19.06.2016
Agenci na dyplomatycznych salonach
Czy uprawnione jest określanie MSZ mianem ministerstwa PRL-bis? Czy rzeczywiście zasługuje ono na taki, w sumie obraźliwy, epitet? Dlaczego przez prawie ćwierć wieku istnienia III RP nie udało się zbudować ministerstwa lepszego, sprawniejszego? Dlaczego w tyle lat po upadku komunizmu promowani są funkcjonariusze komunistycznego reżimu, a służba w bezpiece uznawana jest za dobrą rekomendację?
Dlaczego odtworzono patologiczny układ i supremację tego środowiska w życiu publicznym?
MSZ to dziwny twór. Trudno znaleźć inny przykład instytucji państwowej, w której służby specjalne i powiązane z nimi środowiska byłyby równie dominujące. Jedyna przychodząca na myśl analogia to… urzędy Putina. Od 1989 r., to jest od tzw. transformacji ustrojowej ludzie służb specjalnych tworzą zasadniczą infrastrukturę oplatającą swoją siecią polską dyplomację. Od lat zajmują w MSZ uprzywilejowaną pozycję oraz utożsamiają swe interesy z interesem państwa.
„Cóż tam, panie, w MSZ? Tajniacy trzymają się mocno!?”. Modyfikujący Wyspiańskiego dialog dotyka bolesnej przypadłości dyplomacji III RP. Na korytarzach MSZ mówi się dzisiaj, że władzę przejęły służby. To groteskowe stwierdzenie (bo służby zawsze tu rządziły) potwierdza, że w swojej istocie niewiele się tu zmieniło. Poza tym wszyscy wiedzą, że minister oddał mundurowym koteriom panowanie nad całym resortem i że toczą one nieustannie personalne gry i utarczki. Nie jest tajemnicą tradycyjna rywalizacja służb wojskowych i cywilnych o wpływy, prestiż, forsę i inne atrybuty władzy. Tam zawsze był z tym problem, ale dziś jest naprawdę źle. To ministerstwo, o którym się mówi – „gospodarstwo pomocnicze WSI”. W ostatnich latach ludzie wywodzący się z „wojska” zdominowali cywilów (formacja ta, choć przebrana w mundury z wojskiem niewiele ma wspólnego; a zadaniami odpowiada żandarmerii politycznej). W MSZ od dziesięcioleci obowiązuje pewien kod gestów. Kiedy mowa o X, wtajemniczeni już to znacząco uchylają klapę marynarki (znaczy to, że inkryminowany ma drugi etat w ABW), już to poklepują się dwoma palcami po ramieniu (a więc wojsko). Starsi, bardziej doświadczeni mówią: Legia lub Gwardia.
Lustracja z 2007 r. objęła tylko członków służby zagranicznej, a więc mniej więcej połowę pracowników ministerstwa. Do złożenia oświadczenia lustracyjnego zobowiązanych było w MSZ ok. 1550 osób, do współpracy przyznało się 237 dyplomatów. Bardziej wiarygodna wydaje się tu tzw. lista Zbigniewa Nowaka (niezależnego posła) z 2009 r., która obejmuje dużo więcej nazwisk. Obie wszystkiego jednak nie wyjaśniają. Ułomny projekt ustawy lustracyjnej nie uwzględnił bowiem kluczowych dla tej kwestii archiwów WSI i zbioru zastrzeżonego IPN, a ile tam jest teczek współpracowników Sikorskiego – „jeden tylko Dukaczewski wie”. W gronie objętych lustracją znaleźli się więc tacy, którzy mogli legalnie i bez konsekwencji skłamać i ukryć pracę dla komunistycznej bezpieki pod warunkiem, że są czynnymi funkcjonariuszami służb specjalnych III RP. O tym, czy teczka ambasadora trafi do zbioru zastrzeżonego, czy nie, decydowali ostatecznie towarzysze ze stadionu Legii. I ma się rozumieć nie na piękne oczy. Rezygnowali z tych, którzy dla służb byli mniej ważni lub przydatni. Jednakże i bez dostępu do zbioru zastrzeżonego oraz tego, co na przełomie lat 80. i 90. ukryła lub zniszczyła bezpieka, wiadomo dostatecznie dużo, żeby bić na alarm. Okazuje się przy tym, że spośród funkcjonariuszy i agentów, którzy przyznali się do współpracy lub służby w komunistycznych służbach, aż 27 osiągnęło najwyższy w polskiej dyplomacji stopień ambasadora tytularnego, a 7 z nich kieruje polskimi placówkami dyplomatycznymi. Prawie wszyscy tę najwyższą godność w dyplomacji zawdzięczają Sikorskiemu.
Tajemnice archiwów WSI
Wg szefa Biura Lustracyjnego IPN członkowie służby zagranicznej to największa grupa osób, wobec których skierowano do sądów wnioski o stwierdzenie niezgodności z prawdą ich oświadczeń lustracyjnych. Do tej pory IPN skierował takich wniosków kilkanaście. To grupa dużego ryzyka podatna na ewentualne przewerbowanie przez obce państwo. Te kilkanaście osób, które skłamały w oświadczeniach lustracyjnych to zaledwie nikły odsetek funkcjonariuszy i agentów w MSZ. W ostatnim czasie co kilka dni na stronie internetowej Biura Lustracyjnego IPN ukazuje się znajomo brzmiący komunikat, jak ten: Oddziałowe Biuro Lustracyjne IPN w Warszawie skierowało do Sądu Okręgowego w Warszawie VIII Wydział Karny wniosek o wszczęcie postępowania lustracyjnego w związku z powstałymi wątpliwościami co do zgodności z prawdą oświadczenia lustracyjnego złożonego przez Pana Ryszarda Ostasia oraz wydanie orzeczenia stwierdzającego, że złożył on niezgodne z prawdą oświadczenie lustracyjne. Ryszard Ostaś jest osobą wchodzącą w skład służby zagranicznej w rozumieniu ustawy z dnia 27 lipca 2001 r. o służbie zagranicznej.
Zgodnie z przywołaną wyżej ustawą, dopiero prawomocne orzeczenie sądu stwierdzające fakt lustracyjnego kłamstwa traktuje się jako obligatoryjną przesłankę pozbawienia tej osoby możliwości pełnienia funkcji publicznej. I tak, Sąd Okręgowy w Warszawie na wniosek pionu lustracyjnego IPN jednogłośnie uznał (przy zdaniu odrębnym sędziego Igora Tulei), że Maciej Kozłowski – b. wiceszef MSZ, ambasador w Izraelu, a ostatnio pełnomocnik ds. kontaktów z diasporą żydowską – złożył nieprawdziwe oświadczenie lustracyjne, w którym zaprzeczał współpracy z SB, i zakazał mu na 3 lata pełnienia funkcji publicznych (inkryminowany tuż przed posiedzeniem sądu apelacyjnego przeszedł dyskretnie na emeryturę). Dyplomatów ostatecznie skazanych za kłamstwo lustracyjne można jednak policzyć na palcach jednej ręki. Najczęściej Biuro Lustracyjne IPN umarza ich sprawy, nie posiadając wystarczająco mocnych materiałów, by kierować akt oskarżenia do sądu. Trzeba bowiem pamiętać, że o możliwości sądowego zlustrowania danej osoby decyduje często przypadek, i stan zachowanej dokumentacji w archiwach IPN, czyli podwładni gen. Kiszczaka, którzy w latach 1989-1990 przetrzebili dużą część zasobów archiwalnych MSW.
W tej sytuacji kluczowe znaczenie posiada internetowy katalog Biura Lustracyjnego IPN, w którym zamieszcza się informacje o zasobie archiwalnym dotyczącym osób sprawujących funkcje publiczne oraz kiedy i pod jakimi pseudonimami zostali zarejestrowani. Znajdziemy tu ambasadorów i innych pracowników MSZ, wśród których odsetek dawnej agentury jest szczególnie duży. W tym (!) nazwiska najbliższych współpracowników, zastępców Sikorskiego: Pomianowski Jerzy urodzony 30.08.1960, Warszawa http://katalog.bip.ipn.gov.pl/search.do? lastName=Pomianowski&katalogId;
Winid Bogusław urodzony 03.11.1960, Warszawa http://katalog.bip.ipn.gov.pl/search.do?lastName=Winid& katalogId. À propos, kandydatura tego ostatniego rozpatrywana była na stanowisko ambasadora w Waszyngtonie, ale przepadła, wg krążącej po korytarzach gmachu na Szucha plotki, „z powodów archiwalnych”. Można więc z całą pewnością powiedzieć, że w MSZ mamy więcej osób niezlustrowanych niż formalnie zlustrowanych, i że Sikorski ma pełną świadomość, kogo trzyma w swym najbliższym zapleczu.
Ambasador na dwóch etatach
Dowodem na to może być także poniższa skrócona lista zlustrowanych i niezlustrowanych, kłamców lustracyjnych i podejrzewanych przez IPN o takie kłamstwo, i wreszcie takich, na widok których wtajemniczeni poklepują się dwoma palcami po ramieniu: Mirosław Gajewski – dyrektor generalny służby zagranicznej. Jest swego rodzaju signum temporis, że u Sikorskiego wysunął się na jednego z głównych zauszników i poufnych doradców odpowiedzialnych za politykę kadrową. Przypomnijmy, dyrektor generalny to w ministerstwie najwyższy rangą urzędnik, który zarządza kadrami i finansami; Jacek Najder - do niedawna zastępca Sikorskiego, dziś ambasador przy NATO; Maciej Krych – ambasador w Atenach. Syn towarzysza broni Moczara, a także, poprzez trafny ożenek, jego zięć; Jarosław Czubiński – ambasador w Wilnie. Syn osławionego w walce z opozycją prokuratora generalnego i wiceministra spraw wewnętrznych PRL, wcześniej, z poręki Sikorskiego, szef Departamentu Konsularnego i Polonii oraz dyrektor generalny; Grażyna Sikorska – ambasador w Podgoricy, pseudonim „pułkowniczka”, wcześniej dyrektor Biura Kadr ministra Sikorskiego; Zenon Kuchciak – ambasador w Ankarze, absolwent MGIMO, wcześniej z poręki tegoż Sikorskiego dyrektor Biura Bezpieczeństwa Dyplomatycznego, a od września 2010 r. Inspektoratu Służby Zagranicznej (jakże miłe bezpieczniackim uszom nazewnictwo!). Przez oczywistość organizacyjno-służbowych powiązań tego ostatniego jeden z posłów PiS zapytał w Sejmie rekomendującą Kuchciaka na ambasadora przedstawicielkę MSZ: Ekspozyturą jakiej służby specjalnej stanie się teraz placówka w Ankarze, na pewno nie będzie przedstawicielstwem dyplomatycznym? Mimo to, Komisja jednogłośnie pozytywnie zaopiniowała kandydaturę. Nikt nie był przeciw. Nikt nie wstrzymał się od głosu; Janusz Niesyto – ambasador w Helsinkach, osobnik o idealnym, modelowym wprost profilu kadrowym: współpracownik wojskowej bezpieki, absolwent MGIMO, do ideału nie brakuje mu nawet odpowiedniego pochodzenia etnicznego; Piotr Puchta – ambasador w Kairze, syn płk. Janusza Puchty, zastępcy szefa WSI w latach 1991-1992; Marek Jeziorski – ambasador w Tiranie, przy okazji absolwent MGIMO; Michał Radlicki – ambasador w Algierze, w 1995 r. znalazł się na tzw. liście TW Nizieńskiego, wówczas gdy Bartoszewski – marionetka w rękach bezpieki – rządzenie resortem pozostawił Radlickiemu; Jan Granat – konsul generalny w Charkowie. Ta nominacja nikogo bardziej nie kompromituje niż tego, który uczynił go konsulem. Dyplomata o solidnych tajniackich referencjach, które nawet za komuny mogły zaimponować. W jego przypadku Sikorskiego wyraźnie zauroczyło, że jest potomkiem szefa Wojsk Ochrony Pogranicza, towarzysza broni Kiszczaka. Na liście przyznających się do pracy w komunistycznych służbach znalazł się także Jarosław Drozd – konsul generalny we Lwowie, który w latach 1981-1990 służył w jednostkach oznaczonych tajemniczymi kryptonimami JW 4552 i JW 2262, czyli w centrali wojskowej bezpieki przy al. Niepodległości w Warszawie. I wreszcie Andrzej Kaczorowski – konsul generalny w Wiedniu, też z zaciągu wojskowego. W kontekście tego ostatniego warto zapytać, jakie skutki ma prowadzona przez Sikorskiego polityka kadrowa wobec Polonii w Niemczech, jak przekłada się ona na podejście do tamtejszych Polaków, badania skali penetracji środowisk polonijnych działaniami operacyjnymi wywiadu PRL i czy to tylko przykry zbieg okoliczności, że większość byłych i obecnych konsulów generalnych w Niemczech nadaje się do wpisania na powyższą listę?
