Piątek, 30 września 2016 roku
Dubaj jest też ewidentnym przykładem na to, że pieniądze szczęścia nie dają. W takich przypadkach pisarz emigracyjny i nie tylko, Melchior Wańkowicz zwykł był jednak dodawać, iż może nie dają, ale osiągnięcie takowego bardzo, ale to bardzo ułatwiają (patrz np. "Karafka La Fontaine’a", t. 1 (1972) i "Karafka La Fontaine’a", t. 2 (1981) - polecam!).
Dubajczykom jednak nie ułatwiają. Jeśli idzie o pracę, to tamtejsze przepisy mówią, że w każdej firmie zagranicznej powinien być zatrudniony określony procent Emiratczyków, którym należy się pierwszeństwo przed kandydatami z innych krajów oraz dużo wyższe pensje.
Nadopiekuńczość państwa polega również na zapewnieniu kształcenia. I te dwa czynniki powodują, iż uczelnie opuszczają słabo wykształceni, leniwi, pasywni obywatele. Takie trochę kaleki zawodowe,
bez ambicji i motywacji.
No bo po co zawracać sobie głowę podnoszeniem kwalifikacji, skoro pracę gwarantuje im prawo.
Etniczni Emiratczycy pracują głównie w instytucjach państwowych. A właściwie nie do końca pracują, raczej chodzą do pracy. Z reguły są nieefektywni. Lekceważą terminy, rozkład dnia, o zapale do
pracy nie ma mowy.
Coś na kształt obserwowanego etosu pracy w epoce PRL-u w niektórych fabrykach i przedsiębiorstwach państwowych: "Czy się stoi, czy się leży, trzy tysiące się należy!"
Czynnikiem demotywującym jest również wysokość uposażenia. Gdy na przykład libański nauczyciel języka arabskiego zarabia 1900 dolarów, to jego kolega, rdzenny tubylec, musi dostawać 8 tysięcy. Zarobki miejscowych przewyższają zarobki innych do czterech razy. Poza tym żaden rdzenny mieszkaniec Dubaju nie wykonuje robót fizycznych. Wszyscy mają zapewnioną pracę w instytucjach publicznych, wojsku, policji czy bankach.
Mieszkańcy pozłacanej dubajskiej klatki w zamian za korzyści ekonomiczne, podpisali swego rodzaju niepisany pakt, w którym rezygnują z podstawowych swobód demokratycznych. W Dubahu Emiratczycy mogą pić whisky czy nawet korzystać z usług prostytutki, obrażając morale muzułmanów, ale tylko jeśli wykażą jakiekolwiek zainteresowanie polityką, wówczas popadają w tarapaty. Zjednoczone Emiraty Arabskie należą do autokracji, monarchii absolutnych.
Dotyczy to tym bardziej instytucji zagranicznych. W 2012 roku Zjednoczone Emiraty Arabskie zlikwidowały na przykład niemiecki Ośrodek Analityczny Konrad-Adenauer-Stiftung w Abu Dhabi...
Myśląc o Dubaju należy pamiętać, że telefon dotarł tam wcześniej niż woda pitna, samolot wcześniej niż pociąg czy może precyzyjniej - metro, a komputer wcześniej niż widelec. Dlatego spotykamy tam szczęśliwość ale bardzo konsumpcyjną. Dlatego też w 2013 roku rząd zmuszony był przeprowadzić tam z sukcesem kampanię "Wasza waga na wagę złota". Przez dwa miesiące rdzenni Dubajczycy otrzymywali za każdy zrzucony kilogram masy ciała jeden gram 24-karatowego złota...
- Dubaj pokazuje jeszcze coś.
- Ukazuje to, iż jednym ze sposobów pokonania fanatyzmu islamskiego może być przekupienie go wybujałą konsumpcją, luksusowymi dobrami materialnymi i zachodnimi obyczajami.
- Szkoda tylko, ze trzeba by za to chyba bardzo drogo zapłacić. Zważywszy, że to po chrześcijaństwie druga pod względem liczby wyznawców, religia na świecie, odsetek fanatyków może być
wielki.
Czwartek, 29 września 2016
W wiadomościach telewizyjnych podano, że w Dubaju w komunikacji miejskiej wprowadzono bezzałogowe autobusy elektryczne. Bez kierowcy są ponoć w stanie jeździć bezkolizyjnie. Pożyjemy, zobaczymy. Choć trudno uwierzyć, żebyśmy się o jakichś kolizjach dowiedzieli, bowiem w Dubaju wolno podawać informacje tylko i wyłącznie dobre.
Skąd Dubaj stać na takie ekstrawagancje?
Każdy normalny człowiek myśli, że to za ropę, którą sprzedaje. Ale nie tylko.
Według brytyjskiego dziennikarza Mishy Glenna, znanego w Polsce ze swej książki "McMafia. Zbrodnia nie zna granic" Dubaj egzystuje w dużej mierze dzięki transakcjom finansowym a prawdziwa dżungla banków tam usytuowanych świadczy o tym, że trafia tam i miesza się globalny kapitał. Autor pisze: "W latach 90. emirat potrafił nie ulec naciskom, które popychały go do przyjęcia członkowstwa we wpływowym międzyrządowym organie odpowiedzialnym za zwalczanie procederu prania brudnych pieniędzy i finansowania ugrupowań terrorystycznych. Wstąpił dopiero po zamachu 11 września, ale według obserwatorów kontrole są tam raczej luźne." Glenny uważa, że do Dubaju trafiają zyski wszystkich mafii świata: od rosyjskiej po japońską jakuzę, od hinduskiej po kolumbijskie kartele kokainowe i afgańskich baronów narkotykowych czy chińską triadę.
Rosyjski gangster Aleksandr Kukowjakin, założyciel gangu Uralmasz dokonującego na szeroką skalę przestępstw finansowych i przeróżnych oszustw, a przedtem były deputowany do Dumy Jekaterynburga, zbiegł do Dubaju w 2004 roku, by stać się tam właścicielem kilku dużych, dobrze prosperujących hoteli.
Ogromne strumienie pieniędzy wpływających do Dubaju często wykorzystywane są do wspierania działalności terrorystycznych. Korzystał z nich Saudyjczyk Abd al-Rihin al-Nashiri, który miał w Dubaju swoją kryjówkę. Zdaniem Amerykanów była to jedna z kluczowych postaci w Al-Kaidzie. To on miał być organizatorem zamachu bombowego w 2000 roku na zakotwiczony w jemeńskim porcie Aden amerykański niszczyciel USS "Cole". Zginęło wtedy kilkunastu marynarzy. Zarzucało mu się też oprócz przygotowania innych samobójczych zamachów terrorystycznych również współudział w przygotowaniu zamachu 11 września 2001 roku.
Aresztowano go w 2002 roku właśnie w Dubaju. Potem podobno znalazł się w tajnym więzieniu CIA w Starych Kiejkutach na Mazurach a głośno zrobiło się o nim w maju 2015 roku, kiedy to Europejski Trybunał Praw Człowieka zmusił rząd polski do wypłacenia mu odszkodowania w wysokości 100 tysięcy euro. Zostało bowiem naruszonych kilka artykułów Europejskiej Konwencji Praw Człowieka: o zakazie tortur i nieludzkim traktowaniu, o naruszeniu prawa do wolnońci i bezpieczeństwa osobistego, o poszanowaniu prywatności itd.
Krąży opinia, że Dubaj jest gigantyczną money laundry, pralnią brudnych pieniędzy. ONZ-towska grupa monitorująca Al-Kaidę informuje, że "komórki" bin Ladena przechowują swoje kapitały właśnie w bankach w Dubaju. Jedna z firm należących do jego rodziny, Bin Laden Construction, brała udział w przetargu na budowę najwyższego wieżowca na świecie Burdż Chalifa. Co prawda nie wygrała go, ale dostała zamówienia na budowę nieco niższych wieżowców w tej okolicy.
Gwoli sprawiedliwości trzeba tu jednak dodać, iż Dubaj nie jest jedynym miejscem przez które płyną brudne pieniądze. Ale znalazł się w towarzystwie takich państw jak Szwajcaria i Wielka Brytania. Poza tym pranie, o którym tu mowa umożliwia postęp informatyczny w sektorach finansowo-bankowych. Stało się to tak skomplikowane i zawikłane, że niemal niemożliwe do wykrycia.
Eksperci szacują, że obcokrajowcy ulokowali w Dubaju (poza oficjalnym przepływem kapitału) około 600-700 miliardów dolarów. Stało się tak również dzięki wprowadzeniu w 2014 roku w Szwajcarii nieco większej przejrzystości systemu bankowego.
Czwartek, 22 września 2016
Książkę Jacka Pałkiewicza o Dubaju skończyłem czytać już dawno, ale temat ze względu na to, co się wokół dzieje pozostaje wciąż aktualny. Ciągle też zmuszany jestem stwierdzać, że nawet dziennikarze poruszający temat islamu ciągle nie zdają sobie sprawy z tego, jakimi prawami się on rządzi.
Oto przykład. W kwietniu 2009 roku amerykańska stacja telewizyjna ABC News wyemitowała szokujący film ukazujący tortury zastosowane 15 lat wcześniej w Al-Ain, pustynnym miasteczku-ogrodzie. Pokazano w nim jak przyrodni brat obecnego przywódcy Zjednoczonych Emiratów Arabskich, szejk Issa ibn Zaid al-Nahajjn sadystycznie znęca się nad afgańskim sprzedawcą zboża, Mahammadzie Shah Poor, który nie rozliczył się z ciążącego na nim długu 5 tys. dolarów.
