papieskich apartamentach, w których w ogóle się nie orientuje. Musi nawet szukać włącznika światła i przez chwilę błądzi po omacku w ciemnościach. Niestety nie przygotowano tez żadnej kolacji. I tak, pierwszą prywatną czynnością nowego papieża jest coś w Watykanie niespotykanego – wyjmuje z lodówki jajka i szynkę, po czym przygotowuje sobie męski posiłek. „Jak w Polsce, gdy byłem na wędrówce.” – mówi zadowolony.
***
„Nie spałem zbyt dobrze” – przyznaje Karol Wojtyła po swojej pierwszej nocy w Watykanie – „ale nie z nadmiaru przeżyć. Łóżko jest dla mnie zbyt miękkie.”
Jego drugi sekretarz – Irlandczyk, ojciec Magee – każe pod materac włożyć deskę.
„Dużo lepiej.” – chwali Jan Paweł II następnego ranka.
***
Po swoim wyborze na papieża Jan Paweł II wydaje zwyczajowe przyjęcie dla prasy. Polski dziennikarz pyta Ojca Świętego, co sądzi o tym, że polska alpinistka Wanda Rutkiewicz w dniu jego wyboru zdobyła Mount Everest. Odpowiedź brzmi:
„Zrobiła to chyba z przerażenia, że ja zostałem papieżem.”
***
Pierwsza wyprawa poza Watykan to wizyta nowego papieża u ciężko chorego przyjaciela. W jednej z rzymskich poliklinik Jan Paweł II odwiedza biskupa Andrzeja Deskura. Wiadomość o jego wjeździe szybko rozchodzi się po Rzymie. Przed jego przybyciem pod kliniką zdążyły się już zebrać tysiące ludzi, panuje niesamowity tłok. Papież z dużą trudnością toruje sobie drogę przez tłum. W krótkiej zaimprowizowanej przemowie, przez głośniki centrum klinicznego ustosunkowuje się do tego:
„Dziękuje wszystkim, którzy mnie tu powitali, a także tym, którzy w ścisku i tłoku mnie bronili. Bowiem z powodu nadmiaru sympatii do mojej osoby niewiele brakowało, a sam pozostałbym w tym szpitalu.”
Gdy papież w końcu odwraca się, by odejść, tłum woła: „Błogosławieństwo, błogosławieństwo, Ojcze Święty!”
„Wybaczcie mi, muszę się jeszcze nauczyć zawodu papieża.” – mówi Jan Paweł II. Po czym udziela błogosławieństwa wszystkim zgromadzonym.
***
Ze względu na swój stan biskup Deskur musi być przeniesiony z Rzymu do jednej z klinik w Zurychu. Papież martwi się o swojego przyjaciela. Postanawia zadzwonić bezpośrednio z Watykanu, aby telefonicznie dowiedzieć się o stan zdrowie chorego. Telefonistka w Zurychy nie wierzy własnym uszom, słysząc w słuchawce głos Wojtyły:
„Przy telefonie papież.”
Przez moment jest jak sparaliżowana, jednak po chwili z największa uprzejmością odpowiada:
„A z tej strony cesarzowa Chin.”
***
Watykańscy monsigniori są nieco zaskoczeni i zmieszani oświadczeniem Jana Pawła II, że nie będzie już używał lektyki papieskiej – tradycyjnej sedia gestatoria.
„No tak, ale nie będzie widać Ojca Świętego, może przygotowalibyśmy jakiś podest…”
Papież ucina dyskusje: „Na żaden podest nie będę wchodził. Nie jestem mistrzem olimpijskim.”
***
Audiencje generalne papież zawsze wykorzystuje także do nawiązania bezpośredniego kontaktu z wiernymi. Podczas jednej z nich ściska między innymi dłoń pewnej Amerykanki. Ta jest przeszczęśliwa i zaczyna papieżowi opowiadać, że wcześniej należała do jednej z protestanckich sekt. Jednak potem nawróciła się na wiarę katolicką. Dopiero nawrócenie przyniosło jej prawdziwe szczęście. Nieustającym potokiem słów, bez widocznego końca, wychwala katolicyzm i jego zalety.
Jan Paweł II wysłuchuje tego przez dwie, trzy minuty, po czym mówi:
„Mnie Pani nie musi przekonywać, ja przecież jestem katolikiem.”
***
Od kiedy w Watykanie jest papież z Polski, szczególnego znaczenia nabrał tu także język ojczysty. Niemal nie ma tu osoby, która nie potrafiłaby powiedzieć przynajmniej „dzień dobry” po polsku. Kilku prałatów i kardynałów rozpoczęło nawet regularną naukę tego trudnego słowiańskiego języka, choć w ich mniemaniu jest on tylko „orgią szeleszczących zgłosek”. Chętni do nauki korzystają z różnych podręczników. W efekcie jeden z prałatów uczy się języka polskiego według podręcznika dla dzieci… Gdy przypadkowo spotka na watykańskich korytarzach papieża, z dumą chce zaprezentować swoje umiejętności językowe i z entuzjazmem pyta po polsku Ojca Świętego:
„Jak się ma dzisiaj piesek?”
Początkowo zaskoczony, Jan Paweł II odpowiada prałatowi bez mrugnęcia okiem:
„Hau, hau!”
***
Katolicka gazeta Avvenire opublikowała kiedyś listy dzieci do papieża:
„Wczoraj widziałem Cię w telewizji, ale czy Ty naprawdę istniejesz?”
„Przyjadę, żeby Cię odwiedzić.”
I najbardziej wzruszający ze wszystkich:
„Zostawiłem Ci jedną porcję lodów.”
Ks. Jerzy Grześkowiak
18.05.2020
Święty Jan Paweł II Wielki – 100 Urodziny
Tyle jest w Tobie
nasze polskie oczy
wiara matki uśmiech cierpienia
i taki zwykły nie za modny dzwonek
tak zagłuszany że budzi sumienia
ks. Jan Twardowski
Niemal od roku cieszyłem się na poniedziałek po tegorocznych świętach Zesłania Ducha Świętego, kiedy to z grupą pielgrzymów z archidiecezji monachijskiej jako ich duchowy opiekun miałem wyruszyć w drogę do Krakowa. Organizatorem tej pielgrzymki jest Bawarskie Biuro Pielgrzymkowe i Peregrinatio, a 7-dniowa podróż miała przebiegać pod hasłem „Śladami św. Jana Pawła II” z okazji 100 rocznicy jego urodzin. Koronawirus sprawił, że przed kilku dniami wyjazd z konieczności odwołano, a dokładniej mówiąc - przeniesiono na podobny termin w roku 2021. Zatem zawód i smutek, ale też szczypta nadziei!
Poddany takim mieszanym uczuciom wspominam radośnie kilka dni w Rzymie pod koniec marca 2011 roku, umożliwionych faktem przejścia wtedy na emeryturę. Spełniła się wówczas potrzeba mego serca, by uklęknąć przed grobem Jana Pawła II w krypcie bazyliki watykańskiej, jeszcze przed przeniesieniem go do kaplicy św. Sebastiana. Ta ostatnia znajduje się w watykańskiej bazylice tuż obok słynnej Piety Michała Anioła, bodaj najpiękniejszej rzeźby Maryi, którą Karol Wojtyła czcił przez całe życie całkowicie Jej oddany – Totus Tuus.
Ten pierwszy grób w podziemiach bazyliki był przez sześć lat permanentnie nawiedzany przez pielgrzymów z całego świata. Tu modlili się za niego i do niego, i dziękowali mu za trud 27 lat charyzmatycznego pasterskiego kierowania Kościołem Chrystusa. Pogrążony w modlitwie długo stałem w milczącej zadumie przy jego grobie, a przed moimi oczyma fruwały bez ładu i chronologii obrazy z jego fascynującego i wielkiego pontyfikatu.
Najpierw misterium jego powolnego umierania w tygodniu po Świętach Wielkanocnych 2005 r. jako finalny akt jego 24-letniej drogi cierpienia zainicjowanej morderczą kulą bułgarskiego Turka Ali Agcy. Ocalenie z tego zamachu 13 maja 1982 roku odczytał jako dar Matki Bożej czczonej w Fatimie. „Ktoś strzelał, a Ktoś Inny prowadził kulę” – to słowa papieża. Sposobem akceptacji cierpienia i starzenia się dał niedościgniony wzór i pociechę wszystkim cierpiącym i chorym. Przejmujący obraz jego sylwetki w oknie papieskim w Palmową Niedzielę, z trudem łapiącego oddech, usiłującego wydusić z siebie słowa pożegnania i nieme ostatnie już błogosławieństwo „Urbi et Orbi”. W następnych dniach towarzyszące mu w modlitwie nocą i dniem tysiące wiernych na placu św. Piotra oraz miliony na całym świecie. I ten milionowy tłum na ceremoniach pogrzebowych! Zwyczajna, prosta trumna, a na niej rozłożona Biblia, wertowana co jakiś czas przez potężny jak w dniu Zesłania Ducha Świętego wicher, który w końcu symbolicznie zamknął ją, jak zamknięte zostało w ów wigilijny wieczór właśnie przez niego samego ustanowionego święta Bożego Miłosierdzia życie i posługiwanie Karola Wojtyły.
Oto w telegraficznym skrócie wybrane fragmenty wielokształtnej i niezwykle barwnej mozaiki tego niezapomnianego Pontyfikatu:
263 Następca św. Piotra.
Napisał 14 encyklik i 100 Pism Apostolskich, Adhortacji i Konstytucji.
Misjonarz świata. Jego „katedrą” był nie tylko Watykan, lecz także samolot, „papa mobile” i ołtarze na wszystkich kontynentach. W czasie ponad 100 pielgrzymek odwiedził 130 krajów. Pokonał odległości równe 29 okrążeniom kuli ziemskiej lub trzem lotom na księżyc.
Kanonizował ponad 500 świętych i trzy razy tyle błogosławionych tworząc w ten sposób nowe miejsca kultu i cele pielgrzymek.
Na widok dzieci, które garnęły się do niego, promieniała jego twarz.
Gromadził wokół siebie miliony młodzieży na zainicjowanych przez niego Światowych Dniach Młodzieży. Młodzi kochali go, mimo, że stawiał im twarde wymagania, by nie ulegali jednowymiarowości płaskiego materializmu, liberalizmu, wolności bez odpowiedzialności.
Przez kilkakrotne pielgrzymowanie do Ojczyny i wspieranie ruchu „Solidarność” przyczynił się decydująco do upadku komunizmu i zjednoczenia Europy.
Jednał Kościół z judaizmem: pierwsze odwiedziny papieża w rzymskiej synagodze i pielgrzymka do Jerozolimy z modlitwą przy ścianie płaczu.
Starał się o powiązanie wiary z nauką: letnie sympozja z wybitnymi naukowcami w Castel Gandolfo i encyklika „Fides et ratio”.
Zabiegał uparcie o pojednanie rozdzielonych Kościołów chrześcijańskich, prowadził intensywny dialog z innymi religiami (modlitwa przedstawicieli wszystkich religii w Asyżu).
Na wszystkich frontach wspierał inicjatywy pokojowe, walczył o prawa człowieka, o godność rodziny, o nienaruszalność życia ludzkiego od poczęcia do naturalnej śmierci.
Jan Paweł II za życia stał się gigantem nie tylko XX wieku, lecz całej historii Kościoła. Wielka i fascynująca osobowość. A najważniejsze jest to, że nie stawiał siebie w centrum, lecz zawsze wskazywał na Tego, którego zastępował i głosił – na Jezusa Chrystusa - Jedynego Zbawiciela ludzkości.
W pierwszych latach „gwiazda” środków społecznego przekazu, później ich „męczennik”, cel nieubłaganej krytyki, kpin, szyderstwa, gdy okazało się, że bezkompromisowo głosi prawdę Ewangelii, prawo Boże i piętnuje błędne, demoralizujące trendy, ideologie i fałszywe drogi współczesnego świata.
Karol Wojtyła nie był nad-człowiekiem. Był autentycznym, „bardzo ludzkim” człowiekiem. Bliskim ludziom, bo bliski Bogu. Był Świętym, czyli człowiekiem otwartym na świętość Boga, na świętość człowieka i świętość świata.
Ile dywizji ma do dyspozycji papież? – pytał kiedyś swoich doradców Stalin. „Armią” Jana Pawła II i siłą jego magicznego oddziaływania była jego wiara, oraz płynąca z niej jego wiarygodność. To nie tylko ujmująca powierzchowność, sportowa sylwetka i zapraszający uśmiech, znajomość kilku języków, błyskotliwość kazań i przemówień, zdolność do dialogu z tłumami, zjednujący humor, lecz przede wszystkim jego charyzmatyczna, a zakorzeniona w Bogu, osobowość przyciągała doń w magnetyczny sposób miliony ludzi.
Wierzył nieugięcie, że Bóg nigdy nie zawodzi człowieka, jest zawsze z nim, nawet w najbardziej tragicznych czasach. Przychodząc „z dalekiego kraju”, z beznadziejności komunistycznej nocy, stał się papieżem nadziei, którą zarażał innych aż po swoją starość i cielesne zniedołężnienie. Bo Bóg jest większy niż ludzkie załamania i klęski, większy niż nasze serce, większy niż rozum. Bóg jest zawsze większy! - To orędzie głosił swoją postawą i życiem: jak trzymać się kurczowo Boga wbrew wszelkim przeciwnościom? Właśnie to fascynowało nie tylko chrześcijan, lecz także wiernych innych religii i niewierzących. On promieniował wręcz sakralną aurą, z której inni czerpali wewnętrzny spokój i pewność, że człowiek w tym świecie nie jest samotny, nie jest jakimś włóczęgą na peryferiach wielkiego uniwersum, tylko gwiezdnym pyłkiem, lecz że każdy jako osoba jest umiłowany przez Boga, od początku życia aż do jego doczesnego końca.
Jan Paweł II wierząc w Boga - Stwórcę i Miłość, wiedział i to przepowiadał, że życie jest wielkim darem, że jest piękne, że jest cudem. Życie jest świętością, jak święty jest Bóg. To w tym religijnym kontekście leży źródło jego upartej walki i godność człowieka i o jego prawa. Osoba ludzka jest nietykalna, bo każdej życie dał Bóg. Nic nie jest tu zamienialne, z niczego nie można zrezygnować na rzecz jakiegoś dobra kolektywnego. W tym względzie nie znał żadnych ustępstw ani kompromisów, był uparty, stanowczy, nieugięty. Nic nie mogło w jego oczach usprawiedliwiać wojny, ani przerywania ciąży, ani kary śmierci, ani aktów eutanazji. Świętość i godność życia ludzkiego nie dopuszczają żadnej „świętej rewolucji”, „świętej przemocy”, „świętej wojny”! Za tę prostą etykę obowiązującą także w konfliktowych sytuacjach był z wielu stron bezlitośnie atakowany. Ale to przyniosło mu, nawet gdy nie podzielano jego opinii, głęboki szacunek, respekt i uznanie.
I jeszcze „świętość świata” To co ziemskie nie było dla Jana Pawła II strefą „wolną od Boga”. Był papieżem „sakramentalności świata”, tzn. we wszystkim co istnieje, co się dzieje, odkrywał obecność i działanie Boga. W nawet najbardziej zwyczajnych rzeczach, w profanum, ukryta jest zbacza obietnica Boga dla człowieka. Wszystko materialne wskazuje na duchowe, doczesne na wieczne. Dlatego wszędzie celebrował Eucharystię, nie tylko w świątyniach, lecz też „na scenie świata”, pod gołym niebem – w upale czy w zimnie, w deszczu czy w śniegu. W sercu materii wielbił Boga. Ofiara Chrystusa była dla niego „mszą świata”. Co dla innych było „światem bez Boga”, dla niego było „królestwem Bożym”.
Błogosławiony i święty Karolu – Janie Pawle!
Rozpoczynając jako Pontifex Maximus służbę Bogu, Kościołowi i światu wołałeś: „Nie lękajcie się! Otwórzcie drzwi Chrystusowi!”
Gdy pielgrzymowałeś do Ojczyzny wzywałeś Ducha Bożego: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi – tej ziemi!”
My wołaliśmy: „Zostań z nami!”, a Ty na pożegnanie mówiłeś: „Trudno odjeżdżać!”
A gdy odchodziłeś do domu Ojca rzekłeś: „Jestem radosny. Cieszcie się i wy wraz ze mną”.
W Twoje 100 Urodziny radujemy się z Tobą i wołamy: „Bądź zawsze z nami! I módl się za nami!”
