Kartka z wtorku, 19 marca 2019 roku
W środkowej i północnej części Nigerii trwa regularna rzeź chrześcijan. 11 marca lokalne oddziały wiązanego z islamem plemienia Fulani dokonały pacyfikacji dwóch wiosek - Inkirimi i Dogonnoma. Śmierć od kul, ognia i maczet poniosły 52 osoby, w tym kobiety i dzieci. Dzień wcześniej do podobnej pacyfikacji doszło w wiosce Ungwan Barde, gdzie zabito 17 osób.
Licząc od lutego w wyniku pogromów i pacyfikacji w Nigerii zamordowano co najmniej 120 osób, tylko dlatego, że byli chrześcijanami.
Niestety masowe mordy i pacyfikacje ludności chrześcijańskiej w Nigerii nie wywołują specjalnej uwagi mediów światowych. Czyżby te akty mordu, bestialstwa i terroryzmu były inne o tych w Nowej Zelandii czy Holandii?
Kartka z soboty, 16 marca 2019 roku
- Dziś znów we Francji na ulice wyszły „żółte kamizelki” protestując przeciwko rządowi prezydenta Emmanuela Macrona.
- „Żółte kamizelki” zaczęły się organizować w październiku 2018 r. Była to reakcja generalnie na przyspieszające coraz trudniejsze warunki życia społeczeństwa a bezpośrednio na anons podwyżek cen paliwa, który uderzał przede wszystkim w ludzi uboższych, zamieszkałych na peryferiach wielkich miast, w miasteczkach i wsiach. Takich francuskich moherów. Pierwsze manifestacje zaczęły się 17 listopada 2018 roku i odbywają się teraz regularnie w Paryżu i całej Francji, z reguły w soboty, ale nie tylko.
Na początku Emmanuel Macron ignorował protesty. Potem, kiedy ich temperatura rosła, stwierdził tylko arogancko: „niech tylko spróbują przyjść po mnie” („Qu'ils viennent me chercher”). Ale podczas następnych sobotnich manifestacji „żółtych kamizelek” Pałac Elizejski został już zamieniony w fortecę, z gwardią republikańską i siłami policji w środku i ze śmigłowcem czekającym na ewentualną ewakuację Macrona.
Niezadowolenie potęgują kuriozalne zachowania prezydenta. Wiele energii traci na kuriozalne gesty i przemowy, nie przeprowadza jednak żadnych znaczących reform ekonomicznych i gospodarczych, poza tradycyjnym podnoszeniem podatków. Od czasu wprowadzenia waluty euro Francja jest przypięta do niemieckiej lokomotywy. Francuzi stracili swoje rynki eksportu na rzecz Niemców i stracili także swoje znane firmy. Niedawno jedna z lokomotyw francuskiej gospodarki firma Alstom, produkująca szybkie pociągi (m.in. znane w Polsce Pendolino), została wchłonięta przez niemiecki Siemens…
Państwo o słabnącej gospodarce ma rosnące wydatki socjalne i rozrośniętą biurokrację, rośnie więc deficyt budżetowy i dług publiczny.
Reakcją na odbywające się manifestacje „żółtych kamizelek” jest coraz częściej narastająca przemoc i brutalność francuskich sił policyjnych wobec manifestantów oraz narastająca arogancja i pogarda Macrona dla Francuzów. Wielu manifestantów zostało rannych od plastykowych kul flashball. Wielu też zostało zatrzymanych.
Widzą to – bo nie sposób nie widzieć - urzędnicy średniego stopnia rządu Macrona. Wielu już organizuje sobie miękkie lądowania gdzie indziej. Doszło też do rozstania z szefem francuskiej armii, powszechnie poważanym generałem Pierre de Villiers. Nie wolno tu zapominać, że francuska armia jest ostoją francuskiego patriotyzmu a jej oficerowie często wywodzą się ze starych arystokratycznych francuskich rodzin...
Odszedł też jeden z kilku wpływowych masonów otwarcie otaczających Macrona, minister spraw wewnętrznych Gerard Collomb. Uczynił to w październiku 2018 r. Musiał już wtedy mieć dobre informacje ze służb na temat nastrojów we francuskim społeczeństwie…
- Strach myśleć, czym to się może skończyć.
Piątek, 15 lutego 2019 roku
Przed kilkoma dniami minęła 15 rocznica śmierci Bohatera
Polski, generała Ryszarda Kuklińskiego a w Polsce cisza.
Bardzo prawdopodobne, że to dzięki jego bohaterskiej postawie Polska dzisiaj istnieje. Choć będzie musiało jednak upłynąć wiele lat, by badacze najnowszej historii mogli dowiedzieć się czegoś
więcej.
ZSRR wraz z PRL i innymi państwami z Układu Warszawskiego planowały uderzenie jądrowe na Europę i USA. W tych planach podboju Polska miała zdobyć i rozbić Danię. Odwet USA spowodowałby, że Polska zostałaby niemal całkowicie unicestwiona.
Do dziś wielu uważa, że generał Ryszard Kukliński dopuścił się zdrady Ojczyzny. A prawda wygląda tak, że zdradził nie Ojczyznę a ZSRR i władze polskie mu podległe.
Zarzut zdrady jest bezpodstawny, ponieważ niewypełnienie woli okupanta sowieckiego a priori nie mogło być zdradą, a patriotycznym czynem dla dobra naszej i Jego Ojczyzny.
Są i tacy, którzy twierdzą, iż generał Kukliński dostarczał USA materiały wywiadowcze za grube dolary. Jest to dowód nie tylko braku wiedzy, ale także zerowego pojęcia o bohaterskich czynach tego Patrioty, który za swe czyny zapłacił wysoką cenę, tracąc w niewyjaśnionych do dzisiaj okolicznościach dwóch synów.
Według encyklopedii wikipedia Generał Ryszard Kukliński zanim przeszedł na Zachód miał też niechlubne karty swego życiorysu. Patrz:
„(...) Przynajmniej od 1962 roku Kukliński współpracował z kontrwywiadem wojskowym – Zarządem II Szefostwa Wojskowej Służby Wewnętrznej. Zdaniem niektórych badaczy od końca lat 40. współpracował z Informacją Wojskową, a w czasie przed wstąpieniem do szkoły oficerskiej ze Służbą Bezpieczeństwa.(...)“
https://pl.wikipedia.org/wiki/Ryszard_Kukliński
czy:
https://www.tygodnikprzeglad.pl/mity-legendy-i-celowe-klamstwa-czesc-1/
- Czy jednak gdyby było inaczej, mógłby dokonać tego wszystkiego, czego dokonał?
- Jest to chyba temat na nocne Polaków rozmowy...
Środa, 13 lutego 2019 roku
Wiele dają do myślenia wspomnienia człowieka, który przez długi okres czasu pełnił we Francji jeden z najważniejszych i najbardziej tajemniczych obowiązków państwowych, szefa tajnych służb tego kraju, bardzo wysoko cenionego nawet przez prezydentów, królów i przywódców innych państw a także przez kolegów z CIA i MI 6, hrabiego Alexandre de Marenches. Udzielił tylko jednego wywiadu i to po niezliczonych próbach namówienia go do tego. Uchylił tam rąbków tajemnic swej pracy i porozmawiał z Christine Ockrent a zapiski z tej rozmowy zostały opublikowane w formie książkowej. Jest to zmuszająca do głębokiej refleksji lektura. Refleksji, która pozwala nawet jeszcze dziś po trosze zrozumieć na przykład niezdecydowanie Francji w sprawie NordStream2.
Hrabia Alexandre de Marenches od stycznia 1946 roku pracował jako attachė sztabu obrony narodowej (u generała Juin), od kwietnia 1946 roku był attachė sztabu obrony narodowej a od 6 listopada 1970 roku dyrektorem generalnym Wydziału Dokumentacji Zagranicznej i Kontrwywiadu (Service de Documentation Extėrieure et de Contre-Espionage: SDECE. Opublikowany zapis rozmowy z nim utwierdza w przekonaniu, że nasze wyobrażenie o tajnych służbach pełne jest komunałów i fantazji a właściwie po prostu niewiedzy.
Oto kilka fragmentów rozmowy dotyczącej czasów, kiedy hrabia Alexandre de Marenches nie był jeszcze szefem tajnych służb.
„Ockrent: - Pańska rola pośrednika pomiędzy Eisenhowerem, Bedellem Smithem i Churchillem z jednej strony a generałem de Gaullem i
generałem Juinem z drugiej musiała być niełatwa?
M: - Był także marszałek Francis Alanbrooke CIGS, to znaczy Chief of the Imperial General Staff: szef sztabu imperium i prawa ręka
Churchilla. Brał on udział w przygotowaniu wszystkich decyzji strategicznych podejmowanych podczas II wojny światowej. Mówił po angielsku z lekkim akcentem gaskońskim, ponieważ urodził się w
Bagnėres-de-Bigorre. Myśli generała de Gaulle’a, który mówił po francusku, oraz opinie Eisenhowera zobowiązany byłem tłumaczyć grzecznie, ale tak, by nie wzbudzić zdenerwowania. Jeśli o Churchilla
chodzi, był on przyjacielski i bardzo szczery. Panowie ci mówili bardziej lub mniej równocześnie. Nie sposób było więc tłumaczyć słowo w słowo. Wszystko, co mówili, z wyjątkiem dwu lub trzech
sformułowań szczegónie ważnych, musiałem streszczać. Nie zwracali się też bezpośrenio do siebie; generał de Gaulle mówił na przykład do mnie:
-Marenches, niech pan wyjaśni moje stanowisko generałowi. Chciałbym...
Była to praca niezwykle trudna. Oblewały mnie nieraz zimne poty, ponieważ zdawałem sobie sprawę z wagi kwestii i z ciążącej na mnie
wyjątkowej odpowiedzialności. Chodziło – nie zapominajmy o tym – o określenie sposobu prowadzenia wojny i o los milionów żołnierzy. Wielokrotnie prosiłem o powtórzenie tego czy innego zdania. Nie
chciałem się pomylić. Było to bardzo niebezpieczne.