Oprawca sypał mu piasek do ust, strzelał z karabinu maszynowego obok leżącego, a potem po spuszczeniu mu spodni kilkakrotnie uderzał w pośladki deską ze sterczącym gwoździem. Następnie na krwawiące rany błagającego o litość nieszczęśnika wysypywał sól. Potem widać było, jak szejk wylewa na genitalia torturowanego benzynę z zapalniczki i ją podpala.
Na koniec trzygodzinnego znęcania się wsunął mu do odbytu elektryczny treser dla bydła a nastąpnie przejechał go kilkakrotnie terenowym autem.
Taśmę upublicznił Bassam Nabulsi, Amerykanin libańskiego pochodzenia, były partner biznesowy szejka, z którym potem procesował się z powodu jakiegoś zerwanego kontraktu.
Piątek, 9 września 2016
W świecie tenisa sensacja. Serena Williams, która przez ponad trzy i pół roku niepodzielnie panowała w cyklu WTA, w nocy z wczoraj na dziś czasu polskiego przegrała w półfinale z Czeszką, Karoliną Pliszkową. Tym samym jej miejsce na tenisowym szczycie zajęła fantastycznie grająca w tym roku Angelique Kerber.
Urodzona w 1988 roku w Bremie jest tenisistką reprezentującą Niemcy, ale posiada też obywatelstwo polskie! Ania, bo tak do niej zwracają się najbliżsi, mieszka w Puszczykowie pod Poznaniem. Była mistrzynią Polski do lat 14, ale potem dwukrotnie została mistrzynią Niemiec do lat 18. Jej rodzicie - Sławomir i Beata – też byli tenisistami. Natomiast dziadek Janusz wybudował dla niej ośrodek tenisowy w Puszczykowie. Tam też powstała Akademia Tenisowa nazwana jej imieniem...
Angelique Kerber w drugim meczu półfinałowym tego samego US Open pokonała Caroline Wozniacki - duńską tenisistkę pochodzenia polskiego. Karolina Woźniacka urodziła się w 1990 roku w mieście Odense
na duńskiej wyspie Fionia. Jej rodzice są Polakami, matka Anna była reprezentantką Polski w siatkówce a ojciec Piotr piłkarzem Miedzi Legnica, Zagłębia Lubin i SV Waldhof Mannheim.
W latach osiemdziesiątych podpisał kontrakt z „B 1909 Odense” i wtedy cała rodzina przeniosła się do Danii. Jej brat jest piłkarzem Boldklubben Frem. Karolina mówi płynnie po duńsku, polsku i
angielsku, ale w gra dla Danii a na Olimpiadzie w Rio niosła nawet duńską flagę...
- Szkoda, że nikt w Kraju nie zadbał, by skusić je do reprezentowania barw Polski...
Czwartek, 1 września 2016 roku
Głośno ostatnio o aferze reprywatyzacyjnej. Podejrzewam jednak, że nie każdy tak na dobrą sprawę orientuje się, o co tu chodzi.
Dlatego posłużę się przykładem, choć konkretne sprawy są o wiele bardziej zagmatwane. Często z rozmysłem.
Przypuśćmy, że ktoś w starych papierach po dziadku znajduje pożółkłe akcje jakiegoś przedwojennego przedsiębiorstwa, które aktualnie nie funkcjonuje. Nie bardzo wie, co z tym zrobić. Znajduje jednak adwokata, który skłonny jest te akcje od niego odkupić, powiedzmy za 10 zł.
Adwokat odkupuje je i przystępuje do działania. Najpierw wykorzystując swą wiedzę prawniczą doprowadza do reaktywacji tego przedsiębiorstwa.
Potem, gdy nie znajduje innych akcjonariuszy, staje się wyłącznym jego właścicielem.
No i z kolei przystępuje do reprywatyzacji.
I tu dla przykładu okazuje się, że w ramach majątku tegoż przedsiębiortswa znajdowały się budynki, w których obecnie znajduje się szkoła bądź szpital. Ponieważ nie sposób wyrzucić uczniów ze szkoły
bądź pacjentów ze szpitala, dochodzi do płacenia temuż adwokatowi odszkodowań.
Wszystko odbywa się w majestacie prawa, każdy jednak, kto ma elementarne poczucie sprawiedliwości myśli sobie, że coś tu jest nie tak, jak trzeba. I ma rację.
A teraz kilka dalszych szczegółów dotyczących afery.
Biuro Gospodarki Nieruchomościami w Warszawie od co najmniej piętnastu lat uniemożliwiało zwrot w naturze byłym właścicielom zabranych im nieruchomości. Jednocześnie nasilił się handel roszczeniami do tych nieruchomości. Roszczenia do około 500 warszawskich nieruchomości odkupiły ostatnio tylko cztery kancelarie adwokackie...
W Warszawie było 25498 budynków przejętych dekretem Bieruta, w tym 52% niezniszczonych.
Zresztą „dzika reprywatyzacja” ma miejsce nie tylko w Warszawie, ale i w innych miastach Polski. W Łodzi dla przykładu w zeszłym roku zatrzymano zorganizowaną grupę przestępczą, która wyłudziła 300 kamienic.
W Krakowie wyłudzono kilkadziesiąt nieruchomości.
Środa, 31 sierpnia 2016 roku
Nadal zaczytuję się książką Pałkiewicza o Dubaju.
Próbuje on odpowiedzieć na pytanie, jak stało się w ogóle możliwym postawienie najnowocześniejszego w świecie miasta na płachcie pustyni,
miejscu pozbawionym wody i niemal jakiegokolwiek życia. By rozwiązać tę zagadkę dotarł nawet do szejka Dubaju!
Ponoć Jego Wysokość Emir, szejk Muhammad ibn Raszid al-Maktum, bo tak się nazywa władca Dubaju, nie przepada za kontaktem ze światem zewnętrznym. Deklaruje się jako muzułmanin, ale zapewnia, że
szanuje wszystkie religie i wszystkich ludzi, niezależnie od wiary.
Jest obecny na Facebooku i na Twitterze. Ma też swoją stronę internetową:
http://sheikhmohammed.ae
Ale wróćmy do bardziej frapującego tematu. Woda! Jak może funkcjonować dwumilionowe miasto na pustyni? Przecież ludzie nie tylko piją, kąpią się, ale zużywają ogromne ilości wody do chłodzenia. Przecież przeciętnie na mieszkańca Dunaju dziennie przypada 550 litrów wody!
Otóż okazało się, że kiedyś na terenie dzisiejszych emiratów płynęły rzeki. Przed dwoma milionami lat był to obszar mocno nawodniony. Ale temperatura rosła, woda opadała, w końcu rzeki zapadły się
a ich koryta zasypał piach. Ale one wciąż płyną. Głęboko, między skałami płyną. I tę wodę się wydobywa.
Poza tym, by uzupełnić ten rezerwuar pełną parą pracują nad oceanem zakłady odsalania. Dubaj co minutę potrzebuje kilku milionów ton słodkiej wody!
Innym problemem, z jakim musieli uporać się budowniczowie miasta było stawianie potężnych, najwyższych na świecie gmachów na piasku. Szejkowie nie mogli niestety liczyć li tylko i wyłącznie na wsparcie Allacha. Budowniczowie też. A przecież tych ważących miliony ton kolosów postawili o pięćdziesiąt więcej niż na Manhattanie!
Projektując budowę wieżowca w Duabaju trzeba się liczyć z piaskami powierzchniowymi sięgającymi trzydziestu metrów w dół. Dopiero potem natrafia się na skaliste podłoże. Aby ustabilizować fundament, budowlańcy muszą przebić się przez piach i wwiercić w skałę. Potem zalewają taki otwór rodzajem gliny, by nie zasypał go piasek. I dopiero potem wpompowuje się setki ton betonu. Co więcej, robi się to wyłącznie nocą, w dzień bowiem beton wysechłby zbyt szybko i pękał.
Na Manhattanie też się tak buduje. Tylko że, aby postawić tam wieżowiec trzeba kilku takich pali a w Dubaju na przykład pod Burjside Boulevard trzeba ich było dwieście pięćdziesiąt!
Innym problemem jest rozprowadzanie wody. Od stycznia 2010 roku stoi na przykład i funkcjonuje 163-metrowy pomnik tryumfu myśli ludzkiej nad naturą - iglica Burdż Chalifa. Zużywa tyle elektryczności, co cały dwumilionowy Dubaj. Ta potężna budowla w pomieszczeniach biurowych i mieszkalnych może pomieścić 35 tysięcy osób. Do takiego kolosa bardzo niebezpieczne byłoby wtłaczanie wody na najwyższe piętra przy użyciu jednej pompy. Powstające ciśnienia rozerwałyby urządzenia i rury.
A więc na czterdziestym piętrze umieszczono wielki zbiornik, do którego wodę pompują urządzenia umieszczone w podziemiach wieżowca. Część tych zasobów używa się do zaspokojenia potrzeb kondygnacji znajdujących się poniżej, resztę zaś wtłacza się osobnymi pompami do kolejnych coraz mniejszych pojemników znajdujących się powyżej. I w ten sposób ćwierć miliona litrów wody dziennie zaspokaja potrzeby w tym kolosie.