Ks. Jerzy Grześkowiak
Eucharystia jako sakrament nadziei
(część II)
Eucharystia jako obecność zmartwychwstałego Pana jest antycypacją „wiecznej chwały”, czyli finalności naszego doczesnego życia - wiecznego szczęścia, o którym stale marzymy. Udziela nam już teraz zadatku eschatologicznej przemiany naszego człowieczeństwa na wzór uwielbionego człowieczeństwa Chrystusa. Naszą obecną sytuację można przyrównać do stanu embrionalnego, z którego nasza ułomna egzystencja przemieni się kiedyś w stan doskonałego człowieczeństwa, ogarniętego i przenikniętego wiecznym życiem i szczęściem Osób Boskich, a celebracja eucharystyczna – w wieczne świętowanie wspólnoty zbawionych i w kult Trójcy Świętej.
Stale uobecniany w każdej Mszy świętej ofiarny gest miłości Chrystusa do człowieka - miłości, która przywiodła go aż na krzyż, przekształcający się w zmartwychwstanie i w chwałę - objawia i akcentuje godność i chwalebną przyszłość odkupionego człowieka, który jest odtąd „nieśmiertelnym diamentem”. Nie potrzeba nam innego klucza, bo znajdujemy go właśnie w Eucharystii, by zrozumieć słowa jezuity-poety G. M. Hopkinsa:
I staję się tym, czym jest Chrystus,
bo On tym, czym ja był;
i wiem: ten
głupi Jaś, pośmiewisko, śmieć niski, strzęp, nic –
jest diamentem,
jest nieśmiertelnym diamentem.
Chrześcijanin to człowiek nadziei! Zwykle przez nadzieję rozumiemy jakiś wewnętrzny stan, nastrój, który każe spodziewać się czegoś dobrego, przyjemnego w przyszłości. Sądzimy, że nadzieja wskazuje na coś, co przyjdzie, na oczekiwane wydarzenie. Owszem, nadzieja tego nie wyklucza. Ale posiadanie nadziei „na coś” jest raczej tylko drugorzędnym jej przejawem, który wyrasta „z bytowania w nadziei”. Toteż zamiast słów: „mam nadzieję”, bardziej właściwe dla chrześcijanina byłoby stwierdzenie: „jestem nadzieją”.
Jestem nadzieją – ponieważ jestem niezniszczalny, wieczny. Od Wielkiego Piątku i Wielkiej Nocy ostatnie słowo już nie należy do śmierci. W miejscu, gdzie kończą się nasze drogi i wszystkie nasze troski, oczekuje nas Wielka Nadzieja, rozpościerająca się nad nami jak tęcza: Zmartwychwstanie. Eucharystia – to nasza osobista Wielkanoc i Pascha, przemiana wszystkiego, co jest grzechem, słabością, ciemnością, lękiem i śmiercią.
Gdyby chrześcijanie w pełni „byli nadzieją” i „nosicielami nadziei”, staliby się dla świata pochodniami w ciemnościach tego świata. Bo chrześcijańska nadzieja to nie bierne oczekiwanie na poprawę losu, to nie jakiś pospolity optymizm, lecz konkretne działania wyrastające z inspiracji i z mocy Ewangelii. Chrześcijańska nadzieja stanowi źródło o niezwykłej sile, źródło mocy o niespotykanej skuteczności i odsłania nieprawdopodobne horyzonty. Bo Bóg gotuje ludziom to, czego „żadne oko nie widziało”, czego żadne serce nie przeczuło i co przekracza najśmielsze sny. Miłość, jaką Bóg darzy człowieka, jest niewyobrażalna. Bóg jest większy aniżeli ludzkie serce, myśli, obawy i lęki. Bóg stoi ponad ograniczonością człowieka. I kroczy z ludzkością wszystkimi gościńcami tego świata, który jest tworzywem przyszłego Królestwa. Z miłości Boga obecnej w Eucharystii rodzi się zatem heroiczna akceptacja losu i moc do zmagania się z nawałnicami doczesnych dziejów.
Bóg ukazał nam w Chrystusie nasz cel, wielkość naszego powołania, krainę naszego przeznaczenia, naszą „ziemię obiecaną”. W wierze odczytujemy to powołanie i w nadziei wyruszamy w drogę, by je zrealizować. Nadzieja podtrzymuje w całym naszym życiu przeświadczenie i pewność zdobytą w wierze. Jest siłą, która pozwala trwać w tym powołaniu, iść stale naprzód, dochować wierności z dnia na dzień, mimo trudności. Oczywiście przeszkody i mozół nie znikną. Ale gdy nasze życie splatamy z Chrystusem-Paschą (= Przejściem, Ocaleniem, Wyzwoleniem), potrafimy je „przejść”. On jest bowiem odtąd obecny we wszystkich naszych „przejściach”, których mamy dokonać. Co więcej, On sam staje się dla nas Paschą, czyli „Przejściem” – nieustającą Paschą.
Rozważania o nadziei rozpocząłem wypowiedzią papieża Benedykta XVI. Jego słowa niech będą uwieńczeniem naszej medytacji:
„Potrzebujemy małych i większych nadziei, które dzień po dniu podtrzymują nas w drodze. Jednak bez wielkiej nadziei, która musi przewyższać pozostałe, są one niewystarczające. Tą wielką nadzieją może być jedynie Bóg, który ogarnia wszechświat i który może nam zaproponować i dać to, czego sami nie możemy osiągnąć. Właśnie otrzymanie daru należy do nadziei. Bóg jest fundamentem nadziei – nie jakikolwiek bóg, ale ten Bóg, który ma ludzkie oblicze i umiłował nas aż do końca: każdą jednostkę i ludzkość w całości. Jego królestwo to nie wyimaginowane zaświaty, umiejscowione w przyszłości, która nigdy nie nadejdzie. Jego królestwo jest obecne tam, gdzie On jest kochany i dokąd Jego miłość dociera. Tylko Jego miłość daje nam możliwość trwania w umiarkowaniu, dzień po dniu, bez utraty zapału, który daje nadzieja w świecie ze swej natury niedoskonałym. Równocześnie Jego miłość jest dla nas gwarancją, że istnieje to, co jedynie mgliście przeczuwamy, a czego mimo wszystko wewnętrznie oczekujemy: życie, które prawdziwie jest życiem” (Encyklika „Spe salvi” nr 31).
Ks. Jerzy Grześkowiak
Propozycja poetyckiej modlitwy:
Niechaj Cię przyjmę, aby żadna ściana
Ni tchnienie między nami już nie stało –
Oto Krew Twoja w mojej krwi rozlana
I Ciałem Twoim żyje moje ciało!
Tyś nie jest mną – a jestem pełny Ciebie,
Jakbym nie sobą był – lecz Twym naczyniem –
I słyszę: głos Twój dźwięczny w moim śpiewie –
I czuję: oddech Twój z płuc moich płynie!
Nie ma mnie. Jesteś tylko Ty. Jam jest narzędziem
I ślepo się poddałem – Tobą jestem!
I Krew Twa źródłem w ciele się przelewa…
I coraz więcej Ciebie – każdym gestem
Zakreślam Twoja wolę – nią dojrzewam –
Ty, któryś był i jest, i będziesz!
Wojciech Bąk
Eucharystia jako sakrament nadziei
Zawirowania w świecie wywołane pandemią koronowirusa mobilizują każdego do szukania mocnego i trwałego fundamentu, na którym można budować swoją dalszą egzystencję. Człowiek wierzący w Chrystusa znajduje takie oparcie i źródło swojej nadziei właśnie w Nim, w Jego Ewangelii i w Jego sakramentach, a zwłaszcza w Eucharystii będącej Jego realną obecnością.
Eucharystia jest par excellence sakramentem nadziei. W Liturgii Słowa Chrystus kieruje do wszystkich ewangeliczne słowo nadziei – swoją Dobrą Nowinę. Natomiast w Liturgii Ofiary i Uczty uobecnia się zbawcza moc Jego męki, śmierci i zmartwychwstania, czyli Jego zwycięstwo nad bez-nadzieją, nad ludzkim okrucieństwem i nienawiścią, nad mocami zła i nad śmiercią. W Komunii świętej Chrystus przychodzi do człowieka w znakach chleba i wina. Gdy przyjmując Jego ciało i krew łączymy się z Nim aktem wiary, nadziei i miłości, wówczas Zmartwychwstały Zwycięzca staje się pokarmem i ożywczą siłą naszej nadziei.
W obrzędzie przygotowania darów zostają złożone na ołtarzu chleb i wino – „owoce ziemi i pracy rąk ludzkich”. Te dary wyrażają symbolicznie całe ludzkie życie. Chleb to pokarm ciała, a więc nasze ciało, nasze życie, my sami spoczywamy na ołtarzu. Spoczywa na nim także nasza praca: trud i znój, pot, wysiłek, zmęczenie, ból pochylonych pleców, rąk i nóg oraz zbolała kulturotwórczym myśleniem głowa. W tych symbolach chleba i wina ukryta jest także gęsta sieć powiązań między ludźmi, świadczącymi sobie wzajemnie usługi. Chleb i wino to zatem symbole ludzkiego braterstwa i solidarności. Są one też symbolami radości i cierpienia. Bez chleba trudno o uśmiech na twarzy i radość serca. Wino wyraża bycie razem, wspólnotę, przyjaźń, braterstwo, szczęście, świętowanie. Natomiast mielone ziarna i wyciskane winne grona przypominają udrękę człowieka, który nie może umknąć prawu cierpienia.
I te dwa symbole – tak bogate w sens antropologiczny – moc Ducha Świętego przemienia we Mszy św. w Ciało i Krew Chrystusa! To wszystko, co one symbolizują, zostaje włączone w Jego Paschę, co więcej - staje się Chrystusem. Kiedy więc w Eucharystii tak intymnie jednoczymy się z Chrystusem, stają się realne rzeczy dotąd niemożliwe: cierpienie nabiera sensu i staje się znośniejsze, w uciążliwym trudzie pracy łatwiej dostrzec błogosławieństwo, grzech ustępuje łasce, egoizm - braterstwu, odpowiedzialności i ofiarnej miłości, śmierć przemienia się w życie. Odtąd nie ma już w życiu chrześcijanina miejsca na rozpacz. Nie przystoją już mu słowa „daremnie” i „na próżno”, bo mocą Eucharystii wszystko staje się „możliwe”. Skąd, jeśli nie z Chrystusa i Jego przemieniającej mocy, czerpał swe natchnienie poetyckie Jerzy Liebert:
Kiedy już dobrze umiem „daremnie”,
Kiedym „na próżno” do końca pojął –
Nadziejo, błysku nad głowa moją,
Słodki piorunie we mnie!
O, rozedrgana nieba cięciwo,
Mózgu przebity gromem!
Więc nie daremnie, więc nie stracone,
Możliwe, możliwe, możliwe.
Nadzieja, którą daje nam Chrystus, przenika na wskroś całość naszego życia. Pomaga nam dostrzec przyszłość w Bożych obietnicach, przyszłość nawet dla tego co jest zniszczalne, śmiertelne, co umrzeć musi. Daje ona niezłomna pewność spełnienia wszystkich Bożych obietnic wbrew okrucieństwu niszczącej wszystko śmierci. Leopold Staff napisze zatem z niezłomną ufnością:
Choć w miazgę zetrze Wszechmoc Twa mą myśl i ciało,
Przymierze moje z Tobą trwa i będzie trwało.
Właśnie w Eucharystii Bóg bezustannie odnawia z nami swoje przymierze, zawarte z całą ludzkością raz na zawsze w Chrystusie – w Wieczerniku i na Krzyżu, a w sakramencie chrztu przez każdego wierzącego osobiście potwierdzane. Bóg zawsze wierny, dla którego nieodwołalnej miłości niewiele znaczy niewierność człowieka, zarysowuje przed nami w eucharystycznym chlebie, będącym zmartwychwstałym i uwielbionym ciałem Chrystusa, perspektywę przyszłego zmartwychwstania, i w Komunii świętej daje nam zadatek nieśmiertelności oraz uczestnictwa w uczcie niebieskiej. Eucharystyczny pokarm jest odpowiedzią na ustawicznie trawiąca człowieka tęsknotę za trwaniem, za nieśmiertelnością. „Kto spożywa moje ciało i pije moją krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym” (J 6, 54). Jezus mówi tu wyraźnie, że Jego pokarm i napój służą życiu i zmartwychwstaniu, to znaczy rozpoczętemu w Nim zwycięstwu nad śmiercią. Eucharystia to zmartwychwstały Chrystus, który stał się pokarmem i daje człowiekowi nieśmiertelność, to pożywienie człowieka, którego Jezus włącza w siebie, powołuje do nowej formy istnienia i prowadzi ku zmartwychwstaniu. To pokarm tego życia, które przekracza granice śmierci. „Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto pożywa ten chleb, będzie żył na wieki” (J 6, 51).
Każda Eucharystia jest dla chrześcijan pokarmem „w drodze” ku wieczności, wiatykiem nadziei „aż Pan przyjdzie”. Jak w Pierwszym Przymierzu manna zsyłana opatrznościowo przez Boga była dla Izraelitów codziennym pokarmem w ich wędrówce do Ziemi Obiecanej (1 Kor 10, 3-4), tak dla ludu Bożego Nowego Przymierza pokarmem w drodze do królestwo Ojca jest chleb eucharystyczny. „Wiatykiem” jest nie tylko ostatnia Komunia święta przyjmowana w godzinę śmierci, lecz każde eucharystyczne ucztowanie. Ono zawsze jest zapowiedzią przyszłej nieśmiertelności, uczty niebieskiej i ostatecznego szczęścia. Już w wieczerniku Jezus powiedział apostołom, że uczta eucharystyczna dopiero w przyszłości osiągnie swe doskonałe wypełnienie. „Gorąco pragnąłem spożyć tę Paschę z wami, zanim będę cierpiał. Albowiem powiadam wam: Już jej spożywać nie będę, aż się spełni w królestwie Bożym” ( Łk 22, 15-16).
Ciąg dalszy nastąpi.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Propozycja do medytacji:
Zrozpaczony chodzę po mojej izbie i szukam nadziei po wszystkich kątach, i znaleźć nie mogę.
Mój dom jest mały i co z niego ubyło, nigdy doń nie wróci.
Ale nieskończony jest dom Twój, Panie, i szukając jej stoję pod Twymi drzwiami.
Stoję pod złocistym baldachimem Twego wieczornego nieba i podnoszę moje spragnione oczy na oblicze Twoje.
Przybyłem na krawędź wieczności, z której nic zniknąć nie może – ni nadzieja, ni szczęście, ni wizja twarzy widzianej przez łzy.
Och, zanurz me puste życie w oceanie, zanurz je do najgłębszej pełni. Daj mi choć raz poczuć to słodkie dotknięcie całego wszechświata.
Rabindranath Tagore
Coronavirus – czas łaski,
nawrócenia i bezinteresownej służby
Świadectwo lekarza z Włoch, który walczy na linii frontu z koronawirusem
„Nigdy w najciemniejszych koszmarach nie wyobrażałem sobie, że mogę zobaczyć i doświadczyć tego, co dzieje się tutaj w naszym szpitalu od trzech tygodni.
Koszmar wzbiera, a rzeka staje się coraz większa. Na początku pojawiło się kilku chorych, potem dziesiątki, a potem setki. Teraz zaś nie jesteśmy już lekarzami, lecz sortujemy jak w pracy przy taśmie
i decydujemy, kto ma żyć, a kogo należy odesłać do domu na śmierć, nawet jeśli ci wszyscy ludzie płacili składki na ubezpieczenie. (…)
Jeszcze dwa tygodnie temu byliśmy z kolegami ateistami. To było normalne, bo jesteśmy lekarzami i nauczyliśmy się, że nauka wyklucza obecność Boga. Zawsze śmiałem się z rodziców chodzących do
kościoła. Dziewięć dni temu przyszedł do nas 75-letni kapłan. Był miłym człowiekiem. Cierpiał na poważne problemy z oddychaniem, ale miał przy sobie Biblię i zaimponował nam, że czytał ją umierającym
i trzymał ich za ręce. Gdy my - lekarze słuchaliśmy go, to wszyscy byliśmy wtedy zmęczeni, zniechęceni, psychicznie i fizycznie wykończeni. Teraz musimy przyznać: jako ludzie osiągnęliśmy swoje
granice. Nie możemy zrobić nic więcej, a z każdym dniem umiera coraz więcej ludzi. Jesteśmy wykończeni, mamy dwóch kolegów, którzy umarli, a inni zostali zarażeni.
Uświadomiliśmy sobie, jakie są możliwości człowieka. Uświadomiliśmy sobie również, że potrzebujemy Boga i zaczęliśmy prosić Go o pomoc, kiedy mamy kilka wolnych minut; rozmawiamy ze sobą i nie możemy
uwierzyć, że jako zacięci ateiści codziennie szukamy pokoju, prosząc Pana, aby pomógł nam wytrwać, byśmy mogli opiekować się chorymi.