W 1992 r., już pod upadku rządu Jana Olszewskiego, w angielskiej gazecie „Spectator” Sikorski tak pisał o swoich doświadczeniach z wojskowymi służbami: „WSI były ostatnią funkcjonującą organizacją komunistyczną, która mogła przejąć kontrolę nad krajem, gdyby ze Wschodu znów zaczęły wiać chłodniejsze wiatry (…) W ciągu kilku ostatnich miesięcy komunizmu sprzedawali swe tajemnice każdemu, kto gotów był zapłacić”. Te wyznania wywołały wówczas w Polsce prawdziwą burzę. Głównym krytykiem Sikorskiego był wówczas wiceminister obrony narodowej – Bronisław Komorowski. Czyżby dlatego zezwala konfidentom na wywieranie decydującego wpływu na politykę kadrową, milcząco aprobuje interesy ich mocodawców, i w sposób wręcz demonstracyjny otacza się ludźmi związanymi z tym układem? Gajewski, Granat, Kaczorowski – te nazwiska mówią same za siebie. Nie nasz cyrk i nie nasze małpy, ale Sikorski mógłby przypomnieć sobie zasadę: ten kto raz zdradził, będzie zdradzał zawsze. W przeciwnym razie ktoś mu zaśpiewa: Miałeś Radek złoty róg. W odpowiedzi na stawiane przez posłów PiS zarzuty o zatrudnianiu w MSZ tajnych współpracowników i funkcjonariuszy komunistycznych służb specjalnych, na posiedzeniu komisji sejmowej 29.08.2012, reprezentująca ministra Sikorskiego podsekretarz stanu Grażyna Bernatowicz broniła takiego rozwiązania, twierdząc że są to prawdziwi profesjonaliści – muszę powiedzieć najuczciwiej, jak umiem, że są po prostu bardzo dobrzy (…) Mogę powiedzieć o dwóch cechach charakterystycznych polityki personalnej ministerstwa. Po pierwsze, stawiamy na profesjonalizm. Po drugie, stawiamy na młodych. Słowo się rzekło. Kilka tygodni później ambasadorem w Pradze została 67-letnia Grażyna Bernatowicz, prawdziwa weteranka dyplomacji PRL-bis i PRL, tyle że pod nazwiskiem Bernatowicz-Bierut (po mężu, dziennikarzu Marku Bierucie, który pochodził z rodziny Bolesława).
Biznes pod specjalnym nadzorem
Ambasador RP w Luksemburgu Bartosz Jałowiecki, przed wyjazdem na placówkę był dyrektorem w firmie Prokom należącej do Ryszarda Krauzego i zasiadał w radach nadzorczych kilku spółek tego biznesmena, m.in. Polnord S.A. i Petrolinvest S.A. (w tej ostatniej współpracował też z synem gen. Dukaczewskiego). U Krauzego pracowała także Beata Stelmach, wchodziła w skład organów kierowniczych spółki akcyjnej Prokom Software. Zasiadała też w radach nadzorczych różnych przedsiębiorstw owego biznesmena, w tym Biotonu S.A. Od 1 maja 2011 r. jest zastępczynią Sikorskiego! W MSZ zwana lub raczej przezywana „Miss Pabianic”, ale bynajmniej nie z powodu urody (chociaż tę niewątpliwie ma), lecz raczej niezbyt wysokiego dyplomatycznego polotu. Czy i w tym przypadku o awansie nie przeważyło, że była na liście płac u Krauzego? Piotr Kaszuba - wysłannik Sikorskiego w Wenezueli i 9 innych państwach Ameryki Południowej i Środkowej do MSZ przybył w 1992 r., po siedmiu latach pracy w „Elektrimie”, po to by zająć się umowami o stacjonowaniu wojsk sowieckich w Polsce. Na pytanie poseł Anny Fotygi o współpracę ze służbami specjalnymi PRL, wówczas kandydat na ambasadora odpowiedział enigmatycznie, ale i przyznać trzeba, dyplomatycznie: Co do służb specjalnych – nie pracowałem w służbach specjalnych PRL. Na pewno za to w czasach PRL współpracował, a nawet pracował razem z Ryszardem Krauze w firmie „Elektrim” znanej z nie tylko z organizacyjnych, lecz wręcz organicznych powiązań ze służbami wojskowymi Kiszczaka.
Radosław Sikorski (dla biznesowych przyjaciół Radek) ostro zaatakował na Twitterze prokuratora Mariusza K. Bezpośrednim powodem było umorzenie sprawy antysemickich wpisów na forach internetowych pod adresem szefa MSZ oraz jego żony. Sikorski ma jednak jeszcze jeden powód, by prokuratora nie lubić. To właśnie on prowadził śledztwo w sprawie milionowych strat, jakie poniósł Skarb Państwa w wyniku interesów z promowaną przez Sikorskiego (wówczas ministra obrony) firmą, która miała dostarczyć zdjęcia satelitarne na potrzeby wojska. Prokurator K. ma też związek z tzw. aferą przeciekową, kiedy zarzucono mu, że miał zastraszyć Ryszarda Krauzego i zmusić do szukania schronienia w Londynie. Swoją drogą ciekawe byłoby prześledzenie, kto dziś Sikorskiemu dostarcza takie zdjęcia! Może to być jednak trudne, bo kandydatem PO na prezesa NIK jest b. minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski, wielce pomocny chłopakom z biznesu (i z zasobów archiwalnych). Gdy w 2010 r. katowicka prokuratura wniosła do sądu akt oskarżenia przeciwko Krauzemu za działanie na szkodę własnej spółki (Prokom Investments udzielił pożyczki firmie King & King, w czasie gdy była winna Prokomowi 28 milionów), co penalizował art. 585 Kodeksu spółek handlowych i było zagrożone karą więzienia do lat 5, Kwiatkowski wrzucił – zupełnie przypadkowo – w Sejmie na „szybką ścieżkę legislacyjną” projekt likwidacji tego artykułu i przestał on obowiązywać tuż przed rozprawą w procesie Krauzego. À propos King & Kong – polska placówka dyplomatyczna w Kinszasie wykorzystana była do firmowania lewych interesów tej związanej ze służbami specjalnymi i z aferą FOZZ firmy, która namówiła szefów KGHM do zainwestowania w kongijskie złoża miedzi, a koncern stracił 300 mln dol. Promotorem firmy w MSZ był dyrektor departamentu, obecnie ambasador w Tel Awiwie.
Z agentami, dla agentów
W „Strefie zdekomunizowanej” – wywiadzie rzece z Radkiem Sikorskim – ten ostatni wspomina swego serdecznego przyjaciela Macieja Jachimczyka, który pracował w biznesie w b. ZSRR, a w końcu został prawą ręką szefa mafii czeczeńskiej i przeszedł na islam. W 1997 r. Zbigniew Siemiątkowski określił go jako człowieka związanego z rosyjskimi służbami, zagrażającego bezpieczeństwu Polski. Jedną ze sfer działalności Jachimczyka były negocjacje dotyczące pól naftowych u boku człowieka (b. prezesa PGNiG), który pracuje dla Krauzego. W tle tych powiązań pojawiają się nazwiska biznesmenów z największych afer gospodarczych III RP, a także ludzi służb specjalnych PRL. Zgodnie z ogólnie przyjęta definicją, oligarcha to potężny biznesmen, zdolny wpływać na władze, który za pieniądze i obietnice wsparcia dostaje korzystne dla siebie decyzje państwa i ustawy. Krauze, dyplomaci z listy płac Krauzego, syn Dukaczewskiego. Wszystko to układa się w pewną logiczną całość. Obyśmy się mylili. Nie chcemy przez to powiedzieć, że i Krauze zostanie wkrótce ambasadorem. Chociaż nie można wykluczyć, że to Sikorski został już ambasadorem Krauzego … do specjalnych poruczeń. Ambasador w Pretorii Anna Raduchowska-Brochwicz jest żoną Wojciecha, zresztą pułkownika, bardzo mocno, choć nie fizycznie, obecnego w MSZ. On także zasiadał we władzach spółek Krauzego. Poseł L. Dorn (któremu swego czasu Brochwicz wytoczył proces za nazwaniem go „uosobieniem patologii służb specjalnych”) zapytał premiera Donalda T.: Czy jak na pański gust nie za dużo pułkownika Brochwicza w pańskim gabinecie? My zapytajmy zatem Sikorskiego: czy nie za dużo Krauzego w pańskim MSZ-cie?
Ludzie z „listy” wzięli wszystko
Zarzuty o tolerowaniu PRL-owskich agentów Sikorski (dla biznesowych przyjaciół Radek) odpiera tchórzliwie, bo na Twitterze, argumentem: Odziedziczyłem ich po poprzedniczce. O ile bez ustawy dekomunizacyjnej usuwanie ze służby zagranicznej jest trudne (chociaż i to nie jest do końca prawdziwe), to ogromne wątpliwości budzi obsadzanie komunistycznymi agentami wysokich stanowisk, w tym ambasadorów i konsulów generalnych. Odnosi się przy tym wrażenie, że Sikorskie nie spocznie zanim przed końcem swej dogorywającej kadencji nie wyśle ich wszystkich, co do jednego, na placówki. Zamysł ten ma duże szanse powodzenia, jeśli będzie do nich sięgał tak obficie, i w takim tempie jak dzisiaj. Czy 40 procent PRL-owskich kapusiów wśród ambasadorów tytularnych to stosowna norma dla resortu suwerennej RP? Czy nie najwyższy czas, aby po 24 latach wolnej Polski reprezentowali nas za granicą ludzie, którzy nie mają w życiorysie współpracy ze służbami państwa, które podlegało Moskwie? Spieszmy się odwołać Sikorskiego, zanim będzie za późno - można sparafrazować ks. Twardowskiego. Skala zaniedbań, chaos, niekompetencja, niszczenie wszystkiego co jeszcze polskie, podejrzana uległość wobec wojskowego lobby – to wizytówka rządzącej ekipy. Tajemnica Sikorskiego dotyczy przyszłości. To, co ów prawdziwy „sztukmistrz z Chobielina” usiłuje przemilczeć na temat swej przeszłości jest dalece mniej istotne, niż jego projekt przyszłości Polski, którego w zasadzie nikt nie zna.
Źródło:
http://radio.radiopomost.com/z-polski/2268-agen-ci-na-dy-plo-ma-tycz-nych-sa-lo-nach
za:
http://warszawskagazeta.pl/polityka/35-polityka/1645-agenci-na-dyplomatycznych-salonach
Opublikowano w piątek, 25, października 2013
Plotkarski portal internetowy pomponik.pl opublikował 13 czerwca br mało znane fakty z życia Jacka Kaczmarskiego, barda SOLIDARNOŚCI i redaktora Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa w Monachium. Poniżej ten tekst, któremu można wierzyć albo i nie, ale któż z nas nie lubi (przynajmniej od czasu do czasu) plotek?
Jacek Kaczmarski chrzest przyjął na łożu śmierci!
Jacek Kaczmarski (†47 l.), bard Solidarności, dorastał w rodzinie ateistycznej. Całe życie wadził się z Bogiem, by na koniec Go przyjąć.
W dzieciństwie nie miał nikogo bliskiego, kto wpajałby mu wartości chrześcijańskie. Rodzice Jacka Kaczmarskiego oddali go na wychowanie dziadkom. "Bo artyści nie mieli na to czasu" - wspominał po latach. Byli cenionymi malarzami. Każde z nich spędzało czas w swojej pracowni. Jacek poczuł się odrzucony. Choć zamieszkał kilometr od nich, nie spotykali się codziennie. Dziadkowie, do których trafił, także nie wierzyli w Boga. Ojciec matki był wiceministrem oświaty w komunistycznym rządzie.
Chłopiec nigdy nie skarżył się na swój los. Był bardzo związany z bliskimi. Rodzice nazywali go Jaculem. Dbali, by od najmłodszych lat miał kontakt ze sztuką i rozwijał swoje talenty. Po raz pierwszy wziął do ręki gitarę jako trzynastolatek. Był leworęczny, gryf gitary trzymał więc prawą ręką.
Pierwsze spośród 600 piosenek powstały już w liceum. Tutaj poznał kolegów, którzy zaczęli opowiadać mu o innym świecie za żelazną kurtyną. Wtedy też przestał wierzyć dziadkowi, który twierdził, że partia ma zawsze rację.
Kiedy nastał stan wojenny, koncertował w Paryżu. Był już wielkim bardem Solidarności. Znane wszystkim "Mury" stały się jej hymnem. Jego antyrządowe piosenki ukradkiem kopiowano na kasety magnetofonowe.
Postanowił sprowadzić do siebie żonę. Komuniści puścili ją na podstawie sfałszowanego zaświadczenia lekarskiego, że mąż ma raka. Na świat przyszedł Kosma. Córeczka Dominika umarła wkrótce po narodzinach. Wtedy małżeństwo zaczęło się sypać. Jacek wpadł w alkoholizm. Wziął kolejny ślub. Ewa Volny urodziła mu Patrycję. W Monachium rozpoczął pracę w Radiu Wolna Europa. Po powrocie do kraju postanowił wyjechać do Australii.
Chciał uciec przed stylem życia, który prowadził. Wieczne imprezy i koledzy niestroniący od mocniejszych trunków nie sprzyjały wyjściu z nałogu. Córka Patrycja wspomina go jako człowieka nerwowego i agresywnego. "Ojciec żył koncertami, kochał scenę, ale to go wyniszczało. Nie potrafił oddzielić życia od sztuki, prywatności od pracy zawodowej. A kiedy mu się to udawało, czuł się dziwnie i szukał pocieszenia w butelce" - mówi dzisiaj. "Moje relacje z tatą były trudne. Nie miałam ojca. Przestałam jeść. Wpadłam w anoreksję. Byłam gruba. Chciałam pokazać, że jestem coś warta" - wspomina.
Nigdy się nie pojednali, choć gdy Jacek przestał pić, myślał, jak nadrobić stracony czas. Próbował uchronić zdolną córkę przed pójściem drogą, którą sam obrał.
Przez lata był uznawany za zagorzałego wroga Kościoła. "Nie praktykuję żadnej religii i nie tam szukam pocieszeń" - mówił. Czy rzeczywiście był ateistą? Miłośnicy jego twórczości do dziś toczą o to spór. Na pewno na pozytywną przemianę artysty wpłynęła ostatnia towarzyszka życia, Alicja Delgas. Kiedy się związali, Jacek coraz częściej zaczął zwracać się ku duchowości. Stworzył jeden z ciekawszych swoich programów: "Szukamy stajenki" - kolędy i pastorałki, w aranżacji Zbigniewa Łapińskiego. Czuć było z jego strony szacunek do ludzi Kościoła. Zaczął myśleć o przyjęciu chrztu. Jednak twierdził, że zawsze coś mu stawało na przeszkodzie.