Dubaj jest wyjątkowy. Byłem tam kiedyś nawet dwa razy, przed kilku laty, przelotem do Australii ale nie przypuszczałem, że może aż tak zadziwić.
Jacek Pałkiewicz w swej książce przytacza też dwie anegdotki, które tu pozwalam sobie za nim przytoczyć.
"Do hotelu Burż al-Arab przychodzi facet z walizką i ściszonym głosem zwraca się do recjepcjonisty, że chciałby przechować w sejfie swoje oszczędności, sto tysięcy dolarów. Na to słyszy odpowiedź:
«Proszę nie szeptać, ubóstwo to żaden wstyd.»
"Podobno w ręce prasy wpadła kiedyś taka korespondencja: «Kochany ojcze, Londyn jest wspaniałym miejscem i świetnie się tu czuję. Tylko trochę się wstydzę, bo przyjeżdżam moim złotym bugatti do
szkoły, podczas gdy moi koledzy i nauczyciele dojeżdżają pociągiem. Twój kochający Safij.»
I odpowiedź:
«Kochany synu, wysyłam ci 25 milinów dolarów. Przestań nas hańbić i też kup sobie pociąg. Twój czuły ojciec.»
Poniedziałek, 29 sierpnia 2016 roku
Tydzień od zakończenia Igrzysk Olimpijskich. Brał w nich udział zawodnik, który w swej karierze zdobył więcej medali aniżeli wszyscy zawodnicy 108 państw w całej historii swych udziałów w igrzyskach. Jest to pływak Michael Phelps. W czterech olimpiadach, w których brał udział, zdobył 28 medali, w tym 23 złote! Na czterech kolejnych olimpiadach złoty medal na 200 m stylem zmiennym (50 m delfinem, 50 m grzbietem, 50 m żabką i 50 m kraulem). Przez cztery kolejne olimpiady, czyli przez 16 lat!
- Co sprawiało, że mógł aż tak górować nad rywalami?
- Jaka jest tajemnica jego sukcesów?
Specjaliści twierdzą, że decydujące są u niego proporcje ciała – długie ramiona, długi tułów i krótkie nogi. Poza tym długie stopy (rozmiar 48,5) no i wzrost – prawie dwa metry (dokładnie 193 cm). Ale tym charakteryzują się właściwie sylwetki wszystkich dobrych pływaczek i pływaków. Według tych kryteriów sam określam tzw. talent pływacki. Z tym, że u Phelpsa proporcje długości tułowia do wzrostu są ekstremalnie duże. Jego tułów jest tak długi jak normalnie u człowieka mierzącego 203 cm!
Jeśli chodzi zaś o wielkość stóp, większe od niego ma na przykład Australijczyk Ian Thorpe, którego stopy są jak płetwy – rozmiar 54! Zresztą Ian Thorpe na Igrzyskach Olimpijskich w 2004 roku w Atenach w finale 200 m stylem dowolnym, okrzykniętym „wyścigiem stulecia”, pokonał Phelpsa i innego znakomitego rywala Holendra Pietera van den Hoogenbanda, nota bene obecnie komenatora sportowego stacji telewizyjnej Eurosport.
Według mego przekonania, jeśli nie wchodziły tu w grę inne czynniki zakrawające na doping a tego nie można wykluczyć - choć nie wolno nikomu niczego zarzucać póki się tego nie udowodni - decydującą była i jest pojemność płuc. O ile u normalnego dorosłego człowieka wynosi ona ok. 5-6 l powietrza, o tyle u Phelpsa aż 12 litrów! To pozwala na szybszą regenerację i sprawia, że organizm jest wydolniejszy.
No i jeszcze jedno – to co określa się reżimem treningowym i bardzo ogólnie zdrowiem. Phelps przez pięć lat - od 1998 do 2003 roku - opuścił tylko trzy dni treningu! A pływak na tym poziomie trenuje trzy razy dziennie – dwa razy w wodzie, raz na siłowni! W biografii "Bez granic" opowiadał Alanowi Abrahamsonowi, że jeden opuszczony dzień przypadł na zamieć śnieżną, gdy nie dało się dojechać na zajęcia, a dwa kolejne, gdy miał usuwany ząb mądrości. I to wszystko.
Sobota, 27 sierpnia 2016 roku
Dziś w Monachium upał nie do zniesienia – 33° Celsjusza! Ale ja pocieszam się, że w takiej Szardży, trzecim co do wielkości mieście Zjednoczonych Emiratów Arabskich jest jeszcze gorzej. A nie tak dawno, bo w lipcu 2008 roku odnotowano tam nawet rekord upałów: +48,5° C !
Pociechę z tą informacją znalazłem w jednej z książek przywiezionych akurat z krótkiego pobytu w Polsce. Tytuł brzmi: „Dubaj. Prawdziwe oblicze” a autorem jest Jacek Pałkiewicz, polski reporter,
eksplorator, odkrywca i specjalista w dziedzinie strategii przetrwania w odmiennych strefach klimatycznych. Uczy tego między innymi elitarne jednostki specjalne.
O tym, że zdecydowałem się na kupno jego książki zadecydowało kilka względów. Jeden to to, że jeszcze w październiku ubiegłego roku w jednym z wywiadów zapytany o to, czy Polska powinna przyjąć imigrantów, odparł: "Niech się o to martwi obłudna, zaślepiona poprawnością polityczną elita rządząca, która tracąc kontakt z rzeczywistością, tak łatwo otworzyła naszą państwową granicę". Wyznał też, iż jest przekonany, że wśród uchodźców znajdują się osoby związane z terroryzmem. "Tę ogromną falę wykorzystuje się także do przerzutu środków finansowych dla ugrupowań fundamentalistycznych dobrze już zakorzenionych w Europie" - dodał.
Podzielam w pełni jego pogląd i dziwię się ludziom, którzy nie potrafili i nie chcą tego dostrzec. Również tym u steru władzy...
Jacek Pałkiewicz może zaimponować. To człowiek bardzo ciekawy. Dziesięć lat temu pewna bojówka Al-Kaidy wydała na niego we Włoszech wyrok śmierci!
Zresztą zachęcam do przeczytania całego wywiadu z nim na stronie:
- Tak więc siedzę sobie w przyjemnym, piwnicznym Hobbyraum naszego mieszkanka, w którym zimą panuje przyjemne ciepło, bo sąsiedzi z lewa i prawa ogrzewając swoje mieszkania ogrzewają automatycznie
nasze ściany
a latem panuje naturalny chłód no i chłonę wręcz wspomnianą wyżej książkę.
Jak to jest możliwe, że w kilkadziesiąt lat wyrasta dwumilionowe miasto, zaskakujące swoimi futurystycznymi atrakcjami jak na przykład krytym kompleksem sportów zimowych, gdzie śnieg sypie ze
sztucznej chmury? A stoi ono właściwie na pustyni, gdzie panuje temperatura powyżej 40° C. To właśnie jest Dubaj.
A teraz fragment księżki Pałkiewicza:
"(...) George Chapman, Anglik, który w 1951 roku przyjechał z Europy do Dubaju, był porażony tym, co zastał. «Wszędzie tylko piasek i piasek, wybudowanie miasta wydawało się niemożliwe - pisał swego
czasu w swoich wspomnieniach opublikowanych we włoskim magazynie Epoca. Już wtedy była to miejscowość kosmopolityczna. Większość spośród sześciu tysięcy mieszkańców stanowili Beduini, ale dużo
też było Arabów z Bahrajnu i Kuwejtu, Persowie, Hindusi i garstka Brytyjczyków. Nie było elektryczności, w nocy panowały ciemności, więc przywiozłem generator i zamontowałem na dachu swojego domu
200-watową żarówkę. Pokazałem mieszkańcom, co to jest światło, którego oni nigdy nie widzieli. Zatrudniłem na Creek, szerokim niczym Tamiza, ludzi, którzy latarniami oświetlali kanał, ułatwiając
przewóz ładunków ze statków stojących na redzie. Latarnie wprowadziłem też w wąskich uliczkach suku, gdzie kręciły się różne rzezimieszki. Nie było służby do ochrony bezpieczeństwa ludzi i mienia.
Pierwszy komisariat policji został stworzony w 1956 roku i zatrudniał 29 funkcjonariuszy dowodzonych przez Brytyjczyków, którzy pozostali na służbie do roku 1975. Oczywiście nie było samochodów, co
najwyżej wózki straganiarzy, zaprzęgnięte w osły, wielbłądy i kozy.»
Miasto nie znało udogodnień zachodniego świata. Toalety nawet dla władców tych ziem stanowiły luksus. W krainie straszliwych upałów nie znano lodu. Pojawił się wraz z elektrycznością dopiero w
1960 roku. Od południa do godziny szesnastej wszyscy szukali zbawczego cienia w barasti, tradycyjnych chatach plecionych z wikliny i gałęzi palmowych.
Wciąż brakowało bieżącej wody, nie istniały prysznice, a i mydło było też rzadkością, zamiast niego używano błota.
Ale najwięcej dawał się we znaki brak wody pitnej, studnie były rzadkością i nie mogły napoić wszystkich. Często więc wynikały o nie spory, nieraz używano pięści.