6 dni nie było mnie w domu, nie wiem, kiedy ostatnio jadłem. Choć zdaję sobie sprawę z mojej bezużyteczności na tej ziemi, to chcę poświęcić swój ostatni oddech, aby pomóc innym. Cieszę się, że
wróciłem do Boga, będąc otoczony cierpieniem i śmiercią moich bliźnich”.
Tekst włoski przetłumaczył portal opoka.org.pl.
Z listu od Magdy N. z Warszawy
Czytam różne życzenia wielkanocne. Chyba jednak inaczej czuję te Święta. Może nie zaryzykuję, że najlepsze jak dotąd. Niemniej nie pamiętam, kiedy czułam taką bliskość tych, których wcale obok
nie ma. Dobrze mi z tym bardzo. Jestem wdzięczna za to doświadczenie.
Życzę Wam radości z tych świątecznych dni. By pozwoliły znaleźć nowy sens.
P.S. Wczoraj dostałam wiadomość. Zabrzmiała mocno, więc dzielę się: „Dzisiaj byłem w kościele. Pierwszy raz w moim życiu było nas tylko dwóch, ja i
Bóg”.
Z listu od Moniki M. z Mszanej
Szczęść Boże,
serdecznie dziękuję za wyczerpujące przedstawienie trudności tematu. Trudności, z którymi przyszło nam się borykać były, jak ksiądz zauważył, dla mnie nie do przeskoczenia. Jednak zmieniłam odrobinę
poglądy, za co jestem niezmiernie wdzięczna.
Teraz – rzadziej, ale jednak… możliwość przebywania w kościele na Eucharystii traktuję jako błogosławieństwo. Tylko przykry jest fakt odczuwania strachu, czy zostanę wpuszczona, czy nie będę tą ponad
piątą osobą.
Mam wrażenie, że nawet jeśli w domu Bożym jestem sama, to jednak nie osamotniona - da się odczuć żywą obecność Jezusa Chrystusa. Natomiast ja jestem w nim naprawdę: myślami i duszą, a nie tylko
ciałem. Myślę tam tylko o Bogu, nie o sobie.
Wracając do czasu przed epidemią, zdaję sobie sprawę, że myślałam tylko o sobie: czego potrzebuję, co Bóg mógłby mi dać, a jeśli nie dał, ponawiałam modlitwy na następnej Mszy. Ja byłam
najważniejsza, nie Bóg.
Czyż nie jest prawdą, że nieraz kościół był pełen ludzi, a dla Boga ze słowami w sercu „(…) bądź wola Twoja (…)” przyszło może, tak naprawdę 5 – 6 osób. Dużo osób przychodzi raczej z „bądź wola
moja”, czyli zrób to, co ja chcę, jestem tu po to, abyś spełnił moje prośby - i ja niegdyś należałam do tej większości. Teraz z pełną świadomością wiem i rozumiem, że to Jego wola winna być również i
moją.
Teraz patrząc na krzyż, na umęczonego naszego Zbawiciela, potrafię wycofać się ze swojego narzekania - taką przynajmniej mam nadzieję.
W pewnej bardzo ważnej dla mnie sprawie, co rusz odnosiłam porażki, ta ostatnia była w chwili, gdy się dowiedziałam o niej, naprawdę druzgocąca. Swoją złość i gniew na cały świat postanowiłam
oddać w modlitwie, wierząc, że tak miało być, zgodnie z Jego wolą. Minęła noc, a ja o poranku obudziłam się z potężną radością i spokojem wewnętrznym. Wszystkie te porażki były błogosławieństwem
danym mi od Boga. To ja po omacku chodzę, zbyt okrężnymi drogami, jest jednak Pan, który mnie chroni, uczy pokory.
Szatan zrobi wszystko, aby odciąć nas od źródła życia, czyli naszej osobistej modlitwy, relacji z Maryją. Tam, gdzie jest Maryja, tam nie ma miejsca dla ducha ciemności. Dlatego trwam w modlitwie. Z
Bogiem!
Kopia listu do TVNInfo od Marty Cz. z Chorzowa
Witam serdecznie szanowną redakcję teleexpressu.
Od lat oglądam prawie codziennie Wasz program. Podziwiam, świetne przygotowanie i zaangażowanie prowadzących. Mam skończone 70 lat, kocham Boga, Polskę i ludzi. Ostatnio z przerażeniem obserwuję
kolejne absurdy, które media, nasi politycy i niektórzy lekarze, próbują nam wciskać. Gdzie podziała się nasza od lat wypracowywana DEMOKRACJA??? Kościoły pozamykano, odstęp 2 metry, maseczki. Brak
zdrowych kontaktów międzyludzkich, niemożliwość uczestniczenia w pogrzebach najbliższych. Kary nakładane na nas, za nieprzestrzeganie tych coraz bardziej niedorzecznych przepisów.
Co na to prawnicy? Stawiam otwarte pytanie? Czy nowy rodzący się system będzie gorszy od poprzednich totalitaryzmów?
Zatroskana o przyszłość młodego pokolenia - Marta Cz.
Odpowiedź:
Dziękuję za podzielenie się pytaniami i wątpliwościami, nawet protestem. Zbyt to wszystko skomplikowane i zbyt wiele obszarów dotyczy: polityki ogólnoświatowej, rządzących państwami, grup
społecznych, rodzin, pracy, handlu, zdrowia, medyków, służb socjalnych, wojskowych i policyjnych, Kościoła, życia religijnego, by w tej arcytrudnej sytuacji dyskutować i oceniać, co jest słuszne i
właściwe, a co wyolbrzymione z decyzji, zarządzeń i reguł skutkujących niesamowitymi ograniczeniami praw obywatelskich i codziennego życia.
Ogólnie mówiąc jestem też dość krytyczny wobec wielu zarządzeń, boleję nad tym, że uczestnictwa we Mszy świętej nie potraktowano na równi z odwiedzaniem sklepów
żywnościowych, ale nie jestem tak zbuntowany jak Pani, bo nie chcę brać na swoją głowę i sumienie śmierci ludzi, którzy musieliby umrzeć, gdybyśmy nie stosowali takiej żelaznej dyscypliny. I ufam
charyzmatycznemu papieżowi Franciszkowi, który w pełni solidaryzuje się z decyzjami rządu włoskiego i innych państw i stosuje je w Watykanie. Daje nam w ten sposób przykład osobistej głębokiej
relacji z Bogiem – bez wielkich zgromadzeń, a właściwie prawie że w samotności, z udziałem niewielkiego grona osób, jak to pokazały nam wielkanocne celebracje. Poprzez wielkie sakralne obrazy – bez
tłumów - ukazał całemu Kościołowi, gdzie jest istota naszej wiary, więzi z Bogiem i wspólnoty Kościoła Chrystusowego.
Z pozdrowieniami w Zmartwychwstałym – J. G.
Koronawirus zmienił życie milionów ludzi na całym świecie. Nie ma dnia, abyśmy nie słyszeli o kolejnych osobach zarażonych, przypadkach śmiertelnych czy dramatycznej
sytuacji wielu firm, które już teraz zwalniają dziesiątki pracowników, pozostawiając ich oraz ich rodziny bez środków do życia.
Ale obok wielu tych ludzkich dramatów dzieje się w tych trudnych dniach tyle dobra świadczonego przez służbę medyczną, władzę państwową, pomoc sąsiedzką, pomoc ze strony wspólnot religijnych, ofiarne
zaangażowanie tysiące wolontariuszy itp. Nieraz słyszymy o czynach wręcz heroicznych. Mam na myśli bohaterską postawę ks. Giuseppe Berardelliego. Ten 72-letni włoski duchowny, gdy tylko dowiedział
się, że jest zarażony koronawirusem, postanowił odstąpić swój respirator młodszemu pacjentowi i podobnie, jak wielu świętych, w tym nasz rodak - św. Maksymilian Maria Kolbe, oddał życie za drugiego
człowieka. Piękny i jakże budujący przykład chrześcijańskiej miłości bliźniego!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Refleksje w czasie zarazy
Naszą nadzieją - Chrystus
Do Ciebie Ojcze-Ojczyzn się podnosim
W tym to ubóstwie naszym bardzo sławnym
I w tej nadziei, co po skrzydeł osiem
Przybiera co dzień, i w płaczu ustawnym,
I w bólach, które tak mdło jeszcze znosim
Cyprian K. Norwid
Odpowiedzią na trwogi człowieka, świata i Kościoła, zwłaszcza teraz w czasie pandemii, jest Chrystus, Jego Pokój i Moc. Ten, któremu „wichry i wzburzone jezioro” dają posłuch, i który krótkim a władczym „Milcz, ucisz się!” zdjął wszelki lęk z serc strwożonych uczniów, którym groziło zatopienie w odmętach Jeziora Galilejskiego (Mt 8, 23-27). „Czemu bojaźliwi jesteście, małej wiary?” – to pytanie Jezusa jest dziś szczególnie aktualne, a przypomniał je nam papież Franciszek w ów piątek Wielkiego Postu na pustym placu św. Piotra stojąc przy Jego krzyżu, na który lały się strumienie deszczu, niejako symbol płaczącego świata.
Wszyscy przeprawiamy się „na drugi brzeg”. Życie jest żeglowaniem prze fale i odmęty tego świata do wiekuistego Portu, gdzie kotwice naszych łodzi zarzucimy po raz ostatni i na zawsze - w Miłości Boga. Dopóki płyniemy, jesteśmy osaczeni przez złowrogie żywioły: wicher, fale, ciemności, burze, pioruny. Trzeba ogromnego wysiłku, stałej odwagi, hartu ducha, trzymania się właściwego kursu, wpatrzenia się w cel. A przede wszystkim pamięci, że każdy z osobna i wszyscy razem, jako wspólnota Kościoła i jako rodzina ludzka, nigdy nie jesteśmy sami. Zawsze jest z nami Chrystus. „A Ja pozostanę z wami aż do skończenia świata” – tak obiecał. Jest zawsze, nawet wtedy, gdy nam się zdaje, że On „śpi”, że jest obojętny na to, co się wokół dzieje, co nam zagraża, co nas niszczy. On nigdy nie jest obojętny na nasz los. Przecież stając się człowiekiem podjął nasz byt, nasze życie i jego trwogi. Zaznał wszystkiego, czego człowiek w tym przeprawianiu się „na drugi brzeg” musi doświadczać. Poznał, co to jest pragnienie, głód, chłód, brak domu, trud pracy, łzy, prześladowanie przez władze państwowe i autorytety religijne, ucieczka z ojczyzny, pobyt na obczyźnie, podstęp przeciwników, nienawiść otoczenia, niezrozumienie, zdrada ze strony najbliższych, utrata przyjaciół, oszczerstwo, donosicielstwo, szyderstwo, niesprawiedliwe sądy, brutalność człowieka, cierpienia fizyczne, okrutne krzyżowanie i śmierć. To wszystko podjął dobrowolnie, by nauczyć nas żyć; byśmy mieli odwagę i dość sił podjęcia życia takim, jakim ono jest, z wszystkimi utrudzeniami, bólami, zawieruchami, burzami i otchłaniami. Nie pozostawił nas samymi. „Pierworodny wobec każdego stworzenia” jest w tym świecie i jest w każdym z nas. Jeżeli niekiedy odnosimy wrażenie, że On jest nieobecny, to jest to nieobecność tylko pozorna. Może On niekiedy celowo pozwala nam doświadczyć takiego opuszczenia, samotności i lęku po to, byśmy – zadufani we własne siły, zapatrzeni w moc swych technicznych osiągnięć i w nagromadzone bogactwa – poznali ich niewystarczalność i zawodność. Byśmy zeszli aż do dna własnej słabości, małości, kruchości, i w tym doświadczeniu nędzy dostrzegli, że tylko On jest nadzieją, ratunkiem, mocą i zbawieniem. Dopuszcza na nas przeżycia trwogi, jakby chciał nas zmusić do krzyku: „Panie, ratuj nas, giniemy!”.
Jeżeli ktoś zawierzy Chrystusowi, nie będzie się lękał. Jeżeli ktoś raz w Nim zakotwiczył swą nadzieję, nie zazna trwogi ostatecznej. Bo On jest Panem dziejów, Panem ludzkości, Głową Kościoła. On jest Początkiem i Końcem wszystkiego. On jest obecny w tym świecie – we wszystkich jego troskach i niedolach, we wszystkich burzach dziejowych, przełomach, kryzysach i odnowach. Chrześcijanin nie może w to nie wierzyć, nie może poddać się pesymizmowi i rezygnacji. Postawa czarnowidztwa wyraża właściwie lekceważenie wobec Chrystusa i sprzeczna jest z wiarą chrześcijańską. Bo deklarowanie swej przynależności do chrześcijaństwa pozbawione jest wszelkiego znaczenia, jeśli nie jest się człowiekiem ożywionym nadzieją.
Prawdziwa nadzieja jest niezależna od zewnętrznych warunków, od pokoju i sprawiedliwości na ziemi czy sukcesu w zawodzie i w interesach. Nadzieja akceptuje pytania, na które nie ma odpowiedzi, i nieznaną przyszłość. Do jej istoty należy to, że ona inspiruje i uzdalnia człowieka do uznania kierowniczej dłoni Boga we wszystkim, nie tylko chwilach i sytuacjach miłych i przyjemnych, lecz także pośród ciemnych dolin porażek i rozczarowań. Prawdziwa nadzieja nie polega na tym, że jesteśmy przekonani, iż coś na pewno zdziałamy, lecz na zaufaniu złożonym w Bogu, który na swój sposób - nam nieznany - może z naszego działania uczynić coś wspaniałego.
Nikt nie może z ostateczną pewnością powiedzieć, co będzie z nim za lat dziesięć czy dwadzieścia. Czy będzie samotnym, czy w jakimś związku, przez innych szanowany lub pogardzany, czy będzie miał przyjaciół czy wrogów, czy będzie kochany lub kochał bez wzajemności. Jeżeli jednak tego rodzaju marzenia bądź obawy przyjmuje się ze spokojem, to można każdy dzień przyjąć jako stwórczy dar Boga i swoje życie rozumieć jako jedyny w swoim rodzaju wyraz miłości Boga do ludzi.
Mądrość narodów powiada: „Jak długo się żyje, tak długo istnieje nadzieja”. Albo: „Nadzieja umiera ostatnia”. Czy w końcu: „Jak długo ma się nadzieję, tak długo się żyje”. Czy nadzieja może zmienić życie? Czy może uwolnić człowieka z jego smutku, załamania, depresji, fatalistycznych myśli? Życie często dowodzi, że tak się dzieje. Henri Nouven relacjonuje wydarzenie, które to potwierdza.
Pewien żołnierz dostał się do niewoli. Pociągiem odtransportowano go hen daleko do więziennego łagru. Wyrwany ze wszystkiego, co dotąd było mu bliskie, pozbawiony rodziny. czuł się całkowicie odizolowany. Poczucie samotności potęgowało się w dodatku przez fakt, że nie otrzymywał żadnej wiadomości z rodzinnego domu. Nie wiedział nawet, czy jego rodzina w ogóle jeszcze żyje i co dzieje się w jego ojczyźnie. Stracił sens, dla którego warto by było żyć.
Ale pewnego dnia otrzymał niespodzianie list. Koperta była poszarzała zabrudzona, wygnieciona, na brzegach naddarta z racji wielomiesięcznej drogi. W liście czytał: „Czekamy na twój powrót. U nas wszystko w porządku. O nic się nie martw!”
W jednym momencie wszystko się zmieniło. Okoliczności zewnętrzne były dalej te same. Wykonywał dalej tę samą ciężką pracę, przy znikomych racjach żywności, ale teraz wiedział, że ktoś czekał na jego uwolnienie i na jego powrót do rodzinnego domu. Nadzieja zmieniła jego życie, uratowała go.
Bóg napisał nam również podobny list. Dobra Nowina o objawieniu się Boga w Chrystusie wyjaśnia nam dokładnie, czego możemy się spodziewać, określa precyzyjnie treść naszej nadziei. Nieraz słowa Biblii wydają się nam mało życiowe, nie przemawiają do naszych serc. To właśnie wtedy trzeba wsłuchać się w słowa Jezusa mówiącego: „Ja czekam na ciebie. Przygotowuję ci mieszkanie. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele”.
Słysząc taką obietnicę nabieramy sił do dalszej drogi ku życiu, którego nie bylibyśmy w stanie sobie wymarzyć, gdybyśmy mieli żyć tylko z własnych resursów. Właśnie w tym tkwi nadzieja, która budzi w nas nowe energie i nowy zapał. Znajdujemy drogę, która nie pozwala nam zapomnieć, że nadzieję można i trzeba mieć zawsze, także w nieszczęściach, w smutkach, w chorobie, a nawet w śmierci. H. Nouven pisze:
Paradoks nadziei i oczekiwania polega na tym, że ci, którzy wierzą w „jutro”, potrafią żyć lepiej w „dzisiaj”; ci, którzy oczekują, że smutek w radość się zamieni, potrafią początki nowego życia odkryć także w starym; ci, którzy patrzą do przodu ku Panu, który powtórnie przyjdzie, potrafią Go odkryć już teraz pośrodku siebie”.