Kiedy zachorował na raka krtani, musiał podjąć dramatyczną decyzję. Czy poddać się operacji, która pozbawi go możliwości śpiewania? Był załamany. Postanowił leczyć się ziołami. Choroba szybko postępowała. "Przy moim tempie życia napędzanym alkoholem, papierosami, śpiewem z gardła, coś takiego musiało się pojawić" - przyznał.
Pewnego dnia karetka pogotowia zabrała go z domu w Osowej do gdańskiego szpitala. Lekarze nie kryli, że jest umierający. Alicja Delgas spytała, czy chce przyjąć chrzest. Była Wielka Sobota. "Zjechałam na dół po księdza. Sama ceremonia była króciutka. Potem Jacek zapadł w głęboki sen. Oddychał miarowo i spokojnie" - wspomina.
We mszy pogrzebowej uczestniczył jezuita ojciec Wacław Oszajca. Alicja wie, że Jacek by sobie tego życzył. Darzył go ogromnym szacunkiem.
Dziś Alicja odpiera zarzuty, że przyjął sakrament nieświadomie. Podobno już po narodzinach syna po raz pierwszy zastanawiał się nad chrztem. Nie umiał jednak porozumieć się z księdzem. W czasie choroby pisał wiersze odnoszące się do Boga. "Obowiązki, długi, wybory, Co za ulga oderwać się od nich, Bo zgłasza się Wielki Wierzyciel, Dowód-Powód? Że istnieje wiara".
Źródło:
07.06.2016
Rok 1937: Pierwsze ludobójstwo na Polakach
W Polsce nie ma pomnika, który upamiętniłby ofiary „Operacji polskiej" NKWD. Rozmowa z Piotrem Zychowiczem.
Rzeczpospolita: Założył pan fundację Rodacy '37 upamiętniającą ofiary „Operacji polskiej" NKWD. Co to była za operacja?
Piotr Zychowicz: To było pierwsze ludobójstwo na narodzie polskim. Doszło do niego w latach 1937–1938 z rozkazu Józefa Stalina i Nikołaja Jeżowa. Ogłosili oni, że cały Związek Sowiecki jest opleciony mackami wielkiego spisku Polskiej Organizacji Wojskowej. Był to wytwór ich wyobraźni, żadnej POW w Sowietach wówczas oczywiście nie było.
Jaki przebieg miała operacja?
Enkawudziści przeprowadzili masowe aresztowania Polaków. Podczas przesłuchań więźniowie byli bestialsko torturowani. W ten sposób NKWD zmuszało ich do przyznania się do działalności szpiegowskiej i terrorystycznej na rzecz Polski. A także do podawania nazwisk kolejnych „spiskowców". Ich znajomych, członków rodzin... Ludzi tych skazywano na karę śmierci. Przeważnie mordowano ich metodą katyńską, czyli strzałem w tył czaszki. Zdarzały się przypadki katowania na śmierć za pomocą kijów i innych narzędzi.
Ile ofiar pochłonęła ta zbrodnia?
Szacuje się, że nawet 200 tys. Najsmutniejsze jest to, że dramat ten został kompletnie zapomniany. W Polsce nie ma pomnika, który upamiętniłby ofiary „Operacji polskiej" NKWD. Nie pisze się o nich w podręcznikach szkolnych, nie kręci filmów... Tymczasem ci ludzie zginęli tylko dlatego, że byli Polakami. Naszym obowiązkiem jest godne upamiętnienie ich męczeństwa.
Źródło: www.rp.pl
06.06.2016
30 kwietnia br. na stronach internetowych "Warszawskiej Gazety" ukazał się tekst Krzysztofa Balińskiego krytykujący sytuację w Ministerstwie Spraw Zagranicznych RP oraz poczynania ministra Witolda Waszczykowskiego. Od czasu jego publikacji minął już przeszło miesiąc i sytuacja trochę się zmieniła ale nie aż tak diametralnie, by można było powiedzieć, iż tekst ten jest już nieaktualny.
Czy zarzuty autora tekstu są słuszne?
- Ocenę pozostawiam Czytelnikom. Poniżej wspomniany tu tekst:
(js)
Żeby nie było tak jak było.
Czas spolonizować MSZ!
Zaczęło się jak w filmach Hitchcocka, czyli od trzęsienia ziemi, a potem napięcie nieprzerwanie rosło. Nowy minister już pierwszego dnia urzędowania pozbawił pracy panią konsul w Londynie za... kilkuminutowe opóźnienie w dostarczeniu protokołów wyborczych. Po kilkunastu dniach i po piekielnych mękach udało mu się odwołać Arabskiego.
A wydawało się, że symbolicznie najważniejsze powinno było być odwołanie agentów V kolumny i tych z dziadkami w KPP. Pierwsza, czyli symbolicznie najważniejsza nominacja ambasadorska objęła panią powiązaną z nowym ministrem relacjami bynajmniej nie służbowymi. O tym, jak mozolnie idzie Waszczykowskiemu wyganianie Sikorskiego z MSZ, a raczej o tym, że Sikorski nigdy z MSZ nie wyszedł, świadczy to, że wszystkie ważne stanowiska pełnią ciągle (w duchu zgody i harmonii) najbliżsi współpracownicy tego ostatniego, tj. cała chmara funkcjonariuszy b. WSI, generałów, publicystów „Wyborczej”. Jest wśród nich Wojciech Zajączkowski, dyrektor Departamentu Strategii, do niedawna ambasador w Moskwie, w latach 1993-1998 dyrektor w Fundacji Batorego, skąd do MSZ ściągnął go Geremek. Departamentem Polityki Bezpieczeństwa kieruje Grzegorz Poznański, syn emerytowanego gen. Zenona Poznańskiego, absolwenta moskiewskiej Akademii Obrony im. Woroszyłowa, współzałożyciela (wraz z M. Dukaczewskim) stowarzyszenia Pro Milito, związanego ze spółką, która wygrywa wszystkie przetargi w administracji państwowej na dostawy komputerów do przesyłu tajnych informacji. W grudniu 2009 r. firma, występując jako jedyny oferent, wygrała w MSZ przetarg o wartości kilku milionów złotych. Dyrektorem departamentu, dla którego sprzęt kupiono, był wówczas Grzegorz Poznański.
Waszczykowski nie wymienił nawet sekretarki, która wiernie za Radkiem przyszła z MON. Włos staje na głowie, gdy widzi się obsadę Biura Kadr. Bo okazuje się, że nowy minister też ma swoich esbeków. Dyrektorem zrobił Alicję Łowicką-Tąkiel, która karierę zaczynała w Pagarcie, tj. firmie będącej w całości filią SB, a jej zastępcą Krzysztofa Jeskego, kadrowego oficera SB, i głównie po to, aby ludzi kwalifikujących się do zwolnienia pocieszali: „są naciski, ale nie martwcie się: włos wam z głowy nie spadnie”. Jeszcze kilka tygodnie temu Biurem kierowała pani słynąca z handlu wizami na Wschodzie (i intymnymi relacjami z b. dyrektorem generalnym MSZ, dziś reprezentującym rząd PiS w Pekinie), którą Waszczykowski – po tym gdy powziął informację, że zna się na wizach – przerzucił do kierowania Departamentem Konsularnym. Lista kadry kierowniczej MSZ nasuwa smutną refleksję – Waszczykowski robi na złość Macierewiczowi. Wśród kadry dyrektorskiej (obok pani, która kolaborowała z Cimoszewiczem) jest osiem osób organizacyjnie związanych z b. WSI.
Ślamazarność Waszczykowskiego zdumiewa. Przez sto dni odwołał dwóch dyplomatów, a powinien dwustu, w tym Schnepfa, który nie wiadomo kogo w Waszyngtonie reprezentuje. Na stanowiskach zastał ludzi Geremka, który przez trzy kadencje był szefem sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, w końcu sam objął kierowanie resortem i przez te kilkanaście lat uformował w ministerstwie grupę protegowanych. Oto kilku z nich: ambasador w Berlinie Jerzy Margański, osobnik mający z gospodarzami znakomite relacje, choć nie dyplomatyczne. I chyba dlatego tak „dzielnie” odpiera brutalną dyplomację, jaką Niemcy prowadzą w stosunku do nas. Ambasadorowi w Tunisie Iwo Byczewskiemu towarzyszy żona, aktorka Anna Nehrebecka, z którą niegdyś wspierał UW (dziś reprezentuje PO w Radzie Warszawy), a która zwycięstwo Dudy skwitowała: „chłystek (...) bielmo na oku narodu”. Aleksander Chećko – postać wyjątkowo odrażająca, bo jako reżymowy funkcjonariusz dziennikarski relacjonował, na esbecki sposób w reżymowej prasie proces zabójców ks. Popiełuszki, jest na wakacjach all inclusive w Belgradzie. W Wiedniu przy ONZ i OBWE reprezentuje nas Przemysław Grudziński, wcześniej zastępca Geremka w MSZ i Onyszkiewicza w MON, w Brukseli Jacek Najder, a w Kijowie Henryk Litwin – wszyscy byli zastępcy Sikorskiego. Ambasadorem w Pradze jest Grażyna Bernatowicz, a właściwie Bernatowicz-Bierut (po mężu, który pochodzi z rodziny Bolesława). Ambasador w Portugalii, Bronisław Misztal, to b. szef gabinetu politycznego Sikorskiego. W przypadku ambasador w RPA, Anny Raduchowskiej-Brochwicz nie bez znaczenia jest, że to żona płk. Wojciecha Brochwicza, założyciela PO w Warszawie. Jerzy Pomianowski, dyrektor Europejskiego Funduszu na rzecz Demokracji za Geremka był w grupie rozdającej karty kadrowe, oczywiście te etniczne. Sikorski odstąpił na siedzibę Funduszu budynek polskiej ambasady w Brukseli i dał 5 mln euro, które Pomianowski rozdziela, czyli przelewa na sobie tylko znane konta opozycjonistów arabskich „z ominięciem unijnych rygorów”. I jeszcze jedno – w zasobach IPN figuruje jako TW organów bezpieczeństwa PRL. Michał Radlicki, ambasador w Algierii, karierę rozpoczynał u boku Geremka w Sejmie jako jego osobisty sekretarz. Przez lata był komisarzem politycznym MSZ i autorem czystek personalnych, potem zajmował się finansami Sikorskiego, znalazł się też na tzw. liście Nizieńskiego. W Hadze reprezentuje nas Jan Borkowski, z-ca Sikorskiego z ramienia PSL-u. U Geremka odpowiadał za kontakty z Polonią i w tym charakterze wyciął Jana Kobylańskiego. Wyciął też numer Waszczykowskiemu, po cichu organizując spotkanie Petru z szefem holenderskiego rządu.
Przez wiele lat politycy PiS wraz ze skupionymi wokół partii profesorami nie bez racji mówili o zdeprawowanym ministerstwie. Do MSZ najbardziej pasowała teza o „wygaszaniu” państwa. Waszczykowski zignorował ją, zbywa milczeniem projekty sanacji tej instytucji, nie tłumaczy, na czym degrengolada polega, nie mówi, że Sikorski wszystko podporządkował zdobyciu zagranicznej posady, że był skorumpowany politycznie. Gorzej, otoczył się dawnymi kolaborantami Radka. Dowodem odważna i rewolucyjna wypowiedź dla „wSieci”. Na pytanie, jakie ma plany, czy myśli o szerszej wymianie kadr, odpowiedział: Dokonamy korekt, zmieniliśmy kilku dyrektorów. W tym roku kończą się kadencje wielu ambasadorów, więc wymiana będzie następowała w sposób naturalny. Do 30 wysłano informacje przypominające, że w tym roku kończy się ich misja. Będą toczyły się rozmowy z każdym z nich na temat daty zjazdu. To nie są odwołania na zasadach czystki. Po prostu kończy się kadencja ambasadorów – uspokajał. A było tak: ambasadorów poprosił, by podali dogodny miesiąc zjazdu, który im odpowiada. I wszyscy wskazali koniec grudnia. A propos sierot po Radku. Dominującą tendencją w polityce personalnej Radka była militaryzacja dyplomacji. Konsekwentnie tworzył (i utworzył) korpus dyplomatów w mundurach, biorąc przykład z Jaruzelskiego, który w stanie wojennym hurtowo wysyłał na placówki emerytowanych generałów. Do Afganistanu wyjechał płk Piotr Łukasiewicz, w Iraku urzęduje gen. Lech Stefaniak, w Norwegii gen. Stefan Czmur, w Indonezji gen. Grzegorz Wiśniewski, w Korei Północnej gen. Edward Pietrzyk, w Wietnamie gen. Roman Iwaszkiewicz, na Słowacji gen. Leszek Soczewica, w Turcji gen. Mieczysław Cieniuch. Wszyscy absolwenci moskiewskich uczelni, i wszyscy generalskie szlify zawdzięczają Kwaśniewskiemu. Trzeba także wiedzieć, że Sikorski ukrył w gmachu na Szucha wielu funkcjonariuszy WSI, że u niego WSI były czynnikiem sprawczym, kierowniczym, że tu odbywały się różne gry operacyjne WSI i że tu weryfikację WSI trzeba dokończyć. MSZ to także urząd „Wyborczej”. Sikorski zatrudnił w nim (czyli u siebie) połowę składu redakcji gazety. A czym jest „Wyborcza” dla PiS, nie trzeba wyjaśniać. Ambasadorem w Kanadzie jest b. redaktor gazety Marcin Bosacki, dlatego że ostro krytykował PiS, gdy w 2006 r. partia próbowała odebrać gazecie MSZ. Ambasadę w Mińsku objął Konrad Pawlik z sortu Kopacz, a wydział prasowy – niedoszły ambasador na Ukrainie Marcin Wojciechowski, dlatego że pisał w gazecie o „polskich obozach”, a w ruskiej telewizji ładnie gadał o Putinie. O tym, że nie mają żadnych dyplomatycznych kwalifikacji, nawet nie warto wspominać. Chociaż wspominać trzeba o dziwnej symbiozie redakcji na Czerskiej z Waszczykowskim. Za czasów Sikorskiego MSZ poddany był dyktatowi „Wyborczej”, a podstawowym kryterium kadrowego doboru była kompatybilność z Michnikiem. MSZ powinien stać się polskim urzędem, realizującym polski interes narodowy, ale czy da się to zrobić z ludźmi Michnika? Minister „zadaje się” z gazetą, a jej zamysł jest prosty: recenzować każdą zmianę, zastraszać, szantażować i zmuszać do nieprzerwanego tłumaczenia się. MSZ nie ma szczęścia do ministrów. W ’89 przyszedł Geremek i wprowadził w nim „rewolucyjne” zmiany, czyli swoich ludzi ukształtowanych na obraz i podobieństwo dyplomatów sprzed Marca ’68. Chociaż trzeba oddać sprawiedliwość Annie Fotydze. Próbowała to zmienić, co spotkało się z wrzaskliwym sprzeciwem „Wyborczej” i... Waszczykowskiego, wówczas jej zastępcy.
