Słowo Życia na Święta Bożego Narodzenia 2018
Bóg człowiekiem – jak trudno to pojąć!
Miasta o tym nie poinformowano –
Droga nie była oznakowana –
Stajenki nie wyremontowano –
Nie włączono świątecznego oświetlenia -
Nie było jupiterów i bengalskich ogni -
Nie zjawiła się miejscowa elita –
- i oto Ty, Wieki Boże, pośród nocnej ciszy przychodzisz na świat,
niepozorny, bezbronny, ubogi – jako niemowlę, jako człowiek!
Tak przychodzisz również dzisiaj do nas – do mnie,
w moich ciemnościach, w mojej nocy;
w nocy mojej samotności, opuszczenia, choroby, cierpienia,
trosk przeróżnych, rezygnacji, beznadziejności.
To wszystko jest nie do pojęcia!
Kompozytor Anton Bruckner spędził kilka godzin w ciszy przed żłobkiem, medytując i modląc się, by na koniec powiedzieć: „Ciągle jeszcze nie mogę pojąć, że Bóg stał się człowiekiem!”
Choćbyśmy nie wiem ile już razy w życiu śpiewali ulubioną kolędę: „Bóg się rodzi, moc truchleje, Pan niebiosów obnażony. Ogień krzepnie, moc truchleje, ma granice Nieskończony”, to przecież świętowanie Bożego Narodzenia przeżywamy zawsze tak intensywnie, jakby to było po raz pierwszy. Bo tu idzie o niepojętą tajemnicę: Bóg – odwieczny i wszechpotężny, zawsze i wszędzie obecny, jest Tym, który aktualnie do nas przychodzi – w postaci dziecka. „Ciągle nie mogę pojąć, że Bóg stał się człowiekiem”.
Jak różne są reakcje na tę tajemnicę! Milkniemy, zdumieni i wdzięczni bez miary wielbimy Boga, zginamy kolana - albo przechodzimy wobec niej obojętnie kręcąc sceptycznie i niedowierzająco głową. Wcielenie Bogap pozostanie na zawsze tajemnicą. Bóg ze swoim planem tak zaskakuje człowieka, że ten czuje się jakby dostał obuchem w głowę. To, że On chciał być jednym z nas – przekracza wszelkie ludzkie wyobrażenia.
Gdyby Bóg był tylko Bogiem, to łatwiej przychodziłoby nam adorowanie Go. Bo istniałaby jasna linia graniczna: tam Bóg - tu człowiek. Ale Bóg jako człowiek - to nie na nasz rozum. A trudności jeszcze bardziej potęgują się, gdy Bóg wybiera dla siebie takie miejsca jak bydlęcy żłób i krzyż. Zapewne wiedział o trudnościach, jakie będziemy mieć, gdy staniemy przed tym misterium, a mimo to wybrał taką drogę.
Wcielenie Boga to nie tylko wywołujące wzruszenie wydarzenie sprzed dwu tysięcy lat, lecz również trwały Dar dla całej ludzkości, także dla nas – dzisiaj i tutaj, gdzie jestem, gdzie żyję, pracuję i kocham. Dar jest po to, by go przyjąć. Zstąpienie Boga w nasz świat wiąże się z wywyższeniem człowieka, z szansą wstąpienia i wzniesienia się na wyższy poziom istnienia. Jest to możliwość i szansa zaofiarowana każdemu człowiekowi. Warunkiem jest otwarcie się na ten zbawczy dar Boga. Czy jestem gotowy do godnej odpowiedzi na tę bezgraniczną Bożą Miłość? I czy nasz współczesny świat chce obecności Boga w nim?
Jak wygląda nasz świat, do którego – jak co roku w te święta - chce w mistyczny sposób przyjść Bóg w postaci dziecka?
Totalna migracja, miliony ludzi szukających na innych kontynentach godnych warunków życia, setki tysięcy uciekających przed okrucieństwem wojny, strach przed terrorem islamskich fanatyków, prześladowanie i mordowanie chrześcijan, naturalne katastrofy, zniszczone środowisko naturalne, bezrobocie, niesprawiedliwa płaca, głód, samotność, wykorzystanie seksualne dzieci lub młodzieży, zawiedziona miłość, rozbite rodziny i nieszczęśliwe dzieci, zabijanie dzieci nienarodzonych, choroby cywilizacyjne rak i aids. Tę litanię można by długo kontynuować… Ilu ludzi wpada w rozpacz?
Dla Boga też coraz mniej miejsca w naszym świecie. Stadiony sportowe, knajpy, bistra, kina, lokale rozrywkowe, dyskoteki są przepełnione, a kościoły coraz bardziej puste. Wiele z nich burzy się lub przeznacza na inne cele. Egoizm, własne bogactwo, luksusowy standart życia są ważniejsze niż miłość bliźniego. Złoty cielec jest popularniejszy niż dziesięć Bożych przykazań. Siłą napędową historii już nie jest - jak dawniej - religia i wiara, lecz nauka, postęp, ekonomia, handel, konsumpcja. Nieumiarkowane dogadzanie zmysłom ma priorytet przed poszukiwaniem sensu. Dokąd to wszystko prowadzi?
Gdy na Forum 2000 roku w Pradze czołowe osobistości ze świata dyskutowały o przyszłości czeski prezydent Vaclaw Havel powiedział: „Wzrastająca bezbożność i ateizm są współodpowiedzialne za obecny kryzys”.
F. Dostojewski na długo przedtem doświadczył na przykładzie własnego kraju i na sobie samym: „Naród bez więzi z Bogiem zginie. Gdyby Bóg nie istniał, byłoby wszystko dozwolone”. Gorzko płacimy dziś za fenomeny, na które zwracał uwagę już w XVII wieku Blaise Pascal: „Opuścić centrum to znaczy utracić człowieczeństwo. Człowieczeństwo bez boskości prowadzi do bestialstwa”.
Odrzucenie Boga powadzi do pustki. Opuszczone ołtarze zajmują demony. Tego doświadczyła w sposób nader bolesny i tragiczny nasza generacja w czasach dwóch dyktatur – niemieckiego nazizmu i sowieckiego komunizmu. Kto przestaje czcić Boga i służyć Bogu, stawia siebie w Jego miejsce, zaczyna grać rolę Boga,buduje sobie samemu sobie ołtarze. To bardzo zła gra!
Ale koniec z pesymistycznymi myślami i negatywnymi wizjami. Jest Boże Narodzenie – chcemy świętować, cieszyć się, przeżywać radość a nie frustrację.
Boże Narodzenie chce przepędzić z naszych serc troski i lęki. Orędzie chrześcijańskie, czyli Dobra Nowina o wcieleniu Boga w nasz świat nie przymyka oczu na te wszystkie problemy współczesnego świata, nie chce być tanią pociechą na potem. Przeciwnie chce temu wszystkiemu dokładnie się przyjrzeć, spojrzeć w oczy ludzkim biedom i lękom. Ale ta tajemnica Bożego wcielenia pozwala i każe widzieć ten świat w innym świetle, w blasku świętej nocy, gdy „Odwieczne Słowo stało się ciałem”. „Nie bójcie się” to najważniejsze słowa Ewangelii. Anioł Boży mówi do pasterzy na betlejemskich polach - do „prostych i maluczkich wtedy” i również dzisiaj do nas: „Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu: dziś w mieście Dawida narodził się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz” (Łk 2,10-11).
Radość wielka, przeogromna! Fundament tej radości streszcza się w czterech słowach: Bóg staje się człowiekiem!
A zatem: Ciesz się i raduj! Wyjdź z ciemności. Odkupiciel jest teraz tym kim ty jesteś – człowiekiem. On nikogo nie potępia i nie odtrąca. Jemu oddaj całego siebie, twoją dobroć i twoje słabości, winy i zasługi. Nie zachowuj niczego dla siebie. On to wszystko chce przemienić, uczynić nowym, zrobić z tego budulec dla Królestwa Bożego.
Uwielbiaj Pana i dziękuj Mu. Nie mów, żeś niegodny, nieświęty, mało pobożny, nieczysty. Jeżeli zegniesz kolano, on zegnie i uleczy twoje serce.
Dziś świat zyskuje nowe oblicze - Jego twarz, oblicze Jezusa Chrystusa. Nieszczęścia, głód, wojny i terror, wina i lęk nie znikną od razu. Ale jeżeli spojrzymy na to wszystko w świetle tajemnicy Bożego Narodzenia i dokładnie się przypatrzymy, dostrzeżemy na dnie wszystkiego Jego twarz, Oblicze Jezusa, patrzącego na nas oczami dziecka z Betlejem.
Radosnych, pięknych i błogosławionych Świąt Bożego Narodzenia!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Redaktor "Polonika Monachijskiego" pozwala sobie dolaczyc do tych zyczen.
Jerzy Sonnewend
Słowo Życia na 4. Niedzielę Adwentu 23.12.2018
Zbawcze spotkania
Ewangelia: Łukasz 1,39-45
Maryja odwiedza Elżbietę! – Ta biblijna scena fascynowała wielu artystów. Ich obrazy przedstawiają idyllę spotkania, są utemperowane, ciche, wypełnione pokojem i tchnieniem radości. Natomiast grecki tekst Łukasza prezentuje niezwykłą dynamikę tego pełnego głębi wydarzenia. Oto Bóg wprowadza w historię ludzkości mocny nowy impuls – stanowią go dwie postacie Jan (Chrzciciel) i Jezus. Każdy z nich będzie go realizował na własny sposób, A siła tego zainicjowanego przez Boga wydarzenia dotyka i wciąga wszystkich: najpierw Jana jeszcze jako dziecię w łonie matki, potem samą Elżbietę. Ona, wypełniona mocą Ducha, wykrzykuje donośnym głosem swoje błogosławieństwo nad Maryją i jej dzieckiem – Jezusem. Tego, co tak wielkie i święte i co dotyczy wszystkich ludzi, nie da się wypowiedzieć w spokojnym, kameralnym tonie, to trzeba z radością wykrzyczeć w świat!
Nagłówkiem dla niedzielnej Ewangelii może być słowo: spotkania. Idzie o trzy spotkania: spotkanie dwóch kobiet - Maryi i Elżbiety, spotkanie dwóch jeszcze nienarodzonych dzieci - Jezusa i zapowiadającego Go proroka Jana, oraz spotkanie Maryi i Elżbiety z Bogiem. Duch Boży napełnia je sobą: sprawia, że Elżbieta wielbiąc Boga pozdrawia Maryję, a Maryję uzdalnia do wyśpiewania hymnu ku czci Boga („Magnificat”), który odtąd w chrześcijaństwie już nie zamilknie.
Spotkanie obu kobiet jest czymś zwyczajnym, powszednim. Maryja odwiedza swoją krewną, by pomóc je przy urodzeniu dziecka. Coś takiego działo się stale i wszędzie pośród krewnych. Ale tu wydarza się to pośród osób, które w pełni żyją wiarą w Boga. W swoim spotkaniu doświadczają, że Bóg wreszcie spełnia swoje już dawno dane obietnice: w dziecku, które w swym łonie nosi Maryja, w sposób uchwytny i widzialny wkracza Bóg w ten świat. To napełnia obie kobiety nieopisaną radością.
Spotkania międzyludzkie należą do codziennego życia: przypadkowe spotkania na ulicy, w autobusie, pociągu; codzienne spotkania w domu, w rodzinie, w miejscu pracy, w szkole. Są spotkania, które niewiele dla nas znaczą i takie, na które się cieszymy; spotkania z ludźmi nielubianymi, których wolelibyśmy uniknąć, i takie, których się z tęsknotą wyczekuje.
Nasze spotkania są czymś codziennym, a jednak nie są bez znaczenia. W oczach Boga są zawsze ważne. Są niejako zapytaniem Boga, co z nimi zrobimy, jak się spotykamy, jak rozmawiamy ze sobą, jak odnosimy się do siebie w problemach i konfliktach. Przede wszystkim stanowią pytanie, czy nasze spotkania dokonują się w wierze w Boga, w duchu Jezusa.
Elżbieta mówi: „Oto, skoro głos Twego pozdrowienia zabrzmiał w moich uszach, poruszyło się z radością dzieciątko w moim łonie” (Łk 1,44).Ileż może zdziałać, czego może dokonać jedno życzliwe pozdrowienie!
Grupa harcerzy wyruszyła rankiem z obozu. Ich zadaniem w tym dniu było szukać okazji do dobrego czynu. Wieczorem przy ognisku mieli opowiedzieć, jak się to udało. No i każdy miał coś do opowiedzenia. Tylko jeden najmłodszy stał smutny, bo nie nadarzyła mu się żadna okazja. Gdy jeszcze o tym opowiadał, przyszedł pewien mężczyzna i dziękuje kierownikowi obozu: „Ten mały chłopiec uratował mi życie. Poszedłem do lasu, by powiesić się - skończyć z tym podłym życiem. Ale w lesie spotkałem tego chłopca, który mnie tak przyjaźnie i serdecznie pozdrowił, że stwierdziłem, iż życie mimo wszystko jest piękne”.
Nasze spotkania nie są dziełem przypadku. Jako impulsy i zapytania Boga są zawsze niepowtarzalną szansą zbawienia, tzn. pomocą na drodze do Boga. Razem jesteśmy „w drodze” do Boga, zawsze odpowiedzialni za siebie. Jezus powiedział o tym jednoznacznie w przykazaniu miłości. Spotkania między ludźmi uznał za drogę i sposób spotkania z Bogiem.
Wszystko co ludzkie jest wskazaniem, symbolem, przeczuciem czegoś głębszego, Niepojętego, Niewypowiedzianego, Tajemnicy bosko-ludzkiego spotkania, tajemnicy niezgłębionej miłości Boga. I odwrotnie: to, że Bóg tak intensywnie i bezwarunkowo wyszedł ku człowiekowi, ten fakt powinien nadać naszym międzyludzkim spotkaniom kierunek, głębię, sens i przynieść radość. Oczywiste, że to wszystko zakłada wiarę w Boga-Miłość. Elżbieta ogłasza Maryję „błogosławioną”: „Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana”.Całe życie Maryi aż po krzyż naznaczone jest jej bezwzględną wiernością wyrażoną w odpowiedzi Aniołowi przy zwiastowaniu: „Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według Twego słowa”.Dlatego Maryja jest wzorem i pomocą w wierze, a tym samym wzorem i pomocą w naszych międzyludzkich spotkaniach przenikniętych wiarą w Boga i bratersko-siostrzaną miłością.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Wiara i humor
Słowo Życia na 3 niedzielę Adwentu C16.12.2018
Jan Chrzciciel – prorok wymagający, ale ludzki
Ewangelia: Łk 3,10-18
Szły do Jana na pustkowie nadjordańskie rzesze ludzi, z Jerozolimy i z całej Ziemi Palestyńskiej. Pociągała ich chęć zobaczenia i usłyszenia tego niezwykłego człowieka. Jan Chrzciciel to prorok, czyli człowiek „widzący”, umiejący przenikać tajemnice boskie i ludzkie. Prorok gniewny, gwałtowny. Całkowicie zapatrzony w swoje wewnętrzne wizje, zasłuchany w przenikający go Głos Boga, głos wewnętrznego żywiołu religijnego. To człowiek bez wyrachowania i obliczeń, nie biorący względów na innych, mówiący zawsze dokładnie to, co myśli. Ten surowy pokutnik nie kryje się przed ludźmi, wychodzi im naprzeciw i nawołuje do nawrócenia, poprawy życia, zmiany złych obyczajów. Potrafi wstrząsnąć sumieniami. Robi ogromne wrażenie. Toteż słuchają go ze zrozumieniem i przejęciem. Mówi bowiem nie posługując się wyuczonymi formułami czy dla kunsztu mowy - jak to czynili nauczyciele Prawa w Jerozolimie – lecz z silnego przekonania, z głębi duszy, z natchnienia Bożego. A prawdę głoszonych pouczeń moralnych potrafi potwierdzić twardym, umartwionym życiem, surową praktyką pokutną. Ustronie pustyni, samotność wsparta rozmyślaniem, umartwieniem i modlitwą - to dobra szkoła poznania siebie samego, człowieka i Boga.