Życie bez nadziei – to jakby już nie życie. Człowiek, który nie ma nadziei to człowiek nieszczęśliwy, przegrany. Nieobecność nadziei jest piekłem. Nie bez racji przy wejściu do piekła w literackiej wizji Dantego widnieją słowa: „Wy, którzy tu wchodzicie, porzućcie wszelką nadzieję!”. Być chrześcijaninem znaczy: być człowiekiem nadziei, której fundamentem jest Chrystus, dokładniej: którą jest Chrystus.
Nasze życie doczesne winno być przesycone nadzieją wbrew wszystkim zalegającym wokół ciemnościom, klęskom, panoszącemu się krzykliwemu złu, naszym nieudacznym czynom, zakłamaniu, własnej i cudzej podłości i niewierności, godzącej w człowieka niszczycielskiej sile systemów i struktur. Trzeba wbić sobie mocno do głowy, że jako wyznawcy Chrystusa nie zostaliśmy bynajmniej umieszczeni w pełnym świetle południa, lecz jesteśmy u progu dnia, w brzasku nowego dnia, w godzinie, w której noc i dzień – to, co przemija, i to, co nadchodzi – zwarły się ze sobą i toczą śmiertelny bój. Nad tą walką, nad tym „polem bitewnym” naszego życia unosi się pieśń nadziei, pieśń przemiany, pieśń przechodzenia w lepszą rzeczywistość i w lepsze jutro, pieśń Paschy gwarantującej ostateczne zwycięstwo dobra nad złem.
Nadziei nie należy utożsamiać z tanim optymizmem. Nie neguje ona bowiem tego, że na świecie i w nas istnieje zło i grzech, nie lekceważy jego przejawów. Prawdziwa nadzieja nie uprawia „strusiej polityki” chowania głowy w piasek i postrzega rzeczywistość taką, jaką ona jest. Z drugiej strony nadzieja każe pamiętać o tym, że słońce nie przestaje istnieć, choć przesłaniają je chmury, mgły lub nocne ciemności. Wystarczy jednak jeden promień światła, aby uwierzyć, że ono istnieje. Nawet jeden promyk każe się domyślać, że on jest zwiastunem świata pełnego blasku i ciepła.
Naszym światłem jest Chrystus. Bez Niego pogrążeni jesteśmy w ciemnościach. Natomiast razem z Nim, nawet wtedy, gdy wokół nas panuje mrok, dostrzegamy palące się ogniki. Wystarczy wówczas skierować oczy na to dalekie, odległe światło, a przekonamy się, że jutrzenka wzejdzie w sercach naszych i nastanie DZIEŃ.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Jeszcze o nadziei
Nadzieja jest jednym z istotnych tematów i dla filozofii i dla religii.
Z filozofów najwięcej miejsca poświęcił jej Ernst Bloch w obszernej książce „Zasada nadziei”. Warte jest uwagi, że została ona skrytykowana przez jego marksistowskich kolegów, którzy stwierdzili, że „filozofia nadziei jest religią”, zaś w marksizmie „nie ma miejsca dla jakichkolwiek problemów religijnych” (M. Buhr).
Nadzieja zawsze odnosi się do czegoś, co jest dla człowieka dobre. Pojęcie „dobro” należy tu rozumieć w sensie bardzo rozległym: przez „dobry’ określamy wszystko to, czego się dla siebie pragnie, czyli pragnienie, tęsknota, pożądanie, życzenie sobie czegoś, chęć jedzenia i picia, pragnienie relacji erotycznych itd. Nadzieję żywi się zatem wobec czegoś miłego, pożądanego, kochanego, wobec czegoś dobrego, co żywiącemu nadzieję może sprawić radość. W konsekwencji nie ma nadziei bez radości. Radość jest stałą towarzyszka nadziei. Nadzieja to po prostu „radosne oczekiwanie”.
Nadzieja zawsze zawiera w sobie ufność, a nawet jakiś rodzaj pewności, którą jednak trudno jest sprecyzować. Istnieje bowiem również „nadzieja daremna”, są nadzieje, które zawodzą, spełzają na niczym. Nie żywi się nigdy nadziei wobec czegoś, co jest niemożliwe, co uważamy za nieosiągalne, a zwłaszcza, co poznaliśmy jako utopijne, fikcyjne.
Nie ma się nadziei na coś, co dziać się musi, co dzieje się tak czy inaczej, ani na coś, o czymś jest się przekonanym, że z konieczności nastąpi. Przedmiotem nadziei nie jest także to, co można posiadać - że tak powiem - „za darmo”. Można mieć, co prawda, nadzieję na „milion w totolotka”. Ale przedmiotem „prawdziwej nadziei” jest jedynie dobro „trudno dostępne”, to znaczy coś, co nie znajduje się w zasięgu mojej ręki. To, co jest dla kogoś przedmiotem nadziei w sensie ścisłym, znajduje się poza zasięgiem jego dyspozycji. Nikt przecież nie mówi, że ma nadzieję na coś, co sam może uczynić. Jedynie autentyczną nadzieja jest ta, która kieruje się ku czemuś, co od nas nie zależy. Trzeba zatem rozróżniać między „nadziejami” a „nadzieją”.
Filozof Josef Pieper pisze na ten temat:
„Przedmiotem ludzkiej nadziei może być tysiąc różnych rzeczy, od dobrej pogody w czasie urlopu aż po pokój na świecie, i jest tak przecież rzeczywiście. Jak się jednak wydaje, istnieje tu również tylko jeden jedyny przedmiot, wobec którego żywienie nadziei czyni człowieka po prostu kimś posiadającym nadzieję. Prawdopodobnie można ten stan rzeczy ukazać jeszcze trochę jaśniej, gdy wyrazi się go w sposób negatywny: Istnieje tysiąc nadziei, z których człowiek może zrezygnować lub które może utracić nie stając się już tym samym po prostu „pozbawionym nadziei”; widocznie istnieje jedna tylko nadzieja, nadzieja dotycząca czegoś jednego, której utrata oznaczałaby, iż człowiek nie żywi już oto żadnej nadziei i pozostaje po prostu bez nadziei”. Co jest przedmiotem tej jednej nadziei – oto właśnie pytanie”.
W przeciwieństwie do „zwykłych” lub „codziennych nadziei”, które kierują się ku czemuś „przyszłemu w świecie”, ku „przedmiotowi”, „sprawie” należącej do świata, istnieje też „inna nadzieja”, „autentyczna”, „fundamentalna”. Nadzieja ta kieruje się ku czemuś „nieokreślonemu”, „mglistemu”, „nie dającemu się nazwać”. Ona transcenduje wszystkie inne nadzieje i wszystkie „rzeczy i sprawy” tego świata. Możemy ją nazwać „nadzieją absolutną”. Ma ona do czynienia z tym, czym się „jest”, z tym, że człowiek jest sobą i osobą. Przedmiotem tej nadziei jest „urzeczywistnianie samego siebie w przyszłości” i „ostateczne szczęście”. Imię tej „Absolutnej Nadziei” jest chrześcijaninowi dobrze znane – to nasz Bóg!
Największym i nieugiętym (mimo donosów i oskarżeń o herezję) teologiem nadziei w Kościele w Polsce jest od lat ks. prof. Wacław Hryniewicz (KUL, Lublin). Nadzieja, którą niezmordowanie przepowiada – powołując się na zapomnianą naukę Kościoła pierwszych wieków - sięga aż w zaświaty i dotyczy powszechnego zbawienia wszystkich ludzi na mocy nieskończonego Miłosierdzia Boga oraz możliwości nawrócenia również po śmierci. Bo trudno mu uwierzyć w to, żeby istniała taka wolność człowieka, która nie może być przez Boga uzdrowiona, która byłaby w stanie odrzucić Boga na zawsze!
Na pytanie „Co to jest nadzieja?” postawione w książce będącej tzw. „wywiadem-rzeką” W. Hryniewicz odpowiada:
„Nadzieja to widzenie dalej aniżeli to, co teraz widzę oczyma. To wysłanie przed sobą posłańca, cząstki mnie samego, który wybiega o wiele dalej i mówi mi o wiele więcej, niż mogę powiedzieć w miejscu, w którym teraz jestem. To jest coś z intuicyjnego widzenia, widzenia oczyma wiary. Nadzieja to wielka siła, jedna z wielkich duchowych energii. To zdolność trwania. Nadzieja jest krewną cierpliwości: trwać pod naciskiem, trwać pomimo nacisku życia. Nadzieja ma w sobie coś z długiego dystansu, widzenia na dłuższą metę. Nie można jej oderwać od wiary. Wiara idzie w parze z nadzieją. Ona także jest zaufaniem, ufnością, zawierzeniem…
(…) Wraz z młodszym bratem na grobie naszego Taty napisaliśmy: „Nasza nadzieja – Chrystus zmartwychwstał” (cytat z sekwencji paschalnej: Surrexit Christus – spes mea), a na grobie Mamy: „Nadzieja zawieść nie może” (Rz 5,5). Zmartwychwstanie to najmocniejsze oparcie dla chrześcijańskiej nadziei. Można przejść przez najtrudniejsze doświadczenia, ale cierpienie i śmierć nie mają ostatniego słowa, To Bóg ma słowo ostatnie, którego my nie znamy”.
A w innym miejscu, co brzmi niemal jak testament, pisze:
„Tak, przywiązałem się do nadziei i od niej nie odejdę. Dopóki oczu nie zamknę, bez względu na konsekwencje, będę niósł nadzieję, zwłaszcza w wymiarach ostatecznych. Bez nadziei życie staje się wręcz niemożliwe”.
I pod koniec tejże książki:
„W swoim życiu szukam teologii bardziej wyrozumiałej, bardziej ludzkiej, bliższej doświadczeniu ludzi. Czy jest to chodzenie nad przepaściami wiary? Osobiście nie mam tego odczucia. Boję się teologii wpędzającej ludzi w rozpacz. Boje się teologii serwującej ludziom beznadzieję, trwogę, lęk przed Bogiem. Boję się teologii tak mówiącej o sprawach ostatecznych, że ludzie ze strachem i grozą odchodzą z tego świata, tak żegnają ziemię swego dzieciństwa, swoich lat dojrzałych, swojej starości. Nieraz z poczuciem daremności i niespełnienia. Czy mają odchodzić bez nadziei? Boję się teologii lamentującej nad ludzkimi grzechami. Zestawiającej katalogi grzechów, osadzającej ludzi, tworzącej atmosferę osądu. Boję się teologii płaczliwej, która nie ma słowa pocieszenia dla ludzi”.
Ks. Jerzy Grześkowiak
1 E. Bloch, Das Prinzip Hoffnung, Frankfurt a. M. 1958.
2 J. Pieper, Nadzieja a historia, tł. P. Waszczenko, Warszawa 1981, 14.
3 W. Hryniewicz, Nad przepaściami wiary. Rozmawiają Elżbieta Adamiak i Józef Majewski, Kraków 2008, 106-107.
4 J. w., 103.
5 J.w. , 357.
Życie w czasie zarazy
Dziś szczególnie potrzeba nam nadziei
Z pieśnią wzniosłą, co z serca sama się wylewa,
Idźmy, cierpmy, dopokąd nam wystarcza siły,
Idźmy i stawmy czoło szalonej zawiei;
A każdy niechaj głosem duszy swojej śpiewa
Pieśń o Miłości, Wierze i Nadziei.
Cyprian Kamil Norwid
Te wzniosłe słowa narodowego wieszcza wydają się być jak pociecha i jak program na nasze „trudne dziś” walki z niewidzialnym koronawirusem Covid 19. Zmęczeni jesteśmy tygodniami bezustannej walki na wszystkich frontach ze złowrogą pandemią. Oznaki zmęczenia dają się odczuć pośród wszystkich grup społecznych, pracowników rządu i administracji, służb medycznych, chorych i ich rodzin. Izolacja, ograniczenie swobód obywatelskich i życia religijnego, brak pracy, kontaktów międzyludzkich, swobody poruszania się, więzi z przyrodą, obowiązkowe maski - to wszystko wywołuje depresję, karmi pesymizm, rodzi czarne myśli. Niczego dziś nam tak nie potrzeba jak nadziei!
Czym jest nadzieja?
Zacznę słowami papieża Benedykta XVI z encykliki o nadziei Spes salvi:
„Człowiek ma różnorakie nadzieje, małe i większe – różne w różnych okresach życia. Czasem może się wydawać, że spełnienie jednej z tych nadziei zadowoli go całkowicie i że nie będzie potrzebował innych nadziei. W młodości może to być nadzieja na wielką i zaspokajającą miłość, nadzieja na zdobycie pozycji, odniesienie takiego czy innego sukcesu, określającego przyszłe życie. Kiedy jednak te nadzieje spełniają się, okazuje się z całą wyrazistością, że w rzeczywistości to nie było wszystko. Staje się ewidentne, że człowiek potrzebuje innej nadziei, która idzie dalej. Staje się jasne, że może go zaspokoić jedynie coś nieskończonego, co zawsze będzie czymś więcej niż to, co kiedykolwiek może osiągnąć” (nr 30).
Są zatem różne nadzieje: małe i większe… i nadzieja, „która idzie dalej” – ta Największa i Najważniejsza, decydująca o tym, że człowiek może czuć się szczęśliwym.
Co znaczy słowo „nadzieja”?
Po katastrofach lotniczych, po trzęsieniach ziemi czy zejściu śnieżnych lawin długo, nieraz przez kilka dni, poszukuje się zaginionych osób, które mogły przeżyć; w końcu jednak zostają wypowiedziane słowa: „Nie ma już żadnej nadziei, by można kogokolwiek żywego odnaleźć”. To okrutny fakt dla służb ratunkowych, dla tych, którzy w ratowanie zainwestowali wszystkie swoje siły, a jeszcze bardziej dla rodzin ofiar, które nie powinny już żywić żadnej nadziei. Podobnie czuje się lekarz, który zdiagnozował nieuleczalną chorobę i teraz musi to przekazać pacjentowi i jego rodzinie, bądź ratownikowi z Czerwonego Krzyża, który po wypadku drogowym próbował jeszcze metodą usta-usta przywrócić komuś życie: Nadzieja przepadła!
Nadzieja jest jednym z najważniejszych eliksirów życia. Dlatego dość często lekarze przemilczają śmiertelną diagnozę, by pacjentowi nie odbierać nadziei. Wielu uważa to za niewłaściwe i nieodpowiedzialne. Inni sądzą, że w określonych przypadkach nawet kłamliwa nadzieja może pozytywnie wspierać proces zdrowienia. Jak potężna musi być moc nadziei, skoro dla jej podtrzymania poświęca się nawet miłość do prawdy.
Nadzieja ożywia, dodaje sił, jakich nie ma człowiek pozbawiony już „wszelkiej nadziei”. W czasach młodości chętnie opowiadałem dzieciom na katechezie starą bajkę o dwóch żabkach, które wpadły do naczynia z mlekiem. Jedna po kilku nieudanych próbach wspinania się na górne obrzeże naczynia, poddała się i utonęła. Druga uderza łapkami i uderza, aż z mleka utworzyła się grudka masła, i owa dzielna żabka mogła na niej siąść i mocnym susem wyskoczyć na zewnątrz. Nadzieja pośredniczy w zdobyciu nowych sił i stanowi oparcie, jest źródłem radości i sukcesu.
Można tu postawić zarzut: owszem, tak jest, jeżeli nadzieja jest realna i uzasadniona. Ale co byłoby, gdyby ta druga żabka wpadła w mleko chude, pozbawione tłuszczu? Czy nie spotkałby jej ten sam los, co pierwszą? W dodatku po co ten daremny wysiłek? Otóż nawet w tym przypadku nasza żabka miałaby - jak sadzę - piękniejszy koniec dzięki świadomości (o ile można tu mówić o „świadomości”!), że uczyniła wszystko, co było w jej mocy. A poza tym: w krańcowym wyczerpaniu umiera się podobno łatwiej, aniżeli w sytuacji posiadania pełni witalnych sił i przy braku jakiejkolwiek nadziei…
Faktycznie nadzieja ma w sobie coś „utopijnego”. Czy nie brzmią nieco dziwnie, wręcz nierealistycznie, słowa przypisywane Marcinowi Lutrowi: „Gdybym wiedział, że jutro nastąpi koniec świata, to jeszcze dzisiaj zasadziłbym jabłoń”? Otóż nie, bo kto może wiedzieć, iż jutro nie nastąpi faktycznie koniec świata, a mimo to każdy ufa, że jakoś życie będzie się toczyć dalej.