Waszczykowski z impetem przystąpił do zmian kadrowych. W miejsce odwołanej konsul i wysłanej ajatollachom przyjaciółki, w gmachu na Szucha pojawiły się nowe twarze. Doradcami w Gabinecie Politycznym zostali Jan Parys oraz Przemysław Żurawski vel Grajewski, od niedawna „vel Banderowski”. Dlaczego? Ano dlatego, że nazwał Kresowian głupcami. „Vel” od dłuższego czasu robi co może, aby skłócić PiS z Polakami. W 2013 r. występował przeciwko uchwale sejmowej, która miała potępić ludobójstwo OUN i UPA, bo „obniży skalę sympatii proukraińskich w Polsce”. Jako zapowiedź „dobrej zmiany”, namaszczony został najpierw na ministra spraw zagranicznych w „gabinecie cieni” Piotra Glińskiego, a następnie uhonorowany członkostwem (razem z Rotfeldem) w prezydenckiej Narodowej Radzie Rozwoju. Głupota czy sabotaż? Warto przypomnieć, iż PiS kusiło wyborców hasłami przywrócenia pamięci ludobójstwa na Kresach. I warto pamiętać, że gdyby nie Kresowiacy, o samodzielnej większości PiS mógłby tylko pomarzyć. Jan Parys był ministrem obrony w rządzie Jana Olszewskiego. Zasłynął tym, że przed pierwszym spotkaniem z trepami z WSI zażądał wydania kamizelki kuloodpornej. Był też zwolennikiem nieco dziwnie pojętej lustracji. Wieloletniego więźnia UB Wiesława Chrzanowskiego nazwał „komunistycznym kapusiem”. Parys był szefem zarządu Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, wypłacającej odszkodowania dla przymusowych robotników III Rzeszy, i... wypłacił sobie nagrodę 130 tys. zł. Sąd nakazał mu zwrot pieniędzy wraz z odsetkami. Jako komentarz przytoczmy głos blogera, zresztą gorącego zwolennika PiS: Źle się chłopaki bawicie. Pamiętamy Parysa – a mój ojciec, którego Niemcy wywieźli z Powstania do Buchenwaldu wraz ze swym ojcem dostał odszkodowanie... 4 tys. zł. Mama znajomego za 5 lat na robotach w Niemczech dostała 6 tys. zł.
A propos bohaterskiego wyczynu Parysa, tj. paradowania w kamizelce kuloodpornej. Czy cała pokraczna polityka kadrowa Waszczykowskiego nie bierze się z tego, że kogoś się boi? Pomińmy jego słynne: Nie zabijajcie nas, ale kiedyś certyfikat dostępu do informacji niejawnych odebrali mu ci sami ludzie, którymi się otacza. Czyżby wiedzieli o nim coś, czego my nie wiemy? Kiedyś Geremek posłał go do Teheranu. Po dwóch latach odwołał go Cimoszewicz (ten sam, u którego dyrektorem sekretariatu była zastępczyni Waszczykowskiego, Joanna Wronecka). Powody do dziś owiane są tajemnicą. Wiemy, że stał za tym rezydent wywiadu. W MSZ potrzebny jest ktoś z odwagą Macierewicza i rewolucja kadrowa na miarę weryfikacji WSI, bo funkcjonuje w nim alternatywna struktura, przekonana, że Waszczykowski jest postacią przejściową i że wkrótce MSZ trafi powtórnie w ręce układu.
Jest rzeczą oczywistą, że dyplomacja jest po to, by bronić interesów państwa i historia nie zna przypadku, by działała przeciwko niemu. Dyplomaci pod wodzą Waszczykowskiego zachowali się jak durnie. Wdali się w sprzeczkę bez szans na wygraną. Debata w Strasburgu była wielkim błędem. Odwołanie się do Komisji Weneckiej to już dyplomatyczna katastrofa. Zamiast, jak twierdził, mistrzowskiego zagrania, postawił rząd pod międzynarodowym pręgierzem. Innymi słowy, podał rządowi smoleńską komendę: „na kursie i na ścieżce!”, a przecież nawet nierozgarnięty polityk wie, że to pułapka zarzucona przez KOD. Pułapka tym bardziej skuteczna, że zastawiona na polu międzynarodowym, a więc PiS-owi (i jak się okazuje Waszczykowskiemu też) nieznanym. Smutne jest, że na tak prymitywny trik prostaków Schetyny i Petru dał się nabrać doświadczony dyplomata. Waszczykowski uwielbia brylować w mediach. Problem w tym, że wypowiada się w nich krzykliwie i efekciarsko, nie jak dyplomata, ale jak burak i zalicza kolejne wpadki. Bo dyplomacie nie wolno mówić o kimś, z kim ma spotkać się premier, że „nie jest partnerem do rozmów” i że jest „słabo wykształconym skrajnym lewakiem”. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość. Broni Polski przed rowerzystami i wegetarianami. Broni też przed „nową mieszaniną kultur i ras”. Ale cóż z tego, skoro w MSZ taką mieszaninę promuje. Miał wyczyścić MSZ z PO i WSI. Jego doświadczenie w dyplomacji miało pomóc PiS-owi w trudnych relacjach z zagranicą. Nic z tego. Szczególnie wkurza Prezesa. Czym podpadł? Bynajmniej nie durnymi wąsikami i tym, że nie lubi kotów. Podpadł, bo nic w MSZ nie zmienił. Zamiast po cichu czyścić stajnię Augiasza, ludzi układu promuje. Wielce wymowne – Waszczykowski irytuje wszystkich, z wyjątkiem Schetyny. PO i KOD czują zagrożenie i wyją pod nieboskłon, ale nie w odniesieniu do MSZ. Trudno odgonić myśli, z kategorii tych spiskowych, że mamy do czynienia z politycznym przekrętem, takim jak w 2005 r. z Mellerem. Czy polski interes narodowy można realizować bez zmian w MSZ? Dla każdego, kto choćby pobieżnie śledzi „sukcesy” dyplomacji, jasne jest, że nie ma ministerstwa bardziej zdeprawowanego i kosmetyczne zmiany nie pomogą. MSZ trzeba odzyskać, spolonizować, zbudować od nowa, zastosować opcję zerową, tj. wymieść żelazną miotłą ludzi Geremka i dyplomatołów Sikorskiego (choć nie wszystkich, bo są tam także ludzie przyzwoici). Lepiej przez jakiś czas nie mieć ambasadorów, niż mieć takich, którzy Polski nienawidzą i świadomie jej szkodzą. Jeśli układowi uda się zablokować zmiany, jeśli przyzwoli na to Kaczyński, Polska pozostanie bantustanem i spełni się marzenie Agnieszki Holland „żeby było tak, jak było”. Patrzmy zatem Waszczykowskiemu na ręce, nie gódźmy się na jego wybryki i myślmy, czy nie czas już na hasło podobne do „Balcerowicz musi odejść”.
Źródło: warszawskagazeta,pl z 30 kwietnia 2016 roku
Autor: Krzysztof Baliński
11.05.2016
Europejczycy będą emigrować do Polski
Czy ataki nożowników i innych terrorystów takie jak ten, który miał dziś miejsce w okolicach Monachium, staną się chlebem codziennym dla mieszkańców Niemiec i Francji? I w jaką stronę zmierza tocząca się w Europie wojna kulturowa? Rozmawiamy na ten temat z dziennikarzem i publicystą Witoldem Gadowskim.
Jak Pan odebrał informację o dzisiejszym ataku nożownika w Monachium, który ze słowami „Allah Akbar” na ustach zaatakował kilka osób?
Moja pierwsza refleksja jest taka, że w niemieckich mediach panuje na ten temat cenzura, co jest bardzo dziwne. Nie tylko nie podaje się informacji o tym, kto to był i co krzyczał, ale w ogóle
możemy przeczytać, że nie wiadomo, kto to był, czy cokolwiek wykrzykiwał i jakie były jego pobudki. Ten brak informacji jest niebezpieczny, ale z drugiej strony cóż, Europa zjadła bombę, która
wybuchnie teraz w jej trzewiach. Islam od czasów kalifatu w Kordobie nie pasuje do Europy, Europa od wieków musiała toczyć wojny z islamem, żeby przetrwać i to się nie zmieniło i trwa dalej. Nasz
kontynent albo oprze się na wartościach chrześcijańskich, czyli jedynych jakie istnieją na naszym terenie, albo będzie się musiał poddać islamowi. Pośrednich rozwiązań nie ma.
Możemy się spodziewać, że takie wydarzenia jak to dzisiejsze, będą coraz częstsze i coraz bardziej regularne w krajach takich jak Niemcy, czy Francja?
Niestety tak. Tego typu zdarzenia będą się mnożyć tam, gdzie przebywają imigranci. To jest proste równanie, jak dwa plus dwa. Jeżeli sprowadzamy na nasze terytorium ludzi, którzy nie szanują naszych wartości, a wręcz przeciwnie, uważają je za wrogie, to jaki może być wynik takiego eksperymentu? Tylko jeden. To jest prosta matematyka społeczna.
W kontekście takich zdarzeń jak atak nożownika w Monachium pomysły Komisji Europejskiej, by karać kraje UE za nieprzyjmowanie uchodźców zakrawają na absurd…
To jest absurdalne i chore. Takie działania stają się elementem wojny, którą wydano wartościom. Jeżeli ktoś zna się na teorii wojny, wie, że pierwszym posunięciem każdej wojny jest atak od wewnątrz, jest zatrucie moralności i wprowadzenie pomieszania pojęć. To się właśnie dzieje. Jesteśmy zaatakowani od wewnątrz wirusem antychrześcijańskości. Efekty tego są właśnie takie, mamy do czynienia z odebraniem zdolności myślenia, kalkulacji i logiki elitom politycznym Europy Zachodniej. Takie elity nie przetrwają, one mają w sobie gen samobójczy.
Co nas czeka dalej? Bo jak na razie nic nie zapowiada, aby owe elity miały zmienić swoją strategię i sposób myślenia. Czy Europa zmierza w kierunku przepaści i nie ma od tego odwrotu?
Myślę, że niebawem będziemy mieli do czynienia z sytuacją, której byśmy się nie spodziewali. Może bowiem nastąpić migracja z Europy Zachodniej do Polski i do krajów, które jeszcze opierają się islamowi i nie mają w sobie tej islamskiej bomby. Tak będzie. Polska jest w tej chwili krajem, w którym najpełniej przechowały się europejskie wartości, to znaczy te prawdziwe, wynikające z fundamentu chrześcijańskiego, nie te „europejskie” lewicowo-liberalne. To jest wielka szansa dla Polski, ale też wyzwanie. Jesteśmy w bardzo ciekawym momencie historii.
Rzeczywiście myśli Pan, że biali ludzie z zachodu zaczną uciekać do naszego kraju?
Będą uciekać tam, gdzie jest bezpiecznie. Nie chodzi tu o białych ludzi w kontekście koloru skóry, ale o ludzi wyznających pewien system wartości, pewien styl życia, który dotychczas był nazywany europejskim, opierając się oczywiście na tradycyjnym znaczeniu europejskości. Wszyscy, którym te wartości są drogie, będą szukać bezpiecznego domu i bezpiecznej ziemi. My jesteśmy tą bezpieczną ziemią i dlatego powinniśmy być przygotowani na to, żeby ich przyjmować. Żebyśmy mogli z powrotem dzielić się naszymi wartościami z Europą, żeby od Polski, która stała się depozytem prawdziwych wartości europejskich znowu zaczęły one odrastać.
Tymczasem u nas opozycja trzęsie się ze strachu przed tym, że PiS rzekomo chce nas wypisać z Unii Europejskiej. Ci państwo patrzą chyba nie w tym kierunku, w którym trzeba?
To jest czysta demagogia doraźnej obrony wpływów, która nie ma nic wspólnego z wojną kulturową, której jesteśmy świadkami. Ci ludzie nie zdają sobie sprawy z zagrożenia, jakie nas dotyka.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał MW
Źródło:
10.05.2016
Ujawniono dane wyrzutni Buk, która zestrzeliła pasażerski MH-17
Dziennikarze śledczy z grupy Bellingcat ustalili ostatecznie, że wyrzutnia Buk-M1, z której odpalono rakietę i zestrzelono malezyjski samolot pasażerski nad wschodnią Ukrainą w lipcu 2014 r., pochodziła z 3 baterii 3 dywizjonu rosyjskiej 53. Rakietowej Brygady Przeciwlotniczej z Obwodu Kurskiego.