Jan głosząc rychłe przyjście Mesjasza nie dbał o uznanie ze strony słuchaczy. Oni nie usłyszą z jego ust słów przymilnych, pochlebnych, pieszczących ucho. Jego słowa są twarde, ostre, bolesne, wiele wymagające. Ale oni widzą w nich szczerą prawdę, wyczuwają troskę o nich i prawdziwą miłość. On nie pobłaża złu, ale i nie potępia ludzi, żąda jedynie nawrócenia. Wymagający to, ale ludzki nauczyciel.
Przychodzący do niego ludzie są przejęci i wstrząśnięci, gotowi uczynić, co nakaże: choćby i rzeczy najtrudniejsze. Pytają: „Co mamy czynić? Co mamy czynić ze swoim życiem?”
Jan odpowiada zadziwiająco. Celnikom, czyli poborcom podatków, słynącym z przekupstwa i łapówkarstwa mówi: „Nie pobierajcie nic więcej ponad to, ile wam wyznaczono. Nic nie czyńcie ponad to, co wchodzi w zakres waszych obowiązków”. A żołnierzy wymaga: „Nikogo nie bijcie i nie spotwarzajcie, nad nikim się nie znęcajcie i nikogo nie uciskajcie, lecz poprzestawajcie na swoim żołdzie”. To tak jakby im powiedział: Pozostańcie żołnierzami i zachowujcie swój żołnierski honor. Ale nie bądźcie żołdakami i rabusiami. A do wszystkich innych kieruje wezwanie: „Kto ma dwie suknie, niech jedną da temu, który nie ma żadnej; a kto ma żywność, niech czyni tak samo”.
Jan nie żądał od słuchaczy spektakularnego heroizmu. Żądał od nich zwyczajnej, codziennej, nieporzucającej rygorów dnia, rzetelnej uczciwości. Jan nie był doktrynerem. Za blisko był Chrystusa. I właśnie dlatego był prorokiem prawdziwym.
Wzrok Jana sięga dalej poza otaczającą go rzeszę i widzi oczekiwanego Mesjasza – Zbawiciela. Zapowiada Jego nadejście. Jego wizja Mesjasza jest groźna: jest to wizja kogoś, kto plewy wrzuca do ognia. Ale Jan nigdy nie przesądza: kto jest ziarnem, kto zaś nieużytecznym śmieciem. Przed nikim nie zamyka jego własnej drogi do Niego.
A gdy Ten zjawi się nad Jordanem w osobie Jezusa, wskaże go ludowi. Wtedy uzna, że wypełnił swoją misję proroka i do Mistrza z Nazaretu odeśle swoich uczniów i tłumy zapatrzonych dotąd w niego słuchaczy.
Jan Chrzciciel - nauczyciel i prorok - jest i nam potrzebny. On się nie przeżył. On także teraz zapowiada przyjście Zbawiciela. W liturgii Adwentu zwiastuje Jego nowe mistyczne narodzenie i przygotowuje nas na to doniosłe wydarzenie. On nie przynosi zbawienia, ale wskazuje na Chrystusa i Jego Dobrą Nowinę. Św. Jan także dziś jest światłem dla zbłąkanych i dla tych, którzy jeszcze nie znaleźli drogi do Chrystusa.
Nieznających drogi i błądzących jest dziś bardzo wielu. A właściwie błądzimy wszyscy – każdy na swój sposób i w różnych obszarach i wymiarach ludzkiej egzystencji, w codzienności oraz w sprawach najważniejszych tyczących Boga i człowieka, życia i śmierci. Najważniejsze jednak jest to, że stale jeszcze szukamy i pytamy.
Każdy może podpisać się pod wnikliwymi pytaniami poety J. Tuwima drążącymi świadomość i podświadomość każdego człowieka:
Co ja właściwie czynię, tak cierpiąc, tak się ciesząc.
Tak życia niecierpliwy, ku pewnej śmierci spiesząc?
Co czynię, czyniąc wszystko? U kogo służba moja?
Kto są ci wszyscy wokół? Skąd jestem tu i kto ja?
Prorok z nad Jordanu uczy, jak szukać prawdy, jak dawać jej świadectwo i jak dzielić się z nią z innymi.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Wiara i humor
* Ksiądz głosi swoje pierwsze kazanie na zapadłej górskiej wiosce. Poza pasterzem krów nikt się nie zjawił. Ksiądz pyta niepewnie pasterza: „Czy mam głosić kazanie”. Ten odpowiada: „Jeżeli u mnie do pasienia przyjdzie jedna krowa, to musiałbym być idiotą, gdybym jej nie nakarmił”. – Dobrze, mówi proboszcz, i głosi swoje przygotowane kazanie. A ponieważ starannie je przygotował, mówi prawie godzinę. Po Mszy pyta swojego słuchacza, czy jest zadowolony. Pasterz odpowiada: „Nie znam się na kaznodziejstwie. Ale gdyby do pasienia przyszła tylko jedna jedyna krowa, to musiałbym być pozbawionym rozumu, gdybym dał jej wszelkie jadło, jakim dysponuję”.
* Mąż do żony: - W tym etui mam dla ciebie prezent gwiazdkowy. Mam nadzieję, że będzie pasował na twój palec. – Ależ, Kochanie, po co taki wielki wydatek? – Nie martw się, taki drogi ten naparstek przecież nie był.
* - Jeżeli przyjdziesz na moje urodziny, to uderz kolanem trzykrotnie w drzwi, to ci otworzę”. – Dlaczego kolanem? – No przecież chyba nie przyjdziesz z pustymi rękami!
* Kowalski otrzymuje z urzędu finansowego zwrotnie swoje oświadczenie podatkowe z adnotacją: „Brak nam jeszcze dochodów Pańskiej małżonki”. Kowalski odpisuje: „Szanowni Państwo, mnie też ich bardzo brak”.
* Po dłuższej przerwie Piotr spotyka swojego przyjaciela Pawła: „Człowieku, jak ty wyglądasz. Twoja twarz podrapana i tyle siniaków!... Zaraz zawiozę cię do domu, do żony”. – „Zwariowałeś, właśnie przychodzęprosto z domu!”
* U lekarza: „Co panu dolega?” – „Panie doktorze, przede wszystkim to, że zawsze jestem tak podenerwowany, gdy muszę dwie godziny czekać w pańskiej poczekalni”.
* Dwóch chłopców rozmawia w przedszkolu: - Mój tata pływa w marynarce – chwali się pierwszy. - A mój w kąpielówkach – odpowiada drugi.
* - A my mamy w domu wszystko! – chwali się koleżankom mała Ania. - Skąd wiesz? - Bo jak tata przywiózł z delegacji gitarę, to mama powiedziała, że tylko tego brakowało.
Słowo Życia na II niedzielę Adwentu C9.12.2018
Przygotujcie drogę Panu
Ewangelia: Łk 3,1-6
W centrum dzisiejszej Ewangelii stoi wezwanie św. Jana Chrzciciela skierowane do ludzi jemu współczesnych, czyli „w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara”. I tu Łukasz wymienia jeszcze kilka innych ważnych wtedy osobistości w życiu politycznym i religijnym: Poncjusza Piłata, Heroda, jego brata Filipa, Lizaniasza,Annasza i Kajfasza. W historię władców świeckich wpisuje zatem historię Jezusa i tym samym z całą wyrazistością wskazuje, że to, co rzeczywiście decyduje o losach świata i go zmienia, dokonuje się niezależnie od polityki władców. „Panowie” na arenie polityki ogólnoświatowej są zaledwie statystami. Reżyseria „dziejów świata”jest w ręku Kogoś Innego i niezależna od wielkich metropolii. W centrum stoi To, co dzieje się gdzieś na peryferiach, co łatwo przeoczyć. Łukasz czyni rzeczy wielkie małymi, a małe wielkimi. Tym samym zwraca nam uwagę, że nie od nas zależy wiele spraw, aczkolwiek sądzimy, że wszystko trzymamy mocno w naszych dłoniach, że wszystko jest w naszej mocy. Tymczasem całkiem „inne Moce” wyznaczają bieg naszej historii.
I w sprawie tego „Całkiem Innego” występuje publicznie Jan Chrzciciel. To „Sprawa Boga”, o przyszłości ludzkości decyduje Bóg. Aby mocy i piękna tego Bożego Władztwa doświadczyć, trzeba koniecznie udać się na pustynię. Pustynia jest miejscem, gdzie nie ma nic zbędnego i brak jakiejkolwiek ochrony poza pomocą samego Boga. Stąd prorocy wszystkich religii zawsze szukali pustyni. W jej samotności stawali się drogowskazami dla innych, dla ludzkości.
Pustynią w naszym życiu osobistym są często te okresy życia, w których poznajemyswoją niemoc, i kiedy jasno zdajemy sobie sprawę, jakie przeszkody należy usunąć, by Bóg mógł wkroczyć w nasze życie.
Wołanie Jana Chrzciciela odnosi się także do naszych czasów, do każdego z nas osobiście, zwłaszcza teraz w Adwencie, gdy przygotowujemy się na świętowanieNarodzenia Pana. Jego słowa są słowami niepokoju, zastanowienia, badania sumienia, nadziei i obietnicy.
Jan „obchodził całą okolicę nad Jordanem i głosił chrzest nawrócenia dla odpuszczenia grzechów”. I wołał: „Przygotujcie drogę Panu, prostujcie ścieżki dla Niego!”.
Dla kogo przygotowuję drogę? Dla kogo poświęcam wszystkie moje siły. Czy dla Boga? A może wszystko kręci się ostatecznie wokół mnie samego? Jak często tak właśnie jest. Ten adwentowy apel Jana Chrzciciela wzywa mnie przede wszystkim do tego, by odkryć i rozpoznać to zakamuflowane egoistyczne „ja” i pozbyć się obrzydliwego egoizmu. Bo to najważniejsza przeszkoda dla przyjścia Boga, gdy stale obracam się w kręgu miłości samego siebie.
„Prostujcie i wyrównujcie ścieżki dla Pana. Każda dolina nich będzie wypełniona, każda góra i pagórek zrównane”. - Idzie tu o góry pychy, sobkostwa, nieżyczliwości i pogardy wobec ludzi, zazdrości, zawiści. Stąd adwentowe wezwanie: Usuńcie wszystko, co nagromadziło się jako przeszkoda między wami i bliźnimi, co utrudnia drogę do drugiego człowieka. Niech góry lodowe waszych zimnych relacji stopnieją w świetle i cieple miłości Boga!
„Każda dolina niech będzie wypełniona”. – Można by powiedzieć: Wyjdźcie z dolin i czeluści waszych niepowodzeń i klęsk, upadków, rezygnacji, depresji, smutku i pesymizmu. Wyjdźcie z mgły waszych grzechów i winy!
„Drogi kręte niech się staną prostymi, a wyboiste gładkimi…” – A więc nie bezustanne i tu, i tam, niezdecydowanie, błędne ścieżki i niemoralne wertepy, leczszczere szukanie, prostota, prawość i prostolinijność winny cechować nasze życie.
Do świąt jeszcze dwa tygodnie. Wzniosły, wymagający i ambitny program dla każdego. A wszystko po to, by spełniły się słowa proroka Izajasza: „I wszyscy ludzie ujrzą zbawienie Boże”.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Wiara i humor
Słowo Życia na 1 niedzielę Adwentu C 2.12.2018
„…abyście mogli stanąć przed Synem Człowieczym”
Ewangelia: Łukasz 21,25-28,34-36
Z pierwszą niedzielą Adwentu rozpoczyna się nowy rok kościelny. Teksty liturgiczne jakby tego nie zauważały i kontynuują podstawowy temat z ostatnich niedziel roku liturgicznego; mówią o końcu
świata, o powtórnym Przyjściu Pana i o gotowości na te wydarzenia.
W sytuacjach kryzysowych zawsze koniunkturę mają wizje apokaliptyczne. Jeżeli w niebezpiecznych sytuacjach życie jest zagrożone i nie widać dróg wyjścia z kryzysu, to człowiek szuka ratunku, jakiegoś
schronienia, albo planuje sposoby ucieczki ze strefy zagrożenia. To jest w stanie zmniejszyć szok i przerażenie. Bo kto wyobraża sobie lepszą przyszłość, ten stoi już niejako na drabinie i szczebel
po szczeblu oddala się od niebezpieczeństwa. Myślenie apokaliptyczne jest wyrazem ludzkiej kreatywności i wzmacnia wolę przetrwania w czasach kryzysu. Kardynalną cnotą apokaliptyki jest czujność.
Idzie zawsze o to, by przyjrzeć się aktualnym wydarzeniom i zagrożeniom, by jasno ustalić, na jakim etapie się znajdujemy. Wszystko, co mogłoby przeszkadzać w takiej postawie czujności należy uznać
za zło. Ale kto ma na oku ostateczny cel i szuka mocy w modlitwie, ten podoła wszystkiemu i osiągnie zbawienie.
Do dziś mam w oczach naznaczoną bezdennym smutkiem twarz kobiety wyznającej w rozmowie duszpasterskiej przed wielu laty: „Stale żyję w lęku. Jestem potępiona, nie jestem w stanie przystępować do
Komunii świętej”. Bogu dzięki, takie przypadki nie były znów aż tak częste. Bogu dzięki też, że dziś większość wierzących nie żyje w ciągłym strachu przed piekłem, bo ma poprawny obraz Boga jako
kochającego, cierpliwego i miłosiernego Ojca.
Czy jednak – jak często w historii – nie popadamy dziś w przeciwną skrajność? Jeżeli dla poprzedniej generacji niebo, piekło, czyściec, sąd ostateczny stanowiły oczywiste podstawowe prawdy wiary, to
z nich współcześnie pozostało już tylko niebo, do którego wszyscy się kiedyś dostaniemy, bo nie jesteśmy „wielkimi grzesznikami”, jesteśmy „tacy dobrzy”, „same chodzące niewiniątka”, nic nikomu nie
jesteśmy winni, a Pan Bóg nasze słabości i grzechy „powinien” zrozumieć, bo „przebaczenie to Jego zawód” – jak mawiał J. P. Sartre.
Daleki jestem od tego, by chcieć kogoś straszyć piekłem, ale ten dziś rozpoczynający się Adwent i zawarte w jego istocie (obrzędach i tekstach) apele i zobowiązania powinniśmy potraktować w całej
jego prawdzie, tak, jak na to zasługuje, jako poważny i szczery czas, który chce nam przypomnieć ogromnie ważne sprawy naszego życia i wiary oraz przygotować na Przyjście Pana w święta Bożego
Narodzenia, pod koniec naszego osobistego życia i na końcu świata.