Życie jest skazane na naszą nadzieję, a nadzieja służy życiu. To odnosi się też do naszej całkiem osobistej sfery. Nadzieja niejako „przeskakuje” od człowieka do człowieka, sprawia, że serce bije szybciej i promienieją nasze oczy – i to we wszystkich obszarach życia. Depresja, smutek, czarne chmury i skądś błyska promyk nadziei…I nagle wszystko wygląda inaczej. Pojawiają się nowe akcenty, przed klamrą jawi się inny znak, z minusa tworzy się plus i nagle zmienia się wartościowanie, a za nim również działanie, jego skutki i sama rzeczywistość. Jestem przekonany, że nadzieja nie opiera się na złudnej iluzji, że nie jest wielkim psychologicznym oszustem w rzeczywistości stworzenia. Nadzieja ma fundament, który sięga ponad „tutaj” i „teraz”, ponad doświadczenie praktyczno-życiowych realiów. Pewne jest jedno: kto ludziom odbiera nadzieję, odbiera im życie.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Liturgia rodzinna
Trudny okres totalnego kryzysu z powodu pandemii skutkujący ograniczonym dostępem do liturgii Kościoła w świątyniach w jednych krajach, w innych absolutnym zakazem, kieruje naszą uwagę na znaczenie rodziny jako „wspólnoty kultu”. Rodzina chrześcijańska będąc „Kościołem w miniaturze” bierze udział w funkcjach, które pełni cały Kościół powszechny. Są nimi: funkcja kapłańska, prorocka i królewska. Funkcje kapłańską pełni Kościół przez kult liturgiczny. Podobnie rodzina nie tylko uczestniczy w liturgii wspólnoty parafialnej i żyje nią w przestrzeni rodzinnej, ale także sprawuje „prawdziwa liturgię rodzinną”. Jak w liturgii Kościoła, tak i w liturgii rodzinnej dokonuje się „uwielbienie Boga” (linia wstępująca) ora uświęcenie rodziny (linia zstępująca).
Na liturgie rodzinną składają się następujące elementy:
Centrum każdej świątyni chrześcijańskiej jest ołtarz, na którym sprawowana jest Ofiara Eucharystyczna naszego Pana. Ołtarz jest zatem symbolem Chrystusa i wymaga szczególnej czci.
Liturgia rodzinna domaga się także specjalnego miejsca dla niej przeznaczonego. Temu miejscu nadaje się różne nazwy: sanktuarium domowe, ołtarz domowy, kącik Boży, kącik religijny, miejsce rodzinnej modlitwy. Ale nie nazwa jest tu istotna, lecz wyodrębnione miejsce, gdzie członkowie rodziny mogą się skupić i zebrać na wspólną modlitwę lub celebrację.
Sposób urządzenia takiego „ołtarza domowego” jest w pełni dowolny, a pomysłom nie ma tu końca. Może to być podstawowy stół rodzinny (gdy gromadzi się cała rodzina w szerszym zakresie – np. z babcią, dziadkiem i krewnymi), albo jakiś mały stolik, szafka, regał, półka, część meblościanki lub półka na ścianie.
Na tym ołtarzyku umieszcza się przedmioty kultu religijnego. Należą do nich: krzyż, figura lub obraz Chrystusa, Najświętszej Maryi Panny, świętego Patrona, Biblia, świeca paschalna, świeca małżeńska, świeca rodzinna, świece chrzcielne dzieci, świeże kwiaty. Wystrój takiego ołtarzyka zmienia się w zależności od aktualnego okresu roku liturgicznego bądź tajemnicy obchodzonego święta. Poniżej konkretne przykłady:
Adwent: wieniec adwentowy, świeca adwentowa, figura Najświętszej Maryi Panny, obraz św. Jana Chrzciciela i św. Mikołaja, żłóbek z siankiem dla dobrych uczynków, gałązka św. Barbary.
Wielki Post: popiół, woda święcona, krzyż (od 5. Niedzieli Wielkiego Postu zasłonięty fioletowym płótnem), cierniowa korona, obrazy kolejnych stacji drogi krzyżowej, palma, skarbonka z napisem: „Byłem głodny, a daliście mi jeść”.
Wielkanoc: rodzinna świeca paschalna, krzyż ubrany w małą czerwona stułę uszytą przez matkę, woda chrzcielna z kościoła z liturgii wielkanocnej, baranek, figura Zmartwychwstałego, święcone jajka.
Okres po Zesłaniu Ducha Świętego: intronizacja Pisma Świętego, obraz Zesłania Ducha Świętego, figura Anioła Stróża, obraz patrona kościoła parafialnego, obrazy lub figurki obranego patrona rodziny lub patronów rodziców i dzieci.
Godnym polecenia jest wypisać co tydzień na małym kartoniku i położyć na ołtarzu myśl przewodnią niedzieli, która towarzyszy potem domownikom przez cały tydzień, albo myśl-hasło na każdy dzień.
Ukształtowanie ołtarzyka i jego dostosowywanie do świąt rodzinnych i kościelnych winno być szczególną troską i zadaniem dzieci. Zadaniem rodziców jest tylko delikatna inspiracja i dyskretna kontrola. To dzieci powinny dbać o czystość i porządek, o to, czy obrus jest czysty, kwiaty świeże, świece oczyszczone.
Radosne zaangażowanie dzieci w pomysłowo i estetycznie ukształtowany ołtarzyk domowy ma z pewnością ogromne znaczenie dla rozwoju ich życia religijnego i wyciska piętno w ich duszy, rzutując już teraz na ich przyszłe szczęście i atmosferę religijną we własnych rodzinach.
Na koniec słowa papieża Franciszka o znaczeniu modlitwy rodzinnej:
„Modlitwa rodzinna jest uprzywilejowanym środkiem wyrażania i umacniania wiary paschalnej. Każdego dnia można znaleźć kilka minut, aby zjednoczyć się z żywym Panem, powiedzieć Jemu o tym, co nas niepokoi, modlić się za potrzeby rodziny, pomodlić się za kogoś, kto przeżywa trudny okres, zwrócić się o pomoc, kochać dziękować za życie in dobre rzeczy, prosić Matkę Bożą, aby nas chroniła pod swym macierzyńskim płaszczem, Mówiąc krótko, ta chwila modlitwy może uczynić rodzinie bardzo wiele dobrego.” (Posynodalna adhortacja apostolska „Amoris laetitia” nr 318)
Jeżeli rodzice i dzieci poprzez różne akty liturgii rodzinnej skupiają się na Chrystusie, to On wszystkich jednoczy i „rzuca światło na całe życie rodzinne”. I wtedy cierpienia i problemy są doświadczane w jedności z krzyżem Pana, „a Jego uścisk pozwala znieść najtrudniejsze chwile”. Z drugiej strony – jak mówi papież Franciszek - „chwile radości, odpoczynku i święta, a także seksualności są doświadczane jako udział w pełni życia Jego zmartwychwstania” (j.w. nr 317).
Ks. Jerzy Grześkowiak
Na Niedzielę Bożego Miłosierdzia
Kult Bożego Miłosierdzia
jak to jest
gdy Bogu
pęka serce
Janusz St. Pasierb
U początku kultu Miłosierdzia Bożego stoją objawienia polskiej siostry zakonnej św. Faustyny Kowalskiej (1905-1938), z których pierwsze miały miejsce w Wilnie. Nie chodzi w nich o nową naukę, ale o rzeczywistość objawioną już w Biblii, którą mistyczne doświadczenia siostry Faustyny ukazały w nowym świetle. W prywatnych objawieniach nie objawia się bowiem nic nowego. One mogą jedynie to, co dane jest w objawieniu biblijnym, ponownie wyraźniej ukazać. Wszystko, o czym mówi s. Faustyna, jest już zawarte w nauce Jezusa w Ewangelii oraz w Starym Testamencie. Miłosierdzie to przecież podstawowe pojęcie Ewangelii i klucz chrześcijańskiego życia.
Obraz „Miłosierdzia Bożego”, namalowany pod dyktando s. Faustyny i zatwierdzony do kultu, przedstawia Chrystusa, który jedną ręką błogosławi, drugą zaś wskazuje na swój przebity bok, z którego wychodzą promienie białe i czerwone; według słów samego Chrystusa skierowanych do Faustyny - białe symbolizują wodę, która oczyszcza dusze, a czerwone krew dającą im życie („Obydwa strumienie wypływają z głębin mojego miłosierdzia, gdy moje serce zostało przebite włócznią”). U dołu obrazu widnieje napis: „Jezu, ufam Tobie”.
Ten obraz nie przyjął się na Zachodzie Europy, gdzie oceniany jest jako kiczowaty, podobnie zresztą jak nie znajduje tu szerszego uznania sam kult Miłosierdzia Bożego. Nabożeństwa do Miłosierdzia Bożego w pierwszy piątek miesiąca oraz w drugą Niedzielę Wielkanocy, które wprowadziłem w parafii „Powtórnego Przyjścia Pana” w Monachium w 1994 roku, były przez długi okres jedynymi nabożeństwami tego typu w bawarskiej stolicy (nie licząc Polskiej Parafii Katolickiej). A co do - może i słusznej od strony sztuki - krytyki artystycznego piękna obrazu dodam tu tylko to, co przekazała nam sama s. Faustyna:
„Kto Cię wymaluje tak pięknym, jakim jesteś” – żaliła się. I usłyszała od Jezusa słowa: „Nie w piękności farby ani pędzla jest wielkość tego obrazu, ale w łasce mojej”.
Święto Miłosierdzia Bożego, obchodzone w drugą Niedzielę Wielkanocy (tzw. Biała Niedziela), ustanowił Jan Paweł II w roku 2000. Obraz Miłosierdzia Bożego (Miłosiernego Jezusa) jest już dziś znany na wszystkich kontynentach, nawet w najbardziej odległych zakątkach świata. Nie zapomnę wzruszenia, gdy podczas podróży studyjnej w Indonezji w jednym z kościołów na wyspie Sulavesi mój wzrok spotkał się niespodzianie z oczyma Miłosiernego Jezusa. Mam wrażenie, że ten obraz czczony jest zwłaszcza przez ludzi „prostego serca”. Sprawdza się zatem powiedzenie Pascala: „Serce ma swoje racje, których nie zna rozum”.
Światowym centrum kultu Miłosierdzia Bożego jest Kraków, dokładniej krakowskie Łagiewniki, gdzie w klasztorze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia żyła, pracowała i zmarła mistyczka siostra Faustyna Kowalska. Dziwne drogi Opatrzności Bożej sprawiły, że to właśnie Karol Wojtyła, który już w czasie okupacji niemieckiej idąc do pracy w Solwayu często wstępował do zakonnej kaplicy, a potem jako biskup-pasterz diecezji krakowskiej zainteresowany był dziełem apostolskim Zgromadzenia i wspierał rozwijający się kult Miłosierdzia Bożego w formach przekazanych przez s. Faustynę, został papieżem Kościoła Katolickiego. To on ogłosił s. Faustynę najpierw błogosławioną (18.04.1993), potem świętą (30.04.2000). Podczas swojej pierwszej wizyty jako papież w Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Krakowie – Łagiewnikach (7.06.1997) tak mówił o tajemnicy miłosierdzia Bożego:
Misericordias Domini in aeternum cantabo (Ps 89,2)
Oto przychodzę jako pielgrzym do tego sanktuarium, aby włączyć się w wiecznotrwały śpiew na cześć Bożego miłosierdzia. Zaintonował go Psalmista Pański wypowiadając to, co wszystkie pokolenia przechowywały i przechowywać będą jako najcenniejszy owoc wiary. Nic tak nie jest potrzebne człowiekowi, jak miłosierdzie Boże – owa miłość łaskawa, współczująca, wynosząca człowieka ponad jego słabość ku nieskończonym wyżynom świętości Boga. W tym miejscu uświadamiamy sobie to w sposób szczególny. Stąd bowiem wyszło orędzie miłosierdzia Bożego, które sam Chrystus zechciał przekazać naszemu pokoleniu za pośrednictwem błogosławionej Faustyny. A jest to orędzie jasne i czytelne dla każdego. Każdy może tu przyjść, spojrzeć na obraz miłosiernego Chrystusa, na Jego Serce promieniujące łaskami, i w głębi duszy usłyszeć to, co słyszała Błogosławiona: Nie lękaj się niczego, Ja jestem zawsze z Tobą (Dz. 613). A jeśli szczerym sercem odpowie: „Jezu, ufam Tobie!”, znajdzie ukojenie wszelkich niepokojów i lęków. W tym dialogu zawierzenia nawiązuje się pomiędzy człowiekiem i Chrystusem szczególna więź wyzwalającej miłości. A w miłości nie ma lęku – pisze św. Jan – (…) doskonała miłość usuwa lęk, ponieważ lęk kojarzy się z karą (1 J 4,18). Kościół odczytuje na nowo orędzie miłosierdzia, aby skutecznie nieść pokoleniu końca drugiego tysiąclecia i przyszłym generacjom światło nadziei.
Życzenie, by Kraków stał się światowym centrum kultu Miłosierdzia Bożego wyraził Jan Paweł II podczas wizyty w Łagiewnikach w dniu 17.08. 2002 roku, kiedy to poświęcił nowo wybudowaną bazylikę Miłosierdzia Bożego. Powiedział wtedy wobec 22 tysięcy zebranych wiernych o „stąd” wychodzącej „iskrze”, która przygotuje świat na powtórne przyjście Chrystusa, a specjalnym aktem zawierzył cały świat Bożemu Miłosierdziu:
Boże, Ojcze miłosierny,
który objawiłeś swoją miłość
w Twoim Synu Jezusie Chrystusie,
i wylałeś ją na nas w Duchu Świętym, Pocieszycielu,
Tobie zawierzamy dziś losy świata i każdego człowieka.
Pochyl się nad grzesznymi,
ulecz naszą słabość,
przezwycięż wszelkie zło,
pozwól wszystkim mieszkańcom ziemi
doświadczyć Twojego miłosierdzia,
aby w Tobie, Trójjedyny Boże,
zawsze odnajdywali źródło nadziei.
Ojcze Przedwieczny,
dla bolesnej męki
i zmartwychwstania Twojego Syna,
miej miłosierdzie dla nas
i całego świata!
Niech ten papieski akt zawierzenia stanie się modlitwą każdego chrześcijanina w tym trudnym czasie pandemii, kiedy tak bardzo potrzebujemy doświadczenia bliskości ludzi i Boga, Jego miłosierdzia i pociechy oraz silnej nadziei!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Rozmowa z Czytelnikami
Duchowe rozterki w czasie zarazy
Monika M. z Mszanej (województwo śląskie) pisze na temat: Zamknięte kościoły
Proszę księdza, w załączniku dołączyłam to, co mi leży na sercu. Proszę mnie nie zrozumieć źle, ale jestem taka rozdarta. Wciąż szukam odpowiedzi.
Staram się znaleźć odpowiedź na wciąż nurtujące mnie zagadnienie: „Czy to odpowiednie decyzje, kroki, głów Kościoła katolickiego zostały podjęte w czasie dla nas wszystkich tak trudnym? Czy Święta Zmartwychwstania Pańskiego napawające radością i nadzieją oraz szczęściem z nieobecnego w grobie Chrystusa będą, są rzeczywiście radosne? Czy może smutne?”
Jak zawsze odpowiedzi na pytania szukam w Piśmie Świętym, bo tam jest Słowo samego Boga skierowane do każdego z nas. Otwarłam Ewangelię św. Łukasza i oto na co natrafiłam:
„Czemu to wzywacie Mnie: „Panie, Panie!”, a nie czynicie tego, co mówię? Pokażę wam, do kogo podobny jest każdy, kto przychodzi do Mnie, słucha słów moich i wypełnia je. Podobny jest do człowieka, który buduje dom: wkopał się głęboko i fundament założył na skale. Gdy przyszła powódź, wezbrana rzeka uderzyła w ten dom, ale nie zdołała go naruszyć, ponieważ był dobrze zbudowany. Lecz ten, kto usłyszał, a nie wypełnił, podobny jest do człowieka, który zbudował dom na ziemi bez fundamentu. Gdy rzeka uderzyła w niego, od razu runął, a ruina owego domu była wielka.”
Czy obecny Kościół, który jest samym Jezusem Chrystusem w otaczającej nas rzeczywistości, jest domem o głębokich fundamentach? Czy kapłani, którzy zamykają na klucz Kościoły dla ewentualnych wiernych na czas odprawianej Mszy świętej to mocny fundament nauki i czynów Chrystusa? Umocnieniem każdego wiernego odczuwającego pragnienie uczestnictwa we Mszy świętej jest możliwość udziału w Eucharystii.