Dziennikarze z grupy Bellingcat doszli do tego wniosku analizując setki wpisów, dokumentów i zdjęć pochodzących z ogólnodostępnych źródeł - w tym z portali społecznościowych. Na podstawie zebranych danych opracowywane są specjalne raporty, w których wskazano nie tylko winnych tragicznych wydarzeń, ale również drogę, jaką dochodzono do poszczególnych wniosków.
Dokumenty są przekazywane prokuratorom holenderskim, którzy prowadzą oficjalne dochodzenie w sprawie katastrofy samolotu pasażerskiego lot MH17. Część z danych tam zawartych ujawnił w styczniu br. Eliot Higgins - założyciel grupy Bellingcat. Poinformował on m.in., że udało się już zidentyfikować dwudziestu rosyjskich żołnierzy zamieszanych w całe zdarzenie, którzy mogą z dużym prawdopodobieństwem wiedzieć, kto odpalił pociski. Nie wykluczono przy tym, że winny znajduje się właśnie w tej grupie osób.
Najtrudniejsze okazało się zidentyfikowanie wyrzutni, którą widziano 17 lipca 2014 r. na terenach opanowanych przez prorosyjskich tzw. separatystów i z której najprawdopodobniej wystrzelono rakietę w kierunku samolotu pasażerskiego. Od 2014 r. było prawie na pewno wiadomo, że wyrzutnia pochodziła z konwoju rosyjskiej 53. Rakietowej Brygady Przeciwlotniczej, która na co dzień stacjonuje w okolicach Kurska. Zachowały się bowiem materiały filmowe, które pokazywały ten zestaw na terenie zajętym przez siły prorosyjskie z kompletem rakiet przed tragedią i bez jednego pocisku – tuż po zestrzeleniu samolotu.
Oczywiście wyselekcjonowana wyrzutnia Buk-M1 mogła należeć do innej rosyjskiej jednostki wojskowej, jednak w śledzonym przez obserwatorów konwoju byli na pewno żołnierze 2 dywizjonu 53. Brygady przeciwlotniczej.
Kluczem do wyjaśnienia sprawy – numer boczny wyrzutni
Nie wiadomo jednak było, do której konkretnie baterii należała wskazana wyrzutnia. Materiały filmowe i fotograficzne wyraźnie wskazywały bowiem, że Rosjanie zamalowali środkową cyfrę numeru „bocznego”. Chciano w ten sposób prawdopodobnie utrudnić dokładną identyfikację poszczególnych systemów uzbrojenia, które zostały wysłane w pobliże lub na terytorium Ukrainy.
Numer taki składał się standardowo z trzech cyfr, z których pierwsza wskazywała numer dywizjonu w brygadzie, druga na numer baterii, a trzecia była indywidualnym identyfikatorem zestawu rakietowego (rosyjskie brygady przeciwlotnicze składały się standardowo z trzech dywizjonów, które dzielono na trzy baterie wyposażone w kilka wyrzutni). Dlatego nie znając środkowej cyfry, podejrzany zestaw rakietowy można było oznaczać jedynie jako „3X2”.
Dziennikarze z Bellingcat nie dali jednak za wygraną i zaczęli analizować setki zdjęć rosyjskich zestawów rakietowych Buk-M1, które pojawiły się w sieci internetowej, wykonane zarówno w Donbasie i w Rosji. Starano się przy tym odszukać te elementy, które są indywidualne i charakterystyczne dla określonego zestawu rakietowego.
Okazało się, że przeglądając portale i fora społecznościowe, gdzie coraz częściej są obecni rosyjscy żołnierze oraz strony poświęcone armii Federacji Rosyjskiej można był skompletować zdjęcia wszystkich „podejrzanych” wyrzutni rakietowych Buk-M1 wykorzystywanych w 53. Rakietowej Brygadzie Przeciwlotniczej z Kurska. Udało się dzięki temu wyróżnić pewne cechy charakterystyczne dla zestawów „312”, „322” i „332” (a więc tych, które mieszczą się w zapisie „3X2”), nawet jeżeli nie jest widoczny ich numer boczny.
Analitycy wykryli i udokumentowali, że wyrzutnię „332” wyróżniało siedem cech niespotykanych na innych zestawach rakietowych tego typu:
• wyraźne, charakterystyczne wgniecenie na pokrywie bocznej, znajdującej się z przodu na lewej stronie wyrzutni;
• indywidualny sposób ułożenia kabli podłączonych do bloku urządzenia startowego;
• kształt i układ bocznych osłon gąsienic;
• układ specyficznych, białych znaków umieszczonych na bocznych klapach osłaniających od góry gąsienice;
• kombinacja sześciu głównych kół jezdnych z obu stron podwozia gąsienicowego, które jak się okazało mogą być dwóch typów i są dowolnie montowane na różnych egzemplarzach wyrzutni.
Zdjęcia wyraźnie wskazywały, że wyrzutnia „312” miała po obu stronach tylko koła pierwszego typu, wyrzutnia „322” tylko koła drugiego typu, natomiast „332” ma z lewej strony tylko koła drugiego typu
a z prawej pięć kół drugiego typu ze i jedno pierwszego typu;
• kształt i rozmiar plam oleju/sadzy przy otworze rury wydechowej;
• czcionka oraz sam sposób namalowania numeru bocznego (każda cyfra była malowana z pojedynczego szablonu – stąd widać było różnice w rozstawie pomiędzy nimi).
Wszystkie te charakterystyczne cechy zauważono również na pojeździe „3X2” widzianym na wschodzie Ukrainy w dniach 17 i 18 lipca 2014 r.
A jednak Rosjanie?
Analiza przeprowadzona przez Bellingcat być może pozwoli również odpowiedzieć na jedno ważne pytanie, czy do
MH-17 otworzyli ogień członkowie prorosyjskich bojówek, czy też żołnierze regularnej jednostki Sił Zbrojnych FR.
Okazało się bowiem, że egzemplarz, z którego w feralnym dniu odpalono rakietę był unikalny jeżeli chodzi o konstrukcję i połączenia. Operator, który na co dzień nie miał kontaktu właśnie z tą wyrzutnią miał małe szanse by ją obsłużyć.
Na takie unikalne zmiany wskazuje wyraźnie analiza połączeń kablowych przy bloku urządzenia startowego. W egzemplarzach wyrzutni nr „312” i „322” cztery przewody są podłączone do czterech gniazd w skrzynce rozdzielczej w tych samych miejscach. W egzemplarzu „332” dwa przewody (oznaczone ideowo cyframi „3” i „4”) są podłączone odwrotnie (do gniazd „4” i „3”). Takie spostrzeżenie wskazuje wyraźnie, że z analitykami z Bellingcat musieli w tym przypadku pracować specjaliści zajmujący się wyrzutniami Buk-M1 – najprawdopodobniej z Ukrainy.
Opierając się tak niezbitych cechach identyfikacyjnych dziennikarze śledczy definitywnie wskazuję, że podejrzana wyrzutnia miała numer burtowy „332”, a więc należała do 3 baterii 3 dywizjonu rosyjskiej 53. Rakietowej Brygady Przeciwlotniczej z Obwodu Kurskiego.
Dzięki pracy analityków z Bellingcat można już określić nazwiska żołnierzy, którzy byli w obsłudze wyrzutni w czasie, gdy doszło do zestrzelenia samolotu. I nawet jeżeli przekazali oni swój sprzęt prorosyjskim tzw. separatystom, to musieli to zrobić na rozkaz (z najwyższego poziomu np. z Kremla) i konkretnie wskazanej osobie lub grupie osób.
Winę za zestrzelenie ponoszą również ci, którzy dostarczyli broń. Dokładne wyjaśnienie sprawy wymaga jednak współpracy z Rosją, a Moskwa najprawdopodobniej nie udzieli pomocy w tym zakresie, gdyż byłoby to równoznaczne z automatycznym przyjęciem na siebie dużej część odpowiedzialności za katastrofę malezyjskiego samolotu.
Cały raport Bellingcat dostępny jest na stronie internetowej:
https://www.bellingcat.com/wp-content/uploads/2016/05/The-lost-digit-BUK-3x2_EN_final.pdf
Źródło: defence24.pl (z 05 maja 2016)
09.05.2016
Brud, smród, walące się budynki. Na zapleczu stadniny w Janowie Podlaskim [REPORTAŻ]
Patrz:
1.05.2016
Szokujące ustalenia dziennikarza: Tajny oddział Putina czeka w Niemczech na rozkazy Kremla
Niemiecki dziennikarz Boris Reitschuster, a zarazem autor książek o współczesnej Rosji ujawnia, że w całym kraju rozsiani są przeszkoleni Moskwie członkowie tajnych oddziałów Putina. Według dziennikarza niemiecki wywiad całą sprawę zdaje się bagatelizować.
W swojej najnowszej książce „Utajona wojna Putina” Reitschuster ujawnia szokujące informacje na temat werbunku i szkolenia członków bojówki Putina, rozsianych w różnych niemieckich miastach.
- Armia to coś wielkiego, a tu chodzi raczej tylko o oddziały. Według tajnych służb liczą one od 250 do 300 ludzi. Powstają na bazie szkół sportów walki, gdzie uczy się tak zwanego sportu „Systema”, mającego wiele wspólnego z rosyjskimi oddziałami specjalnymi „specnaz”. Te szkoły wyrastają na Zachodzie jak grzyby po deszczu. Zastrzegam jednak, że 99,99 proc. trenujących tam ludzi nie ma nic do czynienia z tymi odziałami. Nie można generalnie wszystkich podejrzewać, że są tajnymi rosyjskimi bojownikami, ale rekrutuje tam się ludzi, wysyła ich potem do Moskwy pod pozorem dalszych szkoleń, gdzie są kształceni metodami „specnazu”. Przysposabia się ich nie tylko do walki wręcz, ale także do obchodzenia się z ładunkami wybuchowymi, bronią palną i uczy sabotażu. Potem wracają do Niemiec i czekają na rozkaz z Moskwy. Niektórzy z nich pracują w policji, niektórzy w Bundeswehrze. Gdy Krajowy Urząd Ochrony Konstytucji złapał dwóch takich mężczyzn, powiedzieli: jesteśmy rosyjskimi oficerami i żądamy odpowiedniego traktowania – tłumaczy w rozmowie z „Deutsche Welle” Boris Reitschuster.
Dziennikarz podkreśla, że w większości przypadków odpowiednio przeszkolone przez Moskwę osoby mogą wylegitymować się zarówno niemieckim, jak i rosyjskim paszportem. Większość z nich jest
rosyjskojęzyczna.
Mówiąc o tajnych jednostkach czekających na rozkazy Putina, Boris Reitschuster podkreśla, że początkowo nie mógł uwierzyć w fakty, z którymi się zapoznawał.
- Gdy usłyszałem to na własne uszy i gdy przeglądałem dokumenty tajnych służb, byłem zaszokowany i nie chciałem w to uwierzyć do chwili zweryfikowania tego na podstawie innych źródeł. Gdy zacząłem zajmować się tym poważnie, zrozumiałem, że to nic nowego, to samo robiono w czasach enerdowskich. Nie jest to żaden wynalazek Putina, tylko kontynuacja starych metod KGB. Jeżeli chodzi o aktualne bojówki, nawet jeżeli nie ma żadnych informacji o ich roli w konkretnych incydentach, nieprzyjemne jest wyobrażenie, że gdzieś już może być ukryty jakiś ładunek wybuchowy. Co będzie, gdy nadejdzie godzina X? - tłumaczy niemiecki dziennikarz, który Od 1999 do lutego 2015 kierował moskiewskim biurem tygodnika „Focus”.
Źródło: niezalezna.pl
Informacja z 19.04.201
28.04.2016
Niemiecka wajcha jest faktem
Nagranie rozmowy Kulczyk-Graś to materiał porażający. O tym, że prasa w Polsce jest zdominowana przez niemiecki kapitał, mówi się od lat. Niemcy mają prasę polityczną, lokalne dzienniki, magazyny dla kobiet, tygodniki telewizyjne, czasopisma dla mężczyzn itd. Tym, którzy mówili, że cała ta lawina prasy przekazuje określony sposób myślenia, zarzucano szerzenie teorii spiskowych. Teraz dowód na to mamy prawdopodobnie czarno na białym.
Wystarczyło, by „Fakt” na chwilę wyłamał się z proplatformianego chóru, a premier Donald Tusk posmutniał i natychmiast – via Berlin – wymieniono naczelnego. Ale nie stało się to jedynie w interesie Tuska. Niemcy stwierdzili, że nie należy ryzykować, by przychylny im rząd popadł w kłopoty. Gdyby ów rząd nie sprzyjał Berlinowi, apel pozostałby bez odzewu. To najważniejszy wniosek z tej skandalicznej sprawy.
Autor: Wojciech Mucha
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Tygodnik „Do Rzeczy” opublikował stenogram, z którego ma wynikać, że Jan Kulczyk za namową Pawła Grasia miał doprowadzić do usunięcia ze stanowiska redaktora naczelnego dziennika „Fakt”. Współpracownik Donalda Tuska wspominał, że rozmawiał w tej sprawie z Angelą Merkel. Cezary Gmyz, który ujawnił taśmę, przedstawił kolejne informacje dotyczące afery. Mąż kanclerz Merkel zasiada w zarządzie spółki właścicielki koncernu Ringier Axel Springer wydającego dziennik "Fakt" – podał w „Zadaniu Specjalnym” Gmyz.