Biblijne teksty tej niedzieli mówią o jakimś końcu, o sprawach ostatecznych, o przyjściu Mesjasza i Powtórnym Przyjściu Pana. Czy to tylko barwne archaiczne opowiadanie z przeszłości czy orędzie
aktualne na dzisiaj? Nawet jeżeli te obrazy malujące eschatologiczne wydarzenia są świadectwem minionych wyobrażeń dawnej wizji świata i wiedzy przyrodniczej, to to nie znaczy, że one nie mają dla
nas żadnego znaczenia. One są przekazem, że my chrześcijanie żywimy wielkie oczekiwania i nadzieje, które wykraczają ponad śmierć, jakikolwiek rozpad i przejście w nicość. Dlatego tak ważne w
Ewangelii są słowa Jezusa: „Uważajcie na siebie, aby wasze serca nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby ten dzień nie przypadł na was znienacka, jak potrzask. (…)
Czuwajcie więc i módlcie się w każdym czasie, abyście mogli stanąć przed Synem Człowieczym”.
Stanąć przed Chrystusem…, stanąć przed Bogiem Ojcem – to fundamentalna prawda naszej wiary. Stać w całej prawdzie przed Nim teraz - w codzienności, w modlitwie porannej i wieczornej, w coniedzielnej
Eucharystii. Oraz stanąć przed Bogiem w momencie śmierci!
Śmierć to uwolnienie od wszystkich ziemskich uwarunkowań i ograniczeń i stanięcie w całej świadomości przed Bogiem – to właśnie wtedy dokonuje się to, co nazywamy „sądem Bożym”. Z pewnością nie jest
to adekwatne, szczęśliwe słowo. Bo jaki to sąd, w którym nie ma ani oskarżyciela, ani adwokata, ani publiki. Nie, to nie sąd, to jedyne w swoim rodzaju i ostateczne spotkanie: ja sam, moje życie,
moja osobista historia – i Bóg.
Pokuszę się o obraz, spróbuję to opisać nieudolnymi słowami, jak sobie to spotkanie wyobrażam, bo nikt tego dokładnie nie wie. Ufam bezgranicznie, że Bóg weźmie mnie w swoje ramiona i powie: „Teraz
spójrzmy razem na twoje życie”. I wtedy jak w filmie przesunie się przed moimi oczyma jeszcze raz całe moje życie: wszystko co było piękne, dobre, szlachetne, udane oraz to, w czym zawiodłem, moje
klęski, upadki, grzechy; wszystko co było jawne i tajne, ukryte. W jednych momentach i sytuacjach będę szczęśliwy i radosny, zadowolony i spokojny, a w przy innych głęboko zawstydzony. I zapewne
wtedy będę życzył sobie, by to się nigdy nie wydarzyło, To będzie mnie boleć i palić – jak oczyszczający ogień - i będę czuł: to właśnie jest ów sąd, to, że wszystko stoi teraz jawnie i klarownie
przede mną. I będę pytał samego siebie: „Czy jestem w pełni gotów być z Tobą, Boże, czy kocham Cię ponad wszystko, czy może powinienem jeszcze „poczekać” i zostać oczyszczonym?” Ale Bóg będzie mnie
nadal trzymał w swoich objęciach, bo mnie nie odtrąci, lecz potraktuje mnie bardzo poważnie, jak przez całe życie, mnie, moje wszystkie sprawy, moją historię. I żywię wielką nadzieję, że wtedy, na
tym przecięciu doczesności i wieczności, w tym decydującym o wszystkim momencie będę mógł ostatecznie Bogu powiedzieć „Tak! Ty wiesz wszystko, Ty wiesz, że Cię miłuję!” Że to będzie moje
ostateczne „wielkie nawrócenie” i że to moje ostatnie „Panie, zmiłuj się nade mną!” i „Jezu, ufam Tobie!” Bóg miłosiernie zaakceptuje!
Jak powiedziałem, to są obrazy, a nie wiedza. Nadzieja i ufność, a nie pewność. Ale mocą wiary dźwigany jestem przekonany: Dla Boga nie jest obojętne ani teraz, jak żyjemy, ani potem, jak żyliśmy.
Dla Boga, który tak ukochał człowieka i tyle dla niego poświecił w swoim Synu, to nie może być obojętne!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Wiara i humor
* Na początku Soboru Watykańskiego II pewna pani, którą nękała myśl o śmierci, nalegała ciągle na biskupa Colombo, by w ten czy inny sposób wprowadził do porządku dnia kwestię kremacji zwłok. Ta
natarczywość sprawiła, że biedny biskup w końcu stracił cierpliwość.
- Zapewniam panią – oświadczył – że ja nie mam absolutnie nic przeciw temu… Także diabeł z pewnością będzie wolał gęś dobrze upieczoną niż zmarnowaną.
* Kiedy Michał Anioł był zaabsorbowany malowaniem w Watykanie Sądu Ostatecznego, często przerywał mu pracę mistrz ceremonii Biagio z Ceseny, który z jednej strony
zachęcał go do szybszej pracy, z drugiej natomiast gorszył się nagością malowanych postaci.
Artysta zemścił się w szczególny sposób, dając Minosowi rysy Biagia. Biagio pobiegł zaraz do papieża, chciał bowiem, aby Buonarroti zmienił wizerunek. Rozbawiony papież mu odpowiedział:
- Gdyby umieścił cię w czyśćcu, być może skorzystałbym ze swej władzy. Skoro jednak chodzi o piekło, jestem bezsilny. Stamtąd nie ma już wybawienia.
I postać została bez zmian.
* Kardynał Richelieu w swoim postępowaniu był coraz bardziej politykiem, a coraz mniej osobą duchowną. Kiedy umarł, kapitan gwardii powiedział:
- Jeśli kardynał trafił do raju, oznacza to, że po drodze udało mu się okpić nawet diabła.
* Jakiś młodzieniec spytał Michela Quoista:
- Ojcze, czym jest śmierć?
- Mój synu – odparł duchowny i pisarz – jakże mam ci powiedzieć, czym jest śmierć, skoro nie wiem jeszcze, czym jest życie?
Słowo Życia na Święto Chrystusa Króla 25.11.2018
Król prawdy i miłości
Ewangelia: Jan 1,33b-37
Colmar jest znane ze słynnego ołtarza, w którym malarz Mateusz Grünewald przedstawił po mistrzowsku życie i mękę Jezusa (Isenheimer Altar). W centrum znajduje się scena ukrzyżowania – obok
Jezusa cierpiącego na krzyżu stoi Jan Chrzciciel, który nienaturalnie wyolbrzymionym palcem wskazuje na Jezusa mówiąc: „Oto Baranek Boży!” Na jednym z wewnętrznych skrzydeł urzekający obraz
zmartwychwstania – zwycięski Chrystus - Pan wszechświata. Oto nastała nowa era: panowanie i królestwo Jezusa Chrystusa.
Trudno o większe przeciwieństwo jak te dwa obrazy: Baranek Boży – Król wszechświata. Ale obydwa należą istotowo do siebie. Jezus jest królem, choć całkiem innym, niż podsuwają nam to nabyte z
historii wyobrażenia. Znakiem Jego królowania jest bezgraniczna miłość i oddanie aż po śmierć.
W ostatnią niedzielę roku kościelnego obchodzimy święto Chrystusa Króla. Ustanowił je papież Pius XI w 1925 r. - kilka lat po upadku ostatnich monarchii w Europie. Według jego zamiarów miało ono
poprzez uznanie panowania królestwa Jezusa Chrystusa pomóc w zaprowadzeniu porządku i ładu w świecie po I wojnie światowej.
Współcześnie w czasach rządów demokratycznych nieliczni w Europie królowie i królowe nie sprawują już żadnej realnej władzy; jeżeli są głowami państwa, to pozostała im tylko funkcja reprezentacyjna,
a oni sami i ich rodziny są czołowym tematem prasy brukowej, przedstawiani barwnie na błyszczącym papierze i bardzo dalecy od codziennego życia i naszych rzeczywistych trosk.
Oprócz nich są jeszcze w dalekich krajach tzw. „królowie absolutni”, na ogół utrzymujący i sprawujący władzę przy użyciu przemocy, prawdziwi despoci zniewalający i wyzyskujący ludność i depczący
prawa człowieka.
Jeżeli te doświadczenia z pojęciem król przeniesiemy na Chrystusa jako króla, to będzie to znaczyło, że On z jednej strony nie ma żadnej władzy, z drugiej, że jest wyposażony we władzę
nieograniczoną. Ten paradoks jest w gruncie rzeczy prawdziwy, ale w innym sensie niż myślimy.
Chociaż epoka monarchii się skończyła i pojęcia „król” i „królestwo” wywołują w nas różne, niekiedy negatywne skojarzenia i odczucia, to obraz króla przetrwał, jest nadal żywy nie tylko w baśniach i
w pieśniach i jako archetyp jest zakotwiczony silnie w naszej wyobraźni i przemawia nadal do najgłębszych warstw naszej duszy. Stąd niektórzy nawet powiadają: „Właściwie to nie potrzebujemy króla,
ale przecież byłoby pięknie, gdybyśmy takiego mieli”. Także sympatia, jaką wielu współczesnych darzy królewskie rodziny i dwory, jest znakiem, że obraz króla jest głęboko zakorzeniony w ludzkich
sercach.
Królów zasadniczo się nie wybierało, choć w niektórych narodach była i taka praktyka. Pretendenci do tronu królewskiego rodzili się jako „książęta-następcy tronu”. W średniowieczu objęciu
królewskiego tronu nadano sakralną legitimizację przez liturgiczny obrzęd namaszczenia, ukoronowania, intronizacji i przekazania królewskich insygnii: berła i miecza. Taki obrzęd „święcenia na króla”
sprawowali biskupi, a niekiedy papież. Stąd owi władcy nazywali się „królami z Bożej łaski”.
Jezus stojąc przed Piłatem na jego pytanie: „A więc jesteś królem?” odpowiedział: „Tak, jestem królem. Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie. Każdy kto
jest z prawdy, słucha mojego głosu” (J18,37).
Jezus przyszedł na świat, co prawda, nie w królewskim pałacu, lecz w bydlęcej stajni, ale urodził się jako król. Przy zwiastowaniu jego poczęcia anioł zapowiada Jego matce Maryi: „Będzie On wielki i
będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca” (Łk 1,32-33).
Jezus jest namaszczonym jak król Mesjaszem. Na zapytanie Jezusa: „A wy za kogo Mnie uważacie?” św. Piotr odpowiedział: „Ty jesteś Mesjasz” (Mk 8,29). Królewsko-mesjańskie namaszczenie Jezusa
potwierdzają Dzieje Apostolskie: „Znacie sprawę Jezusa z Nazaretu, którego Bóg namaścił Duchem Świętym i mocą” (Dz 10,38). Królewska intronizacja Jezusa dokonała się w Jego zmartwychwstaniu i
wniebowstąpieniu - odtąd „siedzi On po prawicy Ojca” (nasze wyznanie wiary). Jest zatem w sposób najwyższy „Królem z Bożej łaski”. Apokalipsa św. Jana mówi o Chrystusie królującym w niebie: „A na
szacie i na biodrze swym ma wypisane imię: Król Królów i Pan Panów” (Ap19,16).
Jezus Chrystus – nasz król, król świata i wszechświata.
Ale ten nasz Król nie prezentuje się jak prawdziwy król w przepychu i chwale, lecz jako król sądzony przez władców ziemskich, prowadzany „od Annasza do Kajfasza”, skazany przez Piłata na
biczowanie i na śmierć, wystawiony na pośmiewisko i szyderstwa pospólstwa; Jego królewską koroną jest korona cierniowa, a tronem królewskim - krzyż. W końcu napis na tablicy na krzyżu: „Jezus
Nazareński – Król żydowski” brzmi jak gorzka ironia!
A przecież miał szansę zostać królem Izraela! Św. Jan Ewangelista opisuje, jak to po cudownym rozmnożeniu chleba tłum widząc cud chciał ogłosić Jezusa królem. On jednak jednoznacznie tę pokusę
odrzucił. „Gdy więc Jezus poznał, że mieli przyjść i porwać Go, aby Go obwołać królem, sam usunął się znów na górę” (J 6,15). Później sądzony wyznaje przed Piłatem, że jest królem, ale powiada
dobitnie: „Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi biliby się, abym nie został wydany Żydom. Teraz zaś królestwo moje nie jest stąd” (J
18,36).
„Królestwo moje nie jest z tego świata…”
A my chrześcijanie jesteśmy zobowiązani być świadkami tego „innego świata”, gdzie On jest Królem, „świata Bożego” - świata, w którym wszystko jest inaczej, w którym wiele spraw doczesnych i ziemskich
wartości ulega przewartościowaniu. Bo życzenie i polecenie naszego Króla jest takie: „Wiecie, że władcy narodów uciskają je, a wielcy dają im odczuć swą władzę. Nie tak będzie u was. Lecz kto by
między wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą. A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem waszym, na wzór Syna Człowieczego, który nie przyszedł, aby Mu
służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu” (Mt 20,26-28).
Takiego właśnie Króla dziś świętujemy. Pośrodku nas jest Ten, który służy. To nie Król wszechwładny, ale Król z sercem! I Król serc!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Wiara i humor
* W pociągu jadą w jednym przedziale siedzą dwaj zakonnicy: kapucyn i jezuita. - Jezuita wpatrując się w rudą brodę micha powiada: „Ludzie mówią, że Judasz miał rudą brodę”.
- Na to kapucyn: „Tego nie wiem, ale jedno jest pewne, że należał do Towarzystwa Jezusowego”.
* Profesor homiletyki (nauka teologiczna o głoszeniu kazań, o przepowiadaniu) mówi podczas wykładu w seminarium:
- „Wasze kazania będą decydowały o tym, czy ludzie chętnie przyjdą na Mszę św. W głoszeniu kazania ważna jest nie tylko treść, ale również mimika. Z waszych twarzy można bowiem odczytać, czy
jesteście przekonani o tym, co mówicie. Dlatego na przykład, gdy mówicie o niebie, wasze twarze winny być pogodne, rozjaśnione, a oczy muszą promienieć.”
- Jeden ze studiujących przerywa pytając: „A gdy będę głosił o piekle, księże profesorze, to co mam robić?”
- „Wtedy – uśmiecha się profesor – wystarczy taki ponury wyraz twarzy, jaki stale masz na co dzień!”
* Poczekalnia gabinetu stomatologicznego.
- Synku, tak bardzo ce bolało?
- Nie tatusiu, to krzyczał dentysta, gdy ugryzłem go w palec.
* Henio dostaje od ojca lanie. Siedzi w kącie i popłakuje.
- Tak cię bolało? – pyta starszy brat.
- Nie, tylko w tylnej kieszeni miałem papierosy i tata mi przez to bicie wszystkie połamał.
18.11.2018
Słowo Życia na 33 niedzielę zwykłą B. 18.11.2018
Wszystko przemija i stale rodzi się nowe
Ewangelia: Marek 13,24-32
„Wszystko musi ulec zniszczeniu aż po fundamenty, aby mogło powstać Nowe”– te słowa św. Katarzyny ze Sienny mogą stanowić motto dla przedostatniej niedzieli w roku liturgicznym. Oto z jednej strony jest w niej mowa o zniszczeniu i końcu wszystkiego, a z drugiej o początku czegoś nowego.
W Ewangelii Jezus stwierdza kruchość istniejącego świata. Co więcej, zapowiada przeobrażenia tak daleko idące, że pozwalają widzieć w tym koniec świata, jego zniszczenie. A ukazane jest to w sposób obrazowy, dla wszystkich zrozumiały. „Słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku. Gwiazdy będą spadać z nieba i moce na niebie zostaną wstrząśnięte”.
Do dziś pamiętam, jak słuchając tej Ewangelii jako dziecko czułem ciarki na plecach. A gdy nadchodził huragan, to po cichu pytałem siebie, czy to nie jakaś zapowiedź nadchodzącego końca świata. Obrazy oddziałują bardzo silnie, wyciskają piętno w psychice i w sercu, nie tylko na dzieciach.