(...)
-Byłem młodzieńcem z dobrego domu. Nosiłem zaszczytny napoleoński tytuł adiutanta. Miałem klucz do schowka generała Juina. Udawałem się do
kwatery głównej lub na naradę do „sali operacyjnej”, nawt wtedy, gdy on tam nie szedł. Bedell Smith objaśniał mi, co się wydarzyło. Wychodziłem, wsiadałem do samochodu, wracałem do Paryża i zdawałem
sprawę generałowi Juinowi, powtarzając informacje, które przyswoiłem sobie pamięciowo. Ogromnie rozwijało to moją pamięć, tę – jak mówią niektórzy – inteligencję durniów. Potem Juin szedł do de
Gaulle’a. Zawsze mu towarzyszyłem.
(...)
Amerykanie to królowie logistyki. Ale brakuje im giętkości. Przewidzieli opercaję Overlord, później lądowanie na wybrzeżu Prowansji,
zawsze trzymając się zasady perinde ac cadaver: choćby po trupach.
Ockrent: - Ma pan na myśli decyzję generała Juina, który chciał dotrzeć ze swym korpusem ekspedycyjnym aż do Bałkanów, nie biorąc pod
uwagę układów zawartych ze Stalinem w Teheranie?
M. –Churchill i Juin sugerowali, że aby przeszkodzić Sowietom w dotarciu zbyt daleko w głąb Europy, warto byłoby może przekroczyć przełęcz
Brenner lub wejść do Jugosławii, gdzie działał jeszcze bohaterski partyzant generał Michaiłowicz, jeden z dowódców serbskiego ruchu oporu podczas okupacji niemieckiej w 1941 r,. Zamordowany później
przez swych politycznych przeciwników, ludzi Tity.
Czy chodziło o inicjatywy jakiegoś tajnego doradcy pozostającego na żołdzie Sowietów? Roosevelt odpowiedział: - Nie, w żadnym przypadku!
Tak zostało przewidziane. Zostaniemy przy tym, co zadecydowano.
Odtąd trudno mi pojąć, dlaczego Brytyjczycy pstanowili wspomóc Titę, tego starego agenta komunistycznego, zamiast udzielić poparcia generałowi Michaiłowiczowi i jego partyzantom, „czetnikom”, często
wywodzącym się z regularnego wojska i wiernym młodemu królowi Piotrowi II Karadziordziewiciowi.
Przerażającym przykładem amerykańskiej sztywności jest operacja, polegająca na zwróceniu Związkowi Radzieckiemu dziesiątków tysięcy
rosyjskich uciekinierów, którzy po klęsce hitlerowców znaleźli się w amerykańskiej i angielskiej strefie okupacyjnej. Francuzi nie zrobili tego. Ludzie ci – Amerykanie i Anglicy dostarczali ich
całymi pociągami Sowietom – zostali rozstrzelani co do jednego. Niektórzy z tych rosyjskich obywateli odbierali sobie życie, rzucając się na naelektryzowane druty, bo woleli śmierć niż powrót do
ZSRR.
Generał Juin wysłał mnie pewnego dnia do Eisenhowera, aby go powiadomić o tych okropnych wydarzeniach. Eisenhoower odpowiedział
mi:
- Owszem, wiem o wszystkim. Ale tak zostało przewidziane. Niczego tu nie można zmienić.
Pozwoliliśmy zatem z zimną krwią na masakrę tysięcy ludzi, którzy byli antykomunistami.
Innym razem za radą Juina, którego Eisenhower bardzo szanował, zmieniono nieco plany amerykańskiego natarcia. Eisenhower nie miał zbyt
wybujałej wyobraźni, jeśli chodzi o polityczne aspekty wojny. On i jego sztab zdecydowali, że przekroczą Ren w określonym miejscu. Juin miał inny pomysł. Zastanawialiśmy się wspólnie, w jaki sposób
wpłynąć na Eisenhowera, by inicjatywa ta wyszła od niego.
Przebiegłość nie polega na sprzeciwianiu się drugiemu, lecz na zaszczepieniu mu myśli własnej, tak aby wyobrażał sobie, że jest tej myśli
autorem, oraz dostarczeniu mu argumentów uzasadniających decyzję zgodną z zachwalanym rozwiązaniem.
Osiem dni później Eisenhower wezwał generała Juina, aby mu objaśnić swój nowy pomysł. Odpowiadał dokładnie temu, co Juin podpowiadał mu w
poprzednim tygodniu. Chodziło o przekroczenie Renu i bitwę o Niemcy; to chyba niemało!
(...)
Rady generała Juina były bardzo inspirujące, słuchano ich zawsze z szacunkiem i uwagą. Często przyczyniały się do sławy tych, którzy z
nich korzystali.
(...)
Brytyjczycy często prowadzili swą własną grę między Amerykanami a nami.
Na przykład kiedy 2 dywizja pancerna 25 sierpnia 1944 roku wkroczyła do Paryża, mając w swej przedniej straży mojego bohaterskiego przyjaciela, kapitana Dronne, tylko czterdzieści osiem godzin
dzieliło nas od zagarnięcia władzy przez jakiegoś paryskiego komunistę. Wielu komunistów wstąpiło do ruchu oporu dopiero wtedy, gdy Stalin uległ inwazji hitlerowców 22 czerwca 1941 roku. Brał jednak
z nimi udział w rozbiorze Polski. Generał de Gaulle uważał, że przede wszystkim nie wolno stracić kontroli nad komunistami. Nie był pewien, czy panuje nad sytuacją, jakkolwiek miał kilku agentów
komunistycznych w swym najbliższym otoczeniu, zarówno w Londynie, jak i w Algierze. To właśnie dlatego generał de Gaulle rozkazał generałowi Leclercowi odstąpić od poleceń, dowództwa amerykańskiego i
wkroczyć jako pierwszy do Paryża. Komuniści, dobrze zorganizowani wewnętrznie, przejęli władzę tam, gdzie był ruch oporu i partyzanci, zwłaszcza w Limoges.
Rozległe regiony na południe od Loary i na zachód od Rodanu wymknęły się spod kontroli odradzającego się państwa. W bandach panoszyli się
partyzanci. De Gaulle obawiał się stworzenia przez FTP ruchu powstańczego, który stałby się rządem ludowym, niezależnym od władzy narodowej i ją uosabiającym.
Dzielił nas od tego tylko krok.
Wszyscy prefekci skierowani przez rząd do Limoges zaraz po przybyciu na miejsce zostali aresztowani przez miejscową „komunę” i wtrąceni do więzienia. Generał de Gaulle, przejęty tą sprawą, poruszył
ją na spotkaniu z generałem Eisenhowerem. Prosił, by mógł wycofać jedną lub dwie dywizje francuskie 1 armii lub 2 dywizji pancernej, w celu utrzymania względnie zaprowadzenia porządku we Francji.
Uważał, że niektóre regiony (na przykład Limoges lub Tuluza), pozostające pod władzą miejscowych „sowietów”, mogą się rozchwiać i stać areną rozruchów.
Eisenhower zignorował jednak te problemy polityki wewnętrznej.
-
Nie ma mowy! Te oddziały są pod moją komendą i zachowam je. Mam tylko jednego wroga, jest nim Wehrmacht.
Spodziewano się najgorszego. To właśnie dlatego generał de Gaulle zdecydował się mianować ministrami w swoim rządzie kilku komunistów, i
to najbardziej wówczas znanych, takich jak Charles Tillon czy Francois Billoux. Doszedł do wniosku, że powinien zrekomensować brak efektów zręcznością polityczną.
(...)
W grudniu 1944 roku byłem niestety chory i nie mogłem towarzyszyć mojemu szefowi i generałowi de Gaulle’owi w podróży na Kreml, ale po
powrocie generał Juin wszystko mi opowiedział. De Gaulle, znalazłszy się 2 grudnia 1944 roku w Moskwie, mniej więcej trzy miesiące po wyzwoleniu Paryża, wielokrotnie rozmawiał ze Stalinem. Był
wrażliwy na jego „ponury urok”.
W czasie tych dyskusji na Kremlu utrzymywał, że Polska powinna pozostać państwem niepodległym. Dwa miesiące przed Jałtą Stalin
odpowiedział mu:
- Oczywiście, co do tego nie ma wątpliwości.
Ale myślał naturalnie co innego. Dodał też:
Silna Polska leży w naszym interesie. Jeśli Polska będzie mocna, nie stanie się przedmiotem ataku.
Ci, którzy należą do rodziny atlantyckiej, wyobrażają sobie, że mają do czynienia z ludźmi tego samego pokroju, ludźmi przestrzegającymi
reguł gry. Tymczasem Stalin był starym terrorystą, szefem Kominformu, Kominternu. Ten wieśniak, były seminarzysta, zamordował miliony ludzi. Dla niego, uprawiającego sztukę wojenną na modłę Sun Tzu,
oszukanie przeciwnika, wykorzystanie jego łatwowierności – jak w Teheranie w 1943 roku – i okłamanie go było elementem działań rutynowych. Oszustwo to taka sama broń wojenna jak marynarka, lotnictwo
itp.
(...)
Kiedy generał de Gaulle przygotowywał dwudziestoletni pakt ze Stalinem, który nie zobowiązywał nas do niczego ważnego (miał raczej na celu
wywarcie wrażenia na Roosevelcie i Churchillu), dwaj członkowie delegacji francuskiej znający język rosyjski, o czym nikt nie wiedział (to się zdarza...), oniemieli, słysząc, jak Stalin mówi do swego
tłumacza:
- No cóż, teraz za dużo wiesz. Wysyłam cię na Syberię! I nie był to tylko żart, bo nieszczęśnik aż zzieleniał. Stalin wziął swój kieliszek napełniony kaukaskim szampanem, podał mu go i rzekł:
- Pij!
(...)”