Dlaczego nie możemy przyjmować, upadając na kolana, Chrystusa wprost do ust? Czyżby uwierzone zostało, że Ciało Jezusa Chrystusa zaraża biednych, uciekających po pokrzepienie wiernych? Ja pragnę się uniżyć, pokornie przyjmuję choć z bólem decyzje Archidiecezji, pod którą podlega moja parafia. Mimo wszystko serce moje krwawi.
Komunia Święta na rękę, na stojąco – czy to szacunek do samego Najświętszego Sakramentu?
Czy uzasadnione jest, aby wierni rezygnowali z Kościoła? Czy aby dobre jest, aby Kościół był zamknięty przed ludźmi? Kościół zawsze pewny siebie i ważny teraz schował się. Czy nie powinniśmy się Boga bać za podejmowane decyzje? Jak rząd mówi, tak z Kościołem się postępuje. Jest Wielki Post – to czas, mam wrażenie strachu i paniki przed śmiercią, a nie przed sądem Bożym.
Wierzę Panu Bogu trwając w wierze.
Odpowiedź ks. J. Grześkowiaka
Dziękuję Pani serdecznie za ciekawy refleksyjny tekst, będący właściwie rachunkiem sumienia dla każdego człowieka (tego tekstu tutaj nie publikujemy). Nie podała Pani jego autora, zatem sadzę, że są to Pani osobiste smutne refleksje. To, co aktualnie przeżywamy, jest jak wielkie niezaplanowane, przymusowe rekolekcje! Ciekawe, ilu współczesnych z nich skorzysta, wyciągnie stosowne wnioski i cokolwiek zmieni w myśleniu i postępowaniu? Obawiam się, że tylko niewielu… Podobno na błędach się uczymy, ale historia dowodzi, że człowiek jest mało pojętnym uczniem. Dzieje Europy po obu wojnach i dzieje Polski współczesnej pokazują, jak niewiele nauczyliśmy się z dramatycznych lat.
Odnośnie do Pani pytań – pierwszy temat to: brak Eucharystii.
Tak jak jest to bolesne dla Pani, podobnie cierpi wielu chrześcijan, dla których Eucharystia stała się - jak to określił ostatni Sobór - „źródłem i szczytem chrześcijańskiego życia”. I to duchowe cierpienie jest czymś uzasadnionym, zrozumiałym, wręcz naturalnym. Z całą pewnością było logiczną koniecznością – dobrze umotywowaną przez ekspertów w zakresie wirusologii i przez lekarzy - wprowadzić radykalne ograniczenia w sferze międzyludzkich kontaktów. Wymaga tego podstawowe przykazanie miłości bliźniego, by nikogo nie narażać na chorobę, nie pomnażać niebezpieczeństwa, nie roznosić zarazków. Kościół (Episkopat, biskupi) nie mógł się w tej materii wyłamać. Chyba dość oskarżeń słyszy Pani pod adresem Kościoła z różnych powodów i z różnych stron. W Polsce mieliście i tak lepszą sytuację, bo księża mogli celebrować codziennie Eucharystię, aczkolwiek z udziałem maximum do 5 osób. W Niemczech, gdzie żyję, było gorzej, ponieważ nie było na ogół żadnych celebracji, z wyjątkiem całkiem prywatnych Mszy sprawowanych przez poszczególnych kapłanów.
Inna sprawa: można było, albo trzeba było, „wykłócać” się z władzą państwową o dopuszczenie większej ilości uczestników mszy świętej w dużych świątyniach przy zachowaniu odpowiedniego dystansu pomiędzy wiernymi - to prawda , skoro troska o życie, o zaspokojenie głodu ciała umożliwiała handel w sklepach żywnościowych z udziałem znacznie większej liczby osób. Msza św. to też troska o pokarm - dla ducha, dla duszy i także dla ciała. Jezus jest nie tylko lekarzem dusz, lecz także najlepszym lekarstwem dla ciała, dla całego człowieka. I najlepszym terapeutą.
Ale z drugiej strony jest prawie pewne, że tęsknota za realnym spotkaniem z Chrystusem w Eucharystii dobrze nam wszystkim zrobi! W prawdziwym głodzie najlepiej smakuje CHLEB! To samo odnosi się do Świętego Chleba - Ciała Pana!
Drugi problem to: Komunia św. na dłoń.
W normalnej sytuacji każdy przyjmuje Komunię św. w sposób, jaki dyktuje mu to jego serce. Przepisy ogólne Episkopatu Kościoła w Polsce dopuszczają obydwie formy, ale priorytet dają tradycyjnemu podawaniu Ciała Pańskiego do ust. Podkreśla się przy tym, że żadnemu kapłanowi nie wolno odmawiać Komunii św. osobie, która wyraża życzenie przyjęcia jej na dłoń.
Chce tu dobitnie zaakcentować, iż żadna z obu form (do ust czy na dłoń) nie jest ani bardziej święta i bardziej godna, ani mniej pobożna lub mniej właściwa. Pisałem o tym już przed 30 laty w książce o Eucharystii pt. „Do końca ich umiłował” (Katowice 1987), która przed 3 laty została wznowiona (poszerzona i uaktualniona) przez Wydawnictwo Ewangelizacyjne „Wejdźmy na szczyt” pod redakcją Ojca Zbigniewa Ptaka – Paulin, Kraków 2016).
Jeżeli Episkopat aktualnie „na ten czas” zalecił Komunię św. „tylko na rękę”, to z tej racji, że nieraz (często? – różnie to bywa) przy Komunii do ust pozostaje na palcach kapłana ślina przyjmującego. A co to znaczy w czasie koronawirusa, dobrze Pani wie! I dlatego nie rozumiem rozżalenia a nawet oburzenia wielu katolików.
A jeszcze bardziej nie rozumiem nierozsądnej (by nie użyć mocniejszego słowa) wypowiedzi biskupa szczecińskiego (nie wiem, czy był w tej kwestii wyjątkiem?), że „Pan Jezus nikogo nie zaraża”. A kto twierdzi, że tak jest? Tutaj biskup po prostu nie jest obiektywny, nie chce widzieć całego spektrum problemu, jest wprost zacietrzewiony i niepotrzebnie mąci ludziom totalnie w głowach, którzy ślepo go słuchają i te same bzdury powtarzają. Wiara potrzebuje rozumu i odwrotnie. Jan Paweł II napisał encyklikę „Wiara i rozum”. Czas doczytać ją do końca!
Jestem przekonany, że dobrze Pani zna piękną teologię Kościoła jako Ciała Chrystusa. I słowa św. Pawła, że ciało człowieka złożone jest z różnych członków, a wszystkie są równie ważne i godne i że siebie wzajemnie potrzebują. I ten obraz przenosi Apostoł na Kościół – różne funkcje i służby, różne powołania, ale wszyscy mają taką samą godność. Czy naprawdę uważa Pani, że język człowieka jest bardziej godny być „pateną” dla Chrystusa niż ręka? Dlaczego?
Czasem powiadają, nie wolno przyjąć Jezusa do rąk, bo rękami grzeszymy. A językiem nie? Ile zła idzie w świat przez nasze złe słowo, przez zjadliwy ostry jak brzytwa język…Tu widać, jak takie argumenty nie mają nic do rzeczy. Po prostu są głupie!
Komu podaje się pokarm wprost do ust? – wiadomo: niemowlętom, małym dzieciom, niedołężnym staruszkom. DOJRZAŁY człowiek bierze pokarm sam do ust. Dlaczego tylu w sferze wiary traktuje siebie nie jako dojrzałych i odpowiedzialnych chrześcijan?
A Pan Jezus powiedział: „Bierzcie i jedzcie…”. Nie wkładał tamtego CHLEBA Apostołom do ust! Jak to jest dzisiaj z tym „braniem”?
W końcu zapytam tak prosto: Czy Pan Jezus czuje się lepiej w naszej gębie i w żołądku (pełnym kwasów) niż na mojej dłoni, kiedy mogę sobie jeszcze na Jezusa-Hostię, spoczywającą w moich na kształt krzyża złożonych dłoniach popatrzeć, i Jezusa poprosić, by podtrzymywał je swoją mocą i je błogosławił, aby umiały niestrudzenie czynić ludziom dobro?
Niech każdy postępuje według swego rozeznania i potrzeby serca. Ale kto krytykuje wiernych przyjmujących Pana Jezusa na dłoń, potępia chrześcijan z kilku wieków pierwotnego Kościoła aż po średniowiecze, kiedy zrodziła się nowa forma pobożności – mianowicie rzadka Komunia św., a zamiast niej jako namiastka tzw. „potrzeba widzenia Hostii”, czyli adoracja i lęk przed Bogiem. A przecież Bóg jest Miłością, Miłosierdziem. Nawet Jego sprawiedliwość jest inna niż ludzka, bo jest Miłosierdziem. Prawdziwa miłość wypłasza bojaźń i lęk!… - (to z Pisma świętego).
Zmartwychwstały Pan przy każdym spotkaniu mówił: „Nie lękaj się!”, „Nie bójcie się… to JA jestem! Pokój wam!”.
W tym duchu serdecznie pozdrawiam
Ks. Jerzy Grześkowiak
Wielkanocna reanimacja
„Myślę, więc jestem” – ta słynna sentencja filozofa Kartezjusza stanowi centralną wypowiedź i ideę nowożytnego i oświeceniowego myślenia. Bardziej niż sądzimy wycisnęła ta teza piętno na mentalności i ogólnym nastawieniu do życia człowieka czasów nowożytnych. Na pierwszym miejscu stoi myślenie, rozum, świadomość człowieka, czyli jego „głowa”, zdolność do obliczania, do planowania i konstruowania. Jestem o tyle, o ile potrafię myśleć; kto dużo myśli, jest wiele wart; kto jest mądrym myślicielem, jest w stanie wiele osiągnąć. Dlatego testy inteligencji cieszą się dużą popularnością, a dzieci ocenia się i odpowiednio klasyfikuje według ilorazu inteligencji.
I dopiero potrzebny był kryzys wiedzy i wiary w postęp, by powoli zaczęło zwyciężać prawidłowe pojmowanie człowieka, gwarantujące równą wartość i godność wszystkich, głoszące, że głowa nie jest ośrodkiem człowieka. Wpływy wschodniej mądrości i wschodnich religii pomogły nam odkryć głęboką prawdę wypowiedzi: „Oddycham, dlatego jestem”.
Jak ważny jest pierwszy krzyk noworodka – o tym wiedzą lekarze, położne, rodzice! Z nim zaczyna się samodzielne życie nowonarodzonego dziecka. Całe nasze życie zależne jest od tego pierwszego wdechu i wydechu. Kto żyje, oddycha i kto oddycha, ten żyje. Zanik oddechu oznacza śmierć. O tym człowiek wie od zawsze, ale skrytobójczy koronawirus na nowo nam to boleśnie uświadomił.
Kilkanaście razy dziennie słyszę wycie syreny pogotowia ratunkowego na sąsiedniej ulicy. Wozy pogotowia - wyposażone w ratujący życie sprzęt medyczny - pędzą zawrotnie na syrenie, by zdążyć na czas do kliniki. Najczęstsze przyczyny wzywania pogotowia ratunkowego to wypadki drogowe, zasłabnięcia, trudności w oddychaniu, zawały serca, kollaps krwioobiegu. Zawsze przy tym ważna jest odpowiednia aparatura zapewniająca właściwe oddychanie. Oddycham, więc jestem!
Wielkanoc to święto oddechu. W opisie stworzenia świata czytanym w noc paschalną słyszymy: Bóg pochylił się nad światem i uporządkował chaos tchnąc swoje życie, „swój oddech” w stworzony świat, a jako dopełnienie stwórczego dzieła stworzył człowieka, jego też obdarzając swoim „oddechem”. W języku biblijnym jedno i to samo słowo Ruah oznacza: Duch, oddech i życie. Bóg działa i wypowiada się w swoim stworzeniu - słusznie zatem modli się psalmista: „Wszystko, co oddycha, chwali Pana”. Bo oddech pochodzi od „Boga żywego”. Moim oddechem wdycham także Boga, moje ciało i krew są wzbogacane Jego życiem. Ten. który sprawia, że oddycham - i dlatego żyję, wstaję, stoję, idę, biegam - jest Bogiem życia. I właśnie to Życie celebrujemy w Wielkanoc.
Niekiedy nasz oddech staje się krótki, płaski, spazmatyczny, „dech nam odbiera”, bo… poraża nas diagnoza, że złośliwy rak się we mnie umiejscowił; bo cierpię z powodu stresu i ustawicznych napięć w pracy zawodowej; bo partner lub partnerka mnie opuściła. Ale mimo wszystko nie poddam się, także wtedy chcę ufać i błagać: Oddychaj we mnie Duchu darujący mi życie Boga! Przecież całe stworzenie oddycha tym stwórczym Bogiem i w tej nadziei zakotwiczony św. Franciszek z Asyżu wyśpiewał swoją wielkanocną „pochwałę słońca”: Laudato si, o mio Signore. Ziemia, woda i słońce są jego i naszymi siostrami, księżyc, wiatr i ogień - braćmi, cała natura i wszystkie stworzenia to oblicza naszych sióstr i braci, które przyjmują w siebie ten sam Boży oddech. Taka jest wielkanocna prawda wiary o człowieku i świecie głosząca zbawienie pośród wszystkich kryzysów - kryzysu człowieka, wartości, moralności, świata i przyrodniczego środowiska.
Wielkanoc to Boża reanimacja, która chce w nas tchnąć życie Boga, który mówi: „Ja jestem Panem, Twoim Bogiem, Bogiem jednego nieba i jednej ziemi dla wszystkich”. Kto się otworzy i pozwoli, by ten Bóg w nim oddychał, nauczy się szacunku dla siebie samego i dla bliźnich oraz prawidłowego, czyli braterskiego traktowania wszelkiego stworzenia.
Wielkanoc – święto nowego oddechu! Zaczerpnijmy spokojnie więcej powietrza. Czy czujesz, jak to dobrze czyni, gdy w spokoju głęboko oddychasz, świadomie wciągasz powietrze i je wydalasz, wdech i wydech, wdech i wydech… Tu też obecny jest Bóg, który sprawia, że oddycham!
I to właśnie dla tego Boga – „Boga Życia i Tchnienia-Oddechu” żył Jezus. On chciał tylko jednego, by człowiek w pełni i prawdziwie żył, każdy człowiek – chory i grzesznik, wiarołomna kobieta, niewidomy od urodzenia, paralityk, opętany przez demony. Życie – dla tego programu Jezus oddał swoje życie. Pochylił się z miłością ku ludziom, rozpiętymi ramionami na krzyżu objął wszystkich, by podźwignąć tych, którzy upadają albo którym z powodu nieszczęść „ziemia usuwa się spod nóg”, i oddał swego ducha, swój ostatni oddech.
Arystoteles opisał przed około 2300 laty okrutny, odrażający zwyczaj u etruskich piratów. Jeńców przykuwano kajdanami do martwych zwłok ich poprzedników - twarzą w twarz. Nieszczęśnicy musieli nieustannie wdychać smród rozkładającego się ciała i powoli sami umierali. Dla Arystotelesa był to symbol: życie ludzkie to stałe wdychanie fetoru psucia się, rozkładu, zgnilizny; żyjąc kroczymy ku śmierci.
Któż nie doświadczył już na sobie lub na innych poczucia bezradności i beznadziejności w sytuacji, gdy coś obumiera – coś z jasnego płomienia szczęściodajnej miłości, z zaangażowania w pracę, z sukcesów, z silnej wiary? Śmierć jest różnokształtna, wieloraka i różne są formy, w jakich jej zarodki i początki mogą nagle dopaść nas samych. Depresja, całkowite wyczerpanie, zwątpienie, nieuleczalna choroba, śmierć głodowa, wojna. Wbrew naszej woli jesteśmy skuci niewolniczo ze śmiercią.
„Boża reanimacja dziś” – to znaczy: Kto dziś, w te wielkanocne święta, czuje się samotny i opuszczony, przykuty do swego krzyża i do lękliwych myśli o nieuniknionej śmierci, niech się wsłucha w orędzie Zmartwychwstałego, że jesteśmy związani z Kimś innym: sam Bóg związał się ze śmiercią twarzą w twarz i zwyciężył! Odtąd nie życie umiera poprzez śmierć, lecz śmierć umiera zwyciężona przez Życie. A ci, których ożywia Boży oddech, sami stają się ratownikami i dawcami życia – metodą „usta w usta” dalej przekazują Tchnienie i Życie Boga, by w Bożej atmosferze i klimacie Ducha mogły żyć także przyszłe generacje. To wymaga „głębokiego i długiego oddechu”, czyli cierpliwości i wytrwałości, które może dać tylko Bóg, bo zbyt wiele wokół nas złego, zużytego, zakażonego i śmiertelnie niebezpiecznego „morowego powietrza”, wiele zaraz niszczy człowieczego ducha i życie społeczne.