I trwało dość długo, aż przy studiowaniu teologii odkryłem, że w tych przerażających obrazach o końcu świata jest jeszcze zawarte także inne orędzie – obietnica przyjścia Syna Bożego. I zrozumiałem, że to nic innego, jak spełnienie się prośby z modlitwy Ojcze nasz: „Przyjdź Królestwo Twoje”.Chętnie się o to modlę, bo Królestwo Boże jest równoznaczne z pełnym szczęściem człowieka, z życiem bez chorób, przymusu, ucisku, zmartwień, klęsk, bez grzechu, winy, strachu, czyli jest to rzeczywistość zapowiadana w wielu cudach Jezusa. Gdzie panuje Bóg, tam traci swoją moc śmierć, tam nie ma niesprawiedliwych i niszczących życie struktur, tam jest miejsce dla wszystkich, jak zapowiedział Jezus w przypowieści o uczcie w Królestwie Niebieskim.
Jeszcze nie jest tak daleko. Jeszcze panują nad ludźmi i światem inne moce i potęgi, ale chrześcijanie ufają, jak zawsze, że nie moce zła, lecz sam Bóg ma do powiedzenia ostatnie słowo.
Jak wspomniałem, ewangelię niedzielną widzę całkiem innymi oczyma niż przed laty. Wiem, że to nie protokół kosmicznych katastrof, lecz obrazy, w których odbija się myślenie i rozumienie życia tamtej epoki. Wpływ na nie wywarły myśl hellenistyczna i grecka, kult cesarza, moc pogańskich religii, prześladowanie Żydów i chrześcijaństwa. Prześladowani chrześcijanie odnosili wrażenie, że dla nich nie ma miejsca w tym świecie; pozostawała im jedynie nadzieja, iż sam Bóg stanie po ich stronie, a Jego ingerencja oznaczała dla wielu pobożnych nic innego jak unicestwienie istniejącego świata i stworzenie w pełni nowej rzeczywistości. Ówcześni chrześcijanie brali zatem te obrazy dosłownie, oczekiwali bez lęku końca świata przekonani, że to stanie się jeszcze za ich pokolenia. W takich dramatycznych sytuacjach, gdy bardzo się cierpi, zawsze jest uprawnione pytanie, czy koniec życia należy uznać za szczęście czy katastrofę. Wiemy z doświadczenia, że za każdym razem, gdy komuś „zawalił się świat”, gdy ziemia usuwa się pod nogami, ma się wrażenie, iż „świat się kończy”. Tamci chrześcijanie oczekiwali zatem końca świata z nadzieją i ze spokojem.
Od tamtych czasów minęło 2000 lat, a napięcie między zwątpieniem i ufnością jest takie samo. Również dawne obrazy „odpowiadają” naszej sytuacji. Właściwie nie są one mniej realne niż niepokojące, groźne współczesne wydarzenia i zjawiska. W tych ubranych w poetycką szatę katastroficznych obrazach Ewangelii widzę jaskrawo naszą rzeczywistość i wszystkie groźne perturbacje w naszym świecie, tyle tylko że one inaczej się nazywają. Niepokoi mnie dziura ozonowa, rujnowanie środowiska przyrodniczego, skażone powietrze, zatrute rzeki, niszczone lasy, wyspy plastyku w oceanach, grabieżca gospodarka. Człowiek niszczy bezmyślnie fundamenty własnego istnienia na ziemi. Strach mnie ogarnia na myśl o coraz bardziej wymyślnej śmiercionośnej broni w rękach nieodpowiedzialnych ludzi. Cały świat panicznie boi się fanatycznych islamskich terrorystów. Wędrówka ludów z południowej półkuli na północną rozbija dotąd zjednoczoną Europę, a islam konkuruje tu z chrześcijaństwem.
Czy w tej pesymistycznie nastrajającej rzeczywistości jest jakaś nadzieja na odwrót od zgubnych tendencji? Ewangelista Marek głosi chrześcijanom swego czasu: „Wówczas ujrzą Syna Człowieczego przychodzącego w obłokach z wielką mocą i chwałą”.Tymi słowy przeciwstawia on obrazom chaosu obraz Zbawiciela. Ten obraz nie stracił do dziś swej mocy i również nam dzisiaj daje decydujące oparcie we współczesnych scenariuszach możliwego końca świata.
Jeszcze raz: w pierwszym rzędzie nie idzie o przyszłość, lecz o współczesność, o nasze dzisiaj! W apokaliptycznych obrazach Biblii nie idzie o przedstawienie, co w przyszłości stanie się z nasza planetą, lecz o to, jak należy kształtować nasze życie tutaj - w tym napięciu pomiędzy złem i nieszczęściem a ratunkiem i zbawieniem. Nie idzie przede wszystkim o koniec świata, lecz o kres tego wszystkiego, co nas odciąga od Boga, co nam przeszkadza zacząć takie życie, w którym staniemy się prawdziwymi ludźmi na wzór Jezusa. Niejedno życiowe niepowodzenie, załamanie, klęskę, porażkę możemy w tym świetle pojmować jako szansę, by nie żyć dalej tak jak żyjemy, lecz przeorientować się, pójść nową drogą. Nie wolno nam zapomnieć, do czego jesteśmy przez Boga powołani i przeznaczeni: nie śmierć czeka na nas na końcu, lecz Syn Boży który wychodzi nam naprzeciw.
Zdajemy sobie sprawę z przemijalności tego świata. Przemijający już obecnie świat przeminie kiedyś ostatecznie. Zapowiada to Chrystus: „Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą”.Ten koniec nie będzie jednak końcem dla życia ludzkiego. Człowiek został bowiem powołany do nieśmiertelności. Jest w nim coś z Ducha Bożego – Tego, który nie umiera, bo jest samym Życiem, jest Nieśmiertelnością. Człowiek „przeżyje” śmierć - indywidualną i kosmiczną. Na sąd ostateczny powstanie z martwych także ciało. To co przeminęło, zostanie odnalezione, odtworzone w nowej uduchowionej postaci. Odnajdziemy się w całości. Odrodzę się w nowym człowieku. W wymiarach nowego życia nie wszystko, co nasze, czym jesteśmy, zachowa się i przetrwa na wieczność. Odpadnie bardzo wiele. Nawet to, co teraz uważamy za ważne, za smak życia, czy nawet jakiż ważny sens. Odpadną zapewne cielesne popędy stanowiące tylko przedsionek i narzędzie życia duchowego.
A co pozostanie i przejdzie do wieczności? Tylko prawdziwe dobro, trwałe, niezniszczalne, a więc miłość. Ta miłość, która rodzi się z Boga i skierowana jest ku Bogu i bliźniemu. Ostateczne czasy już trwają, od pierwszego przyjścia Chrystusa na ziemię. A kształty przyszłego życia, wiecznego życia w Bogu są wykuwane obecnie. To tu i teraz w ucisku i bólu życia, pracy i cierpienia dojrzewa w nas Królestwo Boże. To Królestwo, które swą pełnię osiągnie na końcu wieków.
Wszytko w okresie późnej jesieni nastraja nas na smutną nutę przemijania i śmierci. Nie należy jednak poddawać się nastrojowi zniechęcenia i rezygnacji. Wierzymy, że śmierć nie kończy wszystkiego, lecz otwiera drogę do nowego życia. Ufajmy Bogu, nieskończenie Miłosiernemu, że przygotował dla nas miejsca w swoim Domu. Ufajmy, że czeka na nas „nowy świat” nieporównanie piękniejszy. Bo Bóg to wielki Artysta. Potrafi wyczarować w nowym istnieniu nawet to, co przekracza nasze najśmielsze marzenia. I w naszej nowej ojczyźnie nie będzie już żadnego utrapienia, ani lęku, ani łez, jak ufa poeta Juliusz Słowacki:
Podnieście teraz czoła od wieków trapieni,
A więcej się nie bójcie żadnego ucisku,
Pan ciała wam przemieni
I miasto swe złote postawi na błysku
Ks. Jerzy Grześkowiak
6.11.2018
Duchowy impuls na niedzielę i nowy tydzień 11.11.2018
Zaufaj Bogu
Bądź jak chleb na stole, z którego każdy może dla siebie ukroić, kiedy tylko zechce – zaufaj Bogu, który w Chrystusie jest dla ciebie Chlebem na życie wieczne.
Bądź jak drzewo mocno zakorzenione w ziemi i koroną gałęzi sięgające nieba – zaufaj Bogu, który jest twoim fundamentem, sensem i ostatecznym celem.
Bądź jak studnia z ożywczą wodą dla każdego dostępna - zaufaj Bogu Stwórcy, który wszystkim kieruje i czuwa nad twym życiem
Bądź jak świeca, która dając ciepło i światło sama się spala – zaufaj Bogu, Ojcu wszelkiego życia, z którego czerpiesz swoją godność dziecka Bożego.
Bądź jak zegar, który niezmordowanie wskazuje minuty i godziny - zaufaj Bogu, który jest Panem czasu i przestrzeni, On cię od pradawna zaplanował i umiłował.
Bądź jak skała, stawiająca opór wszelkim nawałnicom - zaufaj Bogu, Panu wszelkich mocy i potęg, bo Jego błogosławieństwo stale spoczywa na tobie.
Bądź jak latarnia morska, która okrętom wstrząsanym groźnymi falami wskazuje bezpieczną drogę do portu – zaufaj Bogu-Zbawicielowi, On prowadzi Cię na twoichdrogach życia do swojego Królestwa.
Bądź jak róża, która swym zapachem cieszy ludzkie serca – zaufaj Bogu, Dawcy wszelkiego Dobra, który czyni nowym i wypełnia miłością także twoje serce.
Bądź jak motyl, który przepoczwarzył się z gąsienicy – zaufaj Bogu, Dawcy życia, który twoje kruche ciało wskrzesi, przekształci i uchwalebni.
Bądź jak orzeł wznoszący się w przestworza – zaufaj Bogu Wszechmogącemu, którywzywając cię do rzeczy wyższych, szlachetnych i doskonalszych zaprasza doNiebieskiej Ojczyzny.
Bądź jak gwiazda rozpraszająca ciemności nocy – zaufaj Bogu, Ojcu światłości, On oświetli ścieżki twojego życia i rozpromieni radością twoje oblicze.
Bądź jak tryskające źródło, które pragnącemu daje orzeźwienie – zaufaj Bogu, Dawcy wody żywej, On kieruje do ciebie swoje Słowo Prawdy, Sprawiedliwości i Pokoju.
Bądź człowiekiem kochającym swoich bliźnich – zaufaj Bogu, swojemu Panu, który jako Trójca Święta jest wspólnotą miłości trzech Boskich Osób i wszystko, co stworzył wciąga w te miłosne relacje.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Do refleksji na 100 rocznicę Niepodległości Ojczyzny
Wolni ludzie, tworzyć czas!
Step ludzkości czeka na plan nowy,
I granitu nie brak w sercu mas,
Kształtów nie brak, rąk nie brak, głów nie brak,
Niechże raz już gmach nowy,
Nie okruszyn starych nowy żebrak,
Lecz gmach nowy wstanie… Dość jest nas.
Cyprian Kamil Norwid
Każda niech Polska będzie wielka:
Synom jej ducha czy jej ciała
Daj wielkość serc, gdy będzie wielka,
I wielkość serc, gdy będzie mała.
(…) Gdy z martwych się obudzi
I brzask wolności ją ozłoci,
Daj rządy mądrych, dobrych ludzi,
Mocnych w mądrości i dobroci
Julian Tuwim
Daj nam uprzątnąć dom ojczysty
Tak z naszych zgliszcz i ruin świętych,
Jak z grzechów naszych, win przeklętych:
Niech będzie biedny, ale czysty
Nasz dom z cmentarza podźwignięty
Julian Tuwim.
2.11.2018
Słowo Życia na 31 niedzielę zwykłą - 4.11.2018
Dwa przykazania - Najważniejsza jest miłość
Ewangelia: Marek 12,28-34
Dni towarzyszące wspomnieniu Wszystkich Świętych i naszych Zmarłych skłaniają do zadumy i refleksji. Bardziej niż kiedy indziej sięgamy myślą ponad teraźniejszość i pytamy: Co w życiu jest naprawdę ważne? Co ma trwałą wartość, co przetrwa, gdy życie tutaj się skończy?
Wiążącą odpowiedź na te pytania daje Jezus w niedzielnej Ewangelii: „Będziesz miłował Pana, Boga swego (…) i bliźniego swego jak siebie samego” (Mk 12, 29).
Miłość bliźniego i miłość Boga powiązane są ze sobą jak potok i źródło. Nie ma rzeki bez źródła. Chrześcijańskiego życia nie wolno ograniczać do miłości braterskiej. Kościół nie jest tylko jakimś „Towarzystwem Przyjaciół Człowieka”. Jak szybko przemijają i są bez skutku wielkie słowa o braterstwie i miłości bliźniego, jeżeli nie mają stałego i niewysychającego źródła i nie są karmione spotkaniem z Bogiem, Jego słowem i Jego miłością!
Chrześcijanin żyje miłością Boga i ta miłość jest najmocniejszym bodźcem i energią dla miłości bliźniego. Dlatego Jezus stawia w Ewangelii jasno i wyraźnie na czele pierwsze przykazanie: „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą”.
Kochać Boga tzn. utrzymywać z Nim relacje, żyć z Nim w przyjaźni. A to znaczy: interesować się Bogiem i Bożymi sprawami, z Nim przebywać i rozmawiać, czyli modlić się, być otwartym na Jego słowo i jego wolę, z Nim iść drogami życia oraz całe stworzenie i ludzi włączać w te więź miłosną z Nim.
Jestem przekonany, że słowo „ja” stoi u nas na pierwszym miejscu, a słowo „ty” na drugim albo daleko w tyle, ponieważ słowo „Bóg” praktycznie zostało skreślone z naszej codziennej egzystencji, po prostu zanikło.
Przykład ścisłego powiązania miłości Boga ze służbą człowiekowi dawała nam św. Matka Teresa z Kalkuty. Ze swoimi współ-siostrami „Misjonarkami Miłości” wstawała rano o 4.30, by uczestniczyć w Eucharystycznej Ofierze Chrystusa, bo była głęboko przekonana: „Msza święta jest dla nas duchowym pokarmem, bez którego nie przetrwałabym jednej godziny życia”.Wspólna modlitwa, medytacja, celebracja Eucharystii zajmowały w życiu sióstr pierwsze miejsce, dopiero potem szły służyć biednym w slumsach. Matka Teresa mówiła: „Biednym chcemy dać przede wszystkim uczucie, że są kochani i potrzebni, aby mogli poznać miłość ludzką i Bożą”.Gdy odbierała pokojową nagrodę Jana XXIII powiedziała: „Nasze dzieło jest Jego dziełem – dziełem Boga. Chcemy czynić coś pięknego dla Niego”.Przepiękne słowa – godne naśladowania. Mówmy to codziennie: „Chce dzisiaj uczynić coś pięknego dla Boga”.
I jeszcze jedno - na końcu rozmowy Jezusa z uczonym w Piśmie po słowach tego ostatniego: „Miłować Go całym sercem, całym umysłem i cała mocą i miłować bliźniego jak siebie samego daleko więcej znaczy niż wszystkie całopalenia i ofiary”stoi pochwała Jezusa: „Niedaleko jesteś od królestwa Bożego”.