Lekarzy i lekarstwa poznano wprawdzie w 1950 roku, ale przez wiele lat nikt się do tego faktu nie przyzwyczaił. Nie było możliwości zdobycia wykształcenia, większość ludzi to byli analfabeci, a
brak pracy zmuszał mieszkańców, by emigrowali do Kuwejtu, Bahrajnu czy Arabii Saudyjskiej.
Nadzieja na poprawę życia pojawiła się w 1958 roku, kiedy Zatokę zelektryzowała wiadomość, że w sąsiednim emiracie Abu Dhabi, albo według obowiązujących teraz reguł, Abu Zabi, pojawiły się szyby
naftowe. W rzeczywistości powstały osiem lat wcześniej, ale były nieprodukcyjne i nie przynosiły efektów. (...)"
Środa, 10 sierpnia 2016 roku
Sam nie wiem, czy świat stanął na głowie czy też ja już zupełnie zgłupiałem.
Władze niemieckiego landu Nadrenia-Północna Westfalia poinformowały o aresztowaniu mężczyzny podejrzanego o sprawowanie wysokiej funkcji w tzw. państwie islamskim.
A ja ciągle jeszcze mam w pamięci wywiad, jakiego telewizji ARD udzielił pod koniec lipca prezydent Turcji Erdogan i jak gdzieś około 32 i pół minuty tej rozmowy mówi on, iż jeszcze nie tak dawno przekazał kanclerz Niemiec akta 4500 terrorystów znajdujących się wśród imigrantów...
- A może była i jest to ściśle tajna akcja i po obserwacji tych tysięcy terrorystów (ilu trzeba na to tajniaków i ilu musi znać język?) udało się namierzyć i złapać tego najważniejszego?
- Nie wiem.
- Nie wiem też i nie umiem pojąć, dlaczego podczas akcji ścigania po napadzie w Olympia Einkaufszentrum w Monachium media przez wiele godzin – a śledziłem to wszystko na bieżąco! – podawały, iż są w pogoni za dwoma pozostałymi bandytami mającymi przy sobie „broń długą“.
- Jak można było ścigać dwóch zamachowców nie wiedząc, jak wyglądają?
- I skąd ta informacja o "długiej broni"?
- I nagle okazało się, że nie ma ani pozostałych dwóch bandytów ani długiej broni a koniec końców „bohater z balkonu”, czyli 57-letni Thomas Salbey, który w trakcie strzelaniny w Monachium nagrał rozmowę z zamachowcem o mało nie odpowiadał przed sądem, bo swoim zachowaniem mógł przyczynić się do popełnienia przez napastnika samobójstwa...
- I jak tu wierzyć mediom w Niemczech, w tym na przykład gazecie "Berliner Zeitung" (BZ) piszącej, iż „po przejęciu władzy przez PiS w Polsce ogranicza się wolność mediów i wyrażania opinii“?
- A ja boleję nad tym, iż gazeta ta nie zajęła się odpowiedzią na pytania, skąd 18-letni bandyta z Monachium miał pieniądze na pistolet i cały plecak naboi (przeszło 300 sztuk!) skoro rodzice pobierali tylko zasiłek socjalny?
I gdzie ten młodzian nauczył się tak dobrze strzelać?
Pomijając już odpowiedź na pytanie, skąd wzięło się w nim tyle nienawiści, by zabić aż tylu ludzi?
Przecież, jak twierdzą niemieckie media, islam nie nawołuje do gwałtu...
Niedziela, 7 sierpnia 2016 roku
Dziś rano na blogowym portalu salon24.pl przeczytałem list pana Leszka Smyrskiego będący odpowiedzią na opinię Jerzego Stuhra wygłoszoną na temat obecnej sytuacji w Polsce. Aktor – Jerzy Stuhr w wywiadzie udzielonym Grzegorzowi Wysockiemu przecząc w wielu miejscach samemu sobie dowodzi, iż ma niezykle płytki osąd sytuacji panującej w Polsce.
Jeśli to kogoś interesuje, to poniżej podaję link na wywiad ze Stuhrem a za linkiem cytuję wspomniany list. Warto oba te teksty przeczytać. Polecam!
List do Jerzego Stuhra
Szanowny Panie. Przeczytałem wywiad z Panem w „Wirtualnej Polsce” i pozwalam sobie odnieść się do niego. Może się Panu nie spodobać że jakiś cham, brudny hipis, dawny ćpun ma taką czelność względem elit, niespecjalnie mnie to obchodzi.
Przede wszystkim chciałbym Panu zwrócić uwagę na fakt że Edek z „Tanga” należy do elity. To on sprawuje faktyczną władzę, on wyznacza standardy. On jest arogancki, ale błędnie umiejscowił go Pan w hierarchii społecznej. On jest na szczycie i on jest elitą rzeczywistą. Mrożek opisał jego ubiór i śmieszne, wręcz grubiańskie zachowania. Ale rzeczywistość zmienia się wraz z upływem czasu. Dziś ten sam Edek będzie zaakceptowany przez elitę, będzie swój i będzie miał po prostu swój styl. Dla wizerunku nauczy się nosić garnitur i to mu się spodoba.
Pańska uwaga że elity tworzą cywilizację jest przestarzała. Prawda jest taka że elity zarządzają przepływami zasobów, cywilizację tworzą twórcy. Ci zaś są wszędzie. Pan jest sławny dzięki słowom „ciemność widzę”, Pan jest członkiem elity, Panu na stojąco klaskają ludzie w teatrze. Pół roku temu zmarł u nas pan Józef Kossecki. Wraz z Marianem Mazurem stworzyli Polską Szkołę Cybernetyki. Pan Kossecki to postać kontrowersyjna, ale według mnie to największy polski cybernetyk i przedstawiciel nauki zwanej teorią systemów. Mazur i Kossecki stworzyli wzorzec, którego wykorzystanie mogłoby uniemożliwić złodziejom okradanie Polski, jednak to narzędzie było systematycznie spychane w obszar niszowy, ignorowane przez oficjalną polską naukę. Dzieło Kosseckiego jest omówieniem za pomocą innego języka tych samych idei, które przedstawił Niklas Luhmann, największy obok Habermasa XX-wieczny socjolog. O ile jednak poziom abstrakcji wypowiedzi Luhmanna czyni jego dzieła niedostępnymi dla przeciętnego czytelnika, tezy Kosseckiego są możliwe do zrozumienia i wykorzystania w praktyce. Jedna z podstawowych tez głosi że system o powstrzymywanej rozbudowie jest bardziej efektywny energetycznie niż system o rozbudowie niepowstrzymanej.
W przełożeniu na potoczny język chamów jak ja znaczy to – zanim ukradniesz pomyśl i najlepiej z tego zrezygnuj. Gdyby prominenci z PO wiedzieli o tym mogliby powstrzymywać pazerność swoich ludzi i rządzić dłużej, Pan zaś nie stałby przed egzystencjalnymi dylematami typu wystąpić czy nie wystąpić w telewizji.
Pan Kossecki nagrał wiele swoich wykładów, które są dostępne tu: https://www.youtube.com/user/harforpl
I teraz dochodzimy do kwestii fundamentalnej. On nie należy do polskiej elity. Pan, Pani Holland, Pan Jacyków, Pan Żakowski należycie.
Powiedział Pan o sobie i pewnym zbiorze twórców filmowych, że tworzycie kino moralnego niepokoju. Ale pokazujecie swój niepokój, elitarny, nasze chamskie niepokoje Was nie wzruszają.
Kino moralnego niepokoju dotyczy spraw moralności, to trochę inny obszar rzeczywistości społecznej niż prawo. Często i powszechnie jest mylony. W trakcie transformacji nie widziałem filmów pokazujących wrogie przejęcia przedsiębiorstw, nie słyszałem egzystencjalnych pytań o zaginione pieniądze. Moralność dotyczyła zawsze sumienia katolików, a katolicy to ciemny motłoch, stare kobiety całujące dłonie księdza i obmawiające tych co chcą lepszego życia w lepszym świecie, którzy chcą nosić markowy garnitur i czuć się markowo.
Kino moralnego niepokoju w wydaniu ostatniego ćwierćwiecza to przekonywanie że polski motłoch to nic nie warta masa degeneratów. Producenci nie mieli jednak ochoty zauważyć skali okradania tego motłochu przez elity właśnie. Pan tak samo jak wymieniona Pani Janda czy Pani Holland braliście udział w tym wielkim oszustwie. To zresztą dotyczy Pana Wałęsy. Dyskurs publiczny jest skoncentrowany na donosach, prawdziwy problem to ten, że Pan Wałęsa tak jak i Pan Balcerowicz to sztandarowe postaci długotrwałego okradania państwa. Wałęsa przechytrzył komunistów jak Pan to zauważył, ale potem przechytrzył naród. Niektórzy jednak przechytrzyli Wałęsę, nie jest więc wymieniany na liście najbogatszych Polaków.
Pisze Pan o społeczeństwie obywatelskim, jakiego przejawem jest według Pana KOD, inni z kolei wskazują rodzinę „Radia Maryja”. Jednak w jednym kraju nie może być dwóch społeczeństw obywatelskich, bo to tworzy podział. Podział zaś to najłatwiejsza droga do zniewolenia kogoś i przekazywania fałszywych informacji.