Wielkanoc to spotkanie z Tym, który jest Życiem. Zmartwychwstały Pan chce być z nami wszędzie. Dlatego nieoczekiwanie zjawia się także wtedy, gdy żaluzje spuścimy i drzwi pozamykamy ze strachu, jak Jego uczniowie. Ale gdy przychodzi, na przykład w celebrowanej Eucharystii lub jak w tym roku w liturgii rodzinnej „domowego Kościoła”, nie strofuje, nie krzyczy, nie grozi, lecz delikatnie proponuje: Pokój mój wam daję! Nowe tchnienie owiewa wylęknionych i załamanych, gdy słyszą: „Jesteś zbawiony i pojednany, jesteś córką i synem Boga, możesz do mnie mówić „Ty”. Jezus otwiera okna i drzwi, aby świat mógł wejrzeć do środka naszych świątyń i domostw i zobaczyć, co my tu właściwie czynimy, gdy śpiewamy radosne Alleluja, gdy podajemy sobie dłonie na znak pokoju i spożywamy ucztę. Tak to w liturgii realizuje się wielkie święto „uwolnionych”, świętowanie Nowego Stworzenia: otwarcie serc, umysłu i zmysłów, nowe usposobienie, zachwyt i entuzjazm, łaska zamiast kary, przebaczenie zamiast zemsty, dzielenie się zamiast chomikowania dla siebie. To jest reanimacja, zmiana dotychczasowego kursu: Zmartwychwstały zmienia śmiertelne struktury, które obiecują życie, ale kosztem drugich, i rozprzestrzenia nowe tchnienie. Głębokie wdychanie tych żywotnych fluidów pokaże, kto na dłuższą metę wygra: zwiastun pokoju czy szwadron śmierci, pojednawcze objęcie w ramiona czy zaciśnięta pięść, braterskie otwarcie i współpraca czy mordercza konkurencja, śmierć czy Życie?
Alleluja, Chrystus żyje! On sam oddycha w nas. Raduj się człowiecze!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Stacja XIV
Ciało Jezusa złożone w grobie
Kłaniamy Ci się, Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie,
żeś przez krzyż Twój święty świat odkupić raczył.
„Józef z Arymatei zdjął ciało Jezusa z krzyża, owinął w płótno i złożył w grobie, wykutym w skale, w którym nikt jeszcze nie był pochowany. Był to dzień Przygotowania i szabat się rozjaśniał. Były przy tym niewiasty, które z Nim przyszły z Galilei. Obejrzały grób i w jaki sposób zostało złożone ciało Jezusa. Po powrocie przygotowały wonności i olejki; lecz zgodnie z przykazaniem zachowały spoczynek szabatu” (Łk 23,53-56).
Pogrzeb Jezusa odbył się skromnie i cicho. Matka i najwierniejsi przyjaciele złożyli Jego ciało do grobu. Nazajutrz przyszli wrogowie i zabezpieczyli grób opieczętowując kamień i stawiając straż.
Jezus przyjął ludzką śmierć – a teraz przyjmuje grób. Znowu „podobny nam we wszystkim” oprócz grzechu.
Grób człowieka jest miejscem, które chroni przed wzrokiem innych ludzi stopniowy proces rozkładu ludzkiego ciała.
Grób Jezusa jest miejscem, które osłania jeszcze jedną tajemnicę wiary: zstąpienie do otchłani. Wyznajemy bowiem w Credo apostolskim: „zstąpił do piekieł”, by z otchłani wyprowadzić wszystkich, którzy dotąd czekali na Odkupienie. Grób Jezusa jest tym miejscem, gdzie śmierć dopełniła się Zmartwychwstaniem. Ciało Jezusa jest „ziarnem pszenicznym” złożonym w ziemi, aby zakiełkowało Nowe Życie i zaowocowało wiosną Zmartwychwstania. W ciemności grobu zapala się blask paschalnej świecy.
Grób Jezusa i mój grób. I mój grób pozostanie za mną. Pójdę do Ojca.
Ale zanim to się stanie – teraz, tutaj, dzisiaj – zostawiam grób Jezusa, oddaję go przeszłości, wstaję i idę za Chrystusem Zmartwychwstałym - Panem Życia, bo jestem dzieckiem Tego, który jest „Ojcem przyszłego wieku”. Wspominam przeszłość, ale ważniejsza jest przyszłość. Przeszłość buduję dzisiaj. Nie wolno mi nigdy ustawać. Jestem uczniem Jezusa, a to znaczy posłańcem wiecznego Bożego Postępu - zarówno w życiu osobistym, jak w życiu Kościoła i ludzkości. Nigdy nie wolno mi powiedzieć: wszystko zrobiłem, osiągnąłem szczyt. Przeciwnie: wszystko mam jeszcze do zdobycia.
Zawsze zaczynam. Nawet jeśli coś w moim życiu się zawali i będzie podobne do grobu, muszę pamiętać, że na każdym grobie rosną kwiaty a w nich zawarte są nasiona życia. „Wszelkie nasze cierpienie, nasza ofiara i śmierć są siewem niebieskim” (Romano Guardini). Jestem na świecie po to, bym „przyniósł owoc i by ten owoc trwał!”.
Modlitwa: Panie Jezu Chryste, umierając na krzyżu zniweczyłeś naszą śmierć, a zmartwychwstając przywróciłeś nam życie. Życie Twoich wiernych, o Panie, zmienia się, ale się nie kończy. Gdy rozpadnie się dom naszej doczesnej pielgrzymki, znajdziemy przygotowane w niebie wieczne mieszkanie. Niech ta nadzieja stanie się światłem naszego pielgrzymowania. Amen.
Któryś za nas cierpiał rany,
Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami!
I Ty któraś współcierpiała,
Mato Bolesna przyczyń się za nami!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Droga krzyżowa
Stacja 13
Pan Jezus zdjęty z krzyża i złożony w ramionach Matki
Kłaniamy się Tobie, Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie,
żeś przez krzyż Twój święty świat odkupić raczył.
„Józef z Arymatei, który był uczniem Jezusa, lecz ukrytym z obawy przed Żydami, poprosił Piłata, aby mógł zabrać ciało Jezusa. A Piłat zezwolił. Poszedł więc i zabrał Jego ciało.” (J 19,38)
Józef, dostojny senator i człowiek bogaty, i Nikodem, który kiedyś nocą przyszedł do Jezusa na długą rozmowę, zdjęli z krzyża martwe ciało Jezusa. Ono przestało przekreślać na krzyż niebo, wróciło na ziemię. Już jest po zaćmieniu słońca i znakach. Już jest – normalnie… Jezus w nieruchomości i w milczeniu śmierci, poniżony, pokonany. Tak właśnie nas zbawił.
To nie najbliżsi uczniowie Jezusa, ale ci dwaj odważni mężczyźni złożyli Jego ciało na łonie Maryi. Ewangelie nic nie mówią o obecności Maryi przy zdjęciu z krzyża. Jest to jedna z wielu biblijnych chwil, kiedy Jej nie widać, choć wszystko oddycha Jej obecnością. Stała pod krzyżem pewnie aż do chwili, kiedy skonał krzycząc wielkim głosem. Chyba słyszała, co wołał setnik, że to Syn Boży! Widziała, jak przyszli łamać golenie skazańcom i jak Jemu przebili bok. Zapewne stała tak blisko krzyża, jak tylko mogła, z innymi niewiastami. Pobożność chrześcijańska chce Ją widzieć pod krzyżem trzymającą w ramionach martwe ciało Jezusa przed złożeniem do grobu.
Czy jest ból większy nad boleść Matki tulącej w ramionach martwe Ciało swojego Syna? Jej duszę przenika miecz z proroctwa Symeona. Ona współcierpiała, pomagała Jezusowi swoją wierną obecnością, brała udział w dziele naszego zbawienia.
Pieta – znaczy litość. Matczyna litość. Dla Maryi trzymanie Ciała Jezusa jest chwilą ofiarowania. Jezus zostaje przez Nią ofiarowany ludziom jako Dar Ojca. Zabity za nich, zostaje im dany ostatecznie, nieodwracalnie, na zawsze. Ks. St. Pasierb napisał, że stacja XIII jest stacją dopełnienia ofiary:
„… są takie krzyże ogromne,
gdy kochając – za innych się kona –
To z nich spada się, jak grona wyborne –
w Matti Bożej otwarte ramiona”.
Stacja XIII jest stacją wielkiej pociechy. Nawet krzyż się kończy. Jak dobrze jest pamiętać o tym w trudzie, w cierpieniu, w męce. Najwyższym prawem nie jest cierpienie i krzyż, lecz Życie. I największym zadaniem człowieka, Kościoła i świata jest troszczyć się o życie: życie rodzić, chronić, otulać, budzić i kochać. Kochać Życie! Jesteśmy dziećmi Boa, który jest Życiem Wiecznym.
Krzyż pozostaje za nami – przed nami Życie. Po Wielkim Piątku przychodzi nadzieja Wielkiej Soboty. A po niej przyjdzie triumf Wielkiej Niedzieli Zmartwychwstania!
Modlitwa: Panie Jezu Chryste, po śmierci Twojej z krzyża zdjęty i w ramionach Matki Twojej złożony, prosimy Cię o cierpliwość dla nas w oczekiwaniu na wysłuchanie błagań Twojej Matki, która nas wspomaga we wszystkich naszych potrzebach, a osobliwie w godzinę śmierci. Amen.
Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Wielki Czwartek - Uczta życia wiecznego
Radość i smutek, intymna więź i wspólnota z jednej strony – rozstanie, opuszczenie i samotność z drugiej, dobra wola i… zawiedzenie się, zapewnienia o wierności i… żałosna zdrada – trudno o bardziej sprzeczne doświadczenia i emocje jak te, które charakteryzują wieczór Wielkiego Czwartku. Jak w soczewce skupia się w nim i w jego liturgii życie i działalność Jezusa. On świętuje z najbliższymi przyjaciółmi największe w roku święto - żydowską Paschę i w jej ramach ustanawia dwa sakramenty: Eucharystię i kapłaństwo służebne, a w geście umycia uczniom nóg daje Kościołowi, czyli nam wszystkim, mandat służby wobec człowieka i świata.
Święty wieczór Wielkiego Czwartku prowadzi nas przez słowo, znaki i obrzędy do początków naszej wiary: do początku Eucharystii, początku nowotestamentalnego kapłaństwa, braterskiej wspólnoty i chrześcijańskiej służby. Celebrujemy wspólnie – choć w tym roku na bliższą lub dalszą odległość od kościoła parafialnego, biskupiego lub watykańskiej bazyliki w więzi z papieżem Franciszkiem - Pamiątkę Jezusa Chrystusa.
Człowiek chętnie celebruje święta, bo jest zdolny do kultywowania pamięci, przypominania sobie. Kto świętuje, wspomina - ważne sprawy swego życia: jego początek, dzieciństwo, szkołę, studia, przyjaźnie, pierwsze kroki w zawodzie, rozpoczęcie życia we dwoje, narodziny dziecka, bolesne pożegnania…
Obchodzić święto, to znaczy „przypominać sobie” i zarazem dostrzegać także znaczenie owego przeszłego wydarzenia dla mojego „dzisiaj”. Oczywiście, to co się kiedyś wydarzyło, wydarzyło się raz jeden, ale jego skutki mają walor po dzień dzisiejszy. Bo „Pamiątki Jezusa Chrystusa” są Misterium i w liturgii stają się dla nas realną rzeczywistością.
Wielki Czwartek zaprasza do „uobecniającego wspominania” – jako szczególny dzień w roku kościelnym. Wszystko jest tu bardzo konkretne. Znaki i symbole są jednoznaczne, słowa zrozumiałe. Jest uczta, są goście, wtedy – uczniowie, a dziś – my! Jest Gospodarz – wtedy i dziś ten sam - Jezus Chrystus.
Ta ostatnia Wieczerza Pana była już w pewnym stopniu przygotowywana w ciągu Jego życia, gdy ucztował z grzesznikami, celnikami, kobietami lekkich obyczajów, z biednymi i wykluczonymi. A uczestnicy tych biesiadnych spotkań dobrze rozumieli, o co chodzi, przynajmniej o co chodzić może. Zarzut przeciwników, że jest żarłokiem i pijaczyną musiał Jezus jakoś „przełknąć”. Taka była cena „dobrego skutku” i „żywych owoców” takich spotkań przy stole, dzięki którym ludzie „umarli dla społeczeństwa” zaczynali znów w pełni żyć.
Tak, są uczty, które służą życiu! To takie naturalne: przed śmiercią spożyć „ze swoimi” uroczystą ucztę. Trudno o bardziej stosowny symbol, by w nim streścić życie Jezusa i Jego orędzie. By swoim Najbliższym powiedzieć: „Odchodzę, ale pozostanę z wami. Nie rozpraszajcie się, lecz przypominajcie sobie Mnie i moją miłość, ilekroć gromadzić się będziecie na tę ucztę. To czyńcie na moją pamiątkę, bo ja chcę oddać moje życie za was!”
Ta uczta służyła życiu, choć była przygotowaniem na śmierć. Ponieważ jesteśmy świadomi całej głębi tego, co wtedy się wydarzyło, jako chrześcijanie schodzimy się często razem, a przynajmniej w niedzielę. W tym dniu zwanym „małą Wielkanocą” celebrujemy „Pierwszą Wielkanoc” - Misterium Paschalne Jezusa, Jego obecność w uczcie, Jego śmierć i zmartwychwstanie. A wtedy jest nam stale na nowo przyobiecane także nasze zmartwychwstanie, którego zaczątek dzieje się już w tym życiu. I tę nadzieję przepowiadamy dalej także innym. Życie wieczne jednak jest możliwe tylko, jeżeli miłujemy. Tę prawdę uwydatnia Jezus w innym znaku tego wieczoru – w geście umycia nóg.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Droga krzyżowa
Stacja XII
Pan Jezus umiera na krzyżu
Kłaniamy się Tobie, Panie Jezu Chryste, i błogosławimy Ciebie,
żeś przez krzyż Twój święty świat odkupić raczył.
„Było już około godziny szóstej i mrok ogarnął całą ziemię aż do godziny dziewiątej. Słońce się zaćmiło i zasłona przybytku rozdarła się przez środek. Wtedy Jezus zawołał donośnym głosem: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego”. Po tych słowach wyzionął ducha” (Łk 23,44-546).
Jezus w agonii. Największa chwila w dziejach stworzonego świata. Dawca życia, zawieszony między niebem a ziemią. Zawieszony między łotrami. Żałującemu obiecuje jeszcze dziś zbawienie. Gdy Jezus umiera – życie daje.
Gdy umierał, pozostały przy Nim tylko najwspanialsze charaktery: Maryja i Jan – Matka Słowa Wcielonego i autor Prologu o Słowie Odwiecznym. Pozostało pod krzyżem to, co najszlachetniejsze. Pod krzyżem mogą wytrwać tylko Wielkie Duchy! Swoją Matkę daje nam wszystkim za matkę.
Modli się za swoich oprawców. Wykrzykuje w Niebo swoje opuszczenie. Ducha oddaje w ręce Boga Ojca i skłoniwszy głowę na piersi umiera. Jego ostatnie słowo: „Wykonało się!”
„Jeden z żołnierzy włócznią przebił mu bok i natychmiast wypłynęła krew i woda.”
Św. Paweł mówi: „Stał się posłusznym aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej” (Flp 2,8). Przyjął śmierć – prawdziwie ludzką śmierć. Przyjął śmierć od człowieka. Przyjął śmierć jako dziedzictwo Adama i tym posłuszeństwem „aż do śmierci” – przezwyciężył śmierć.
Przezwyciężył śmierć, bo przezwyciężył grzech. Grzech ma swój korzeń w nieposłuszeństwie stworzenia wobec Stwórcy i Ojca – a owoc w śmierci. Jezus w śmierci otrzymuje na nowo od Ojca dar Życia: początek Nowej Ziemi i Nowego Nieba. To dlatego religia Chrystusa jest religią optymizmu. W niej śmierć nie jest końcem. A Chrystus na krzyżu jest sztandarem ludzkości i wszystkich, którzy w Panu umierają.
Krzyż: znak klęski, znak cierpienia, znak bezbronności, znak pohańbienia – stał się mocą Boga Znakiem Zwycięstwa.
Krzyż - znak losu, który Bóg podzielił z człowiekiem. Razem z człowiekiem przyjął mękę, klęskę, samotność, zniósł szyderstwo, okazał bezbronność i wybaczył prześladowcom. „Krzyż stał się nam Bramą” (C. Norwid).