Dlaczego Pan go chwali? Bo właściwie czegoś innego można było się po uczonym w Piśmie spodziewać: a mianowicie, że ważniejsza jest ofiara i wierne, drobiazgowe przestrzeganie prawa. Tego uczeni w Piśmie stale wymagali i tak też postępowali. A on mówi inaczej: Największa jest miłość, wszystko od niej zależy. Bez miłości wszelkie religijne wysiłki nie mają sensu. „Miłować” stoi przed „składać ofiary”. Biblia podkreśla to na wielu miejscach. Niestety są chrześcijanie, którzy całkiem poważnie traktują swoją wiarę, ale tego jakby nie postrzegali, tej istotnej hierarchii: że moralność pochodzi z wiary, a nie wiara z moralności. Najważniejsza jest miłość i dopiero z niej wynikają przykazania i sposób postępowania, a nie odwrotnie.
Konkretnie - pierwsze to: wierzę i ufam miłości Jezusa-Zbawiciela, Jego miłosierdziu w stosunku do ludzi i usiłuję trwać w łączności z Nim jak z przyjacielem. Z tego wynika drugie: Staram się również o to, by żyć według woli Boga i Jego przykazań. To czynie jako odpowiedź na miłość, którą mi Jezus okazuje, jako odpowiedź nie jako warunek. To jest tak jak w każdej międzyludzkiej więzi: Gdy wiem, że ktoś dobrze mi życzy i wszystko czyni, bym był szczęśliwy, to było czymś paskudnym z mojej strony tak go traktować, że on będzie czuł się zawiedziony, bo nie reaguję na jego miłość. Moralność wywodzi się z wiary, a nie odwrotnie. Dobre uczynki są skutkiem miłości Chrystusa do mnie, a nie wyrazem lęku przed karzącym Bogiem.
Być chrześcijaninem to zatem najpierw sprawa zaufania, miłości i miłosierdzia, a dopiero potem sprawa składania ofiar i dobrych uczynków. Św. Bonawentura, wielki teolog średniowiecza, pisał:
„Jeżeli pytasz, w jaki sposób realizuje się zbawienie, to pytaj łaski - nie doktryny, tęsknoty - nie rozumu, modlitwy - nie szperania w księgach, oblubieńca - nie nauczyciela, Boga - a nie ludzi, ciepła - a nie blasku, nie świtała, lecz rozpalającego ognia, który przemienia Ciebie ku Bogu”.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Wiara i humor
* Opowiadają, że Jan XXIII, który był pogodny i pełen optymizmu do ostatnich chwil swojego życia, często powtarzał:
- Życie jest jak uczta. Ja jestem już przy sercach, a zapewniam was, że one także są wyborne.
* Kardynał Mathieu, sławny uczony, siedział pewnego dnia za stołem obok starszej damy, która obnosiła się z ogromnym dekoltem.
- Czy Eminencja nie czuje się przypadkiem speszony? - krygowała się dama.
- Bynajmniej – odpowiedział kardynał. – Stary uczony jak ja przywykł do zabytkowych pergaminów.
* Ojciec Marino podczas wycieczki z młodzieżą spotkał na ścieżce wieśniaczkę zgiętą wpół pod ciężarem kosza pełnego siana. Kawałek drogi szli razem, aż wreszcie dotarli do domu owej niewiasty, która nie zważając na to, że ma mnóstwo pracy, znalazła chwilę, żeby poczęstować księdza winem i by porozmawiać. Żegnając się powiedział:
- Mam wrażenie, że jest pani zadowolona ze swego życia.
- Zadowolona? – zdumiała się kobieta. – Zupełnie nie mam czasu, żeby się nad tym zastanawiać.
Medytacja na Wszystkich Świętych
i Dzień Zaduszny - 2018
Stojąc przy grobach
Promienie słońca coraz słabsze, wczesny zmrok, opadające liście, nieprzenikalny welon mgły, wilgoć i dotkliwy chłód. Już listopad. Nie należy on do najprzyjemniejszych miesięcy roku. Już nie prawdziwa jesień, ale jeszcze nie zima. Czas „pomiędzy”. I właśnie na początku listopada obchodzi Kościół katolicki współgrające z przyrodą święta: Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny. W najbardziej smutnej porze roku przebijamy się przez płytką powierzchowność codziennej krzątaniny i przypominamy sobie tych, którzy odeszli, myślimy o konieczności śmierci i przemijalności wszystkiego, co doczesne, pytamy o sens naszego bytowania i o to, kiedy wybije „moja godzina”. Tych myśli i pytań nie da się zepchnąć w podświadomość, choć pokusa ku temu jest wielka. Bo nawet chrześcijaninowi nie przychodzi łatwo w obliczu śmierci śpiewać „Alleluja!”. Czujemy instynktownie, że życie jest tajemnicą, w którą trzeba się wsłuchać, której trzeba się powierzyć.
Idziemy na cmentarze. Cmentarz - to miejsce inne niż wszystko na tej ziemi. Przejmujące, mistyczne. Otwarte dla wszystkich, ale też pełne tajemnic. Miejsce przesycone smutkiem, ale przecież tyle w nim historii, godności i nadziei.
Idziemy do grobów osób nam bliskich i kochanych: rodziców, dziadków, babć, rodzeństwa, współmałżonka, własnych dzieci, przyjaciół, współpracowników, dobroczyńców. Do grobów tych, których znaliśmy, ceniliśmy, którzy byli dla nas wzorem, uczyli nas, jak żyć i kochać, jak wypełniać obowiązki rodzinne i zawodowe, jak sprostać wyzwaniom, które postawi przed nami życie. Mamy ich przed oczyma i w sercu – z tą miłością, którą nas kochali, i dobrem, które dla nas czynili, ale również z ich błędami, ułomnościami i ograniczeniami, z racji których przez nich i z nimi musieliśmy także cierpieć. Jakąś część naszego życia zabrali oni nieodwołalnie ze sobą do grobu.
Idziemy do nich – jak za dni ich życia na urodziny lub imieniny – z kwiatami, symbolem naszej pamięci, miłości i wdzięczności. I przynosimy im (a może bardziej sobie?) światło – symbol naszej wiary w życie wieczne, nadziei na ponowne spotkanie i naszej modlitwy za nich; to chyba jej najbardziej od nas oczekują, o nią nas proszą, w przypadku, jeśli jeszcze potrzebują „oczyszczenia” i nie osiągnęli pełnej wspólnoty z Bogiem.
Stojąc zadumani nad grobami słyszymy pukające do drzwi serca i duszy pytania: Gdzie oni są – ci nasi zmarli? Czy wszystko, co po ich życiu zostało, to tylko garstka popiołu, grób i kamień z ich imieniem i nazwiskiem. Czy oni naprawdę żyją dalej, pełniej i szczęśliwiej niż tutaj? Jak im tam jest na tym drugim, innym świecie? Jak odebraliby nasz obecny świat, gdyby dane im było, móc tu powrócić? Co chcieliby nam powiedzieć? Jakich rad udzielić?
Dzień Zaduszny – to święto Wszystkich Zmarłych, ale i nasze święto. Granica między nimi a nami rozmywa się. Jesteśmy jedną ludzką wspólnotą, z której jedni znajdują się już po drugiej, a inni jeszcze po tej stronie „tego samego Życia”. Bo przecież we Mszy św. za zmarłych modlimy się: „Dla Twoich wiernych, o Panie, życie się nie kończy, ale odmienia”(prefacja).
Czym jest śmierć? Według chrześcijańskiej wiary – przejściem, przeprowadzką z doczesnego namiotu do wiecznego mieszkania u Boga, z obczyzny do Ojczyzny, z dali do „domu Ojca”. Tak nam przecież obiecał Chrystus Pan: „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Idę przygotować wam miejsce” (J 14,2-3). On powiedział też: „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem” (J 14,6).
„Ja jestem” – a zatem to nie wydarzenie w dalekiej przyszłości, lecz coś, co jest już teraz, co „trwa”, co jest Osobą. To Chrystus - niezniszczalne Życie w Osobie. To wieczne życie doświadczamy już tutaj, w tej przemijającej doczesności, jeżeli zwiążemy się z tym, który jest Życiem Wiecznym. Decyzja o naszym wiecznym losie zapadnie nie dopiero w dalekiej przyszłości, przy zmartwychwstaniu w dniu Sądu Ostatecznego; życie wieczne zaczyna się bowiem, realizuje, wydarza już tu i teraz. „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie”(J 11,25).
Jeżeli tę odpowiedź wiary na nasze pytania bierzemy na serio, to prowadzi ona nas do następnych pytań, które kwestionują nasz dotychczasowy sposób życia. Czy to, co nas tak całkowicie, bez reszty, wewnętrznie i zewnętrznie pochłania, o co wszystkimi siłami ciała i ducha walczymy, jest rzeczywiście godne takich starań i wysiłków? Skoro u Boga czeka nas życie w pełni radości i szczęścia, czy warto uganiać się za każdą przyjemnością tego świata, stale żyjąc w lęku, że umknie nam coś bardzo istotnego? Oczywiste, że NIE! W perspektywie wieczności rzeczy tego świata ukazują się w ich prawdziwym wymiarze i być może niejedno „wielkie i ważne” staje się czymś małym, a to, co zostało zaniedbane lub zapomniane, jawi się jako coś ogromnie ważnego.
Stojąc nad grobami bliskich wędrujemy też myślą do grobów ludzi nam nieznanych, ale przecież tak ważnych dla naszej „narodowej
tożsamości”, do grobów tych, co oddali życie za Ojczyznę, za wolność, za którą tęskniono i o którą się bito przez stulecia, a której dar jest udziałem naszych obecnych pokoleń. To groby na ojczystej
ziemi oraz rozsiane po całym świecie: na Syberii, w Normandii, w Tobruku, w Narwiku, na Monte Cassino, na dnie morskim i w górskich regionach. Większości tych grobów już nie ma. Ale pamięć o tych
rodakach nie może zginąć. Bo – jak głosi napis na bramie wiodącej na cmentarz w Zakopanem – „Narody tracąc pamięć, tracą życie”.
Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Słowo Życia na niedzielę - 28.10.2018
Dlaczego Msza święta w niedzielę?
Dlaczego chrześcijanie gromadzą się razem dla sprawowana kultu w niedzielę, a nie w innym dniu tygodnia? Odpowiedź jest prosta: ponieważ pierwsi chrześcijanie właśnie w tym dniu zbierali się na obchód pamiątki swego Pana, czyli na sprawowanie Eucharystii.
Św. Łukasz wspomina w Dziejach Apostolskich o Eucharystii sprawowanej w niedzielę przez św. Piotra w domu jednego z mieszkańców Troady: „W pierwszym dniu po szabacie, kiedy zebraliśmy się na łamanie chleba…” (Dz 20,7). Chrześcijanie zerwali z tradycją żydowską, według której dniem świętym był szabat. Motywem takiej decyzji było przekonanie, że właśnie „dzień po szabacie” w szczególny sposób należy do Chrystusa. Dowodem na to były zbawcze wydarzenia, w których uczestniczyli pierwsi uczniowie.
I tak: to właśnie w dzień po szabacie „pierwszego dnia tygodnia” zmartwychwstały Pan ukazał się kobietom przy grobie (Mt 28,9-10), jedenastu uczniom zgromadzonym w wieczerniku (J 20,19-23) i dwom uczniom w drodze do Emaus, którzy rozpoznali go „przy łamaniu chleba” ( (Ł 24,1-53). Także w dzień po szabacie Pan zesłał Kościołowi Ducha Świętego jako ukoronowanie swojej Paschy (Dz 2,1-41).
Te fakty utwierdziły chrześcijan w przeświadczeniu, że ów „dzień po szabacie” jako dzień zmartwychwstania Jezusa, jest szczególnym dniem zbawczego działania Boga, a więc także dniem umiłowanym przez Pana. Z tej racji w tym dniu gromadzili się na „ucztę Pańską”, mimo że nie był to wówczas dzień wolny od pracy. Utrudzeni zajęciami spotykali się na „łamaniu chleba”, nawet z narażeniem życia w okresie prześladowań. „Dzień Pański” staje się bowiem dniem wolnym od pracy dopiero za cesarza Konstantyna Wielkiego w 321 r.
Liczne świadectwa tradycji Kościoła potwierdzają sprawowanie Eucharystii w niedziele wskazując zarazem, że jest to specyficzny rys wyznawców Chrystusa.
Św. Ignacy męczennik, biskup Antiochii (+106) pisze, że Żydzi po nawróceniu się nie święcą już szabatu, lecz „dzień Pański”, ponieważ jest to dzień, w którym człowiek został „podniesiony” przez Chrystusa ku wyższej formie istnienia – przez Jego śmierć i zmartwychwstanie (List do Magnezjan 9,1).
Również pochodząca z tego kresu księga Didache (Nauka dwunastu Apostołów)
nakazuje:
„W dzień Pański zaś zgromadzajcie się, łamcie chleb i czyńcie dzięki, wyznawszy wpierw grzechy swoje,
ażeby czysta była wasza ofiara” (14,1).
O niedzielnych zgromadzeniach pisze też w 112 r. zarządca Bitynii (Azja Mniejsza) Pliniusz Młodszy w liście do cesarza Trajana radząc się, jak postępować z chrześcijanami, którzy zbierają się „w oznaczonym dniu przed świtaniem” i śpiewają hymny „ku czci Chrystusa jako Boga”(Epistolarum liber 19,96).
Św. Justyn, opisując
celebrację eucharystyczną w II w. coniedzielne zgromadzenie chrześcijan uzasadnia faktem zmartwychwstania Chrystusa w tym właśnie dniu:
„W dniu zaś zwanym dniem słońca odbywa się na oznaczonym
miejscu zebranie wszystkich nas, zarówno z miast, jak ze wsi. (…) Zgromadzenia zaś nasze odbywają się w dniu słońca dlatego, że jest to pierwszy dzień, w którym Bóg, przetworzywszy ciemności oraz
pramaterię, uczynił świat – a także ponieważ w tym właśnie dniu zmartwychwstał Jezus Chrystus, nasz Zbawiciel” (Apologia 1,67,3).
Interesujące jest również świadectwo św. Efrema, który chrześcijańską radość niedzielną przyrównuje do radości, jaką Apostołowie przeżyli przy spotkaniu ze zmartwychwstałym Panem. Właśnie ta radość nakazuje, by w niedzielę nie pościć i modlić się w postawie stojącej, która przypomina chrześcijaninowi, by szukał „tego, co w górze”, bo razem z Chrystusem wszyscy powstaliśmy z martwych do nowego życia (Kol 3,1).
Historia niedzieli zaczęła się więc w dniu zmartwychwstania Chrystusa i odtąd z niedzielą nazywaną „dniem Pańskim” (dominica = dies Domini,czyli dzień Pana) złączono nierozerwalnie sprawowanie Eucharystii, określanej także jako Dominicumna Zachodzie) lub Kyriake(na Wschodzie).
Skoro niedziela jest szczególnym dniem należącym do Chrystusa, to jest oczywiste, że właśnie w tym dniu chrześcijanie powinni gromadzić się dla wielbienia Ojca wespół z Chrystusem i przez Niego. Przemawiają zresztą za tym nie tylko racje teologiczne, lecz również psychologiczne. Dostrzegamy bowiem delikatną, ale psychologicznie ważną różnicę pomiędzy życzeniami urodzinowymi, imieninowymi bądź z okazji innego uroczystego wydarzenia, składanymi w samym dniu czyjejś radości i świętowania, a składanymi przedtem lub potem. Prawa psychologiczne międzyosobowych kontaktów należy przenosić także na płaszczyznę przeżyć religijnych w odniesieniu do Boga,
Niedziela jako pamiątka zmartwychwstania jest dla chrześcijan – dzięki sprawowanej w tym dniu Eucharystii – włączeniem się w tajemnice paschalną Chrystusa, spotkaniem z realnie obecnym w niej zmartwychwstałym Panem i ufnym oczekiwaniem Jego powrotu. Stąd zalecenie Soboru Watykańskiego II:
„Prace apostolskie to mają na celu, aby wszyscy, stawszy się dziećmi Bożymi przez wiarę i chrzest, schodzili się razem, wielbili Boga pośród Kościoła, uczestniczyli w Ofierze i pożywali Wieczerzę Pańską” (Konstytucja o liturgii nr 10).