Cezary Gmyz na łamach „Do Rzeczy” ujawnił stenogram rozmowy Jana Kulczyka z Pawłem Grasiem. Biznesmen proponował politykowi rozmowę z szefową wydawcy dziennika, który atakował ówczesny rząd i
premiera (wtedy tę funkcję piastował Donald Tusk). Kilka tygodni później Grzegorz Jankowski stracił pracę.
Dziennikarz na antenie Telewizji Republika podał, że zmiany w „Fakcie” nie zakończyły się po „usunięciu redaktora naczelnego”. Powiedział, że w redakcji gazety miały miejsce systematyczne czystki,
tak że już na miesiąc przed wyborami gazeta prezentowała inną linię.
Na redakcyjnych kolegiach zaczął pojawiać się niemiecki nadzorca Peter Prior. Tłumaczono mu wszystkie teksty, jakie miały pojawiać się na łamach gazety.
Widzieliśmy gołym okiem, jak zachodziły zmiany w dzienniku. Ostrze krytyki wobec rządu tępiało z numeru na numer i przekierowywało się na opozycje. To jest najbardziej wstrząsając, że Niemcy ręcznie sterowali polską redakcją, żeby zmienić linię – mówił Cezary Gmyz.
Warto przypomnieć, że w 2012 roku, gdy Donald Tusk był premierem RP, otrzymał nagrodę 50 tys. franków szwajcarskich od spółki joint-venture Axela Springera.
Z oficjalnego komunikatu zamieszczonego na oficjalnej stronie wydawnictwa Ringier Axel Springer Media AG wynika, że Tusk został laureatem „Europejskiej Nagrody w dziedzinie Kultury Politycznej”
przyznawanej przez fundację Hansa Ringiera.
Dwa lata później rzecznik rządu Paweł Graś rozmawiał z Janem Kulczykiem.
Według Cezarego Gmyza najbardziej intrygująca jest rozmowa Donalda Tuska z kanclerz Merkel, jaka odbyła się tydzień po spotkaniu Grasia z Kulczykiem. Czy rozmawiano wtedy o „problemie z „Faktem””?
Nie wiadomo. Dziennikarz zwrócił jednak uwagę, że mąż Angeli Merkel zasiada w zarządzie spółki właścicielki koncernu Ringier Axel Springer, wydającego dziennik "Fakt".
Dodatkowo przypomniał, że zaraz po zmianie redaktora naczelnego tegoż dziennika gazeta zaczęła być zasilana z pieniędzy publicznych.
Podczas programu zaprezentowano również nieopublikowany dotąd fragment rozmowy Kulczyk-Graś. Biznesmen mówił, że nie potrzebuje niczego z wyjątkiem „parasola politycznego”.
„Ja niczego nie potrzebuję, tylko taki parasol polityczny, że to jest ok. Ja to zrobię tak jak Ciech. Prawdopodobnie wygląda na to, że … mam od Karpińskiego (prawdopodobnie może chodzić o Włodzimierza Karpińskiego, posła PO, od 2013 do 2015 roku był ministrem skarbu państwa – red.), że jest ok”.
Autor: mg
Źródło: telewizjarepublika.pl, niezalezna.pl
27.04.2016
12.04.2016
Fall Böhmermann
"Erdogan hat es verdient, beleidigt zu werden"
Der Streit über das Schmähgedicht von Jan Böhmermann spitzt sich weiter zu. Die Türkei hat ein Strafverfahren gefordert, das die Bundesregierung prüft. Im N24-Studio spricht dazu Publizist Henryk M. Broder.
Quelle: Die Welt, N24
Veröffentlicht am 11.04.2016
12.04.2016
Podwójne standardy niemieckiej elity
Za niewybredną satyrę w telewizji ZDF kanclerz Angela Merkel przepraszała tureckiego prezydenta. Podobną sytuacją w odniesieniu do Polski nikt się nie przejmował. Program, w którym obrażano pamięć Lecha Kaczyńskiego nie naruszał interesów politycznych.
Władze Turcji domagają się ukarania niemieckiego satyryka Jana Boehmermanna, który w swoim telewizyjnym programie zamieścił niewybredny pamflet na prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana. MSZ w Berlinie dostało w tej sprawie oficjalne pismo z Ankary. Skończyło się na tym że kanclerz Niemiec w rozmowie telefonicznej z premierem Turcji Ahmetem Davutoglu oceniła wiersz Boehmermanna jako „świadomie obraźliwy”. Do chóru przepraszających dołączył szef ZDF Thomas Bellut, wyrażając ubolewanie, że „program zranił uczucia odbiorców”.
Do sprawy tej odniósł się publicysta z „Die Welt”. Felietonista Henryk Broder napisał, że w historii RFN tego jeszcze nie było: kanclerz Merkel płaszczy się przed przywódcą państwa, który cierpi na manię wielkości.
– Co przysięgała, gdy obejmowała swój urząd – że będzie służyć swemu narodowi, czy że będzie chronić honoru dyktatorów? – zapytał autor.
Broder przypomniał, że zupełnie bez echa przeszły słowa na temat Polski w programie na rozpoczęcie karnawału, krótko po wyborach parlamentarnych w Polsce. Kabarecista Lars Reichow mówił: – Na własną prośbę pecha mieli nasi sąsiedzi Polacy – nie wiem, co przedtem brali i czy w lokalach wyborczych podają tam wódkę. W każdym razie przebudzili się z narodowo-konserwatywnym rządem PiS
(a posłowie to pewnie PiS-uary). Najpotężniejszym człowiekiem jest Jarosław Kaczyński, jednojajowy bliźniak – drugie jajo spadło parę lat temu. Autor przypomniał, że w tym przypadku szef telewizji ZDF siedział w czapce błazna na widowni, zanosząc się śmiechem.
Dziennikarz zwrócił się do władz niemieckiej telewizji w sprawie audycji. – Podzielam Pańską opinię, że ten jej fragment, mimo iż był częścią karnawałowej imprezy, nie należał do najszczęśliwszych – tłumaczył szef ZDF.
Autor z „Die Welt” podsumował: – Dla ZDF wszyscy prezydenci są równi. A niektórzy jakby trochę równiejsi.
-----------
Za: http://niezalezna.pl/78904-turkow-przepraszaja-z-polakow-rechocza-podwojne-standardy-niemieckiej-elity
"Amerykanie mają wszystkie rozmowy.
Oni znają prawdę"
- Amerykanie mają klatkę po klatce to, co się stało. Mają wszystkie rozmowy i znają prawdę. Dzisiaj sami dziwią się, dlaczego Polska nie zwraca się do USA o pomoc, a jak zwraca się prokurator, to zostaje natychmiast zawieszony. Raport NATO byłby miażdżący dla tego premiera i rządu, który musiałby się od razu podać do dymisji - powiedział w drugiej części rozmowy z Onet.pl gen. Sławomir Petelicki.
Z generałem Sławomirem Petelickim - organizatorem i dwukrotnym dowódca Jednostki Wojskowej GROM - rozmawia Jacek Nizinkiewicz.
Jacek Nizinkiewicz: Jest Pan usatysfakcjonowany wyjaśnieniami wniosku polskiej komisji dotyczące przyczyn katastrofy Smoleńskiej?
Gen. Sławomir Petelicki: Nie spodziewałem się tego, że dzisiejsza prezentacja ministra Millera będzie kolejną kompromitacja tego rządu i to tego tak przerażającą.
- Co Pana przeraziło?
- Przerażające jest to, że nie było żadnych dążeń do poprawy bardzo złej i groźnej sytuacji i ukarania za to bardzo ważnych ludzi, tylko mieliśmy do czynienia z szukaniem kozłów ofiarnych możliwe najniżej i ochroną tzw. "swoich".
- Ale jak to? Bogdan Klich podał się do dymisji? Jacy tzw. "swoi" są chronieni?
- O tym, że będzie poświęcony Bogdan Klich mówiłem panu wczoraj, czyli to nie jest nic nowego, ale nie spodziewałem się, że w taki dziecinny sposób minister Miller będzie chronił ministra Arabskiego i gen. Janickiego. Rozpoczęcie konferencji stwierdzeniem, że dysponentem samoloty była kancelaria prezydenta jest mówieniem nieprawdy. Wszyscy pamiętają jak minister Arabski odmawiał samolotu prezydentowi Kaczyńskiemu.
- Jakie ma Pan zastrzeżenia do konferencji komisji Millera?
- Minister Miller stwierdził, ze wśród komisji nie ma ludzi, którzy są sędziami w własnej sprawie, a jednocześnie stwierdzono brak odpowiedniego szkolenia w 36. pułku i to że system świetlny na lotnisku w Smoleńsku był niesprawny i niekompletny. A za to, żeby sprawdzić, czy miejsce do którego udaje się prezydent i najważniejsi generałowie odpowiada BOR, służba kontrwywiadu wojskowego i żandarmeria wojskowa. BOR nie podlega MON tylko ministrowi Millerowi. Zaś kontrolę w 36. pułku specjalnym przeprowadzał w 2008 r. siedzący w czasie prezentacji obok ministra Millera pułkownik. Czy to możliwe, żeby minister Miller nie znał opublikowanego w prasie pisma szefa BOR-u gen. Janickiego do śp. dowódcy wojsk lotniczych gen. Błasika, w którym Janicki wyraża pretensje o zbyt rygorystyczne przestrzeganie przepisów? Mogę się z panem założyć panie redaktorze, że gen. Janickiemu włos z głowy nie spadnie.
- Dlaczego?
- Pozostawiam to dociekliwości dziennikarzy. Podpowiem tylko, że na to stanowisko rekomendował go Paweł Graś, który jest obecnie najsilniejszym członkiem rządu Donalda Tuska, co chociażby dobrze dzisiaj pokazała konferencja na której premier Tusk obiecał dziennikarzom nieograniczony dostęp do siebie i ilość pytań, a Graś dziennikarzom ten dostęp ograniczał.
- Jak Pan ocenia decyzję Bogdana Klicha, który podał się do dymisji?
- Wczoraj Panu mówiłem, że premier Tusk poświeci Bogdana Klicha i nie była to jego decyzja tylko premiera, ale obydwaj się dzisiaj mocno skompromitowali.
- Dlaczego?
- Bogdan Klich prezentując swoje wielkie dokonania w wojsku, a Tusk próbując wmówić dziennikarzom, że szef MON był bardzo dobrym ministrem i jest człowiekiem honoru. Najbardziej przykro zrobiło mi się gdy premier RP powiedział, że ci którzy go krytykują działają przeciwko państwu polskiemu. Tusk powiedział dzisiaj wprost: "państwo to ja". Chciałabym przestrzec premiera, że pycha kroczy przed upadkiem, a z drugiej strony widząc jak się dzisiaj wił przed dziennikarzami zrobiło mi się go żal bo chyba nie będzie dzisiejszej nocy spał spokojnie.
- Jednak główna wina spada na pilotów i brak szkoleń?
- Tak to zostało przedstawione. Wersja z treścią wiadomość SMS rozsyłanej do wybranych polityków PO po 10 kwietnia: "Katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił" została utrzymana. Według procedur NATO lot tak ważnych się powinien odbywać się w trójkącie wspierającym pilotów. Boki tego trójkąta to ekipa na lotnisku w Smoleńsku i ekipa na lotnisku na lotnisku zapasowym i w tym trójkącie powinna być łączność z pilotami. Piloci powinni mieć wsparcie ze strony ekipy, która powinna być na lotnisku. Tam powinien być kontrwywiad wojskowy odpowiadający za bezpieczeństwa generałów. A Polska pod Smoleńskiem straciła wiele tajemnic państwowych.
Zostałem zapytany przez pewnego mądrego człowieka, co myślę na temat opinii dwóch światowej sławy fizyków prof. Zdzisława Śloderbacha z Politechniki Opolskiej i prof. Mirosława Dakowskiego, który złożył doniesienie do prokuratury, co myślę na temat ich opinii, że samolot nie mógł się rozpaść na tyle części? Dlaczego komisja Millera nie korzysta z ich wiedzy? Prof. Śloderbach stwierdził, że "zjawisk fizycznych i myślenia logicznego nie da się oszukać" i ja pod tymi słowami się podpisuję. Serwilizm Polski względem Rosji jest dla mnie nie do przyjęcia. Gdyby Rosjanie nie mieli niczego do ukrycia, to zgodziliby się na śledztwo NATO-wskie. Po raporcie Millera najbardziej logiczna byłaby dymisja premiera Tuska i ministra Millera, który wmawiał nam że to lot samolotu z delegacją prezydenta Lecha Kaczyńskiego był lotem cywilnym. Pozostaje otwartym pytanie, dlaczego szef BOR dostał druga gwiazdkę generalską? I wciąż się mówi, że państwo zdało egzamin. Przecież to tragicznie śmieszne.
- PO wciąż jest na czele sondaży, a premier w czołówce polityków do których Polacy mają największe zaufanie.
- Według sondaży Donald Tusk miał być już prezydentem. Sondaże myliły się i wciąż się mylą. Uważam, że armia piarowców zatrudnionych przez premiera ma swoich znajomych dziennikarzy ma swoich znajomych dziennikarzy oraz znajomych w sondażowniach i dzięki temu operują sondażami w dowolny dla siebie sposób. Z żadnym kraju NATO i UE nie spotkałem się z tak liczebną armia piarowców, którzy zastępują armię wojskową. Ludzie mają dość rządów PO i niespełnionych obietnic premiera Tuska. Mówią o tym coraz głośniej młodzi ludzie i nie tylko kibice. Mówią o tym artyści jak chociażby Paweł Kukiz czy Liroy. Głośno swoje niezadowolenie demonstruje "Solidarność" i coraz większe grupy społeczne. Ludzie chcą wiedzieć dlaczego zginał prezydent RP. Można był się z nim zgadzać lub nie, ale zginał prezydent wolnego państwa na terytorium Rosji. Nie może być tak, że nie ma winnych.