Hrabia Alexandre de Marenches bezlitośnie odsłania też przywary swego narodu i – co warto podkreślić – nikt z tego powodu nie zarzucił mu
braku patriotyzmu. W rozmowie z Christine Ockrent, odnosząc się do czasów wojny, powiedział między innymi tak:
„Zazdrość jest naszą wadą narodową. Istnieli oczywiście okropni kolaboranci, ale byli i tacy, którzy mieli chrapkę na żonę sąsiada, albo
tacy, którym udało się zdobyć opony do roweru, kiedy ktoś inny ich nie miał. To wystarczało jako powód do zemsty. Zarówno w Paryżu jak i na prowincji rozgrywały się bardzo przykre sceny.
Siostra mego ojca, hrabina de Ganay, która przy ulicy
Raffet 14 w Paryżu prowadziła punkt przerzutowy dla uciekinierów z niemieckich obozów do Hiszpanii i na wolność, została zadenuncjowana przez Francuzów, aresztowana przez Francuzów, poddana torturom
przez okrutne francuskie Gestapo z ulicy Lauriston, zanim wywieziono ją do Ravensbrück, gdzie stała się jedną z wielkich postaci i gdzie znalazła śmierć.
Czyny zbrojne, bohaterstwo, spektakularne akcje czy ruch oporu nie są dla wszystkich. Jak można zarzucać ludziom, że nie uczestniczyli w
tych bojach?
Aby brać udział w tego rodzaju niezwykłych poczynaniach, trzeba być człowiekiem szczególnie zahartowanym. Nigdy jednak nie zdołamy wyrazić
należnego szacunku prawdziwym uczestnikom ruchu oporu, których bohaterstwo i poświęcenie wymykają się słowom. Uważam, że nawet w rządzie Vichy byli oprócz collabos także dzielni ludzie.
Muszę powiedzieć, że na początku okupacji należałem do tych, którzy sądzili, że między marszałkiem Petainem a jednym z jego dawnych
oficerów, który nazywał się de Gaulle, istnieje jakiś tajny spisek czy zmowa.
Ockrent: - A zatem należał pan do tych, którzy w 1944 roku sądzili, że najważniejszą rzeczą jest znalezienie jakiejś formy pojednania
narodowego, bez względu na nieuczciwości popełnione w grze z historią?
Marenches: - Tak, ponieważ największą odwieczną wadą Francuzów jest brak jedności między galijskimi plemionami. Pewnego dnia prezydent
Mobutu z właściwym Afrykanom humorem, zanosząc się od śmiechu, powiedział mi, mając na myśli Europejczyków:
- Wy i wszyscy inni Europejczycy, wie pan, nie bylibyście źli, gdybyście mogli porzucić wasz stan plemienny!
Wracając jednak do owego bolesnego okresu końca wojny: wystąpiłem z pomysłem, by marszałek Petain stał się ofiarą wypadku, który można by
zaaranżować i który zaoszczędziłby mu wówczas – jemu i Francji – upokorzeń i podziałów, które nastąpiły i do dziś jeszcze nie uległy zabliźnieniu. Ostatecznie jednak zrobiono co innego.
Ockrent: - Co mianowicie?
(...) Był to moment upadku Wehrmachtu, bitwy o Ren, bitwy o Niemcy. Sędziwy żołnierz znajdował się jeszcze w Niemczech. Po powrocie do
kraju, 26 kwietnia 1945 roku, został pozwany przed Sąd Najwyższy z siedzibą w wielkiej sali paryskiego Pałacu Sprawiedliwości. Generał Juin zgodził się być świadkiem w procesie. Generał de Gaulle nie
życzył sobie tego. Złożył więc zeznania na piśmie, ale polecił mi, bym był obecny na rozprawie i zdał mu sprawę z panującej tam atmosfery. Przypominała rozprawy przed rewolucyjnymi trybunałami – z
owym starcem o nieobecnym wyrazie twarzy...
Przyszło mi na myśl zdanie wypowiedziane przez obrońcę Ludwika XVI: „Sądziłem, że znajdę tutaj sędziów, ale widzę tylko oskarżycieli.”
(...)”
Poniżej cała wspomniana wyżej książka w formacie pdf do ściągnięcia:
Wtorek, 12 lutego 2018 roku
14 grudnia 2018 roku niemiecki Bundestag zatwierdził stosowanie w oficjalnych dokumentach urzędowych „trzeciej płci”.
Konserwatyści łapią się za głowy. Niezadowolona jest także lewica, która uważa, iż o statusie trzeciej płci powinny decydować nie cechy fizyczne, a jedynie wola danej osoby.
Ta rewolucja społeczno-obyczajowa nie jest niestety tylko wewnętrznym problemem Niemiec. Istnieją bowiem siły dążące do wprowadzenia analogicznych przepisów prawnych w całej Unii Europejskiej. Istnieją też państwa, które podobne przepisy wprowadziły jeszcze wcześniej.
Jako pierwszy zrobił to Nepal. W 2007 r. Sąd Najwyższy Nepalu orzekł, że nepalskie władze powinny wydawać dokumenty, w których można by wpisać „trzecią płeć”. Jednak zanim to nastąpiło, minęło kilka lat. Dopiero w 2012 r. wprowadzono do przepisów prawa zapis o trzeciej płci, do której mogą zostać zaliczeni wszyscy ci, którzy nie chcą być ani mężczyznami, ani kobietami.
W 2011 r. „trzecią płeć” zdecydowała się wprowadzić Australia. Jej obywatele mogą teraz wpisywać w paszportach literę „X” zamiast „M” lub „F”.
Rok później zrobiła to Nowa Zelandia, która formalnie zezwoliła swoim obywatelom na wybór „trzeciej płci”. Od 2012 r. możemy zatem spotkać w nowozelandzkich paszportach w rubryce ‘płeć’ literę „X”, która dokładnie oznacza płeć „nieoznaczoną” lub „nieokreśloną”. Wiele jednak wskazuje na to, że Nowa Zelandia niebawem w ogóle zrezygnuje z oznaczania płci, bo tamtejsze środowiska LGBT podnoszą, że podział na kobiety i mężczyzn jest przejawem „przemocy strukturalnej i nie respektuje różnorodności”.
W kwietniu 2014 r. trzecią płeć wprowadziły także Indie. Tamtejszy Sąd Najwyższy uznał, że uznanie trzeciej płci nie jest jedynie sprawą społeczną czy medyczną, ale dotyczy praw człowieka, których Indie zawsze przestrzegają.
We wrześniu 2017 r. na wprowadzenie takiego rozwiązania zdecydowała się również Kanada. Jej obywatel mogą teraz wybierać „trzecią płeć” w swoich paszportach. Rozwiązanie to jest częścią prowadzonego przez władze tego kraju programu, który ma zapewnić „neutralność płciową” urzędowych dokumentów. Ta ma być w pełni zagwarantowana tym wszystkim, którzy nie poczuwają się do bycia ani mężczyzną, ani kobietą.
„Trzecia płeć” obowiązuje również w wielu stanach USA. Jako pierwszy wprowadził ją Oregon. Za nim poszły dwa inne amerykańskie stany: Nowy Jork i Waszyngton. Wiele wskazuje na to, że „trzecią płeć” wprowadzą niebawem kolejne amerykańskie stany. Jak podkreślają jej zwolennicy, chodzi o to, aby „interseksualność” stała się kategorią chronioną prawem. Do wpisania „trzeciej płci” przygotowuje się także kilka innych krajów.
A więc od tej pory w Niemczech w aktach urodzenia, zawarcia małżeństwa i innych dokumentach urzędowych, każdy będzie mógł zadeklarować „trzecią płeć”. Dokładnie będzie się ona nazywała „divers”, co oznacza dokładnie różny, różnorodny. Wprowadzenie nowego zapisu oznacza, że osoby, u których stwierdzone zostaną męskie i żeńskie cechy płciowe, niedające się w pełni przypisać do płci męskiej lub żeńskiej, będą mogły zostać zarejestrowane właśnie jako „divers”.
Po otrzymaniu odpowiedniego zaświadczenia medycznego będą one mogły dokonać korekty w dokumentach osobistych, które zostały wcześniej wystawione. Niemieckie środowiska LGBT (skrótowa nazwa nieformalnego lobby środowisk lesbijek, gejów, osób biseksualnych i osób transgenderycznych), które od początku naciskały na wprowadzenie do systemu prawnego takiego rozwiązania, nie są jednak do końca usatysfakcjonowane. Głównie dlatego, że przyznanie statutu „Divers” zostało powiązane z cechami fizycznymi. W ich ocenie status „divers” powinien przysługiwać tym wszystkim, którzy nie identyfikują się z własną płcią i chcieliby ją zmienić. Nie jest więc wykluczone, że za jakiś czas ponownie znowelizowane zostaną przepisy i także one będą mogły zostać urzędowo zaliczone do „trzeciej płci”.
Właściwie takiego rozwiązania można było się spodziewać od
dawna. Inicjatywy w tym kierunku podejmowano już wcześniej.
W 2017 r. Federalny Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe działając pod silną presją niemieckich środowisk LGBT orzekł, że zmuszanie obywateli do wyboru płci męskiej lub żeńskiej jest po prostu
niekonstytucyjne i jak najszybciej należy to zmienić. Trybunał wezwał również „niemieckiego ustawodawcę” do wprowadzenia „trzeciej płci” lub w ogóle zrezygnowania z określania płci w dokumentach
urzędowych, co moim skromnym zdaniem byłoby rozwiązaniem najprostszym. W sierpniu b.r. niemiecki rząd zaproponował ostatecznie wprowadzenie do niemieckiego prawa „trzeciej płci” nazwanej, jak już
wspomniałem „divers”. I właśnie przed dwoma miesiącami niemiecki Bundestag to zatwierdził.
Czy uda się nam obronić przed tym „postępowym” idiotyzmem?