Ks. Jerzy Grześkowiak
Wiara i humor
* Złodziej kieszonkowy skorzystał z okazji i w ciemnym konfesjonale ukradł księdzu zegarek. Później jednak sumienie nie dawało mu spokoju i postanowił się wyspowiadać. „Ukradłem” – zaczął. - „A co ukradłeś” – pyta spowiednik. -„Złoty zegarek”. – „No to musisz go oddać”. – „Oto on, daję go księdzu”. – „Nie, nie mnie, musisz go oddać temu, komu ukradłeś”. - „Już mu to zaproponowałem, ale on go nie chce”. - „Ach tak, no to dobrze, w tym przypadku możesz go zatrzymać.”
* Umiera biskup i trafia do raju. Tam przyznają mu skromne ciasne mieszkanko tuż obok wspaniałego, pełnego przepychu apartamentu innego rajskiego obywatela.
- Tam pewnie mieszka jakiś kardynał, albo nawet papież? – dopytuje się nowo przybyły,
- Nie, to adwokat – odpowiada św. Piotr.
- Jak to adwokat?! – denerwuje się duchowny - to ja, biskup, dostaję w raju lichą chatkę, a tamtemu daliście taką rezydencję?!
- Kochany, mityguje go św. Piotr – biskupów to my tu mamy na pęczki, adwokata natomiast tylko jednego…
* Dwaj znajomi spotykają się na ulicy.
- Podobno twój syn ciągle jeszcze nie skończył medycyny.
- Skończył, tyko teraz robi specjalizację.
- Jaką?
- Medycyny pracy.
- No popatrz, nareszcie ktoś uznał, że praca jest chorobą!
27.10.2018
W poszukiwaniu szczęścia (11)
Stała podstawa szczęścia – Nad-Sens
Gdy wertujemy liczne – ukazujące się jak grzyby po deszczu – poradniki życia, których autorzy opisują różne źródła szczęścia i drogi do niego, zawiedzeni poniekąd dochodzimy w końcu do stwierdzenia, że niezawodnych źródeł szczęścia tutaj, w doczesności, niestety nie ma. Bo żadna rzecz na tym świecie nie jest trwała, każda się kiedyś kończy, każdą możemy utracić. Doświadczenie uczy, że człowiek dąży do celów, z którymi wiąże wielkie nadzieje, a gdy cel swój osiągnie, okazuje się, że uszczęśliwiło go to w znacznie mniejszym stopniu niż oczekiwał. Dobrze wyczuł ten swoisty dramat człowieka teolog i poeta ks. Jerzy Szymik:
Zawsze jest zbyt wcześnie,
by pojąć, że się jest szczęśliwym.
To przychodzi potem i przedtem:
że się było i że się będzie,
we wspomnieniu i obietnicy.[1]
Prawdziwa sztuka życia polega zatem nie na staraniu, by raz na zawsze zostać szczęśliwym, ale na dążeniu, by przez pracę nad sobą i służenie innym „stawać się coraz bardziej szczęśliwym”. Wymaga to ciągłego przenoszenia celownika życia na coraz dalsze i wyższe, coraz bardziej ambitne i trudniejsze cele. Słusznie zatem W. Tatarkiewicz sformułował bardzo mądrą zasadę:
Trzeba mieć w życiu coś ważnego, by sprawy nieważne cieszyły;
trzeba mieć coś, co cieszy trwale, by móc się cieszyć przelotną chwilą;
trzeba mieć w życiu stałą podstawę szczęścia.
„Stała podstawa szczęścia” – to wyrażenie sugeruje, że nic z zakresu rzeczywistości tego świata i doczesnych doświadczeń nie jest w stanie uszczęśliwić człowieka w całej pełni. Nie ma na tym świecie rzeczy, które mogłyby nadać człowiekowi ostateczny sens. Człowiek szuka ciągle „dalej” i „wyżej” – potrzebuje „nad-sensu”. Viktor E. Frankl, twórca wiedeńskiej szkoły psychologicznej, ojciec logoterapii, czyli metody leczenia zaburzeń psychicznych przez ukazywanie i odnajdywanie sensu, uważa, że wiele zaburzeń neurotycznych jest spowodowanych brakiem sensu.
Tym, co charakteryzuje człowieka, jest przede wszystkim „poszukiwanie sensu”, a nie „poszukiwanie samego siebie”. Im bardziej o sobie zapomina – oddając się jakiejś sprawie czy innemu człowiekowi – tym bardziej jest ludzki. Im bardziej zaś pochłania go coś lub ktoś inny niż on sam, tym bardziej rzeczywiście staje się sobą[2].
Wiele rzeczy, które człowiek czyni, ma jakieś znaczenie, ma sens, ale całość wymaga jeszcze nad-sensu. Nad-sensu nie da się uzasadnić, trzeba w niego po prostu wierzyć. Sensem dla człowieka jest według Frankla wiara w Nad-sens[3].
Logoterapia jest otwarta na religię. To absolutnie konieczne. Nie ulega wątpliwości, że przedmiotem zainteresowania logoterapii jest logos, sens. A konkretnie: rolą logoterapii jest według mnie niesienie pomocy innym, tak aby zdołali dostrzec w swoim życiu sens. Nie możemy jednak „nadać” sensu niczyjemu życiu. A skoro dotyczy to sensu jako takiego, to o ileż bardziej jest prawdziwe w odniesieniu do ostatecznego sensu. Im rozleglejszy jest sens, tym trudniej ogarnąć go rozumem. Nieskończony sens z konieczności wymyka się możliwościom pojmowania skończonego bytu. Tam, gdzie poddaje się nauka, zaczyna się mądrość[4].
V. Frankl mówi też o „paradoksach szczęścia”[5]. Na czym one polegają? Przede wszystkim na tym, że im bardziej gonimy za szczęściem, tym bardziej odpychamy je od siebie. Im bardziej chodzi nam o przyjemność, tym bardziej nam ona umyka. Drzwi szczęścia otwierają się bowiem „na zewnątrz”: im bardziej chcemy wedrzeć się w nie, tym bardziej zamykają się przed nami. Szczęście i przyjemność nie są celami, lecz skutkami, które się pojawiają, gdy tylko mamy ich podstawy. A tą podstawą szczęścia jest miłość, rozumiana nie jako uczucie, ale jako postawa całkowitego poświęcenia dla drugiego człowieka.
Potwierdzenie dla wyników swoich poszukiwań mógł Frankl znaleźć w uprzednich badaniach C. G. Junga, który wiedział z własnej praktyki, że właściwych problemów ludzi szukających pomocy u psychologa nie rozwiąże stabilizacja ego, uwolnienie od kompleksów i inne zabiegi terapeutyczne, bo leżą one dużo głębiej, wynikają najczęściej z ich nieudanej walki o sens:
Wśród wszystkich moich pacjentów po przekroczeniu połowy życia, to znaczy po trzydziestym piątym roku życia, nie ma ani jednego, którego ostateczny problem nie byłby problemem religijnego nastawienia. Tak, każdy choruje ostatecznie na to, że utracił coś, co żywe religie dawały swoim wiernym we wszystkich czasach, i nikt nie zostanie naprawdę wyleczony dopóty, dopóki nie osiągnie na powrót swojego religijnego nastawienia, Nie ma to nic wspólnego z wyznaniem lub przynależnością do Kościoła[6].
Teoria i praktyka logoterapii V. Frankla czerpały zapewne wiele z jego osobistych dramatycznych doświadczeń:
Aby zobrazować, jak ważna może być „pierwsza pomoc” ludziom zmagającym się z pustką egzystencjalną, chciałbym przywołać słowa Alberta Einsteina: „Człowiek, który uważa swe życie za pozbawione sensu, jest nie tylko zwyczajnie nieszczęśliwy, ale i niezdolny do życia”. Nasze przetrwanie naprawdę zależy od tego, czy mamy poczucie zmierzania we właściwym kierunku. Jednak przetrwanie nie może samo w sobie być najwyższą wartością. O ile życie nie dąży ku czemuś poza sobą, jego dalsze trwanie jest bezcelowe i pozbawione sensu, a nawet niemożliwe. To wniosek, do jakiego doszedłem po trzech latach spędzonych w obozach Auschwitz i Dachau, a który następnie potwierdzili psychiatrzy badający rzeczywistość obozów jenieckich: największe szanse na przeżycie mieli tam ci, którzy koncentrowali się na przyszłość, na czekającym ich zadaniu, czy na sensie, który mieli dopiero wypełnić[7].
I jeszcze jedna jego wypowiedź, już wprost o szczęściu:
Przyjemność – a dokładniej szczęście – to skutek uboczny przeżywania samotranscendencji ludzkiej egzystencji. Kiedy służymy jakiejś sprawie albo kochamy drugiego człowieka, szczęście samo się pojawia. Wola przyjemności natomiast stoi w sprzeczności z samotranscendentną naturą rzeczywistości człowieka, a także sama siebie zwodzi, gdyż przyjemność i szczęście są tylko produktami ubocznymi. Szczęście musi z czegoś wynikać; nie można za nim gonić. Właśnie pogoń za szczęściem je udaremnia. I bardziej staje się ono celem, tym trudniej nam ten cel osiągnąć[8].
Ks. Jerzy Grześkowiak
[1]J. Szymik, Chwila widzenia. Augenblick des Sehens, Darmstadt 2008, s. 56.
[2]V. Frankl, Bóg ukryty, W poszukiwaniu ostatecznego sensu, tł. A. Wolnicka, Warszawa 2012, s. 103. Frankl podaje wyniki ankiety, przeprowadzonej na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa na zamówienie Narodowego Instytutu Zdrowia Psychicznego: na 7948 studentów 48 wyższych uczelni zaledwie 16% przyznało, iż głównym ich celem jest „zarobić dużo pieniędzy”. Natomiast aż 78% studentów za swój nadrzędny cel uznało „odnaleźć w życiu cel i sens”. – Tamże s. 105.
[3]V. Frankl, Homo patiens, Warszawa 1977.
[4]Frankl, Bóg ukryty, s. 169-170.
[5]Tenże, Paradoksy szczęścia, „Życie i myśl” 27 (1977) z. 3, s. 61-80.
[6]Cyt. za: W. Jӓger, Fala jest morzem, Rozmowy o duchowości, tł. J. Mazurczak, Wydawnictwo Jacek Santorski & Co, s. 156.
[7]Frankl, Bóg ukryty, s. 167-168.
[8]Tamże, s. 109.
20.10.2018
Słowo Życia na niedzielę - 21.10.2018
Niedziela - czas dla Boga
Pytanie o przyczynę zbyt niskiej i niesystematycznej frekwencji na niedzielnej Eucharystii może wywołać niekończące się dyskusje. Jedni dostrzegają w tym skutek sekularyzacji i laicyzacji życia, drudzy wpływ przemian społecznych, dobrobytu i postawy konsumpcyjnej, jeszcze inni przejaw kryzysu wiary. Są też i tacy, którzy skłonni są obwiniać rzekomo zbyt radykalnie po Soborze Watykańskim II zreformowaną liturgię; ich zdaniem została ona ograbiona z tajemnicy i Sacrum, w jej centrum stoi kapłan i różni „aktorzy”, a nie Chrystus i Pan Bóg.
Różnorodność odpowiedzi zmusza do przemyślenia fundamentów liturgii Kościoła. Istota problemu kryzysu praktyk religijnych nie tkwi jedynie w zewnętrznych formach liturgii. By dotrzeć do sedna zagadnienia, trzeba „kopać” głębiej. Nie wystarczy analiza zewnętrznej oprawy kultu, dociekanie czy obrzędy, symbole, język są zgodne z dzisiejszymi odczuciami i potrzebami człowieka, proste i zrozumiałe, a zarazem uroczyste i godne nazwy „świętowania”. Chodzi dziś nie tylko o problem, jak i jaką liturgię należy celebrować, by odpowiadała potrzebom współczesnego chrześcijanina, lecz najpierw i przede wszystkim rzeczowego uzasadnienia wymaga sama racja bytu naszej liturii. Dla wielu chrześcijan bowiem poważny problem stanowi dziś pytanie, dlaczego w ogóle liturgię się sprawuje? Po co kult, sakramenty i Msza święta? Co owe ryty mają wspólnego z wiarą i z chrześcijaństwem? Czy rzeczywiście są potrzebne?
Bywa, że wierni zaledwie kilka razy w roku obecni na Mszy św. swoje zaniedbania w tym zakresie usprawiedliwiają argumentem, iż w domu lub na łonie przyrody, pośród ciszy lasu, majestatu gór, piękna parków i jezior łatwiej im o skupienie i modlitwę, o odczucie bliskości i wielkości Boga, niż w zatłoczonym kościele, gdzie jeszcze w dodatku – jak narzekają – ciągle się nimi komenderuje i zmusza do jednolitych postaw ciała, do wspólnej modlitwy i śpiewu. Na takie dictum zwykłem ripostować, że radzę im z serca, by nie zapomnieli w stosownym czasie wyrazić swej woli, aby ceremoniom ich pogrzebu nie przewodniczył katolicki duchowny, lecz urzędowy leśnik!
Niemniej byłoby błędem tego rodzaju argumenty całkowicie lekceważyć. Bo gdy spróbujemy je sformułować językiem bardziej teologicznym, nabierają większej wagi. Można bowiem wyrazić je w taki sposób: Czyż nie każdy czas jest czasem „dla Boga”? A zatem również czas pracy i czas wolny? Po co więc jeszcze specjalnie wyodrębniony czas poświęcony Bogu, tzw. czas sakralny? Jeśli przymiotem Boga jest wszechobecność, czy nie można wielbić Boga wszędzie, na każdym miejscu? Po co więc wydzielone miejsca dla Boga, tzw. miejsca sakralne? Czy oddawanie kultu Bogu w określonym czasie (dni święte), miejscu (świątynia) i rycie (liturgia, Msza św.) nie jest powrotem do pierwotnych religii? Czy taka praktyka nie sprzeciwia się Ewangelii Chrystusa, który postulował wielbienie Boga „w duchu i prawdzie” (J 4,20-24)? Czy wiązanie kultu Bożego z określonym czasem i miejscem nie prowadzi w konsekwencji do tego, że całą religijność zaczyna się ograniczać jedynie do tych momentów, a to prowadzi do tzw. chrześcijaństwa niedzielnego, z którym łączy się konsekwentnie pogaństwo dnia powszedniego?
Dość pytań! Wszystkie one dotykają jednak istoty naszej wiary i byłoby rzeczą nierozsądną i niebezpieczną pozostawić je bez odpowiedzi.
Pierwsze stronice Biblii przekazują nam orędzie o Bożym dziele stworzenia. U początków wszystkiego, co istnieje, stoi Bóg – Źródło każdego bytu, Początek wszelkiego życia. „Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię” (Rdz 1,1). Odwiecznie istniejąca Miłość powołała do istnienia nowe byty: mają one swój początek i swoją historię. Bóg stworzył przestrzeń i związany z nią czas. Dlatego też On sam jest Panem czasu i przestrzeni. Z tej racji – zgodnie z nasza wiarą opartą na Bożym Objawieniu – jesteśmy przekonani, że każdy czas należy do Boga; otrzymujemy go jako dar Boży i w Boże ręce trzeba go na powrót złożyć.