Prowadzi Pan obserwację dziejów głupoty w Polsce. Ja też. Dla mnie szczególną kwestią jest pytanie, w jaki sposób kilkudziesięciomilionowy naród dał się okraść z własności przez garstkę cwaniaków. Może Pan kwestionować moje wypowiedzi i nazwać mnie nawiedzonym oszołomem, jednak badania brytyjskiej organizacji OXFAM pokazują że kilkadziesiąt osób posiada taki sam majątek, jaki posiada biedniejsza połowa ludzkości. Fakty mimo nieustannego ignorowania i tak w końcu staną się widzialne.
Pan w wywiadzie przyznaje że coś tam może ukradli, ale nie miało to specjalnego znaczenia i motłoch oczywiście wyolbrzymia.
Szanowny panie, istnieje prawdopodobieństwo że gdyby prywatyzacja była nieco mniej złodziejska a urzędnicy nieco mniej pazerni, zarabialibyśmy przeciętnie o połowę wyższe pensje. A prywatyzacja to tylko jeden z przykładów złodziejstwa jakie toczy nasz kraj. Budowa autostrad czy stadionów to już inna dziedzina. Albo fundusze unijne, aktualnie trwające przedsięwzięcie.
Nie będę pisał o wszystkich funduszach unijnych, jednak kiedy do ministerstwa trafiła z Unii transza pomocowa na tworzenie spółdzielni socjalnych, czyli jedynego realnego rozwiązania problemu nadmiernego rozwarstwienia społecznego, ministerstwo utworzyło elitarny think tank i ta grupa ekspertów bez wahania przeznaczyła połowę tych pieniędzy dla firm szkoleniowych. Jestem prawdopodobnie jedynym autorem, który w publikacjach naukowych nazywa ten typ postępowania złodziejstwem.
Zajmuję się złodziejstwem naukowo, ponieważ obserwowałem i rejestrowałem sposób defraudacji pieniędzy w projekcie unijnym. Teraz zaś obserwuję i rejestruję w jaki sposób system prawny usiłuje zignorować to wydarzenie. Między innymi wysiłki aktorskie Pana i podobnych artystów sprawiają że społeczeństwo uwierzyło w standardy, według których defraudacja sumy prawie półmilionowej (380 000) stanowi fakt o niskiej szkodliwości społecznej.
Stworzyłem model komunikacji według teorii Luhmanna, zastosowałem go do problemu okradania funduszy publicznych i mam dla Pana dobrą wiadomość. Nie warto boczyć się na PiS. Proszę zdusić personalne animozje. PiS będzie długo rządził, co za tym idzie za jakiś czas znowu wrócą dotacje, granty, kolacje i oklaski na stojąco. Trzeba tylko lekko zmienić image. Proszę mi wierzyć, to co Was dzieli nie jest bardziej istotne niż kolor krawata. Łączy Was jedno, jesteście na szczycie i macie zasoby.
My tu na dole sobie poradzimy, Teoria systemów daje podobną wiedzę jak ewangelia. Pan może nawet ją kiedyś pozna, ale nie wiem czy zrozumie. Proszę cieszyć się pozycją, nie przejmować drobiazgami.
Z poważaniem.
Leszek Smyrski
Sobota, 6 sierpnia 2016
Oszołomienie po wtorkowej operacji mija mi szybciej niż przypuszczałem. Dziś rano wsiadłem nawet na rower i przywiozłem z pobliskiej piekarni nasze ulubione chrupiące bułeczki „Elsässer“ (jakże by
inne!) na śniadanie.
- No i teraz – co najważniejsze - wiadomości ze świata zaczynają do mnie docierać wyraziściej i intensywniej...
Przed kilkoma dniami świat obiegła wiadomość o odnalezieniu skrupulatnie prowadzonego służbowego dziennika Heinricha Himmlera. Zawiera on cały przekrój informacji o jego życiu: polityka miesza się tam z prozą życia, sprawy prywatne z eksterminacją milionów ludzi.
Tabloid „Bild” zamieścił w poniedziałek (1.08.2016) ekskluzywną relację o tym znalezisku i teraz sukcesywnie publikuje serię artykułów podających szczegóły z codziennego życia hitlerowskiego zbrodniarza.
Historycy uważają, że Heinrich Himmler był po Adolfie Hitlerze drugą najbardziej wpływową osobą w Trzeciej Rzeszy. Był organizatorem obozów koncentracyjnych i zbrodniczej napaści na Europę Wschodnią. Jego dzienniki z lat 1943/44 uważano za zaginione. Teraz okazało się, że przetrwały w centralnym archiwum rosyjskiego ministerstwa obrony (CAMO) w Podolsku koło Moskwy.
– Aż nie chce się wierzyć, że można przez tyle lat nie wiedzieć, co się ma w zbiorach.
- A może znów był to tylko jakiś element gry Ruskich?
Ale swoją drogą, to nie nowe znalezisko. Służbową agendę Himmlera z lat 1941/42 odkryto już w roku 1991. Też w jednym z rosyjskich archiwów. O tej, o której teraz mowa - agendzie Heinricha Himmlera z lat 1943/44 pierwsze informacje pojawiły się już w roku 2010.
- Dlaczego jako opinia publiczna dowiadujemy się o tym dopiero teraz, nie wiem. Ale bardzo jestem ciekaw.
Drugą sprawą, która mnie porusza i o której myśli ciągle mnie nachodzą jest to, iż niemal codziennie stykam się – przechodzę, przejeżdżam obok niemych świadków tamtych potwornych czasów. Czytam na przykład, że Heinrich Himmler regularnie odnotowywał rozmowy telefoniczne z „Mami i Püpi” czyli ze swoją żoną Margaretą i córką Gudrun, mieszkającymi w Gmund nad Tegernsee. A ja przecież przez lata całe przejeżdżałem przez tę wioskę jeżdżąc na wykłady do naszego ośrodka szkoleniowego w Rottach-Egern! Może nawet koło ich domu...
Przed kilku laty kupiłem sobie bardzo ciekawą książkę o Himmlerze napisaną przez Katrin Himmler. Heinrich Himmler był jej stryjecznym dziadkiem. Oto kilka krótkich jej fragmentów:
„Kiedy miałam 15 lat, nagle w czasie lekcji historii, jeden z moich kolegów spytał mnie, czy jestem ‘spokrewniona z tym Himmlerem’. Potwierdziłam zdławionym głosem. W klasie zapanowała
śmiertelna cisza. Wszyscy się nagle ocknęli i czekali w napięciu. Nauczycielka zdenerwowała się, ale dalej prowadziła zajęcia, jakby nic się nie stało. Straciła okazję, aby nam uśswiadomić, co łączy
nas – potomków tamtych ludzi – z tamtymi ‘dawnymi wydarzeniami’.
Ja sama przez długi czas unikałam tej kwestii. Wiedziałam, kim był Heinrich Himmler, mój stryjeczny dziadek. Wiedziałam o ‘mordercy tysiąclecia’, który ponosił odpowiedzialność za zagładę
europejskich Żydów i za wymordowanie milionów innych ludzi. Moi rodzice dość wcześnie podsunęli mi do czytania książki o nazistowskiej historii Niemiec. Roztrzęsiona i zapłakana czytałam o
zakończonym klęską powstaniu w warszawskim getcie, o losie uciekinierów i o walce o przeżycie ukrywających się dzieci. Identyfikowałam się z losami prześladowanych, wstydziłam się swojego nazwiska i
często – w niewyjaśniony i przygnębiający sposób – czułam się winna.
(...)
Mój dziadek, którego nigdy nie poznałam, był dla mnie przedtem tylko młodszym bratem Heinricha Himmlera, technikiem, inżynierem i szefem berlińskiej rozgłośni radiowej, a według zgodnych
relacji rodziny, człowiekiem raczej apolitycznym. Wcześniej nic nie wzbudziło mojego zainteresowania jego osobą.
Już podczas pierwszego zapoznania się z aktami dokonałam irytującego odkrycia, że większość opowieści krążących w rodzinie nie zgadzała się z tym, co kryły w sobie cienkie teczki z dokumentami. Ernst
był nazistą z przekonania, który z wdzięczności za pomoc, jakiej w zrobieniu kariery udzielił mu Heinrich, świadczył na rzecz Reichsführera SS pewne usługi.
(...)
Po zapoznaniu się z pierwszym zbiorem akt dotyczących mojego dziadka potrzebowałam jeszcze trzech lat, żeby móc stwierdzić, iż w tym przypadku nie ustąpię. W tym czasie urodziłam syna, który miał przejąć balast nie tylko trudnego dziedzictwa mojej rodziny. Jego ojciec wywodzi się z żydowskiej rodziny, prześladowanej przez esesmanów służących pod rozkazami mojego stryjecznego dziadka i której członków do dzisiaj nawiedzają koszmary zwązane z wymordowaniem wielu ich krewnych. Uświadomiłam sobie, że kiedyś będę chciała przekazać mojemu dziecku historię rodzinną, i będzie to tylko kontynuacja bajeczek, które kiedyś w niej krążyły. (...)”
Przynajmniej kilka razy w tygodniu przejeżdżam przez Prinzregentenplatz. W budynku widocznym na zdjęciu, pod numerem 16 mieściło się kiedyś mieszkanie Adolfa Hitlera. Po jego śmierci prawa do tego mieszkania przeszły na Freistaat Bayern. A teraz mieści się tam komisariat policji. Za każdym razem przejeżdżając autem koło tego budynku przypomina mi się, kto tam kiedyś na pierwszym piętrze mieszkał.