Podejrzewam, że kwestią czasu jest zapisanie również w unijnym prawodawstwie „trzeciej płci”. Jeśli tak się stanie, to za jakiś czas również Polska będzie musiała wpisać ją do przepisów swego prawa. Jeśli tego nie zrobi, to zostanie oskarżona jako kraj o łamanie elementarnych zasad praw człowieka, co jak wiemy, grozi wszczęciem unijnych procedur kontrolnych oraz wnioskiem Komisji Europejskiej do Trybunału Sprawiedliwości w Strasburgu.
– Cóż „dura lex, sed lex“...
Sobota, 9 lutego 2019 roku
Za mniej więcej miesiąc minie dziesięć lat od śmierci niepospolitego historyka, profesora Pawła Wieczorkiewicza. Gdyby w Polsce za jego życia ktoś zwyczajem amerykańskim przeprowadził ranking popularności zawodowej w kategorii „historia“, na sto procent wygrałby właśnie on. Pod koniec życia obecny był niemal na co dzień w dziesiątkach programów radiowych i telewizyjnych oraz w najważniejszych tytułach prasowych.
Profesor Wieczorkiewicz uważał, że cały bohaterski Wrzesień `39 był politycznym błędem i że właściwsze było z punktu widzenia interesów Polaków szukanie wówczas porozumienia z Niemcami. Głośno ubolewał nad polską głupotą polityczną, która nie pozwoliła nam zrodzić w latach wojny polskiego Pėtaina czy Horthy’ego, co ocaliłoby miliony istnień ludzkich.
O Davidzie Irvingu i poprawności politycznej powiedział kiedyś tak: „To najlepszy i najwybitniejszy znawca historii II wojny światowej. Badacz, dla którego miarodajne są źródła, a nie poglądy historiografii, opinie kolegów, czy wrzask mediów. Człowiek, któremu z racji ogromnych zasług - zebrania lub odtajnienia i udostępnienia kluczowych dokumentów III Rzeszy, czapką buty czyścić by trzeba. Historyk tej miary, że ma prawo napisać i powiedzieć wszystko. A, że do tego głosi prawdę i niektóre jego poglądy są odległe od tak ukochanego przez polską prasę wysokonakładową bajdurzenia w stylu „politycznej poprawności”. Narobił sobie oczywiście wpływowych wrogów.”
Jego uczniami byli między innymi Piotr Zychowicz oraz Dariusz Baliszewski, którego tekst o płk. dypl. dr. Marianie Janie Steifercie właśnie sobie tu odnotowuję („Tajemnica płk. Steifera“, tygodnik „Wprost” 52/2009), myślę bowiem, że warto pewne fakty i osoby ocalić od zapomnienia...
„Nikt nigdy nie miał poznać tej historii. Była otoczona tajemnicą państwową czy, jak kto woli, tajemnicą stanu. Dotyczyła bowiem próby podjęcia w czasie wojny rozmów z wrogiem, a potem próby utworzenia rządu kolaboracyjnego z Niemcami. W okupowanej, walczącej Polsce, która nie znała pojęcia kapitulacji, w kraju, który nigdy nie wydał Quislinga, jakiekolwiek polityczne rozmowy z Niemcami oznaczały zdradę i hańbę.
Wszyscy, którzy znaleźli się w orbicie tej tajemnicy, zostali zobowiązani do milczenia pod groźbą śmierci. A choć milczeli, i tak większość z nich nie dożyła końca wojny. I najpewniej nigdy nie dowiedzielibyśmy się, o co chodziło w tzw. sprawie płk. Steifera, gdyby nie pewien do dzisiaj niewytłumaczalny wypadek.
W marcu 1942 r. na Dworcu Południowym w Budapeszcie jakiś człowiek rzucił się czy może po prostu wpadł pod pociąg. Mógł to być wypadek, mogło być samobójstwo. Trwała wojna. Ludzie często stawali się ofiarami głębokiej depresji, tęsknoty czy rozpaczy. W tej śmierci było jednak coś dziwnego i niepokojącego. Bo człowiek ten nie miał przy sobie nic, co pozwoliłoby go zidentyfikować. Miał nowy garnitur, nową bieliznę, po raz pierwszy założone obuwie, nieużywaną chusteczkę do nosa, a nawet skarpetki. Nie miał nawet okruszka w kieszeni, jednego choćby źdźbła tytoniu. I tylko w wewnętrznej kieszeni marynarki węgierska policja znalazła złożony we czworo, napisany w obcym języku dokument.
Śledczy ustalili, że ofiarą wypadku był polski oficer z 53. Pułku Piechoty w Stryju major Władysław Załuski, jednoznacznie związany na Węgrzech z obozem piłsudczyków. Ustalili również, że tajemniczy dokument był odpisem wyroku Obywatelskiego Sądu Honorowego w Budapeszcie w sprawie płk. dypl. Mariana Jana Steifera w związku z jego próbą „tworzenia rządu polskiego w porozumieniu z Niemcami".
Nikt nie zdołał wyjaśnić prawdziwych okoliczności śmierci majora Załuskiego. Dzisiaj, po niemal 70 latach, wszystko wskazuje na to, że zamordowany był tragiczną ofiarą polskiej wojny domowej. A zginął tylko po to, by świat dowiedział się o konszachtach i próbach porozumienia z Niemcami.
W Budapeszcie, gdzie zginął mjr Załuski, mieścił się konkurencyjny wobec Londynu ośrodek polityczny prowadzący walkę i dowodzący tysiącami żołnierzy.
W 1941 roku w Londynie dowodził gen. Władysław Sikorski, a w Budapeszcie znalazł się marszałek Edward Rydz-Śmigły i środowisko piłsudczyków. Gdy setki polskich żołnierzy i oficerów przez zielone
granice wędrowało z Polski na zachód, by dotrzeć do Sikorskiego, to jednocześnie setki polskich oficerów i żołnierzy wędrowało z Rumunii i Węgier do Polski, by walczyć w
kraju.
Oficjalnym przedstawicielem tej polskiej armii na Węgrzech był płk dypl. dr Marian Jan Steifer, kierownik Sekcji Polskiej w XXI Oddziale Ministerstwa Honwedów (węgierskiego ministerstwa obrony). Płk Steifer miał wtedy 52 lata i niezwykły, podobny do Kmicica życiorys. W latach gimnazjalnych działał w niepodległościowym lwowskim Zarzewiu. W 1906 r. organizował pierwszy na ziemiach polskich piłkarski klub sportowy Pogoń. Studiował inżynierię lądową na Politechnice Lwowskiej i zrobił doktorat na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza. W latach 1911-1912 na „gościnnych występach" w zaborze rosyjskim uczył grać w piłkę nożną Warszawę i piłkarzy nowo powstałych klubów – Korony i Polonii. Rosjanie aresztowali go za działalność polityczną.
Wrócił do Lwowa, jako saper walczył podczas I wojny światowej na froncie włoskim. W 1916 r. został mianowany podporucznikiem, a w początkach 1918 r. – porucznikiem. W listopadzie 1918 roku był „orlęciem lwowskim" i już w polskim wojsku otrzymał pierwszy Krzyż Walecznych. Wraz z gen. Śmigłym w kwietniu 1920 r. wkroczył do Kijowa, a w sierpniu we Lwowie samowolnie wstrzymał nakazaną przez dowództwo ewakuację oddziałów. Tym samym spowodował zatrzymanie pod Lwowem I Armii Konnej Budionnego, a jak wiadomo, to jego nieobecność zaważyła na przebiegu zwycięskiej Bitwy Warszawskiej. Za niesubordynację Steifer otrzymał ustną naganę samego Piłsudskiego, a jednocześnie Krzyż Polonia Restituta, awans na kapitana i skierowanie do Wyższej Szkoły Wojennej.
W 1922 r. Steifer był już majorem i został skierowany do tajnych służb – na szefa Ekspozytury II w Poznaniu, a następnie szefa najważniejszej dla polskiego kontrwywiadu Ekspozytury III w Bydgoszczy. Cieszył się opinią najinteligentniejszego polskiego oficera, co zapewne było związane tyleż z sukcesami wywiadowczymi w likwidacji niemieckich i sowieckich siatek szpiegowskich, ile z sukcesami szachowymi. To nie szachy jednak ani osiągnięcia zawodowe uczyniły Steifera jedną z najbardziej wpływowych postaci w polskim wojsku. Oto w maju 1926 r. w Poznaniu mjr Marian Steifer, będąc mimowolnym świadkiem próby samobójstwa gen. Kazimierza Sosnkowskiego, podbił mu rękę. Sosnkowski, choć ciężko ranny, przeżył. Od tego dnia Steifer, choć formalnie nigdy nie był legionistą, stał się jednym z najważniejszych piłsudczyków. Został przeniesiony do Warszawy, do Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych, gdzie niebawem objął stanowisko zastępcy szefa Biura Przemysłu Wojennego Ministerstwa Spraw Wojskowych.
Po tragicznym wrześniu 1939 r., kiedy to płk Steifer znowu bronił swego Lwowa, zdołał uciec z sowieckiej niewoli i po niebywałych przejściach, po miesiącu tułaczki, walki, głodu, ukrywania się, będąc u kresu sił, zdołał się przedrzeć na Węgry. W jakimś nadgranicznym miasteczku węgierscy żandarmi nakazali mu oddać broń. Odmówił i poprosił o telefon. Nie wiadomo, z kim rozmawiał. Godzinę później przed węgierski posterunek graniczny zajechała kawalkada eleganckich aut. Z pierwszego wysiadł gen. Károly Bartha, minister Honwedów. Stanął przed płk. Steiferem i salutował mu w milczeniu. A potem objął go serdecznie i poprowadził do samochodu. I tak płk Steifer został dowódcą i najwyższym przedstawicielem całej, liczącej 28 tys. żołnierzy polskiej armii internowanej na Węgrzech.