Nasze życie jest uwarunkowane czasem, realizuje się w czasie. Dzielimy je jakby na części i porządkujemy w czasie. Wszystko zatem ma swój czas. Jest czas pracy i odpoczynku, aktywności i snu, czas rozrywki i modlitwy, milczenia i słów, czas spotkania z ludźmi i samotności. Człowiek potrzebuje również określonego wymiaru czasu dla wyrażenia swej zależności od Stwórcy. Bóg zaofiarował człowiekowi czas, aby on świadomym aktem wolnej woli ofiarował go Jemu jako wyraz swej wiary, wdzięczności i miłości. Przekonanie, że czas, którym dysponujemy, jest darem Boga, uzewnętrzniamy w ten sposób, że naprawdę mamy czas dla Boga, że ustalamy i wydzielamy dlań specjalne okresy czasu: na modlitwę prywatną i na kult składany Bogu w grupie społecznej, we wspólnocie.
Czas poświęcany Bogu w aktach liturgicznych w odróżnieniu od czasu modlitwy prywatnej ustalany jest przez wspólnotę wierzących. Dotykamy tu wspólnotowego wymiaru wiary. Wiary nie wolno nigdy ograniczać do sfery indywidualnej, bo człowiek jest istotą społeczną i jego odpowiedź wiary na zaproszenie zawarte w Bożym Objawieniu jest zawsze aktem zakotwiczonym w ludzkiej wspólnocie. Wiara jest aktem uwarunkowanym społecznie, rodzi się i zakorzenia we wspólnocie i w niej się społecznie wyraża.
Nikt nie jest w tym świecie „samotną wyspą”. Przynależąc do wielkiej rodziny ludzkiej, uczestniczmy w jej historii, dzielimy los drugich. Jak bez tej wspólnoty międzyludzkiej, w której się urodziliśmy i od której w wieloraki sposób jesteśmy egzystencjalnie zależni, nie możemy żyć, ani w pełni się rozwinąć i dojrzeć jako osoby, tak też nie jest możliwy pełny wyraz wiary i pełne jej urzeczywistnianie bez tego wspólnotowego wymiaru. Dlatego jesteśmy zobowiązani stać przed Bogiem nie tylko jako wyizolowane jednostki, lecz jako wspólnota; składa się ona wprawdzie z wielu i różnych ludzi, ale jest scalona więzami wiary i braterskiej miłości, a przede wszystkim mocą samego Boga.
Na tych antropologicznych faktach wspiera się chrześcijańska liturgia. Wymaga ona zawsze zgromadzenia się wspólnoty w ustalonym czasie, w określonym miejscu i w konkretnym celu. Co do miejsca, to nie ma istotnego znaczenia, czy to będzie bogaty kościół pełen przepychu, złota, marmuru, czy też najprymitywniejszy szałas na terenach misyjnych, więzienna cela, a dla grupy wędrownej leśny zakątek, łączka nad rzeką czy górski szczyt.
Wspólny jest cel wszystkich gromadzących się: przyjąć Boży dar zbawienia, przyswoić sobie udzielającą się w znakach sakramentalnych Bożą miłość objawioną w Chrystusie i kontynuowaną w Kościele oraz wielbić Boga i dziękować Mu za Jego wielkość i dobroć. Oczywiście Bogu nie jest potrzebne nasze uwielbienie i dziękczynienie. To my potrzebujemy Bożej miłości, która nas stwarza, podtrzymuje przy życiu i obdarza życiem jeszcze większym. To my – jeśli chcemy być w pełni ludźmi – potrzebujemy kultu, świętych obrzędów, przez które dociera do nas w sposób dostosowany do naszych ludzkich uwarunkowań Boży dar uczestnictwa w Jego życiu i chwale i przez które zarazem wdzięcznym sercem czcimy Go jako naszego Pana, nasz Cel, Szczęście i Ostateczne Przeznaczenie.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Do medytacji
Wszystko ma swój czas,
i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem:
Jest czas rodzenia i czas umierania,
czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono,
czas zabijania i czas leczenia,
czas burzenia i czas budowania,
czas płaczu i czas śmiechu,
czas zawodzenia i czas pląsów,
czas rzucania kamieni i czas ich zbierania,
czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się od nich,
czas szukania i czas tracenia,
czas zachowania i czas wyrzucania,
czas rozdzierania i czas zszywania,
czas milczenia i czas mówienia,
czas miłowania i czas nienawiści,
czas wojny i czas pokoju.
Księga Koheleta 3, 1-8).
18.10.2018
„Amnesty International” - za zabijaniem
dzieci nienarodzonych!
Istnieją bardzo ważne powody, by opowiedzieć się przeciw karze śmierci, nawet dla przestępców z najcięższymi wykroczeniami. Jest też wiele nadzwyczaj ważnych przesłanek do zdecydowanego i jednoznacznego bronienia życia dzieci dopiero co poczętych. Chrześcijan i wszystkich zdrowo myślących ludzi boli nie tyko los bezbronnych dzieci zabijanych w łonie ich matek, lecz także samych kobiet, które decydują się na taki krok. Także wówczas, gdy one nie są do tego „odrażającego przestępstwa” (Sobór Watykański II) zmuszane przez ojców owych niechcianych dzieci lub kogokolwiek ze środowiska. Taki czyn oddziałuje u wielu kobiet negatywnie na resztę ich życia, trudno im uwolnić się od pamięci o straconym dziecku, niekiedy mówią o „złamanym życiu”.
Trudno zatem zrozumieć, jak można walczyć przeciw karze śmierci i równocześnie wstawiać się za aborcją, propagować legalizację zabijania nienarodzonych i mobilizować innych do prac nad odpowiednim prawodawstwem. Nikt tego nie pojmie, kto jest w stanie używania więcej niż jedna komórek mózgowych.
„Amnesty International” – organizacja broniąca z założenia praw człowieka chce w przyszłości skuteczniej niż dotąd włączyć się w walkę o „przestrzeganie prawa człowieka do przerywania ciąży”. Tak niedawno głosiła notatka prasowa tejże organizacji. „Stwierdzamy, że jesteśmy dobrze przygotowani do walki o prawa człowieka, by pomóc milionom ludzi, którzy cierpią, ponieważ rządy kryminalizują przerywanie ciąży albo utrudniają do niego dostęp” – oświadczył Tawanda Mutasah, dyrektor do spraw prawa i polityki tej organizacji. Z początkiem lipca delegaci tej organizacji przybyli z całego świata do Warszawy na zgromadzenie generalne i zadecydowali wypracować nową strategię. Bo rządy krajowe potrzebują „bardziej współczującego zaangażowania, by bronić praw ludzkich, które są najbardziej zagrożone”. Według wypowiedzi Mutasaha delegaci poparli starania do skierowania apelu do państw, by przerywania ciąży nie obwarowywać karą, zagwarantować legalny dostęp do pewnych i legalnych aborcji w szerokim zakresie i respektować prawa wszystkich kobiet i dziewcząt, które mogą zajść w ciążę. Zapowiedziano wypracowanie „szczegółowych wytycznych” w tej sprawie.
Peter Benenson przewraca się prawdopodobnie z oburzenia w grobie widząc, w jaki perfidny sposób założona przez niego organizacja dla obrony praw człowieka kontynuuje jego ambitne dzieło. Ten angielski adwokat, który urodził się w Londynie w 1921 r. w żydowskiej rodzinie jako Peter James Solomon, konwertował w 1958 r. na katolicyzm, a później przyłączył się do pokojowego ruchu „Pax Christi”.
Jak długo Benenson kierował tą organizacją (początkowo miała ona za cel walkę przeciw torturom i skazywaniu na śmierć więźniów politycznych), w sprawach aborcji zajmowała ona rolę neutralną. To, że „tylko neutralną” można do pewnego stopnia zrozumieć. Bo kto chce odnieść sukces w pewnej sprawie, musi na niej koncentrować wszystkie siły, nie może rozdrabniać się i prowadzić walki na kilku frontach. Niestety już w dwa lata po śmieci Benensona w 2015 r. ta wpływowa organizacja praw człowieka rozpoczęła walkę o legalizację zabijania nienarodzonych. Teraz chce ją jeszcze bardziej zintensyfikować, widocznie zachęcona wynikami irlandzkiego referendum. To już nie zdrada własnych początków i intencji założyciela. To pogarda wobec człowieka i jego fundamentalnych praw.
W jednym z kościołów na Perlachu, w których regularnie celebruję Eucharystię, raz w miesiącu odbywa się po niej „akcja Amnesty International”. W przyszłości sumienie nie pozwoli mi zachęcać uczestników do jej popierania. Bo jak tu rozdzielić dobro od zła, ziarno od plew?
Ks. Jerzy Grześkowiak
Słowo Życia na 28 niedzielę zwykłą B. 14.10.2018
Panie, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?
Ewangelia: Marek 10,17-30
Do Jezusa zgłasza się młody człowiek, upada przed nim na kolana i pyta: „Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?” Jezus zwraca najpierw uwagę klęczącego na głębszy sens zwrotu, którego użył: „Mówisz do mnie „dobry”, a przecież nikt nie jest dobry tylko sam Bóg”. Jakby chciał mu przez to powiedzieć: „Czy wierzysz zatem, że jestem od Boga? Jeżeli tak, to bądź gotowy przyjąć moją odpowiedź jako pochodzącą od Boga, nawet gdyby wydała ci się twarda i wymagająca."
Po tych wstępnych słowach Jezus daje prostą odpowiedź – wziętą z Dekalogu: „Nie zabijaj, nie kradnij, nie cudzołóż, czcij ojca i matkę…” Na to słyszy słowa; „Wszystkiego tego przestrzegam od mojej młodości”.To znaczy: Wychowano mnie dobrze, postępuję uczciwie – czy to wystarczy? Czy mogę na tym poprzestać?
Wtedy Jezus „spojrzał z miłością na niego”. Chce go zachęcić do pójścia dalej w realizacji dobra, do wejścia na drogę doskonałości. Chce, aby dołączył do grona Jego uczniów. Stawia mu więc wyraźne, choć niełatwe wymaganie: „Idź, sprzedaj wszystko, co masz i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za mną”. Niestety powołany tej propozycji nie przyjął. „Spochmurniał i odszedł zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości”. I wtedy Jezus mówi z naciskiem do uczniów, że bardzo trudno jest wejść do Królestwa Bożego bogatym – „tym, którzy w dostatkach pokładają ufność”.
Ten fragment Ewangelii podkreśla dwie sprawy: wolność człowieka oraz niebezpieczeństwo bogactwa.
Ta scena jest wielką lekcją: potwierdzeniem wolności człowieka, wolności wyboru i decyzji, nawet w stosunku do Boga. Człowiek jest wolny w zakresie najważniejszych spraw – takich jak powołanie życiowe, naśladowanie Chrystusa, droga zbawienia. Ewangelia przekazuje fakty, jak powołani przez Jezusa opuszczają wszystko i idą za Nim. Tutaj jest inaczej. Ten młody człowiek odrzuca powołanie, co dowodzi, że człowiek może swej wolności nadużyć, że jest wolny przed Bogiem.
Osąd Jezusa o bogactwie jest dość surowy. „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do Królestwa Bożego”. Rozumiemy zatem pełne troski i lęku pytanie uczniów: „Któż więc może się zbawić?” Jezus odpowiada: „Dla ludzi to niemożliwe, ale nie u Boga; bo u Boga wszystko jest możliwe”.
Łatwiej zrozumieć tę wypowiedź Jezusa, gdy się zważy, że nie chodzi tu o igłę do szycia, lecz o najmniejsza bramę wejściowa do Jerozolimy, która była tak niska i wąska, iż większe zwierzęta nie były w stanie przez nią przejść. Coś podobnego znamy jeszcze współcześnie z wejścia do kościoła Narodzenia Jezusa w Betlejem.
Przez owe „ucho igielne” objuczone towarami zwierzęta (wielbłąd, osioł) przejść żadną miarą nie mogły; po zdjęciu tych ciężarów potrafiły się jakoś przez to „ucho igielne” przecisnąć. To dobry obraz dla bogactwa, które człowiekowi przywiązanemu do dóbr ziemskich i nie potrafiącemu się nimi dzielić z innymi, może zagrodzić drogę do Królestwa Bożego.
Nie samo bogactwo jest czymś złym, lecz nadmierne przywiązanie do niego. Wiadomo, że jest wielu ludzi bogatych, którzy swoje posiadłości i bogactwo zdobyli solidną i uczciwą pracą i którzy dzielą się nim z ludźmi w potrzebie, wspierają dzieła społecznej pomocy, prowadzą działalność charytatywną. Byłoby zatem niesprawiedliwe sukces i dobrobyt w czambuł potępiać i ludzi bogatych skazywać z góry na potępienie. Katolicka nauka społeczna stale akcentuje socjalny wymiar bogactwa i tkwiący w nim apel o dzielenia się nim z ubogimi.
Bogactwo kryje jednak w sobie także niebezpieczeństwo nadmiernego przywiązania się do niego, absolutyzowania go, nieustanej troski o nie, chorobliwego lęku przed jego utratą i nadmiernego zaufania, jakie się w im pokłada. Posiadanie i bogactwo może bowiem stać się bożkiem. Biblia często upomina przed „żądzą posiadania”. Wystarczy tu jeden przykład z 1 Listu św. Pawła do Tymoteusza:
„Wielkim zyskiem jest pobożność wraz z poprzestawaniem na tym, co wystarczy. Nic bowiem nie przynieśliśmy na ten świat; nic też nie możemy z niego wynieść. Mając natomiast żywność i odzienie i dach nad głową, bądźmy z tego zadowoleni! A ci, którzy chcą się bogacić, wpadają w pokusę i w zasadzkę oraz w liczne nierozumne i szkodliwe pożądania. One to pogrążają ludzi w zgubę i zatracenie. Albowiem korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniędzy. Za nimi to uganiając się, niektórzy zabłąkali się z dala od wiary i siebie samych przeszyli wielu boleściami” (6, 6-10).
Dla wielu ludzi jest to bardzo daleka droga, aż się zrozumie i wprowadzi w życie prawdę słów samego Jezusa, których nie ma w Ewangelii, a na które powołuje się Apostoł Paweł: „Więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu”(Dz 20,35).
Midrasz, czyli wykładnia Biblii przez żydowskich rabinów, mówi tak: „Gdy człowiek się rodzi, ma ręce zaciśnięte, jak gdyby chciał powiedzieć: „Ja podbiję świat”. Gdy umiera, jego ramiona są wyprostowane i dłonie otwarte, jak gdyby chciał powiedzieć: „Nic nie zostawiłem dla siebie, wszystko należy do Ciebie, Boże!...”
Ks. Jerzy Grześkowiak
Wiara i humor
* Jeden sławny lichwiarz, gdy umierał, zapisał cały majątek na cele dobroczynne. Kiedy dowiedział się o tym Jan XXIII, skomentował sprawę tak:
- Musiał to być człowiek bardzo przebiegły. Przez całe życie łupił panów tego świata, a teraz oddaje wszystko Panu Niebios. Wie, że tylko On wypłaci mu sto do jednego.
* Biskup Camus nie ufał zakonom, które wymagały od przyszłych mniszek wniesienia wysokiego wiana. Pewnego razu powiedział w kazaniu:
- Polecam waszemu miłosierdziu dziewczynę, która jest za uboga, by móc złożyć śluby ubóstwa.