Modlitwa: Panie Jezu Chryste, daj nam zrozumieć, że koniec życia doczesnego jest spotkaniem z Bogiem, powrotem do Domu Ojca, na które trzeba być zawsze przygotowanym. Spraw, byśmy żyli tym Życiem, do którego wprowadziłeś nas przez Twoją śmierć. Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen.
Któryś za nas cierpiał rany,
Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Droga krzyżowa
Stacja XI
Jezus przybity do krzyża
Kłaniamy się Tobie, Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie,
żeś przez krzyż Twój święty świat odkupić raczył.
„Gdy przyszli na miejsce, zwane Czaszka, ukrzyżowali tam jego i złoczyńców, jednego po prawej, drugiego po lewej Jego stronie. Lecz Jezus mówił: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią.” (Łk 23,33-34)
Oprawcy niemiłosiernie rzucają wyczerpanego Jezusa na drzewo krzyża.
Ręce, które torturują, ręce, które wbijają gwoździe w dłonie i w stopy Jezusa. Ręce, które wznoszą krzyż z przybitym doń Jezusem.
I dłonie Jezusa, które leczyły i błogosławiły, teraz już nie mogą czynić dobra. Błogosławione stopy Jezusa, które nosiły Dobrą Nowinę, już jej nieść nie mogą.
Kiedy Jezus upadał na drodze ku Golgocie, krzyż był ciężarem, który przygniatał Go do ziemi. Teraz jest inaczej: Jezus jest „nad ziemię wywyższony” (J 12,32) za pośrednictwem krzyża. Ciężarem zaś jest Jego ciało, uniesione przy pomocy gwoździ na poziom krzyża. Ciało skazane na godziny męczarni, na czas straszliwej agonii w objęciach sztywnych ramion krzyża.
Jezus uwięziony na krzyżu. Już nie może nic czynić. Może się tylko modlić: rozmawiać z Ojcem i modlić za oprawców. I złoczyńcy żałującemu - niebo obiecać. I jeszcze matkę swoją Maryję opiece Jana powierzyć. I przed Ojcem się pożalić, że jest taki samotny, iż ma wrażenie, że Go całkowicie opuścił. A mimo to oddać się Jemu całkowicie: „Ojcze, w ręce Twoje oddaję ducha mego”.
Każdy człowiek nie tylko swoją postacią przy wyciągniętych ramionach przypomina krzyż, ale krzyżowany jest także przez życie. W życiu każdego są takie chwile ogólnej niemocy, niemożności działania. Ale nawet wtedy, w różnych „przybiciach do krzyża” mam szansę oddać Bogu, co Boże i swego ducha skierować ku Bogu.
Przyjmę z zaufaniem moje osobiste krzyże, do których jestem w życiu raz po raz przybijany, bo także w nich jest ukryta jakiś dar, jakieś dobro. Unieruchomiony, zniewolony – mogę przecież jeszcze rozmawiać z moim Bogiem i modlić się za Kościół i za ludzkość. Bo krzyż jest nie tylko męką i cierpieniem, lecz także Zbawieniem.
W krzyżu cierpienie, w krzyżu zbawienie, w krzyżu miłości nauka…
Modlitwa: Panie Jezu Chryste, przybili Cię do krzyża, a Ty modliłeś się za swoich oprawców. Bądź z nami, gdy mamy wrażenie, że życie i otoczenie nas zniewala i krzyżuje oraz wtedy, gdy jest nam bardzo ciężko darować bliźnim winy wobec nas popełnione.
Któryś za nas cierpiał rany,
Jezu Chryste, zmiłuj się nam nami!
Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak
Niedziela Palmowa
Niedziela Palmowa wprowadza nas w przeżycia tajemnic Wielkiego Tygodnia. W jej liturgii w uroczystej procesji z palmami wspominamy i świętujemy wjazd Pana Jezusa do Jerozolimy oraz celebrujemy Eucharystię, której specyficznym elementem jest uroczyste czytanie Pasji, czyli Męki Pańskiej.
Pamiątkę triumfalnego wjazdu Jezusa do Jerozolimy obchodzono już w IV wieku. Radosny pochód odbywano śladami Jezusa z Betanii przez Górę Oliwną do Jerozolimy – miasta męki i śmierci Zbawiciela. W czasie procesji biskup, jak niegdyś Jezus, jechał na ośle w otoczeniu wiernych niosących gałęzie palm i śpiewających odpowiednie pieśni.
W procesji palmowej – podobnie jak w liturgii Wielkiego Czwartku i Piątku nie chodzi o teatralne „odgrywanie” wydarzeń w Jerozolimie, lecz o to, by biorący w niej udział prawdziwie uczestniczyli w tamtych wydarzeniach, które misteryjnie uobecniają się „dzisiaj”.
Liturgia rozpoczyna się na zewnątrz świątyni poświęceniem gałązek palmowych, w krajach południowych – oliwnych, a w naszej strefie klimatycznej – wierzbowych i innych, rozwijających się wczesną wiosną. Po odśpiewaniu Ewangelii o wjeździe Jezusa do Jerozolimy, uczestnicy procesji z poświęconymi gałązkami i ze radosnym śpiewem na ustach podążają się do kościoła.
Procesja palmowa jest wyznaniem wiary w Chrystusa i publicznym złożeniem Mu hołdu jako Mesjaszowi. Zielone gałęzie są „znakiem życia i zwycięstwa Chrystusa, któremu oddajemy cześć jako naszemu Królowi” (modlitwa na poświęcenie palm). W ten sposób zostaje zaznaczone i podkreślone to, co zostanie rozwinięte w następnych dniach aż do Zmartwychwstania, a o czym mówi 2 czytanie Mszy świętej: „On uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci i to śmierci krzyżowej. Dlatego też Bóg Go nad wszystko wywyższył i darował Mu imię ponad wszelkie imię, aby na imię Jezusa zgięło się wszelkie kolano” (Flp 2,8-10)).
W tym roku z powodu pandemii koronawirusa niemożliwe jest celebrowanie procesji i Mszy św. w kościołach parafialnych, dlatego każda chrześcijańska rodzina postara się, by uczestniczyć w tej świątecznej liturgii poprzez telewizję i radio. Można także sprawować liturgię rodzinną korzystając z tekstów zaproponowanych przez własną parafię lub diecezję, a publikowanych w internecie.
Rozpoczęcie Wielkiego Tygodnia
Liturgią Niedzieli Palmowej rozpoczynamy Wielki Tydzień, którego punktem kulminacyjnym jest Triduum Sacrum, czy trzydniowa celebracja cierpienia, śmierci i zmartwychwstania naszego Pana. Idzie w tym wszystkim o śmierć i życie. O śmierć i życie Jezusa. I o naszą śmierć i nasze życie. Idzie o to wszystko, co stanowi fundament i istotę naszej wiary. To jest ta sama tajemnica, którą obchodzimy w każdą niedzielę i w każdej Eucharystii. Jest to tajemnica tak wielka, że raz w roku trzeba ją celebrować w sposób szczególny. Bo to jest tak, jak w ludzkich relacjach. Wielka miłość ujawnia się, sprawdza i uwierzytelnia w rutynie codzienności, a nie tylko w uniesieniach namiętności. Dlatego słuszne jest, że stale, każdego dnia celebrowana jest Eucharystia. Ale miłość potrzebuje także „szczególnych i dobitnych znaków", „wysokich uniesień i lotów”. Dlatego musimy raz w roku świętować Wielkanoc w sposób bardzo intensywny i szczególnie uroczysty i jakby w „jednym kawałku” przez trzy dni. A potem jeszcze przez 50 dni – aż do Wniebowstąpienia.
W tym, co Biblia opisuje o ostatnich dniach życia Jezusa z Nazaretu, streszcza się to, co było istotą Jego życia. W tych dniach Jezusa, które celebrujemy w liturgii Triduum Sacrum, występują te wszystkie sprawy, problemy i pytania, które przeżywamy i które poruszają nas do głębi w najbardziej intensywnych momentach naszego życia. A mianowicie:
- Pytanie, po co właściwie żyjemy?
- Co nas uszczęśliwia, co nas wzajemnie łączy, co dzieli?
- Pytanie o niesprawiedliwość w świecie, o cierpienie niewinnych.
- Bolesne nieporozumienia między ludźmi, nawet pośród tych, którzy są sobie bliscy i się kochają.
- Dramatyczne przeżycia z powodu załamania się planów życiowych lub relacji międzyludzkich.
- Niewierność w przyjaźni i miłości, zdrada.
- Wina, przebaczenie, pojednanie.
- Opuszczenie, samotność.
- Nadzieja - nawet w obliczu klęski i katastrofy,
- Całkowite oddanie się, poświęcenie.
- Pożegnanie, rozstanie, umieranie, śmierć.
- Pytanie, co z nas pozostanie, gdy życie tutaj się kończy.
- Wiara w zmartwychwstanie, wiara w nowe życie wbrew wszelkim pozorom.
- Pewność, że Bóg jest z nami, gdy Go szukamy, gdy się do Niego zwracamy, bo najpierw nasze oczy są jakby na uwięzi podobnie jak u uczniów z Emaus, a potem doznajemy wstrząsu, bo On daje się poznać przy łamaniu chleba.
Spojrzenie w tych świętych dniach na naszego Pana i Zbawiciela oświetla nasze życie i je przemienia. I właśnie dlatego świętujemy Wielkanoc – Misterium Paschalne Jezusa Chrystusa i naszą osobistą Paschę.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Droga krzyżowa
Stacja X
Pan Jezus z szat obnażony
Kłaniamy się Tobie, Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie,
żeś przez krzyż Twój święty świat odkupić raczył.
„Gdy przyszli na miejsce zwane Golgota, to znaczy Miejscem Czaszki, dali Mu pić wino zaprawione goryczą. Skosztował, ale nie chciał pić.” (Mt 27,33)
„Żołnierze wzięli Jego szaty i podzielili na cztery części, dla każdego żołnierza po części; wzięli także tunikę. Tunika zaś nie była szyta, ale cała tkana od góry do dołu. Mówili więc między sobą: „Nie rozdzierajmy jej, ale rzućmy o nią losy, do kogo ma należeć”. Tak miały się wypełnić słowa Pisma: „Podzielili między siebie szaty, a los rzucili o moją suknię”. To właśnie uczynili żołnierze.” (J 19,23-24)
Nowy okrutny ból zadano Zbawicielowi, gdy oprawcy zdarli z Jego ciała przyschniętą do krwawych ran szatę. Mdlejącemu z bólu Jezusowi podali gorzki napój zaprawiony żółcią, mirrą i octem.
Jezus nie chce przyjąć odurzającego napoju. Chce zachować dla siebie pełną - również po ludzku pełną - miarę cierpienia. Nie chce w niczym umniejszyć tortury ukrzyżowania. Ono ma objąć całe ciało, przeniknąć cały organizm. To ciało, o którym napisano: „Ofiary ani daru nie chciałeś, aleś Mi utworzył ciało. Oto idę, abym spełniał wolę Twoją Boże” (Hbr 10,5-7)
To ciało zostało teraz na Golgocie odarte z szat. Bóg przyszedł na tę ziemię w Betlejem bez szat. Teraz na krzyżu - obnażony Bóg, który przyodziewa cały świat. Nawet nie pozostawili mu jedynej szaty.
Świat chciał ujrzeć Boga w całej prawdzie – Boga nagiego!
Żeby tak nasz dzisiejszy świat chciał poznać Boga, chciał Go znać – tak do głębi. Bo ten Bóg chce być i jest blisko człowieka. Bo on nas kocha, przyodziewa, karmi, żywi, daje się spożyć, zjeść – w Jezusie Eucharystycznym!
Kard. Wyszyński powie przy tej stacji: „Odsłonił się Bóg, a ty chciałbyś przejść przez życie nie obnażony? Twoje najbardziej osobiste sprawy są własnością wspólną, społeczną i przynoszą społeczeństwu dobro lub zło.”
Życie człowieka nieraz odczuwane jest jako „odarcie z szaty”. Ale boleśniejsze dla nas jest odarcie nie tylko z szat materialnych, ile z szat ducha, z wolności, z praw umysłu, woli i uczuć. Można obrabować człowieka do końca, ale najważniejsze zostanie -godność dziecka Bożego.
Modlitwa: Panie Jezu Chryste, zabrano Ci wszystko – i szaty i wolność. Wszystkiego pozbawiony stoisz przed swoim Ojcem i przed ludźmi, przed światem, a przecież jesteś czystym darem dla Boga, dla ludzi, dla świata. To Twoje cierpienie stanowi zadośćuczynienie za nasze bezwstydne myśli, słowa i czyny oraz za brak trzeźwości. Pomóż nam przyjąć prawdę, że nasze ciała są świątynia Ducha Świętego, który w nas mieszka. I pomóż nam żyć tą prawdą! Amen.
Któryś za nas cierpiał rany,
Jezu Chryste, zmiłuj się na nami!
Ks. Jerzy Grześkowiak
2.04.2020
Rodzina – domowym Kościołem
Akt zawierzenia świata Bożemu Miłosierdziu
W czasie Eucharystii sprawowanej codziennie w sanktuarium Miłosierdzia Bożego i św. Siostry Faustyny w Krakowie-Łagiewnikach, a w tych tygodniach coronavirusa transmitowanej przez telewizję o godz. 7.00 (TV 1), wypowiadany jest po Komunii świętej akt zawierzenia świata Miłosierdziu Bożemu. Tego aktu dokonał św. Jan Paweł w dniu 17.08. 2002 r. wobec 22 tysięcy zebranych wiernych po poświęceniu nowowybudowanej bazyliki Miłosierdzia Bożego. Powiedział wtedy m. in.:
Jak bardzo dzisiejszy świat potrzebuje Bożego miłosierdzia! Na wszystkich kontynentach z głębin ludzkiego cierpienia zdaje się wznosić wołanie o miłosierdzie. Tam, gdzie
panuje nienawiść i chęć odwetu, gdzie wojna przynosi ból i śmierć niewinnych, potrzeba łaski miłosierdzia, które koi ludzkie umysły i serca i rodzi pokój. Gdzie brak szacunku dla życia i godności
człowieka, potrzeba miłosiernej miłości Boga, w której świetle odsłania się niewypowiedziana wartość każdego ludzkiego istnienia. Potrzeba miłosierdzia, aby wszelka niesprawiedliwość na świecie
znalazła kres w blasku prawdy.
Dlatego dziś w tym sanktuarium chcę dokonać uroczystego aktu zawierzenia świata Bożemu miłosierdziu. Czynię to z gorącym pragnieniem, aby orędzie o miłosiernej miłości
Boga, które tutaj zostało ogłoszone za pośrednictwem Siostry Faustyny, dotarło do wszystkich mieszkańców ziemi i napełniło ich serca nadzieją. Niech to przesłanie rozchodzi się z tego miejsca na całą
naszą umiłowaną Ojczyznę i na cały świat. Niech się spełnia zobowiązująca obietnica Pana Jezusa, że stąd ma wyjść „iskra, która przygotuje świat na ostateczne Jego przyjście” (por. Dzienniczek,
1732).
Trzeba tę iskrę Bożej łaski rozniecać. Trzeba przekazywać światu ogień miłosierdzia. W miłosierdziu Boga świat znajdzie pokój, a człowiek szczęście! To zadanie powierzam wam, drodzy bracia i siostry, Kościołowi w Krakowie i w Polsce oraz wszystkim czcicielom Bożego miłosierdzia, którzy tutaj przybywać będą z Polski i z całego świata. Bądźcie świadkami miłosierdzia!
Poniżej papieski akt zawierzenia całego świata Miłosierdziu Bożemu, który w tych trudnych tygodniach kwarantanny, izolacji, dystansu, lęku, chorowania i śmierci wielu
osób, powinniśmy kierować z ufnością do Boga codziennie w naszych modlitwach prywatnych i rodzinnych.
Boże, Ojcze miłosierny,
który objawiłeś swoją miłość
w Twoim Synu Jezusie Chrystusie,
i wylałeś ją na nas w Duchu Świętym, Pocieszycielu,
Tobie zawierzamy dziś losy świata i każdego człowieka.
Pochyl się nad grzesznymi,
ulecz naszą słabość,
przezwycięż wszelkie zło,
pozwól wszystkim mieszkańcom ziemi
doświadczyć Twojego miłosierdzia,
aby w Tobie, Trójjedyny Boże,
zawsze odnajdywali źródło nadziei.
Ojcze Przedwieczny,
dla bolesnej męki
i zmartwychwstania Twojego Syna,
miej miłosierdzie dla nas
i całego świata!
Amen!
Ks. Jerzy Grześkowiak
1.04.2020
Wczorajsza Droga Krzyżowa, Stacja IX proszę wybrać:
I kwartał 2020 - Bliżej Boga
albo proszę nakliknąć na poniższy link
http://www.polonikmonachijski.de/i-kwartał-2020/bliżej-boga/