Wyjaśnienie tego zagadkowego awansu odsyła do Rombonu, na front włoski podczas I wojny światowej. W lutym 1916 r., w czasie jednego z włoskich ataków, na polu walki pozostał ranny węgierski porucznik Bartha. Cała trzecia kompania polowa 11. austriackiego batalionu saperów ze łzami w oczach żegnała kolegę, który ciężko raniony leżał wśród setek rozrywających się pocisków. I nagle zerwał się młody Polak. Gdy ogień zelżał, z dymu i oparów wyłonił się ppor. Steifer z Barthą na rękach. Sam Steifer był kilkakrotnie ranny, ale Bartha żył. Teraz, po 23 latach, jako węgierski minister wojny Bartha spłacał dług za uratowane życie.
Kim w latach wojny był płk Marian Steifer? Czy bez niego byłaby możliwa ewakuacja kilkudziesięciu tysięcy polskich oficerów i żołnierzy do Francji, do odbudowującej się armii?
Generał Bartha był na Węgrzech znanym germanofilem. Można więc przyjąć, że bez obecności Steifera kwitłaby (podobnie jak w Rumunii) współpraca Węgrów z Niemcami i masowa ewakuacja Polaków natrafiałaby na ogromne trudności. Cieszący się przyjaźnią i opieką samego ministra płk Steifer mógł sobie pozwolić na znacznie więcej niż ktokolwiek inny.
Polscy oficerowie, którzy dali słowo honoru na piśmie, że nie uciekną, mogli swobodnie się poruszać po węgierskich miastach i miejscowościach. Większa ich część „znikała" i odnajdowała się dopiero we Francji. Wobec węgierskich skarg i protestów płk Steifer wydał oficjalne oświadczenie, że „nie obowiązuje dotrzymanie danego słowa honoru tych oficerów, którzy uciekają, aby wraz z wojskiem angielskim walczyć przeciwko Niemcom”. Trudno w świetle podobnych dokumentów czy mając na uwadze fakt, że płk Steifer był szefem ekspozytur wywiadu w Poznaniu i Bydgoszczy, a więc oficerem szczególnie „źle zasłużonym” wobec Niemców, podejrzewać go o choćby najmniejszą współpracę z okupantem. A jednak…
W pierwszych dniach maja 1941 r. porucznik Wojska Polskiego Kazimierz Morvay, syn Węgra i Polki, urodzony i wychowany na Węgrzech, który we wrześniu 1939 r. walczył w polskim mundurze, a w 1941 r. pełnił służbę adiutanta w sekretariacie szefa XXI Oddziału Honwedów, przypadkowo usłyszał, jak kpt. Kormendy meldował płk Balo: „Pułkownik Steifer prosi o przyjęcie przez ministra obrony narodowej gen. Barthę w sprawie utworzenia rządu polskiego współpracującego z Niemcami". Dopiero po złożeniu meldunku kpt. Komendy zorientował się, że ktoś niepowołany usłyszał jego tajną treść. „Jeśli to, co usłyszałeś, wyniesiesz na zewnątrz – ostrzegł Morvaya – będzie z tobą kiepsko”. Por. Morvay, który czuł się bardziej Polakiem niż Węgrem, uznał jednak za swój obowiązek powiadomić, jak to sam ujął, władze podziemne. W Budapeszcie w podziemiu działali zwolennicy gen. Sikorskiego i ich właśnie powiadomił Morvay o skandalicznej treści meldunku. Tak doszło do powołania Sądu Obywatelskiego i najbardziej tajnej rozprawy w historii ostatniej wojny.
Płk. Steifera oskarżali ludzie Sikorskiego: dr Stanisław Bardzik-Lubelski, zastępca delegata Rządu Polski na Węgrzech, i mec. Adolf Witkowski, zastępca delegata ministra skarbu. Bronił go zapalony piłsudczyk mjr Stefan Benedykt. Skład sądu stanowili Adam Opoka Loewenstein z PPS i sędzia Wacław Słoniński ze Stronnictwa Narodowego. Przewodniczył gen. Jan Kołłątaj- Srzednicki. Po pięciu dniach rozprawy i przesłuchaniu stron oraz polskich i węgierskich świadków: „Sąd nie znalazł dowodów, jakoby jakakolwiek grupa obywateli dążyła do współpracy z Niemcami, ale płk dypl. dr inż. Marian Steifer źle zasłużył się Ojczyźnie". Winny czy niewinny? Były rozmowy z Niemcami czy nie? Wyrok sądu zdaje się niczego nie wyjaśniać. Cóż to bowiem znaczy, że płk Steifer źle zasłużył się ojczyźnie? I czym, skoro żadnych rozmów z Niemcami nie było? A może jednak były?
W połowie lat 80. udało mi się dotrzeć do prywatnych dokumentów Steifera. W liście do rodziny w kraju z 18 kwietnia 1941 r. pułkownik pisał: „Już kilkakrotnie robiono mi ze strony węgierskiej, i to od różnych osób, propozycje, ażebym przy pośrednictwie mego dawnego kolegi z wojny światowej poszedł na układ z gospodarzem i na współpracę. Rzekomo byłoby to chętnie przyjęte, bo on nie ma żadnego kandydata na objęcie dawnego, choć bardzo zmniejszonego mieszkania, a ma mu na tem szczególnie zależeć. Jako argument za tem wysuwają, że jednak lepiej choć cośkolwiek z mebli uratować, a zwłaszcza idzie o dzieci, które teraz cierpią najwięcej. Jak się Ty na to zapatrujesz? Z tego mogłaby być i wielka rzecz albo też i wielka hańba". Gospodarz to Niemcy. Mieszkanie, bardzo zmniejszone, to Polska. Czy w świetle takich dokumentów można wątpić, że do rozmów z Niemcami jednak doszło? Ale czy rozmowy prowadził płk Steifer?
Kimkolwiek by był płk Marian Steifer, jakiekolwiek by miał koneksje i czyjekolwiek protekcje, nie wydaje się, by mógł być stroną polityczną w jakichkolwiek rozmowach – czy to z Niemcami, czy z Węgrami. Nawet największy fantasta nie mógłby sobie wyobrazić w 1941 r. polskiego rządu z jakimś płk. Steiferem na czele. Nie dość, że nosił niemieckie nazwisko, to jeszcze był osobą publicznie nieznaną. A więc ktoś wielokrotnie ważniejszy i wielokrotnie poważniejszy, jak się wydaje, musiał stać za tzw. sprawą płk. Steifera. I bez wątpienia stał, skoro w wyroku Sądu Obywatelskiego zapisano: „Motywy czynów podane przez płk. Steifera Mariana, a mianowicie chęci ujawnienia rzeczywistego źródła sugestii, nie uznał Sąd Obywatelski za dostateczne usprawiedliwienie. Płk dypl. dr Steifer winien był zdać sobie sprawę, że podjęcie przez niego tego rodzaju rozmów może w oczach świata rzucić ujemny i fałszywy cień na jednolitą i niezłomną postawę narodu polskiego".
Ktoś stał za Steiferem. W opinii por. Kazimierza Morvaya tym kimś był marszałek Śmigły. W relacji ppor. Stanisława Teuchmana oficerowie przebywający w obozie w Egerze wiedzieli, że trwają prace wokół organizacji Legionu Polskiego, który niebawem będzie gotów do wkroczenia do Polski. W świetle tej relacji rozmowy z Niemcami w imieniu Śmigłego prowadził ppłk dypl. Zygmunt Wenda, przed wojną wicemarszałek Sejmu i szef Obozu Zjednoczenia Narodowego, a w latach wojny bezgranicznie mu oddany opiekun marszałka i współtowarzysz ucieczki z Rumunii. I jeśli trudno jest zweryfikować tę opinię, to jednocześnie trudno pominąć w tej historii sprawę dziwnej i zagadkowej śmierci ppłk. Wendy.
14 maja 1941 r. Obywatelski Sąd Honorowy, nie znajdując żadnych dowodów współpracy z Niemcami, jednocześnie uznał, że płk Steifer źle zasłużył się ojczyźnie. Następnego dnia, 15 maja wieczorem, ppłk Wenda doznał nagłego ataku serca i nad ranem zmarł. W znanej relacji Bazylego Rogowskiego, przed wojną wicewojewody tarnopolskiego, podobno Wenda, czekając na powrót żony do domu, dla żartów schował się za łóżko, a gdy wróciła – „nagle wychylił się zza łóżka i zawołał »a kuku!«. W tym momencie jednak złapał się za pierś obok serca, zachwiał się i usiadł na krześle, mówiąc, że mu słabo i strasznie go serce boli".
W świetle innych świadectw historia ta wydaje się całkowicie wydumana, a wszystko wskazuje na to, że płk Wenda, 47-letni mężczyzna cieszący się imponującym zdrowiem, po prostu odebrał sobie życie. Pogrzeb odbył się 18 maja. Jak zapisał w swym dzienniku płk Wacław Lipiński: „Było 13 osób i ksiądz Antoni Zapała. Pochowany jako Władysław Majewski w krypcie murowanej w dwóch metalowych trumnach. Sława (żona) nie uroniła jednej łzy". Marszałka Śmigłego nie było na pogrzebie. Z niezrozumiałych powodów kilka dni później został wywieziony z Budapesztu i ukryty gdzieś nad Balatonem. Czy tak zacierano ślady skandalu politycznego, który wstrząsnął polskim wojennym Budapesztem?
Pewne jest tylko to, że gdy kilka miesięcy później, w październiku 1941 r., marszałek Śmigły udawał się w swą ostatnią drogę do Polski, w Budapeszcie żegnali go regent, admirał Miklós Horthy, minister gen. Károly Bartha i płk dypl. dr Marian Steifer. Nikt do dzisiaj nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, na czym polegała wina płk. Steifera. Jednej z najbarwniejszych, najciekawszych, a może najbardziej zasłużonych polskich postaci dwudziestolecia i lat wojny.