-Winni są piloci?
- Piloci są tylko drobnym trybikiem w machinie. Piloci robili to, co im kazano i tak, jak ich wyszkolono. Kompromitujące dla ministra Millera w czasie dzisiejszej prezentacji raportu było stwierdzenie, że piloci spóźnili się pół godziny i nie mieli czasu sprawdzić, że wyznaczone jako lotnisko zapasowe Witebsk nie było czynne tego dnia. Czyżby komisja wojskowa nie miała akt wojskowych opublikowanych w tygodniku "Wprost"? Przecież z tych akt wynikła, że lotniska zapasowe MON ustalał już po katastrofie. Grzegorz Napieralski powiedział dzisiaj , że według przepisów winny jest minister Arabski jako koordynator lotu. W związku z tym dla mnie winny jest premier oraz minister Klich. Winny jest minister Arabski, czyli premier Tusk oraz minister Klich. Cały świat dziwi się dlaczego Polska nie zwróciła się do NATO o pomoc przy wyjaśnianiu katastrofy smoleńskiej. Amerykanie mają klatkę po klatce to, co się stało. Amerykanie mają wszystkie rozmowy i znają prawdę. Dzisiaj sami dziwią się dlaczego Polska nie zwraca się do USA o pomoc, a jak zwraca się prokurator, to zostaje natychmiast zawieszony. Minister Miller wydawał się być dzisiaj zaskoczony pytaniem dziennikarza o zdjęcia satelitarne przebiegu katastrofy. Odpowiedział że jeśli nie są tajne, to dziennikarz będzie mógł obejrzeć cała ich talię. A dlaczego te zdjęcia mają być tajne? Te zdjęcia powinny zobaczyć wszyscy Polacy, a prokurator Pasionek powinien zostać odwieszony.
- Czy gdyby Polska zwróciła się do NATO i USA o pomoc przy wyjaśnianiu katastrofy smoleńskiej, to uzyskalibyśmy tę pomoc?
- Oczywiście, tylko raport NATO byłby miażdżący dla tego premiera i rządu, który musiałby się od razu podać do dymisji. Przecież wiadomo było, że w raporcie Millera nie będzie złego słowa o ministrze Arabskim, Klichu, Millerze, czy premierze Tusku. NATO przestało nas szanować za serwilizm względem Rosji i niezabieganie o swoje prawa w NATO i z naszymi partnerami z USA. Dlatego Polska nie dostała Patriotów. Jednak wśród rządu jest jedna osoba z której Polacy mogą być dumni, to Radosław Sikorski - prawdziwy mąż stanu.
- Dlaczego już dzisiaj nazywa Pan Sikorskiego mężem stanu?
- Bo to jest człowiek, który może zmienić losy Polski na lepsze. On się tym nie chwali, ale to Radosław Sikorski zabiegał przez dwa lata ze swoją żoną o to, żeby firmy amerykańskie wydobywały gaz łupkowy w Polsce dzięki czemu Polska będzie się liczyła na świecie, będzie partnerem dla UE i będzie jeszcze bliżej związana z USA. Nie będziemy potrzebowali tarczy, patriotów, bo to Amerykanie będą nas chronić , chroniąc swoje interesy w Polsce.
- Radosław Sikorski może odegrać w przyszłości jeszcze większa rolę?
- Tak i tego boi się Donald Tusk. Premier wystawił Sikorskiego przeciwko Komorowskiemu w prawyborach PO, a sam poparł i grał na Komorowskiego, żeby osłabić Sikorskiego. Musze przyznać, ze Bronisław Komorowski coraz bardziej mi się podoba dzięki swoim odważnym i niezależnym od Donalda Tuska decyzjom. Widać, że Komorowski nie siedzi już pod żyrandolem Tuska, ale w dalszym ciągu uważam, że Sikorski byłby dużo lepszym prezydentem i nie miałby wpadek jak Komorowski. Jest znany i szanowany na świecie i mógłby bardzo pomóc Polsce swoimi kontaktami w USA. Polska będzie kiedyś stawiała pomniki Sikorskiemu, jeśli ruszy wydobycie gazu łupkowego.
- Ale szefowi MSZ zdarzają się też liczne wpadki.
- Oczywiście, choćby ostatnia, że w Polsce jest wielu myślących jak Breivik. Takich rzeczy się nie mówi, tym bardziej przebywając za granica. Jeden wariat z Łodzi nie oznacza, że w Polsce jest ich więcej.
- Służby w Norwegii zawiodły?
- Nie wydaje mi się, żeby policja, w Norwegii działa źle. Ten człowiek był doskonale przygotowany. Eksplodował duże ładunki uszkadzając duże ładunki wybuchowe wywołując panikę i wrażenie, że to jest atak Al-Kaidy na norweski rząd. Wszystkie siły policyjne zostały ściągnięte do centrum Oslo, żeby zabezpieczyć je przed kolejnymi atakami, dlatego nikt nie zajmował się wyspą. Nie powinniśmy krytykować Norwegii, kiedy polski kontrwywiad wojskowy nie potrafił ochronić polskich generałów, bo nie interesował się na jakim lotnisku będą lądować i iloma samolotami wyśle ich tam minister Arabski z ministrem Klichem.
- Czy w Polsce ktoś inny mógłby stanąć na czele rządu niż Donald Tusk?
- Oczywiście.
- PiS i Jarosław Kaczyński?
- Nie, dlaczego chce Pan ze mnie zrobić zwolennika PiS-u, którym nie jestem. Owszem znajdują się tam ludzie logicznie myślący jak np. Zbigniew Girzyński, ale w PO tez jest wielu porządnych ludzi. Najlepszy dla Polski byłby rząd fachowców. Tusk i Kaczyński nie są dobrym rozwiązaniem dla Polski. Zakończę ten wywiad cytatem z Pawła Kukiza: "Kaczor i Donald do Disneylandu".
- Dziękuję za rozmowę.
Koniec części drugiej.
Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz
W pierwszej części rozmowy z Onet.pl gen. Sławomir Petelicki stwierdził:
"Nie sądzę, żeby premier Tusk był tak honorowy żeby samemu poddać się do dymisji, ale może do niej zmusić Bogdana Klicha, by pokazać jaki jest sprawiedliwy". Były szef jednostki GROM dodał, że Polska jest jedynym krajem, w którym w dwóch identycznych katastrofach samolotów wojskowych najpierw stracił prawie całe dowództwo lotnictwa, a następnie całe dowództwo sił zbrojnych z ich zwierzchnikiem na czele. "Tylu polskich generałów, ilu zginęło za rządu Donalda Tuska i kadencji Bogdana Klicha jako szefa MON nie zginęło podczas II wojny światowej. Minister Jerzy Miller wmawiał całej Polsce, że samolot którym leciał prezydent Lech Kaczyński z delegację był samolotem cywilnym. Wszyscy wiedzą, że to był samolot wojskowy z wojskową załogą". Petelicki podkreślił, że kolejną osobą z rządu okłamującą społeczeństwo był sam premier Donald Tusk, który wmawiał wszystkim, że nie było innego wyjścia jak oddać Rosjanom całego śledztwa. "Po raporcie Millera spodziewam się dymisji premiera Donalda Tuska" - mówił. Były szef GROM-u dodał również, że trójkąt Tusk-Graś-Janicki jest nieusuwalny. "Szef rządu, rzecznik rządu i generał BOR, to osoby nie do ruszenia" - zaznaczył.
(RZ)
Autor:
Jacek Nizinkiewicz
Źródło: Onet
Za: http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/amerykanie-maja-wszystkie-rozmowy-oni-znaja-prawde/hhs34
29 lipca 2011 roku
Poniedziałkowe (11.04.2016) wydania niemieckiej prasy informują o uroczystościach upamiętniających 96 ofiar katastrofy prezydenckiego samolotu, lecz niewiele z nich je komentuje.
„Frankfurter Rundschau” zamieszcza artykuł Jana Opielki pod tytułem „Smutek w Polsce politycznie użyteczny”.
„To właściwie nie jest okrągła rocznica. Jednakże 6. rocznica katastrofy lotniczej w Smoleńsku, w której 10 kwietnia 2010 roku zginął prezydent Lech Kaczyński i 95 innych, prominentnych osób, ma tak wielkie znaczenie, jak rzadko kiedy. (…) Politycy PiS od lat podtrzymują tezę, że ta katastrofa lotnicza nie była tragicznym wypadkiem, lecz być może wynikiem spisku.
Dlatego PiS na nowo wszczyna sprawę. W czasie uroczystości, które odbywały się przez całą niedzielę także w innych miastach kraju, ten aspekt odgrywał rolę tylko pośrednio. W stolicy odsłonięto kilka tablic pamiątkowych, na jednej z nich, upamiętniającej Lecha Kaczyńskiego, napisano: ‘poległ w służbie ojczyzny’. To jest od lat obowiązujący kierunek w kwestii smoleńskiej” – zauważa „Frankfurter Rundschau”.
Stołeczny „Tagesspiegel” (TS) pisze:
„Nigdy wcześniej uroczystości rocznicowe tej największej katastrofy lotniczej w dziejach Polski od II wojny światowej nie były obchodzone z taką pompą”. Paul Flückiger pisze, że Jarosław Kaczyński, „nowy silny człowiek w Polsce”, chwalił „godne i poważne akty uczczenia pamięci prezydenta Lecha Kaczyńskiego”. Lecz – jak pisze komentator, „ważniejsze niż wszystkie słowa przywódcy partii PiS było tym razem to, co nie zostało wyartykułowane, tylko poruszone mimochodem. Przed przejęciem władzy przez tę prawicowo-narodową partię zrobiono za mało w celu wyjaśnienia przyczyn katastrofy i upamiętnienia jego brata, powiedział Kaczyński, od sześciu lat ostentacyjnie opłakujący brata. Przyczynę katastrofy jego PiS dostrzega w rzekomym zamachu, dokonanym na samolot prezydencki przez ówczesny liberalny rząd pod przywództwem obecnego przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska wspólnie z Putinem. Ta interpretacja przyczyn katastrofy stała się od zwycięstwa PiS w październiku ubiegłego roku czymś w rodzaju państwowej religii. (…) Dowodów na zamach ma dostarczyć ministerstwo obrony, w którym niedawno powołano w tym celu specjalną podkomisję. Dotychczasowe wyniki dochodzenia uznano za nieprzydatne, wyłączono też odpowiedni rządowy portal, a zajmujący się wyjaśnieniem katastrofy prokuratorzy zostali zwolnieni. W skład nowej podkomisji nie wchodzą żadni eksperci z dziedziny lotnictwa. Ich zadanie natomiast jest jasne: Jarosław Kaczyński chce ‘dowodów’ na zamach” – zauważa „Tagesspiegel”.
opr.: Barbara Cöllen
Za: http://www.dw.com/pl/niemiecka-prasa-jaros%C5%82aw-kaczy%C5%84ski-chce-dowod%C3%B3w-na-zamach/a-19177759
Niemiecki kontrwywiad zlekceważył zagrożenie ze strony Państwa Islamskiego
"(...) Niemiecki kontrwywiad przez dlugi czas nie doceniał zagrożenia ze strony dżihadystów z Państwa Islamskiego. Odnosi się to zwłaszcza do przeszmuglowania do Niemiec potencjalnych zamachowców w tłumie uchodźców i migrantów. Federalny Urząd Ochrony Konstytucji stał na stanowisku, że jest to "mało prawdopodobne". Uważano, że taka operacja się Państwu Islamskiemu nie opłaca z uwagi na "zbyt duże ryzyko", powiedział szef kontrwywiadu Hans-Georg Maaßen w wywiadzie dla "Welt am Sonntag".
"Teraz wiemy już, że nie doceniliśmy Państwa Islamskiego i musimy zmienić nasz stosunek do niego", oświadczył Maaßen. Chociaż wcale nie potrzebuje ono przemycać do Niemiec swoich zwolenników jako uchodźców, to jednak zdecydowało się na takie posunięcie, ponieważ może w ten sposób "zademonstrować swoją siłę i zasiać niepokój w niemieckim społeczeństwie", dodał.
Fałszywa tożsamość, czyli ryzyko
Największy problem z tym związany polega na tym, że prawie 70 procent uchodźców przybywających do Niemiec nie może wylegitymować się ważnym paszportem, wyjaśnił dalej Maaßen. Rejestruje się ich w oparciu o podane przez nich dane osobowe, które nie muszą się przecież zgadzać. "Martwię się, że tak my, jak i zaprzyjaźnione tajne służby, choć mamy w kartotekach wiele cennych informacji o osobach mogących stanowić zagrożenie, to część z nich może już być u nas, bo wjechali do Niemiec pod fałszywym nazwiskiem", powiedział szef Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji.
(...)
Potencjał kadrowy islamistycznych terrorystów w Niemczech obejmuje w tej chwili, zdaniem szefa kontrwywiadu, około 1100 osób. "Obok nich musimy odnotować także 8 tys. 650 aktywnych salafitów. których liczba stale rośnie", podkreślił Hans-Georg Maaßen.
Islamiści strają się pozyskać dla siebie i swoich celów muzułmańskich uchodźców i migrantów. Świadczy o tym około 300 prób ich zwerbowania w różny sposób, co nie uszło uwagi niemieckiego kontrwywiadu. "Najbardziej niepokoi mnie fakt, że islamiści poświęcają szczególnie wiele czasu i wysiłku nieletnim uchodźcom, dostrzegając w nich potencjalnych dżihadystów", powiedział szef Urzędu Ochrony Konstytucji. Zwrócił uwagę, że około 300 prób werbunku odnotowanych przez kontrwywiad nie jest i nie może być precyzyjna, ponieważ doświadczenie uczy, że faktyczna liczba takich działań jest zawsze o wiele większa.