* Don Milani spotkał pewnego razu swojego konfratra, proboszcza z bogatej dzielnicy miasta.
- Jak idzie? – spytał.
- Źle, mój drogi, bardzo źle. Prawie jakbym nie miał parafii.
- Niemożliwe.
- A jednak. Chociaż mam dużo parafian, w gruncie rzeczy jakbym ich nie miał. Kiedy patrzę w niedzielę na wystrojone i wypachnione owieczki, na niewiasty w etolach, opalonych mężczyzn i młodzież ubraną według najnowszej mody, sam sobie zadaję pytanie: „Gdzie są ubodzy w mojej parafii?”. A kiedy wracam do zakrystii i zerkam na tacę z ofiarami, zadaję sobie pytanie: „Gdzie się podziali bogacze?”
7.10.2018
Słowo Życia na 27 niedzielę zwykłą - 7.10.2018
Święto dziękczynienia za plony: Jesteśmy tylko dzierżawcami
Ewangelia: Mateusz 21,33-44
W Niemczech świętujemy dziś Erntedankfest,czyli nasze polskie dożynki. W każdym niemal kościele cieszą oko i serce złożone przed ołtarzem w artystycznym ładzie obfite dary natury - z pól, ogrodów i lasów. Dziękujemy Bogu za „za owoce ziemi i pracy rąk ludzkich” (modlitwa mszalna na przygotowanie darów chleba i wina). Czy ta piękna żniwna dekoracja przed ołtarzem ma jednak – zwłaszcza dla mieszkańców wielkich miast - życiowy związek z naszym codziennym odżywianiem się?
Mleko bierzemy z butelki lub plastykowego pudełka, warzywa z puszek, mięso i ryby z lodówki; wcale nie jesteśmy zależni – jak nasi przodkowie – od pomyślnego żniwowania i dobrych plonów. Owoce wszelkiego rodzaju transportują nam samoloty z najbardziej oddalonych regionów świata. Góry masła, jeziora mleka i jakakolwiek inna nadprodukcja sprawiają nam właściwie więcej trosk niż jakiekolwiek inne braki. Jeżeli przydarzy się gorszy pod względem urodzaju rok z powodu przymrozków, suszy, gradobicia lub powodzi – wtedy z pomocą przychodzą nam inne regiony świata. „Głód” jest dla nas – Bogi dzięki – słowem obcym. Więcej zamartwiamy się z powodu nadwagi i otyłości. A rolnicy przemyśliwują, co lepiej zasiać, co bardziej się opłaca, co można drożej sprzedać? Czy dożynkowe święto nie jest zatem raczej pewnego rodzaju folklorem, świętem dla serca i uczuć - bez odniesienia do rzeczywistości?
Ale przypowieść Jezusa o wydzierżawionej winnicy wiąże się jednak w jakiś sposób z dzisiejszym świętem.
Z wielkim nakładem sił założona przez gospodarza winnica została oddana w dzierżawę rolnikom. Mają ja uprawiać, pielęgnować, a gdy nadejdzie czas winobrania, oddać właścicielowi należne mu
zyski. Posłańców, którzy przybyli po odbiór plonów, niewdzięczni dzierżawcy pobili, ukamieniowali i zabili. W końcu właściciel posyła własnego syna, ale i wobec niego nie mają żadnego
respektu: „To jest dziedzic, chodźcie, zabijmy Go, a posiądziemy jego dziedzictwo. Chwyciwszy go, wyrzucili z winnicy i zabili”.
Ta przypowieść odzwierciedla historię Starego Przymierza, Pierwszego Testamentu: idzie tu o Boga i o lud Izraela. Ale nie tylko, chodzi tu również o naszą historię: Bóg stworzył cały świat i te wszystkie wspaniałości, natury, przyrody i kosmosu („I widział Bóg, że było dobre” - opis stworzenia w Księdze Rodzaju) przekazał człowiekowi, dał mu je w dzierżawę. Człowiek dzięki swojej inteligencji potrafi w naturze odkrywać jej energie i prawa i je wykorzystywać dla dobra ludzkości. Ale Bóg ma też prawo oczekiwać od człowieka rozsądnego i sprawiedliwego włodarzowania owocami „ziemi i pracy ludzkich rąk”.
Bóg nie potrzebuje niczego dla siebie, ale chce sprawiedliwego podziału dla wszystkich ludzi tego, co ziemia rodzi. To jesteśmy Bogu winni.
Niestety człowiek współczesny chełpi się swoimi zdolnościami i sukcesami, pokazuje, co potrafi, wydobywa z ziemi i przyrody jak najwięcej dla osobistego zysku, faworyzuje postęp w biotechnologii, przekraczając przy tym dopuszczalne etycznie granice badań.
Powszechnie znane szkody, jakie człowiek wyrządza przyrodzie, są jak przysłowiowe Manetekel, stanowią poważne ostrzeżenie.
Co przekażemy naszym dzieciom, wnukom, następnym pokoleniom?
Posłańcy Boga wołający do sumień wprawdzie dzisiaj w naszym regionie nie są mordowani, ale często wyśmiewani i ignorowani.
Takim potężnym głosem Boga w obronie przyrody jest dziś papież Franciszek. W pierwszej w dziejach Kościoła encyklice poświęconej w całości ochronie naturalnego środowiska zatytułowanej „Laudato si”(2015) wzywa on ludzkość do opamiętania. Zaczynając ją słowami pieśni św. Franciszka z Asyżu: „Laudato si, mi Signore – Pochwalony bądź, Panie mój”pisze:
„W tej pieśni przypomniał on, że nasz wspólny dom jest jak siostra, z którą dzielimy istnienie, i jak piękna matka, biorąca nas w ramiona. (…) Ta siostra protestuje z powodu zła, jakie jej wyrządzamy nieodpowiedzialnym wykorzystywaniem i rabunkową eksploatacją dóbr, które Bóg w niej umieścił. Dorastaliśmy myśląc, że jesteśmy jej właścicielami i rządcami uprawnionymi do jej ograbiania. Przemoc, jaka istnieje w ludzkich sercach zranionych grzechem, wyraża się również w objawach choroby, jaką dostrzegamy w glebie, wodzie, powietrzu i w istotach żywych. Nasza uciskana i zdewastowana ziemia „jęczy i wzdycha w bólach rodzenia (Rz 8,22). Zapominamy, że my sami jesteśmy z prochu ziemi (por. Rdz 2,7). Nasze własne ciało zbudowane jest z pierwiastków naszej planety, jej powietrze pozwala nam oddychać, a jej woda ożywia nas i odnawia (nr 1-2).
I jeszcze jedna myśl: w przypowieści Jezusa idzie przede wszystkim o naszą wiarę w Niego. Wielu ludzi odwraca się dziś od Niego, inni nie okazują najmniejszego zainteresowania Nim i jego Ewangelią. Stąd pytanie: „Kiedy właściciel winnicy przyjdzie, co uczyni z owymi rolnikami?”
Jezus zwraca uwagę na powagę sytuacji: „Właśnie ten kamień, który odrzucili budujący, stał się głowicą węgła”. Dla Jezusa nie ma alternatywy. Jezus mówi: „Królestwo Boże będzie wam zabrane, a dane narodowi, który wyda jego owoce”.
Czyli: inne narody zajmą miejsce, które kiedyś należało do chrześcijańskiego Zachodu. Jezus apeluje o naszą wiarę i wzywa, byśmy widzieli siebie jako dzierżawcy Boga. To o wiele więcej niż jakikolwiek folklor!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Modlitwa papieża Franciszka
za stworzenie i ze stworzeniem
(z encykliki „Laudato si”)
Chwalimy Cię, Ojcze, wraz ze wszystkimi stworzeniami,
które wyszły spod Twojej wszechmocnej ręki.
Twoje są i pełne są Twojej obecności
i Twojej czułości.
Pochwalony bądź, Panie!
Jezu, Synu Boży,
wszystko przez Ciebie zostało stworzone.
Kształtowałeś się w łonie Maryi,
stałeś się częścią tej ziemi
i oglądałeś świat ludzkimi oczyma.
Dziś żyjesz w każdym stworzeniu
w Twojej chwale Zmartwychwstałego.
Pochwalony bądź, Panie!
Duchu Święty, który swoim światłem
kierujesz światem ku miłości Ojca
i towarzyszysz jękom stworzenia,
Ty żyjesz także w naszych sercach,
by nas pobudzać ku dobru.
Pochwalony bądź, Panie!
Panie Boże w Trójcy Jedyny,
piękna Wspólnoto nieskończonej miłości,
naucz nas kontemplowania Ciebie
w pięknie wszechświata,
gdzie wszystko mówi nam o Tobie.
Rozbudź nasze uwielbienie i wdzięczność
za każdą istotę, którą stworzyłeś.
Obdarz nas łaską poczucia się wewnętrznie zjednoczonymi
ze wszystkim, co istnieje.
Boże miłości, ukaż nam nasze miejsce w tym świecie
jako narzędzi Twojej miłości
dla wszystkich istot tej ziemi,
bo żadna z nich nie jest przez Ciebie zapomniana.
Oświeć posiadających władzę i pieniądze,
aby nie popadli w grzech obojętności,
aby miłowali dobro wspólne, wspierali słabych
i opiekowali się światem, w którym żyjemy.
Ubodzy i ziemia wołają:
Panie, obejmij nas swą mocą i światłem,
abyśmy chronili wszelkie życie,
przygotowali lepszą przyszłość,
aby nadeszło Twoje Królestwo
sprawiedliwości, pokoju, miłości i piękna.
Pochwalony bądź, Panie!
Amen.
5.10.2018
W poszukiwaniu szczęścia (10)
Chrześcijańska koncepcja szczęścia
Dotąd Teilhard de Chardin w rozważaniach o szczęściu stoi na pozycjach zdawałoby się czysto naturalnych, jak powiedzieliby ci, którzy wprowadzają wyraźny podział na porządek naturalny i nadprzyrodzony. Ale stąd już tylko krok do odnalezienia ostatecznego szczęścia w Bogu – przez Chrystusa, który jest centrum wszechświata, z którego rozwojem, z którego przyszłością należy się zespalać. Rozpracowując „rekapitulacyjną teologię” św. Pawła, głoszącego „zebranie i zjednoczenie wszystkiego w Chrystusie jako Głowie”(Ef 1,3-10; Kol 1,15-20) Teilhard dowodzi, że Chrystus jest osobowym centrum wszechświata. Przez akt wcielenia Bóg ustanowił głęboką i nieodwołalną więź Chrystusa z ludzkością oraz z materialnym światem. Ta więź pogłębia się stale i rozwija w chrystocentrycznym procesie ewolucyjnym. Owa ewolucja osiągnie swój kres w Paruzji, w drugim przyjściu Chrystusa. Za syntezę teilhardowskiego obrazu świata można uznać wstępne słowa Teilharda z eseju Comment je crois:
Wierzę, że wszechświat jest ewolucją.
Wierzę, że ewolucja podąża w kierunku ducha.
Wierzę, że duch urzeczywistnia się w tym, co osobowe.
Wierzę, że urzeczywistnieniem tego, co osobowe, jest uniwersalny Chrystus.[1]
Logiczny wniosek z teilhardowskiej wizji dziejów dla naszych rozważań o szczęściu jest następujący: jeśli o szczęściu człowieka decyduje wzrost i rozwój poprzez przerastanie siebie, przez oddanie się przyszłości, przez więź z ewoluującym wszechświatem, a tą przyszłością i kresem ewolucji jest Chrystus, to oczywiste, że szczęściem człowieka jest zjednoczenie z Chrystusem, który prowadzi wszystkich i wszystko do Ojca. Ześrodkowanie się w górze, podporządkowanie się życiu większemu niż nasze – to ześrodkowanie się w Bogu.
Szczęście łączy się nierozerwalnie z ideą nieśmiertelności. Jak można być szczęśliwym wiedząc, że moje życie kończy się ostatecznie z chwilą śmierci? Czy człowiek może zatem osiągnąć szczęście, jeśli swe nadzieje utożsami z doczesnymi nadziejami ludzkości i świata? Odpowiedź jest prosta: służba dla postępu, dla świata, nie wystarcza człowiekowi do szczęścia. Jak kochać rzeczywistość zbiorową, bezosobową, jaką jest świat? Miłość ludzka szuka stale „ostatecznego obiektu” swego odniesienia.
Najpełniejsze rozwiązanie tego problemu ofiaruje chrześcijaństwo głosząc Boga osobowego, który objawił się człowiekowi, ofiarował mu siebie samego, uruchomiając proces historii zbawienia, rozpoczynający się z dziełem stworzenia człowieka i podniesienia go do poziomu życia, będącego uczestniczeniem w życiu samego Boga. Osobowy Bóg jest Stwórcą, Ożywicielem i Jednoczycielem całego wszechświata, który przez ewolucję wraca z powrotem ku Niemu. Wszystko to dzieje się przez Chrystusa, który jako Bóg wcielony jest szczytową formą objawienia się Boga. On swoją radykalną i bezwarunkową miłością do Ojca i do ludzi naprostował zwichnięte przez grzech ukierunkowanie człowieka i świata, a przez śmierć na krzyżu i przez zmartwychwstanie wszystko na powrót oddał w ręce Ojca. „Ześrodkowanie się ku górze” – by zakończyć tok naszej myśli – to nic innego, jak ześrodkowanie się ostatecznie na Chrystusie i na Bogu. Dlatego Teilhard konkluduje:
W gruncie rzeczy pełne rozwiązanie problemu szczęścia dać może, moim zdaniem, tylko humanizm chrześcijański, lub inaczej mówiąc, super-ludzki chrystianizm, w świetle którego każdy kiedyś zrozumie, że w każdej chwili i w każdej sytuacji może nie tylko służyć ewolucyjnemu wszechświatowi, ale i miłować ów wszechświat naładowany miłością – we wszystkich rzeczach, zarówno miłych i pięknych, jak przykrych i najpospolitszych[2].
W ten sposób doszliśmy do chrześcijańskiej koncepcji szczęścia, która z jednej strony nie pozwala człowiekowi izolować się od innych i zadowalać się tylko kształtowaniem i pielęgnowaniem własnej doskonałości, z drugiej nie wymaga wyrzekania się spraw tego świata i zaangażowania w nim. Trzy reguły szczęścia: ześrodkowanie się na sobie, rozśrodkowanie się ku ludziom i ześrodkowanie się ku górze przez wszechświat w Bogu – są ze sobą doskonale zharmonizowane i tworzą zwartą całość.
Człowiek, który zechce realizować w życiu te trzy zasady, będzie mógł pod koniec życia powiedzieć: Jestem zadowolony ze swego życia, przyniosło mi ono dużo szczęścia, byłem naprawdę szczęśliwy. „Był szczęśliwy” – to nie znaczy, że stale szukał tylko przyjemności i obfitował w bogactwo, że zawsze przeżywał tylko poczucie zadowolenia, że nie było w jego życiu braków, przykrości, bolesnych doświadczeń. W takim szczęśliwym życiu mogło być miejsce na ból i cierpienie, na porażki i klęski, na słabość i upadki, na walkę i trud, ale to całe życie było przeniknięte jakąś naczelną ideą i celem, który wszystkim sprawom i zajęciom, pracy i odpoczynkowi, miłości, czynom nieznacznym i doniosłym, nadawał sens, poczucie wartości siebie i swoich czynów.
Ks. Jerzy Grześkowiak
2.10.2018
Na Dzień Aniołów Stróżów