Nieznane są dalsze losy płk. Steifera. Wiadomo tylko, że Rosjanie, którzy 17 stycznia 1945 r. „zdobywali Budapeszt", wysłali dwie ekipy NKWD. Jedna aresztowała Raoula Wallenberga, druga płk. Mariana Steifera. Czy Rosjanom chodziło o wywiadowcze tajemnice tej wojny, czy może o pieniądze, którymi dysponował pułkownik, złożone na hasło w budapeszteńskiej filii szwajcarskiego banku? Kluczem do astronomicznej na owe czasy sumy miliona dolarów było jakieś proste hasło, które Steifer przesłał zaszyfrowane w jednym z ostatnich listów do rodziny w kraju. Podstawą tego szyfru, co ujawnił w następnym liście, były nominały znaczków przyklejonych na kopercie (np. 10. słowo + 35. słowo + 19. słowo itd.). Cóż z tego, jeśli nieświadoma konspiracji pomoc domowa, która odbierała w Krakowie pocztę, znaczki oderwała i rozdała dzieciom. Pozostała tylko legenda."
24.01.2019
Media ciągle jeszcze pełne są komentarzy i dyskusji na temat śmierci Pawła Adamowicza. Wydaje się, że nic już ciekawego na ten temat nie można powiedzieć. A jednak - jak mi się wydaje - znalazł się ktoś, kogo opinia wydaje się interesująca. Oto ona - opinia blogera podpisującego się: Grzegorz GPS Świderski.
„Im większa tragedia, tym intensywniej powinniśmy to komentować - szukać przyczyn, rozważać motywy, wyjaśniać okoliczności, proponować remedium, doszukiwać się spisków. Dlatego zamierzam znaleźć spisek.
Póki co takie są głoszone fakty w prasie i telewizji:
W niedzielę 13 stycznia 2019 roku, 27-latek, Stefan Wilmont wtargnął na scenę koncertu WOŚP i rzucił się na prezydenta Gdańska Pawła
Adamowicza. Zadał mu trzy ciosy 14,5-centymetrowym wojskowym nożem szturmowym w okolice serca i brzucha. Następnego dnia prezydent zmarł.
Sprawca tuż po morderstwie chodził po scenie z nożem w ręku i krzyczał do mikrofonu: „Halo, halo. Nazywam się Stefan Miłosz,
siedziałem niewinnie w więzieniu, siedziałem niewinnie w więzieniu, Platforma Obywatelska mnie tam wpakowała, dlatego właśnie zginął Adamowicz”. Po chwili pracownik techniczny próbował go
obezwładnić, ale ten się nie bronił, sam się położył na scenie, nie stawiał oporu i się poddał. Został wyprowadzony przez ochroniarzy i przejęty przez policję. Przy przewożeniu do aresztu dostał
ataku drgawek i został przewieziony do szpitala, gdzie spędził kilka godzin. Oprócz drgawek miał też złamany nos i uraz ręki. Nad ranem trafił do aresztu. W poniedziałek został przesłuchany i
poinformowano opinię publiczną, że nie przyznaje się do winy.
Sprawca to kryminalista, który pod koniec grudnia 2018 wyszedł z więzienia, gdzie odbywał karę za napady na banki z bronią w ręku. Został
skazany za to, że sam obrabował 3 różne oddziały SKOK w Gdańsku: dnia 8-05-2013 ukradł 2580 zł przy użyciu pistoletu gazowego; dnia 15-05-2013 posługując się rewolwerem alarmowym ukradł 6000 zł; dnia
31-05-2013 ukradł 4000 zł. W dniu 12-06-2013 ukradł ponad 2500 zł w oddziale Credit Agricole – tym razem był ze wspólnikiem, który czekał na niego w samochodzie. Obaj zostali zatrzymani na gorącym
uczynku w trakcie ucieczki. Stefan Wilmont w trakcie procesu przyznał się do tych napadów. Za te napady groziło mu 12 lat, ale dostał łagodny wyrok 5,5 roku.
Pieniądze, które zrabował przeznaczał na grę w kasynie, taksówki i hotele, oraz na wycieczkę na Wyspy Kanaryjskie. W swoim środowisku nie
ukrywał tego, że napada na banki - chwalił się tym. Dlatego został łatwo namierzony i złapany w policyjnej zasadzce. Jest miłośnikiem militariów - posiadał wiatrówki, pistolet hukowy, policyjne
krótkofalówki czy kajdanki. Ma koszulki z napisem „Policja” i lubi przebierać się za policjanta.
Bandyta ten przebywał w areszcie śledczym w Gdańsku, gdzie otrzymał status niebezpiecznego więźnia. Po skazaniu trafił do zakładu karnego w Malborku gdzie zauważono u niego problemy psychiczne i skierowano go do Oddziału Psychiatrii Sądowej w areszcie śledczym w Szczecinie. Przebywał tam od lutego do kwietnia 2016 roku i zdiagnozowano u niego schizofrenię paranoidalną. Leczono go farmakologicznie i stosowano terapię. Po uzyskaniu poprawy skierowano go do leczenia ambulatoryjnego. Po kilku miesiącach odmówił przyjmowania leków, ale lekarze orzekli, że był w dobrym stanie psychicznym.
Tyle faktów prasowych co do sprawcy. Jakie tu pasują teorie spiskowe? Dziwne jest to, że bandyta przyznał się do napadów na banki, został przyłapany na gorącym
uczynku, więc wina była ewidentna - a na scenie krzyczał, że siedział niewinnie. Ale jednocześnie przyznał, że właśnie zamordował. A na drugi dzień się do morderstwa nie przyznaje. Albo rzeczywiście
wariat, albo wariata udaje. Ale póki napadał na banki i bawił się za zrabowane pieniądze wariatem nie był. Zwariował w więzieniu.
Tu są możliwe dwie teorie spiskowe:
Służby specjalne (SS) różnymi środkami farmakologicznymi i praniem mózgu zaprogramowały go do mordowania.
SS umówiły się z nim, że będą mu budować legendę wariata. On dla nich zamorduje, a oni go w zamian ochronią - tak by nie dostał dożywocia, ale został skierowany do zamkniętego szpitala
psychiatrycznego, skąd go po kilku latach wyciągną, opłacą ucieczkę i bogate życie gdzieś w tropikach.
Obie możliwości są prawdopodobne, bo mamy do czynienia z dość prymitywnym głupkiem - ale silnym, sprawnym, zdegenerowanym moralnie i łasym na łatwe życie. To
idealna maszynka do zabijania. Takiemu łatwo można wyprać mózg albo naobiecywać cokolwiek. Silną przesłanką na to jest fakt, że łatwo się poddał - bo ufał, że go SS wyciągną, więc się nie bał. SS
wszystko mogą mu obiecać, bo w istocie nic mu nie dadzą, bo dopadnie go seryjny samobójca i się albo powiesi w celi, albo zostanie zastrzelony w trakcie ucieczki. Oczywiście w któryś piątek, przed
weekendem.
Mamy więc rzeczywistych sprawców. No ale bez motywów teoria byłaby niepełna. Dlaczego SS zamordowały prezydenta Gdańska? Tu możemy oprzeć się o takie
medialne fakty:
Prezydentowi Gdańska Pawłowi Adamowiczowi wraz z małżonką prokuratura w sierpniu 2016 postawiła zarzuty. Dolnośląski Wydział Zamiejscowy Departamentu do spraw
przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej prowadził wtedy postępowanie, w którym małżonkowie Magdalena i Paweł Adamowicz usłyszeli zarzut z art. 56 par 1 i 2 k.k.s.
Przestępstwo polegało na ukryciu środków pieniężnych poprzez zatajenie ich na rachunkach bankowych w kwocie około 326 000 zł w 2011 r. i 124 000 zł w 2012 r. oraz
zatajenia informacji o dochodach uzyskiwanych z wynajmu mieszkań w kwocie 25 000 zł w 2011 r. i w kwocie 20 000 zł w 2012 r., przez co uszczuplił podatek na rzecz Skarbu Państwa w kwocie 130 000
zł.
W grudniu 2017 r. zarzut ten został uzupełniony o kwotę zaniżonego podatku dochodowego od osób fizycznych w związku z niewłaściwym rozliczaniem dochodu.
Jaki można do tego przypasować spisek? Z tego co do tej pory ujawniła sejmowa komisja śledcza w sprawie afery reprywatyzacyjnej wiemy, że oficerowie SS są
silnie wmieszani w kwestie dojenia forsy na kradzieży, wyłudzaniu i innych machlojach związanych z nieruchomościami miejskimi - i w Warszawie, i w Gdańsku. I również w tych machlojach biorą udział
władze miasta.
Mogło więc być tak, że prezydent Gdańska dużo wiedział o tych wszystkich machlojach. Ale gdy prokuratura zaczęła stawiać mu zarzuty, być może nawet nieprawdziwe,
to zaczął szantażować oficerów SS, że ujawni wszystko, co wie. Postawił alternatywę: albo go ochronią, albo ich wyda. Był tak zdeterminowany, że uznali, że trzeba go zabić, bo będzie sypał. No i go
zabili.
Moim zdaniem każdy poważny oficer śledczy, który bada tę sprawę, powinien te moje spekulacje postawić jako jeden z możliwych scenariuszy. Wtedy musi nie
tylko badać ślady, przesłuchiwać świadków, ale też uważać na swoich zwierzchników.
A wy jakie macie teorie spiskowe w tej sprawie?
Grzegorz GPS Świderski
PS. Dodatkowe fakty medialne wzmacniające moją teorię:
Z dokumentacji z Zakładu Karnego w Szczecinie: "Słyszał głosy, które komentowały jego zachowanie, wydawały mu polecenia, miał wrażenie, że funkcjonariusze cofają
czas, wyznaczają mu zadania do wykonania, za które obiecywano mu wynagrodzenie, miał być świadkiem koronnym, wyznaczono mu „różne życia”, wydawało mu się, że jest aktorem w filmie, ktoś odczytuje
jego myśli"
Gdański handlarz narkotyków widział się ze mordercą tuż po jego wyjściu z więzienia: "Wyglądał jak fanatyk, ewentualnie był całkowicie naćpany. Wielkie oczy, trzęsące
się ręce, jakieś takie nienaturalne ruchy. Ta rozmowa długo nie trwała, nie wiem, czy to były dwie, trzy minuty. Powiedział: "ja wszystkich wykończę, którzy mnie do tego więzienia wpakowali, bo ja
nic nie zrobiłem". Mówi też: "Myślę, że jakby on został płatnym zabójcą, to byłby najszczęśliwszą osobą na świecie, dosłownie!".