- Czy to mi kiedyś przejdzie?
Codziennie jeżdżąc na treningi przejeżdżam w Ottobrunn Putzbrunner Str., przy której pod nuemerem 75 mieści się elegancki sklep z artykułami i meblami do mieszkań. Historia jego założyciela i
właściciela, w czasie wojny żołnierza Wehrmachtu, jest haniebna. Opisano ją nawet po polsku w jednej z książek. (Tytuł: "Źli Niemcy. Zbrodniarze, geniusze, fanatycy, wizjonerzy", Autor: Bartosz
T. Wieliński,
Wydawca: AGORA SA, Rok wydania: 2014).
Poniżej przytaczam jej fragment (strony można przeczytać po nakliknięciu i powiększeniu).
Sobota, 30 lipca 2016
W Bawarii skończyła się szkoła, wczoraj rozdano świadectwa a dziś rodzice popakowali manatki i udali się na południe, na wakacje. Ci, którzy chcieli udać się autem do Słowenii czy też -
bardziej prawdopodobnie - do Chorwacji mocno się zawiedli. Ich plany pokrzyżował jego eminecja Putin, który właśnie bawi z wizytą w Słowenii.
Karawankentunnel został dla niego po słoweńskiej stronie kompletnie zamknięty dla ruchu!
Gospodin Putin starym bolszewickim zwyczajem ma lud pracujący miast i wsi w d...(użym poszanowaniu).
- A na helikopter pewnie biedaka nie stać.
Piątek, 29 lipca 2016
Wróciłem właśnie ze szpitala z przedoperacyjnych badań
i wysłuchałem radiowych wiadomości na "B5 aktuell".
Na samym niemal początku poinformowano, że Papież Franciszek jako trzeci w historii papież odwiedził były "niemiecki obóz koncentracyjny w Auschwitz-Birkenau". Mowa była o "niemieckim" obozie a
nie jak już niemal pół świata mówi: "nazistowskim" czy wręcz "polskim".
A więc w porządku, bo jeszcze tego brakowało, by potomkowie ludobójców zaczynali przekłamywać historię...
Ale "B5 aktuell" niestety puszcza w eter jeszcze korspondencje z Polski niejakiego Henryka Jarczyka, który bez żenady czytając chyba "Gazetę Wyborczą" ogłasza jej opinie jako swe obiektywne spotrzeżenia z Polski. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie.
- Że też nikomu w redakcji nie chce się tych jego korespondencji sprawdzić. Bo przecież mógłby - gdyby tylko chciał - podawać argumenty obydwu spierających się politycznie stron...
- Na taką jednostronność pozwala sobie pewnie dlatego,
że w niemieckiej hierarchii dziennikarzy radiowych zajmuje dość wysoką pozycję - od 1 grudnia 2011 ten "erfahrene Radiojournalist" występuje jako "Leiter des ARD-Hörfunkstudios in Warschau"...
* * *
Przez całe życie czytałem i czytam po kilka książek na raz. To już taka moja przypadłość. Jest mi z nią dobrze ale nie jestem pewien, czy to wspomaga efektywność pracy. W każdym razie nie idę się na nią (tę przypadłość) operować.
Dziś znów sięgnąłem do książki Dirka Müllera "Showdown" opowiadającej, jak doszło do potwornego zadłużenia Grecji, kto to spowodował (wcale nie Grecy!), no i w ogóle, jak funkcjonują rynki finansowe. Poza tym jest w niej dużo spostrzeżeń natury historycznej. Bardzo ciekawych! Jak na przykład ta opisana poniżej, dotycząca powiązań Bawarii z Grecją i jeszcze jedna dotycząca generalnie historii Grecji.
„So ist es doch faszinierend zu erfahren, dass die griechischen Nationalfarben Weiß-Blau aus Bayern stammen. Das ist kein Witz, sondern schlicht der Tatsache geschuldet, dass 1832 Prinz Otto von Bayern von der griechischen Nationalversammlung zum »König Otto I., von Gottes Gnaden, König von Griechenland« gewählt wurde. Und das war zu jener Zeit durchaus von anderer Bedeutung, als wenn heute Jürgen Drews zum König von Mallorca ernannt wird. Otto brachte seine Farben von der Isar mit, und den Griechen gefielen sie so gut, dass sie noch heute auf jeder Tsatsiki-befleckten Papierserviette zu finden sind.“
Auszug aus: Müller, Dirk. „Showdown.“ iBooks.
A ten fragment tłumaczy zachowanie Greków w różnych sytuacjach. Kojarzy mi się to też z zachowaniami Polaków. I tłumaczy też wiele...
„Fassen wir alles zusammen, müssen wir feststellen, dass das griechische Volk seit fast 2200 Jahren der Herrschaft und Willkür fremder Mächte ausgesetzt war. Mächten, die nie das Wohl der griechischen Bevölkerung, sondern stets nur das des eigenen Volkes oder überhaupt die eigenen persönlichen Interessen im Blick hatten. Über zwei Jahrtausende lernten die Griechen, dass »die Regierung« – »der Staat« – der Feind war. Es war längst keine Sache des Volkes (Republik = res publica = Sache des Volkes), sondern stets nur ein feindseliges Gebilde, dem man möglichst aus dem Weg ging. Nur allzu verständlich, dass sich hier ein System etablierte, in dem man dem Staat bei jeder nur denkbaren Gelegenheit etwas abtrotzte, Steuern hinterzog und dabei nicht ansatzweise ein schlechtes Gewissen haben musste. Man sah zu, dass man untereinander klarkam. Man hat sich auf den Familienbund und den Freundeskreis verlassen. Hier hat man sich, so gut es geht, gegenseitig geholfen, unterstützt und protegiert. Nur so war ein Durchkommen gewährleistet.“
Auszug aus: Müller, Dirk. „Showdown.“ iBooks.
Czwartek, 28 lipca 2016
Sezon wakacyjny w pełni. A więc kilka informacji dla tych, którym wpadło do głowy udać się do Arabii Saudyjskiej
(podaję za stroną Ministerstwa Spraw Zagranicznych http://www.rijad.msz.gov.pl/pl/wspolpraca_dwustronna/arabia_saudyjska_2/informacje_dla_polakow_udajacych_sie_do_arabii_saudyjskiej/ ):
"Ściśle egzekwowany jest zakaz wwozu broni oraz czegokolwiek, co mogłoby zostać uznane za sprzeczne z zasadami islamu. Obejmuje to publikacje i dewocjonalia inne niż islamskie, wieprzowinę, koninę i jej przetwory, alkohol oraz pornografię - wszystko w bardzo szerokim rozumieniu. Artykuły te są konfiskowane, a podróżny karany grzywną. Muszą się z tym liczyć także członkowie delegacji oficjalnych i dyplomaci. Kontrola celna we wszystkich punktach granicznych jest z reguły bardzo skrupulatna, prześwietlany jest również bagaż podręczny. Wwóz, posiadanie oraz wszelki kontakt z narkotykami jest traktowany jako zbrodnia i podlega karze śmierci. Dlatego osoby przewożące ze sobą lekarstwa powinny posiadać receptę wystawioną przez lekarza. Nie ma ograniczeń dotyczących wwozu i wywozu pieniędzy."
A więc turysto, zdejmij medalik z szyi! A najlepiej wyzbądź się swojej chrześcijańskiej wiary!
I jeszcze jedno:
"Miejscowe prawo nie zezwala kobietom na prowadzenie pojazdów samochodowych."
A poza tym:
"Życie codzienne w Arabii Saudyjskiej jest zdominowane przez islam. Istnieje zakaz publicznego praktykowania wszelkich innych religii, co m.in. oznacza zakaz publicznego odprawiania nabożeństw i noszenia innych niż muzułmańskie symboli religijnych (dotyczy to także krzyży i Biblii).
Innowiercom zasadniczo nie wolno wchodzić do meczetów. Nie wolno fotografować saudyjskich kobiet i meczetów (a także wszystkiego, co może być uznawane za posiadające znaczenie strategiczne lub wojskowe).
Zakazane są publiczne tańce, muzyka i filmy (poza odrębnymi imprezami zamknietymi dla kobiet i mężczyzn oraz miejscami prywatnymi).
Zagrożeniem mogą być konflikty wynikające z nieprzestrzegania konserwatywnych zwyczajów i norm życia społecznego. Wymaganym zwyczajowo okryciem wierzchnim dla pań noszonym w miejscach publicznych są czarne zapinane peleryny do kostek (tzw. „abbaya") oraz szal (chustka) na głowę.
W okresie dorocznego miesięcznego muzułmańskiego postu (ramadanu) od wschodu do zachodu słońca w miejscach publicznych obowiązuje powszechny zakaz spożywania jedzenia i napojów oraz palenia tytoniu.
Nadzorem nad przestrzeganiem obowiązujących norm obyczajowych zajmują się funkcjonariusze policji religijnej (Komisji ds. promocji cnoty i zapobiegania występkom) - mutawwa, czyli policji religijnej. Powodem ich interwencji, aż do zatrzymania włącznie, może być niewłaściwe ubranie, sprzeczka na tle obyczajowym, spożywanie alkoholu, a także przebywanie kobiety z mężczyzną w samochodzie lub w miejscu publicznym, o ile nie są małżeństwem lub nie łączy ich pokrewieństwo.