Meczety i islamski fundamentalizm
W niektórych meczetach na terenie Niemiec obserwuje się niepojące zjawisko w postaci uprawiania w nich radykalnej propagandy islamistycznej. Z tego względu znajdują się one pod obserwację agentów Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji. Warto przy tym podkreślić, że budowę wielu meczetów umożliwiły prywatne dotacje z Arabii Saudyjskiej.
Hans-Georg Maaßen zwrócił uwagę na potrzebę budowy nowych meczetów, ponieważ zwłaszcza wśród młodych uchodźców i migrantów obserwuje się "ogromne zapotrzebowanie" na opiekę duszpasterską prowadzoną w sposób zgodny z niemiecką konstytucją. "Budowa meczetu mieści się w ramach wolności religijnej, będącej jednym z praw podstawowych w każdej demokracji", podkreślił szef kontrwywiadu. Protesty przeciwko otwieraniu nowych meczetów nie znajdują jego akceptacji, gdyż rodzą nowe konflikty i podziały w społeczeństwie. Można je zrozumieć, ale właściwym rozwiązaniem byłoby, jak zauważył, wspieranie umiarkowanych muzułmanów i imamów w Niemczech."
afp, dpa, kna, rtr / Andrzej Pawlak
Za: http://www.dw.com/pl/niemiecki-kontrwywiad-zlekcewa%C5%BCy%C5%82-zagro%C5%BCenie-ze-strony-pa%C5%84stwa-islamskiego/a-19177250
Polak pozwał „Die Welt”
W związku z procesem cywilnym wytoczonym wydawcy dziennika „Die Welt” przez polskiego obywatela Zbigniewa Osewskiego za określenie, iż niemiecki obóz koncentracyjny w Majdanku był „polskim obozem koncentracyjnym” 16 kwietnia w berlińskim sądzie dojdzie w ramach pomocy prawnej do przesłuchania redaktora naczelnego gazety Thomasa Schmida. Jednocześnie pełnomocnik skarżącego wniósł do Sądu Okręgowego w Warszawie o zabezpieczenie powództwa, czyli zażądał zakazania przez sąd jeszcze przed wydaniem wyroku, dalszego rozpowszechniania określeń „polski obóz koncentracyjny” i „polski obóz zagłady”.
Zarówno przesłuchanie szefa jednego z największych niemieckich dzienników, jak i wniosek o zabezpieczenie powództwa już są uznane za precedensy, bowiem jeszcze żaden polski obywatel nie pozywał tak potężnego giganta prasowego jak Axel Springer i nigdy Polak nie domagał się sądowego zakazu używania obraźliwych dla Polski i Polaków określeń „polski obóz zagłady lub koncentracyjny”. W rozmowie z „Gazetą Polską Codziennie” pełnomocnik skarżącego mecenas Lech Obara poinformował, że do przesłuchania naczelnego niemieckiego dziennika musi dojść w Berlinie, bowiem nie udało się nakłonić sądu do dokonania tych czynności w Warszawie. W niemieckim sądzie z kancelarią Obary będzie współpracował adwokat Stefan Hambura z Berlina.
Zakazać obrażania od zaraz
Jak uzasadnia Lech Obara postanowił skorzystać z możliwości zastosowania zabezpieczenia powództwa, dlatego że „Die Welt” już w trakcie trwania procesu używa określenia „polski obóz zagłady”. Złożono
w imieniu powoda do Sądu Okręgowego w Warszawie wniosek o natychmiastowe zakazanie, jeszcze przed jakimkolwiek wyrokiem, używania przez „Die Welt” i inne media obraźliwych dla Polski określeń. We
wniosku czytamy m.in: „Powód wnosi o udzielenie zabezpieczenia poprzez zakazanie pozwanej gazecie dalszego rozpowszechniania w jakikolwiek sposób określeń „polski obóz koncentracyjny” lub „polski
obóz zagłady”, a także jego odpowiedników w języku angielskim, niemieckim i jakimkolwiek innym, określając w ten sposób niemieckie obozy koncentracyjne i niemieckie obozy zagłady zlokalizowane w
okresie II Wojny Światowej na terenie okupowanej Polski”. Wnioskodawca stwierdza, że „Wolność słowa nie ma charakteru absolutnego i musi być wyważona w zestawieniu z drugim dobrem konstytucyjnie
chronionym, jakim są dobra osobiste człowieka”. W rozmowie z nami Obara przypomniał, że w podobnej sprawie przed kilku laty niemiecki sąd na wniosek szefowej Związku Wypędzonych Eriki Steinbach w
procesie wytoczonym Powiernictwu Polskiemu właśnie na tej zasadzie, jeszcze przed wyrokiem zabronił rozpowszechniania ulotki z wizerunkiem przewodniczącej BdV.
Rośnie fala sprzeciwu
Ostatnio emitowany w niemieckiej telewizji film szkalujący dobre imię Polaków, jak również regularnie pojawiające się obraźliwe określenia sugerujące, że niemieckie obozy zagłady, lub koncentracyjne
były polskimi, spowodowały wybuch „polskiego” społecznego sprzeciwu. Powstały obywatelskie stowarzyszenia, które zamierzają walczyć o dobre imię Polski i Polaków. Mecenas Lech Obara w rozmowie z
„GPC” poinformował, że w Olsztynie zostało zarejestrowane Stowarzyszenie Patria Ostra, w skład którego, oprócz prawników wchodzą więźniowie niemieckich obozów koncentracyjnych. Stowarzyszenie
zapewnia o podejmowaniu wszelkich prawnych działań przeciwko oszczerstwom w stosunku do Polaków w zagranicznych mediach. W Niemczech listy protestacyjne do Axel Springera wysłały prawie wszystkie
organizacje polonijne, m.in.: Towarzystwo Historyczne, Związek Polaków w Niemczech, a także Stowarzyszenie Polskich Kombatantów – Hamburg i Kluby „Gazety Polskiej”.
Prawnicy Lech Obara, oraz Stefan Hambura są przekonani, że jedynie wytaczane procesy mogą spowodować, iż obraźliwe określenia znikną z niemieckiej prasy.
- Już nadszedł czas, aby przejść do konkretnych kroków prawnych, czyli procesów – powiedział nam Hambura.
Źródło: miezależna.pl
Na stronie internetowej IPN (link poniżej) znaleźć można tekst na temat telewizji Polsat i jej powiazań ze służbami specjalnymi. Poniżej odpowiedni fragment dotyczący Polonii Monachijskiej:
"(...) Służba Bezpieczeństwa stwierdziła, że Solorz ma duże możliwości wywiadowcze. Funkcjonariusze wywiadu PRL uznali, iż Solorz pomoże im rozpracować pracowników polskiej sekcji Radia Wolna Europa, korzystających z usług firmy Zygmunta Solorza – Solorz Export-Import, oraz będzie informował na temat działalności Polskiej Misji Katolickiej w Monachium i Bawarskiego Komitetu „Solidarności".
Za szczególnie cenne uznano kontakty Solorza z szefem Misji, 1cs. Jerzym Galińskim; komunistyczny wywiad chciał także, by Solorz nawiązał kontakty z kapelanem RWE księdzem Janem Ludwiczakiem i aktorką Barbarą Kwiatkowską-Lass, znaną z aktywnej działalności w środowiskach Polonii. (...)"
Źródło:
http://archiwaipn.hvs.pl/polsat-telewizja-sluzb-specjalnych/
02.04.2016
Szansa na przełom wokół Trybunału Konstytucyjnego
Zorganizowanie z inicjatywy Jarosława Kaczyńskiego spotkania „Dialog i kompromis polityczny w Polsce” dowodzi dalekowzroczności i odpowiedzialności prezesa PiS-u. Spotkanie pokazało, że w sporze wokół Trybunału Konstytucyjnego opozycja wcale nie ma jednego poglądu. Najbardziej radykalna i nieprzejednana pozostała PO, okopana na pozycjach opozycji totalnej, niecofającej się przed donoszeniem na Polskę za granicą i forsowaniem w PE rezolucji przeciw naszemu krajowi. Zaskoczył Ryszard Petru dosyć pozytywną oceną rozmów. Interesujący był wkład środowisk pozaparlamentarnych. Zarysowała się perspektywa wyjścia z kryzysu w postaci nowej ustawy o TK, uwzględniającej uwagi Komisji Weneckiej. Można zaryzykować twierdzenie, że zaczyna się formować większość konstytucyjna.
Zapisy dotyczące TK są niejednoznaczne, wręcz sprzeczne, i widać, że w tym zakresie mamy złą konstytucję. Do tego jednak konieczna jest współpraca, również ze środowiskami opozycyjnymi. Wydaje się, że dostrzegają one konieczność konsensusu i porozumienia oraz że uznały, iż pójście na czołowe zderzenie do niczego nie doprowadzi.
Autor: Jan Maria Jackowski
Źródło: niezalezna.pl
2 kwietnia 2016
Ordo Iuris: Gazeta.pl manipuluje czytelnikami
Na portalu Gazeta.pl ukazał się artykuł opisujący obywatelski projekt ustawy o ochronie życia. Zarówno swym tytułem jak i treścią tekst sugeruje, że obywatelski projekt przewiduje karę więzienia dla kobiety, która nieumyślnie doprowadziła do poronienia swego dziecka. Taka sugestia nie jest prawdziwa – podkreśla Instytut Na Rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris.
Obywatelski projekt ustawy zakłada bezwzględne zwolnienie kobiety od odpowiedzialności za nieumyślne doprowadzenia do śmierci dziecka. Co więcej, nawet gdy matka umyślnie pozbawi swe poczęte dziecko życia, z uwagi na wieloaspektowość tych sytuacji, projekt dopuszcza odstąpienie od wymierzenia kary.
Obecnie obowiązujące prawo karne (art. 152) nie chroni w ogóle życia dziecka poczętego, poddając ochronie jedynie sam stan ciąży. Doprowadziło to do sytuacji takich jak w Białymstoku, gdzie prawdopodobny błąd lekarzy doprowadził do śmierci dziecka w 39. tygodniu ciąży. Prokuratura, zgodnie z orzecznictwem Sądu Najwyższego, umorzyła postępowanie uznając, że dziecko poczęte nie podlega żadnej ochronie prawnej aż do chwili wystąpienia pierwszych skurczy porodowych.
Dwa lata temu prof. Andrzej Zoll przywoływał - jako argument przemawiający za koniecznością objęcia dziecka poczętego prawnokarną ochroną - przypadek surogatki, która doprowadziła umyślnie do śmierci dziecka w końcowej fazie ciąży, po uzyskaniu informacji, że zamawiający dziecko nie zrealizują umowy surogacyjnej. Inny podawany wówczas przykład dotyczył mężczyzny, który pobił kobietę w pierwszym trymestrze ciąży i nieumyślnie doprowadził do śmierci jej dziecka. Jeżeli kobieta nie oskarżyłaby go o naruszenie nietykalności lub pobicie, nie mogłaby spotkać go żadna kara. Życie tego dziecko nie podlega bowiem żadnej prawnej ochronie.
Nie może istnieć skuteczna ochrona życia bez sankcji za jego bezprawne odebranie. Przepisy karne projektu służą ochronie prawnokarnej dziecka poczętego w bardzo oczywistych przypadkach. Państwo nie może bowiem stać obojętnie wobec śmierci zadawanej człowiekowi w prenatalnym okresie jego rozwoju. Jak uznał Trybunał Konstytucyjny, od momentu powstania życie ludzkie staje się wartością chronioną konstytucyjnie i dotyczy to także fazy prenatalnej (K 26/96).
Projekt stawia przed polskim Parlamentem wielkie wyzwanie podniesienia standardu ochrony praw dziecka i praw człowieka do poziomu zakładanego przez autorów Deklaracji Praw Dziecka ONZ i Konwencji o prawach dziecka, które jednoznacznie stwierdzają, że dziecko wymaga szczególnej ochrony prawnej, zarówno przed, jak i po urodzeniu.
Manipulacja Agory
Według Ordo Iuris nieprawdziwe są również inne informacje zawarte w artykule opublikowanym na łamach serwisu Gazeta.pl.
Po pierwsze, jak jasno wynika z treści projektu i uzasadnienia, projekt zezwala na prowadzenie przez lekarzy działań leczniczych koniecznych dla ratowania życia matki, licząc się ze skutkiem śmiertelnym tych działań dla dziecka.
Po drugie, uzasadnienie projektu potwierdza, że „dostęp do badań prenatalnych gwarantowany jest ustawodawstwem regulującym dostęp do świadczeń medycznych”, a zatem zmiany wprowadzane projektem nie pozbawiają kobiet możliwości wykonywania tych badań.
Po trzecie, projekt nie powstrzymuje procedur zapłodnienia in vitro, uregulowanych w odrębnej i niezmienianej przez projekt ustawie o leczeniu niepłodności. Zgodnie z zasadami wykładni prawa, ustawa szczególna dopuszczająca określone w niej działania wchodzące w skład procedury in vitro, stanowić będzie wyjątek od regulacji przewidzianych w ustawie obywatelskiej.
Jednocześnie należy przyznać, że przyjęcie ustawy jednoznacznie zakaże stosowania w celach aborcyjnych niebezpiecznych dla kobiet i zabójczych dla dzieci środków, zwanych preparatami farmakologicznej aborcji.
dmc
Źródło: http://telewizjarepublika.pl/ordo-iuris-gazetapl-manipuluje-czytelnikami,31570.html