"To jest śmierć zadana publicznie, na oczach tysięcy ludzi, przy użyciu techniki i wyszkolenia prezentowanych przez elitarnych żołnierzy służb specjalnych":
Czytelny sygnał (link is external)
Wikipedia o hipnozie: "Innym polem zastosowania hipnozy w specsłużbach i – potencjalnie – terroryzmie jest poddanie kogoś hipnozie w
celu wytworzenia sugestii posthipnotycznych programujących określone działania. U osób o wyjątkowo silnej podatności na hipnozę możliwe jest wytworzenie silnych sugestii posthipnotycznych
obejmujących wykonywanie czynności sprzecznych z logiką i uświadomioną wolą zahipnotyzowanego."
Stefan W. trafił na Oddział Psychiatrii Sądowej Aresztu Śledczego w Szczecinie. Tam specjaliści postawili też diagnozę: "W orzeczeniu
stwierdzono schizofrenię paranoidalną. Stefan opowiadał, że jest agentem służb specjalnych."
Matka Stefana W.: "W trakcie ostatniego, listopadowego widzenia znów mówił, że wydarzyła mu się krzywda. Zdrowie mi zniszczyli, powtarzał, i że zrobi coś spektakularnego".
Źródło: http://niepoprawni.pl/blog/gps65/teoria-spiskowa-zamachu-na-prezydenta-gdanska
Sobota, 19 stycznia 2019 roku
- Na marginesie aresztowania dwóch
szpiegów, jednego Chińczyka, drugiego Polaka wspomniano między innymi o technologii 5G.
- Nawet się człowiek nie obejrzał a to już 5G. Napomyka się już także o 6G…
- Właściwie to wszystko zaczęło się
od prac niemieckiego naukowca Heinricha Hertza, który zafascynowany pracą Michaela Faradaya nad polem elektromagnetycznym i Jamesa Maxwella nad korpuskularno-falową naturą światła, zbudował pierwsze
urządzenie, które transmitowało i wykrywało fale elektromagnetyczne.
Mówi się o nim, że to jego badania spowodowały rewolucję w świecie łączności bezprzewodowej.
- To bardzo ciekawa historia. Każdy, kto ma dziś tzw. komórkę powinien się nią trochę zainteresować.
- A co ma z tym wspólnego 5G?
- Ano chodzi oczywiście o fale radiowe, które można skłonić do przekazywania informacji za pomocą techniki nazywanej modulacją. To właśnie od niej pochodzi nazwa modem. Owa technika to kształtowanie tychże fal poprzez wpływanie na ich amplitudę, częstotliwość i fazę.
- Przy czym, choć nikt wtedy tego tak nie określał, literka G oznacza generację.
Owo 1G zostało wprowadzone przez Nordic Mobile Telephone w 1982 roku. 2G pojawiło się na rynku w 1992 roku, a 3G w 2001. 4G w pełni, opisanej w dokumencie standaryzującym możliwości, pojawiło się w 2012 roku.
- Prace nad 5G rozpoczęły się w kwietniu 2008 roku, ze wspólnej inicjatywy NASA i firmy M2Mi. Na tę inicjatywę jako pierwsza, w tym samym roku odpowiedziała południowokoreańska administracja, powołując swój własny program rozwoju sieci 5G. Dopiero w 2012 roku Wielka Brytania powołała do życia na uniwersytecie w Surrey Centrum Innowacji 5G.
Potem włączyli się następni gracze. Przypuszcza się jednak, że prym w badaniach nad zastosowaniem technologii 5G wiodą firmy w Europie choć Chińczycy nie dają za wygraną. Na przykład we wrześniu 2016 roku, chińskie ministerstwo telekomunikacyjne przeprowadziło pierwsze testy sieci 5G. Przeprowadzono je na terenie 100 miast, wspólnie z Datang Telecom, Ericssonem, Huawei, Intelem, Nokią, Samsungiem i ZTE. Podobne testy – choć na znacznie mniejszą skalę – przeprowadził Huawei (Chiny) wspólnie z operatorem Telenor (Norwegia) na terenie Norwegii.
- Nowe generacje sieci komórkowych to nowe pasma częstotliwości i szersze pasma widmowe na kanał częstotliwości. W przypadku 1G było to 30 KHz, w przypadku 2G – 200 kHz, w przypadku 3G – 5 MHz, w przypadku 4G – 20 MHz. Sceptycy uważają, że jesteśmy bliscy końca naziemnych usług radiowych, bowiem wyższe częstotliwości coraz częściej zakłócają transmisje z satelitów telekomunikacyjnych.
- Pierwszym krajem, który najprawdopodobniej otworzy dla klientów sieć 5G będzie… San Marino. To właśnie w tym kraju operator Telecom Italia chce wprowadzić coś w rodzaju publicznych beta-testów sieci 5G, mimo iż ta nie została jeszcze ustandaryzowana. W tym szaleństwie jest jednak metoda. San Marino to kraj o małej powierzchni - raptem 61 km2a mieszka w nim około 30 tys. osób. Wnioski wyciągnięte z wdrożenia mają być zastosowane przy kolejnym wdrożeniu: Telecom Italia chce uruchomić w 2020 r. sieć 5G pokrywającą całe miasto Turyn. Wtajemniczeni mówią, że i Polska ma należeć do krajów, w których najwcześniej wprowadzi się sieć 5G.Tim Höttges – prezes Deutsche Telekom – na konferencji Impact’17 powiedział na przykład tak: „Jestem tutaj, aby powiedzieć, że Deutsche Telekom spowoduje, że Polska będzie jednym z pierwszych krajów, które będą miały sieć 5G“.
- A tym czasem 3 grudnia zeszłego roku trzech południowokoreańskich operatorów SK Telecom, LG Ulus i KT poinformowało o udostępnieniu oferty sieci 5G. Na początek tylko w Seulu – stolicy Korei Południowej
5G to będzie 600% przyrost wydajności sieci.
- Co to oznacza?
- Oznacza to, że dzieli nas już tylko krok od momentu, w którym nasze smartfony staną się zupełnie inne, a czas oczekiwania na pobranie danych niemal zupełnie przestanie istnieć. Telefony nie będą musiały mieć zainstalowanych aplikacji, bo szybkie łącze pozwoli trzymać je w chmurze. Całkowicie zmieni się zatem sposób korzystania ze smartfonów i konsumowania cyfrowych treści. Co więcej, dzięki technologii 5G mobilne pobieranie danych z prędkością 1 Gb/s, a nawet wyższą, stanie się rzeczywistością. Poza tym takie sieci obsłużą ogromną liczbę urządzeń „internetu rzeczy” (Internet of Things). Komunikacja z kamerą zainstalowaną w domu, ekspresem do kawy czy bramą wjazdową stanie się codzienną rzeczywistością. Czeka nas także znaczące przyśpieszenie prac nad autonomicznymi (inteligentnymi) samochodami.
- Sieć 5G będzie miała ogromne znaczenie dla transformacji opieki lekarskiej, zapewniając skuteczność transmisji w usługach informacji zwrotnych i alarmów, mobilność i niewielkie opóźnienia.
Umożliwi też wiele zastosowań takich, jak na przykład zdalne monitorowanie dzięki noszonej na ciele aparaturze medycznej, wirtualne kontakty lekarza z pacjentem i operacje przeprowadzane przez zdalnie kierowane roboty. Możliwa stanie się decentralizacja opieki zdrowotnej poprzez jej przeniesienie ze szpitali do domów oraz przekształcenie szpitali w ośrodki danych.
- Niedawno rządy państw członkowskich UE uzgodniły, że 5G powinno być dostępne do komercyjnego wykorzystania w całej Unii do 2025 r.
- Istnieją jednak też pewne
zastrzeżenia.
Technologia 5G, która ma być jednym z głównych filarów innowacyjnej gospodarki, jest ponoć niezwykle groźna dla zdrowia.
W 2015 r. ponad 230 naukowców w specjalnym liście do przedstawicieli ONZ ostrzegło przed szkodliwym promieniowaniem pola elektromagnetycznego. Specjalny list do przedstawicieli KE wysłali także w 2017 r. europejscy naukowcy i lekarze z 36 państw. Domagali się oni wprowadzenia moratorium na technologię piątej generacji 5G, która powinna być uruchomiona dopiero wtedy, kiedy badania niezależnych ekspertów dowiodą braku jej szkodliwego wpływu na środowisko i nasze zdrowie.
5G istotnie bowiem zwiększy naszą ekspozycję na pole elektromagnetyczne o częstotliwości radiowej (tzw. RF-EMF), już zresztą teraz emitowane przez sieci: 2G, 3G, 4G i Wi-Fi.
Szkodliwość RF-EMF została już dowiedziona w licznych publikacjach naukowych.
„Przesył informacji w sieci 5G odbywa się prawidłowo tylko na niewielkich odległościach. Ponadto, jej sygnał ciężko przechodzi przez ciała stałe. Stąd, w celu jej uruchomienia, trzeba będzie wybudować wiele nowych anten, jedna powinna przypadać przynajmniej na 10 – 12 domów. W takich warunkach niemożliwym będzie uniknięcie ekspozycji na jej promieniowanie. Przy zwiększonej ilości przekaźników 5G, lwia część połączeń, tj. 10 do 20 mld, przypadnie na Internet Rzeczy (m.in. lodówki, pralki, kamery do monitoringu, samosterujące samochody). W związku z tym przeciętny obywatel UE będzie znacznie bardziej narażony na zwiększoną i długoterminową ekspozycję na RF-EMF” – czytamy w liście.