W restauracjach, parkach, bankach, szkołach i innych instytucjach publicznych obowiązuje segregacja według płci, tzn. istnieją oddzielne pomieszczenia dla mężczyzn oraz rodzin. Zasady te nie dotyczą większości sklepów i kompleksów handlowych.
Obywatele saudyjscy muszą uzyskać zgodę swoich władz na zawarcie związku małżeńskiego z cudzoziemką. Chrześcijanka - żona muzułmanina - nie ma obowiązku przejścia na islam. Zachowuje swoje obywatelstwo, natomiast w sprawach pobytowych mąż występuje w charakterze jej sponsora, ze wszystkimi tego konsekwencjami (w tym wyrażanie zgody na wyjazd z AS). Prawo dopuszcza wielożeństwo."
Wszystkim wybierającym się tam, życzę wspaniałego urlopu!
I jeszcze coś, bo byłbym zapomnił!
Polskie polisy ubezpieczeniowe nie są uznawane!
A pieczątka izraelska w paszporcie może uniemożliwić uzyskanie wizy bądź przekroczenie granicy.
Środa, 27 lipca 2016 roku, godz. 13
Oglądałem wywiad w niemieckiej telewizji ARD z prezydentem Turcji. Można go obejrzeć tu w "Poloniku Monachijskim" w rubryce "Z prasy i innych mediów".
Gdzieś mniej więcej pod koniec, około 32 i pół minuty tego wywiadu Erdogan mówi, iż przekazał kanclerz Niemiec akta najpierw 4000 terrorystów znajdujących się wśród imigrantów a potem dorzucił jeszcze 500.
Nikt jednak do tej pory w Niemczech nie podał, czy wyłapano te cztery i pół tysiąca terrorystów.
- Dlaczego?
Niedziela, 24 lipca 2016 roku, godz. 14.13
Bardzo trafnym i ważnym spostrzeżeniem podzielił się wczoraj w swej korespondencji dla TV Republika Bogdan Żurek. Chodzi o wolność prasy i w ogóle mediów tu w Niemczech. Otóż, o ile w ubiegłym roku informowano nas regularnie o ilości przybyłych imigrantów, o tyle w tym roku media o tym milczą. Nie ma tematu! Czy zwykły obywatel nie ma prawa o tym widzieć?
Sobota, 23 lipca 2016 roku, godz. 20
Ciągle śledzę komunikaty dotyczące wczorajszej strzelaniny. Właśnie przed chwilą dowiedziałem się, że "Przez dłuższy czas policja wychodziła z założenia, że napastników było trzech i że byli uzbrojeni w karabiny. Nieporozumienie wzięło się stąd, że tuż po strzelaninie spod centrum handlowego z dużą prędkością odjechał samochód z dwoma mężczyznami. Policja uznała ten incydent za ucieczkę dwóch napastników z miejsca zbrodni. Później okazało się, że była to paniczna reakcja dwóch klientów przerażonych strzelaniną." Dowiaduję się też, że napastnik nie miał powiązań z żadną organizacją.
Smutne to, że policja i władze traktują społeczeństwo, jak bezmyślnych baranów.
- Skoro napastnik nie miał żadnych powiązań, to skąd miał pistolet i cały plecak naboi?
- Jeśli kupił to gdzieś potajemnie, to dlaczego policja nie potrafi kontrolować takich procederów?
- Jeśli kupił tę broń na czarnym rynku, to skąd miał na to pieniądze? Przecież takich zabawek nie sprzedaje się za grosze. A nie sądzę, by jego rodzice dawali mu aż tyle kieszonkowego, aby stać go było na to.
- A gdzie nauczył się tą bronią posługiwać?
- Nie lubię być robiony w konia przez kogoś, kogo utrzymuję ze swoich podatków. I policja i politycy utrzymywani są z pieniędzy podatników...
Sobota, 2 kwietnia 2016
Wynotowuję następny fragment Ciocinych wspomnień.
oto one:
"(...) Po wojnie wrócili wszyscy do Polski, ale nie do Lwowa. Pojechali wszyscy razem do Poznania. Przypuszczam, że Stefan (Ojciec mego Ojca a mój Dziadek - przyp. J.S.) ich na to namówił. Obie więc rodziny Sonnewendów pojechały do Poznania. Pozostały tam do wojny. Do następnej wojny!
Długo to nie trwało, zaledwie 20 lat. Po tak długim okresie i przeżyciach w czasie ostatniej wojny światowej, okres ten wydaje mi się jak bajka. Oczywiście gdy się jest dzieckiem, nie ma kłopotów. Od tego są rodzice. Było przyjemne, jasne mieszkanie. W zimie dobrze nagrzane kaflowe piece i właśnie pod tym białym piecem w sypialni moich rodziców stał ulubiony najpierw babci a później mamy fotel. Ja często siadywałam u stóp jednej a później drugiej i słuchałam opowiadań z dawnych dobrych czasów.
Pohlmanowie usadowili się przy placu Sapieżyńskim 10 b. Przedtem mieszkali krótko przy ulicy Spokojnej 7, gdzie się urodziłam.
Chyba znacie reputację zawalidrogów, mieszkańców Łazarza. Ponieważ moi rodzice nie byli rodowitymi poznaniakami ale - o zgrozo! - galicjanami, dokuczano im często. Opryszki dobijali się nocami. Nieraz matka moja znajdywała prezent w postaci oblepionej g..... klamki od drzwi!
Sonnewendowie mieszkali przy ul. św. Marcina. Mieli duże mieszkanie. Było w nim wiele pięknych i ciekawych rzeczy. Stefan lubił chodzić po antykwariatach i kupować (gdy miał pieniądze) ciekawostki.
Pamiętam zbiór pięknych, oryginalnych japońskich marionetek porcelanowych, dwa duże wachlarze egipskie, stare pieniądze, ciekawe porcelany. Było też sporo pięknie obramowanych luster. Mieliśmy z Tadzikiem prawo bawić się tym - gdy nie było Stefana!
Muszę nas pochwalić - nigdy nic nie stłukliśmy. W salonie było duże pianino cioci (chodzi o Olgę Sonnewend, matkę mego Ojca a moją Babcię - przyp. J.S.). Grała nam chętnie. Nigdy długo nie trzeba było jej prosić o to. Z początkiem życie szło im łatwo. Często urządzali przyjęcia dla przyjaciół.
Wszystkie ściany we wszystkich pokojach i korytarzach były gęsto obwieszone obrazami i karykaturami namalowanymi albo narysowanymi przez Stefana. Od czasu do czasu urządzał wystawy. Pamiętam jedną w dużym hangarze - magazynie soli.
Przez parę lat Stefan był dyrektorem na Poznań monopolu soli. To były dobre czasy. Odbywały się wystawy w ich mieszkaniu. Nie wiem czy dużo obrazów sprzedał. Niestety taki już jest los malarzy, dopiero po ich śmierci ludzie interesują się ich obrazami i kupują. (...)"
Czwartek, 31 marca 2016
Mam niepoprawnie pisane nazwisko! - Tak przynajmniej wynika z relacji Ciotki. I chyba się nie myli, bo wspominali o tym również inni starsi członkowie rodziny.
Nota bene, gdy Niemcom mówię swoje nazwisko a oni muszą je napisać, też często piszą z "dt" na końcu...
Oto odpowiedni fragment Ciocinych wspomnień:
„(...) Powracam do Sonnewendów.
Po wyjeździe mojego ojca na wojnę, mama moja z dziećmi wróciła do Lwowa do rodziców. W Pohajcach grasowali kozacy – mieszkanie moich rodziców zostało przez nich zupełnie zniszczone – no bawili się
jak zwykle, strzelali do lamp i luster a reszta była porąbana szablami. We Lwowie też były najazdy ukraińskie. Trzeba było wszystko chować bieliznę, czy ubrania na zmianę były wszywane w
materac.
W tym okresie trzeba było mieć dużo pomysłów, szukać coraz to lepszych kryjówek. Dziadek Alojzy był już wtedy na emeryturze i po tych wszystkich przeżyciach zaczął dziwaczeć.
W końcu udało im się zdobyć jeden wagon ciężarowy w pociągu uciekinierów na Węgry. Wśród wspiętrzonych mebli dziadków cała rodzina koczowała i żyła jak mogła w tym wagonie przez długie tygodnie. Pociąg zatrzymywał się często, nieraz na długo co pozwalało im gotować coś szybko, niedaleko torów. Nigdy nie wiadomo było, kiedy pociąg ruszy. I tak żyli z nadzieją wydobycia się z okupacji ruskiej.
Było ich w tym wagonie sześć osób! Babcia, dziadek, Augustyna z dwoma synami i Olga! Tak powoli brnęli do Austrii, gdzie w końcu zatrzymali się w Wiedniu.
W Wiedniu powodziło im się nieźle. Dziadek jako emerytowany radca dworu (Hofrat) miał przyzwoitą pensję. Mama moja skończyła tam szkołę koronkarską (to wtedy były takie szkoły dla panienek z dobrych rodzin!) i następnie pracowała w niej jako nauczycielka.