„Udowodniono m.in. związek między polem elektromagnetycznym a wzrostem zachorowań na nowotwory, wzrostem ilości szkodliwych wolnych rodników, uszkodzeń genetycznych, zmian strukturalnych i funkcyjnych układu rozrodczego, luk w pamięci i trudności w uczeniu się, zaburzeń neurologicznych i ogólnego złego samopoczucia. Szkodliwy wpływ EMF nie ogranicza się tylko do ludzi, ale dotyka również roślin i zwierząt”.
W 2016 Europejska Akademia EUROPAEM stwierdziła, że „istnieją silne dowody na to, że długoterminowa ekspozycja na pole elektromagnetyczne może powodować wzrost zachorowań na nowotwory, Alzheimera i bezpłodność. Częściej jednak mamy do czynienia z objawami nadwrażliwości na EMF, m.in. bólami głowy, trudnościami z koncentracją, problemami ze snem, depresją, brakiem energii, zmęczeniem i symptomami grypopodobnymi.”
- Ciekaw jestem, czy i jak upora się z tymi zagrożeniami nasza nieco zwariowana ludzkość…
Kartka z piątku, 18 stycznia 2019 roku
We wszystkich mediach analizuje się zabójstwo prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza. Również internet pełen jest komentarzy na ten temat. Jeden wydał mi się jednak szczególnie interesujący. Napisał go ktoś anonimowy, chyba fachman pracujący kiedyś - jak podał - w wojsku a potem w policji. Notuję sobie zatem tę opinię dokonując jednak stylistycznych korekt ułatwiających zrozumienie.
"Aby ugodzić kogoś jednocześnie w narządy - przeponę i w serce zadając pchnięcie trzeba być wyszkolonym albo mieć niebywałe szczęście . To jest półmetrowy odcinek do pokonania pod bardzo konkretnym i precyzyjnym kątem. Dwa razy dłuższy niż typowe ostrze noża bojowego. Trzy razy niż typowego kuchennego. Atakując w inny sposób pod żebro około 20 cm u praworęcznego atakującego.
Broń użyta w ataku to nóż desantowy, używany przez komandosów. Jest to informacja podana przez policję. Ostrze miało około 15 cm długości. Trzeba ćwiczyć tygodniami żeby takim nożem zadać takie ciosy .
Większość uderzeń w afekcie w jamę brzuszną zadaje się na wprost w okolice żołądka i lądują najdalej na krzyżu i miednicy. Nożownicy amatorzy często próbują
zaatakować w serce przez żebra czy mostek. Człowiek sie rusza, ofiara też. Są emocje, adrenalina. Spięcie mięśni. Brak doświadczenia.
Zobaczcie jak wyglada corrida. Wprawieni matadorzy nie potrafią szpadą trafić tak byka który ma 2.5 krotnie większe organy przez czasem kilkadziesiąt minut.
Duża ilość osób przeżywa nawet 4-5 pchnięć. To zdarzenie było bardzo nietypowe. W taki sposób został ugodzony Jezus włócznią przez setnika z 10-letnią praktyką.
Będąc nieruchomym. W mojej opinii wymaga to ponadprzeciętnej wiedzy z anatomii i technik walki.
Ciosy w Gdańsku były dwa. Jeden na wysokości pasa. Drugi już śmiertelny. Dokładnie w takiej kolejności jak uczą się komandosi. Jeden nisko a gdy człowiek spina przeponę i się pochyla z bólu skraca pewne odcinki wewnątrz ciała. Możliwe jest zadanie wtedy ciosu w serce nawet tak krótkim ostrzem.
Dodajmy do tego jeszcze płaszcz zimowy i całą resztę ubrań. Spróbujcie przebić a co dopiero trafić w coś przez trzy warstwy materiału . Tutaj to nie był amator po prostu.
Po tak silnym ataku facet jednak miał czas zdążyć wygłosić swój manifest. Znał procedury , harmonogram z wyprzedzeniem i był precyzyjny (miał plakietkę media, były fajerwerki zagłuszające i odciągające uwagę, ochrona nie stała na tyle blisko więc wiedział, ile ma czasu na działania). To też nietypowe. Jak na kogoś, kto ponoć wchodził do banków ze straszakiem to wygląda zbyt profesjonalnie.
Zmarły Prezydent nie miał wiele wspólnego z więziennictwem czy wymiarem sprawiedliwości. Stefan winił PO za tortury w więzieniu po czym tak chętnie tam wraca. I ze wszystkich polityków tej partii wybrał jego. W czasie gdy każdy może wygooglowąc że Donald Tusk biega w pewnym miejscu z jednym ochroniarzem. Wszystko sie kupy nie trzyma.
Nie zachowało się też żadne wyraźne nagranie ze zdarzenia z widokiem jego twarzy. To dziwne że podczas finału, podczas odliczania i światełek nie było zbliżeń .
Oglądaliśmy różne konkrusy, mam talenty itd. Przecież zadanie operatora w takiej chwili to maksymalne uchwycenie ze wszystkich kamer. To był finał a jedyne konkretne nagranie było z komórki kogoś z tłumu. Reszta została upubliczniona dzisiaj i pocięta na urywki w wielu przypadkach. Na każdym, powtarzam na każdym jego twarz jest zasłonięta przez dym z zimnych ogni albo nierozpoznawalna przez czerwoną poświatę z innych fajerwerków.
Możliwe nawet że prawdziwy Stefan cały czas siedzi i będzie siedział dalej za tego cudaka tutaj. Skoro w scenariuszu Kilera Piotr Wereśniak wpadł na to 20 lat temu to czemu nie tutaj. Jak wiadomo dzieją sie rzeczy które się pisarzom jeszcze nie śniły.
Stefan to zrobił w taki sposób, takimi środkami, że mam niemal 100% pewności, że jest osobą doświadczoną i dobrze przeszkoloną jak również miał dostęp do informacji, do których zwykły Kowalski by nie miał. Użył noża o sztychu sztyletowym a nie typowym. Takie są typowe głownie dla zwiadu i rozpoznania.
Jego motywy są wewnętrznie sprzeczne ale pozornie spójne a manifest wygłosił bez potknięć przejęzyczeń czy pośpiechu. Znam statystyki jako były protokolant .
Frustraci zaburzeni atakują wielokrotnie. Dają sobie upust. Odreagowują. Oni marzą o zemście latami. Bywa i nawet 30-50 pchnięć. Obsesja stoi na przeciwnym biegunie co narcyzm. Nie tłumaczą się. Oni
po prostu działają. Ich celem jest ofiara, nie opinia ludzi, nie widownia. Nie przekonywanie kogoś że ofiara była zła.
Taki Brejwik który zabijał aby swoje manifesty rozpowszechnić był wielokrotnie badany i jest osobą całkowicie poczytalną.
Posiada pewne zaburzenia emocjonalne i empatii ale nie posiada żadnych chorób psychicznych w znaczeniu klinicznym. Jak wielu mu podobnych. W tym i Stefan moim zdaniem.
(...) Komu miało by na tym zależeć? Rabusiowi bankowemu?"
Kartka z wtorku, 8 stycznia 2019 roku
Gdy mózg umiera, człowieka uznaje się za nieżywego.
Profesor Nenad Sestan, Chorwat, próbuje podważyć tę obowiązującą od dziesiątków lat zasadę. W ciągu ostatnich czterech lat stworzył w tym celu w swoim laboratorium setki świńskich zombie. Cztery godziny po uboju pobierał ich mózgi i… udawało mu się je ożywić, nawet po 36 godzinach. Bez jakiegokolwiek udziału reszty ciała.
Sestan, profesor neurobiologii, medycyny porównawczej, genetyki i psychiatrii z Yale School of Medicine w New Haven (USA) opracował w tym celu specjalny system podtrzymywania życia o nazwie BrainEx. Za pomocą podgrzewaczy, pomp i sztucznej krwi przywraca on mikrokrążenie niezbędne komórkom mózgu do życia. Dzięki temu do pnia mózgu, móżdżka i głęboko do środka organu znowu zaczyna dopływać tlen.
„Procedura ta mogłaby sprawdzić się nie tylko u świń” – wyjaśnia badacz. „W zasadzie nadaje się również do zastosowania u innych zwierząt, np. ssaków naczelnych – oczywiście nie bez kontrowersji etycznych – u człowieka.”
Gdyby otrzymał na to pozwolenie i udałoby mu się przywrócić utracone funkcje ludzkiego mózgu, podważyłoby to sens diagnozy ich trwałego i nieodwracalnego ustania, czyli zgonu.
Kartka z czwartku, 3 stycznia 2019 roku
Opłaty za przejazd "kulczykową
autostradą" A2 znów wzrosły!
Tym razem dla cięższych pojazdów. Od wczoraj za jednorazowy przejazd 150-kilometrowym odcinkiem A2 między Nowym Tomyślem a Koninem kierowcy pojazdów samochodowych o więcej niż̇ trzech osiach oraz
pojazdów samochodowych o trzech osiach z przyczepami muszą płacić 219 zł (dotychczas: 204 zł).
Pani Zofia Kwiatkowska, rzeczniczka prasowa prywatnej spółki Autostrada Wielkopolska S.A. posiadającej 40-letnią koncesję na zarządzanie tym fragmentem państwowej autostrady A2) powiedziała na ten temat m. in. tak:
"Nowe stawki będą jednak zdecydowanie niższe od stawek maksymalnych, do których dopuszcza umowa koncesyjna. Autostrada Wielkopolska S.A. kształtuje swoją politykę w zakresie poziomu opłat w oparciu o realne koszty utrzymania autostrady, wieloletni plan inwestycyjny oraz koszty obsługi kredytów".
- Niestety opinia publiczna musi Pani rzecznik wierzyć na słowo, bowiem umowa koncesyjna podpisana między rządem Włodzimierza Cimoszewicza a Spółką Akcyjną Autostrada Wielkopolska jest od samego początku tajna...