Nawiązali tam kontakt z polskimi legionistami i tak poznali Stefana Sonnewendta (mego Dziadka - przyp.: J.S.). Dodałam „t“ do waszego nazwiska, bo tak pisze się poprawnie. Dużo później po wojnie dziadek Wasz spolszczył to trochę obcinając „t“. Zrobił to samowolnie, więc normalnie i poprawnie powinniście pisać Wasze nazwisko „Sonnewendt“.
Mój dziadek Alojzy miał tylko dwie córki, był syn ale umarł młodo. Wykombinował sobie, że wydając Olgę (moją Babcię - przyp.: J.S.) za Stefana przedłuży swoje nazwisko. Ślub odbył się w Wiedniu. Pamiętam dobrze ich zdjęcie ślubne. Stefan w mundurze legionowym, ciocia Olga w białym kostiumie z dużym beretem aksamitnym, ciemnym ze strusim piórem.
Mała anegdotka. W dzień ślubu wieczorem, Stefan wziął swoją młodą żonę i aby nie potknęła się na progu (to byłby zły omen!) chciał szybko wejść do ich sypialni. Zapomniał tylko, że głowa wystawała poza jego ramieniem i tak mało biedna nie straciła życia w dzień ślubu!
Wisia (Siostra mego Ojca - przyp.: J.S.) urodziła się w Wiedniu. Były bardzo uroczyste chrzciny w domu. Chrztu dokonał ksiądz biskup Bandurski, znana osoba. Rodzicami chrzestnymi byli – moja mama i znany malarz Fryderyk Pautsch. (...)“
Poniedziałek Wielkanocny, 27 luego 2016 roku
Moje Dziewczyny wyskoczyły na narty a ja zostaję z Mamą Grażyny oraz Leo w domu. Po długim śniadaniu idziemy na 12.15 na mszę św. do kościoła św. Moniki a potem dalej zagłębiam się w Ciociną lekturę.
"Drugie posiedzenie pod piecem:
Babcia mało mówiła o swojej rodzinie, ale często opowiadała o swoich zjazdach na sankach w ‚berlaczach'. To słowo bardzo mnie fascynowało. A były to po prostu stare, dziurawe pończochy.
Babcia straciła swoją matkę w parę dni przed swą pierwszą komunią świętą. Co robić? Rodzina zadecydowała, że pójdzie do komunii w białej sukience ale z czarnym welonem - i tak się to odbyło.
Gdy dorosła ojciec ułożył dla niej małżeństwo tak, jak to często bywało w tej epoce, nie pytając się, czy ten narzeczony jej odpowiada.
Oczywiście wcale nie podobał się biednej naszej przyszłej babci. Wielka rozpacz ją ogarnęła i co tu robić?
W końcu miała odwagę powiedzieć, że jeżeli zmuszą ją do tego małżeństwa, to w dzień ślubu powie przed księdzem, że nie chce, tak jak jej poradziła we śnie jej matka.
A więc wygrała matka nieboszczka!
- Dawniej duchy miały wielką władzę...
Inne opowiadanie, tym razem mojej mamy.
Po śmierci babci mama zajęła fotel pod piecem, gdzie siedziała co wieczór haftując. No i nieraz zbierało jej się na opowiadania.
Ponoć za czasów wojen napoleońskich istniał generał Sonnewend ożeniony z panną Ertel de Dessau.
Musiała to być bardzo rozgrymaszona i rozpieszczona osoba, lubiąca stroje. Podobno obcasy jej pantofelków były obite cienką skórką aby nie stukały. Gdy tylko były naddarte, szły do śmietnika. Mam nadzieję, że jakaś pokojówka czy inna służąca korzystała z tego po cichu.
Masło napoczęte rano szło do śmietnika wieczorem nawet, gdy było jeszcze pół kila!
Dla mnie była to zawsze bajeczna historia.
W tej epoce były jeszcze takie istoty pełne fantazji i pustoty. Szkoda, że nie wiemy, jak skończyła żywot. Po upadku Napoleona na pewno zaszła zmiana a może i bieda w jej życiu."
Niedziela, 27 marca 2016 roku
Dziś w nocy zmieniliśmy czas na letni przesuwając wskazówki zegara o godzinę do przodu. A ja, na przekór, cofam je do tyłu i to bardzo, bardzo daleko sięgając do wspominek mej niedawno zmarłej Ciotki Olgi (kuzynki Ojca), z domu Pohlman a po mężu, francuskim arystokracie, Glon-Villeneuve. Od zakończenia II wojny światowej mieszkała we Francji, a ponieważ Jacque, Jej Mąż był sędzią, wiele lat życia spędziła w koloniach francuskich, głównie na Madagaskarze i Nowej Kaledonii.
Ale nie o tym chciałem. Ciotka Olga na co dzień mówiła bodaj wyłącznie po francusku ale w ogóle nie zapomniała po polsku! Co więcej, w czasach ‚Solidarności’ zorganizowała cały szereg transportów ciężarówek wyładowanych przeróżnymi towarami do Polski. Mało tego, jeździła razem z tymi transportami i „robiła za tłumaczkę“.
22 maja 1990 roku w przeznaczonym dla mnie i Grażyny, mej Żony, zeszycie napisała tak:
„Wybaczcie moi kochani, wspomnienia te będą chaotyczne, absolutnie nie w porządku chronologicznym. Nie mam pretensji pisania książki. To są tylko notatki tego, co pozostało w mojej pamięci. Piszę to, ponieważ mam wrażenie, że interesuje to Was i nikt, ani Wasza babcia Olga (Matka mego Ojca - przyp. js) ani ciotka Wisia (Siostra mego Ojca - przyp. js) nic Wam nie opowiadały. Wielka szkoda. Gdy ostatnim razem widziałam się z Wisią, nic nie mogłam z niej wydobyć: ‚Że to wszystko są stare nieinteresujące historyjki’ i na tym koniec. Ojciec Wasz wiedział niejedno. Po wojnie interesował się tym i opowiadał mi gdy widzieliśmy się po raz ostatni w Krakowie o swoich odkryciach o Sonnewendach z Poznania. O tym napiszę później.
Jako oficer austryjacki ojciec mój został zmobilizowany i był w Przemyślu. Oblężeni przez Rosjan bronili się tak długo jak był chleb. Podobno były duże zapasy żywności ale chleb skończył się i żołnierze odmówili bić się dalej. Co prawda większość z nich to byli chłopi Polacy, Rusini i inni więc nie mieli wielkiej ochoty bić się za austryjackiego cesarza. Po kapitulacji poszli do niewoli.
Ojciec mój znalazł się w Taszkiencie! Wrócił dopiero w 1922 roku, po rewolucji. Jeżeli ocalał, to chyba tylko dlatego że był daleko od dużych miast. Po długich tarapatach dobrnął do Lwowa, obdarty jak żebrak do tego stopnia, że własna jego siostra nie poznała go i wyrzuciła za drzwi, mówiąc że już ma dosyć dziadów.
Nie znalazł nikogo więcej z rodziny. Ojciec jego umarł a żona i dzieci a także rodzina Sonnewendów uciekła przez Węgry do Wiednia i po wojnie pojechali do Poznania.
Mieszam sprawy Pohlmanów z Sonnewendowskimi, ale jest mi trudno rozdzielić ich. Losy ich były często wspólne. Rodziny znały się od dawna. Rodzice znali się od dzieciństwa. Ponoć było nawet jakieś powinowactwo ale jak i którędy to tego już nie pamiętam.“
Przerywam na chwilę. Przewracam kilka kartek, choć na każdej znajduję coś ciekawego. Sięgam a właściwie Ciotka Olga, jeszcze głębiej do przeszłości i teraz zaczynam pojmować, dlaczego tak lubię zajadać się Elsässer Flammkuchen – mam to po prostu w genach!
„Teraz powracam trochę do starych czasów, rozmaitych historii i anegdot opowiadanych przy tym słynnym kaflowym piecu w sypialni moich rodziców. Koło pieca stał fotel najpierw babciny, następną ‚właścicielką‘ była moja mama. Na niskim stołku przysiadywałam i często prosiłam babcię o opowiadanie starych historyjek, które dla mnie były prawie bajkami.
Pierwsza historia:
Rodzina Sonnewendów pochodzi z Alzacji. Niestety nie wiem z jakiej miejscowości. W czasie rewolucji francuskiej udało im się uciec za granicę. Były stare sztychy przedstawiające Annę Sonnewend z domu
Kuba. Miała wspaniały skomplikowany czepiec na głowie i duży koronkowy kołnierz. Mąż jej Wincenty Sonnewend uciekał w białych skórzanych spodniach podwójnych, w którach był zaszyty ich majątek w
złotej monecie.
Do dzisiaj mam cudem uratowaną srebrną solniczkę, broszkę i branzoletkę z granatami po tej Annie Sonnewend. Powędrowali najpierw na Czechy. Kupili posiadłości z młynami koło Ołomunica, co pozwalało Wiśce (siostrze mego Ojca - przyp. js) robić złośliwe uwagi, że Sonnewendy byli zwykłymi młynarzami.
Wincenty należał do ‚noblesse de robe’, co można przetłumaczyć na arystokrację togi – czyli że musiał być sędzią.
Dlaczego przenieśli się do Lwowa, to nie wiem. Tam urodził się Ferdynand Sonnewend, ożeniony z Ludmillą Kreutzer. Tym obojgu urodził się syn Alojzy Ferdynand Sonnewend (ur. 21.VI.1856), który ożenił się z Marią Strażek (ur. 13.1.1858)."