Święty Michał Archanioł
W mijającym tygodniu 29 września Kościół obchodził święto Archaniołów Michała, Gabriela i Rafała.
Znamienne, że już same znane nam imiona aniołów wyrażają w pewnym stopniu ich charakterystyczne przymioty i funkcje, a nawet samą istotę lub działanie
Boga.
Imię Michał wyraża z jednej strony pytanie o to, kim jest Bóg, a z drugiej wiarę w jednego i jedynego Boga; hebrajskie Micha-El znaczy: „Któż jak Bóg?”, czyli „Kto jest równy Bogu?”
Według tradycji żydowskiej i chrześcijańskiej kiedy Lucyfer zbuntował się przeciw Bogu i skłonił do buntu także część aniołów, wtedy św. Michał wystąpił jako pierwszy przeciwko niemu z okrzykiem:
„Któż jak Bóg!”.
W Piśmie Świętym św. Michał wymieniany jest kilkakrotnie. W księdze Daniela jest nazwany „jednym z pierwszych książąt” (Dn 10,21), „wielkim książę” (Dn 12,1) i
„opiekunem” ludu izraelskiego (Dn 12,1). On pokonuje aniołów królestwa Persów (Dn 10,13) i w imieniu Jahwe jest obrońcą i opiekunem całej społeczności żydowskiej. Jeszcze bardziej
szczegółowo ukazuje to literatura rabinistyczna i apokryficzna Starego Testamentu np. Księga Henocha, Apokalipsa Barucha, Apokalipsa Mojżesza. Św. Michał jest tam przedstawiany jako pierwsza
osoba po Panu Bogu, jako wykonawca Bożych planów odnośnie świata i ludzkości, a zwłaszcza jako szczególny opiekun Izraela. On jest jednym z czterech najpotężniejszych duchów, księciem aniołów,
obdarzonym przez Boga szczególnym zaufaniem; jest aniołem sądu i sprawiedliwych kar Bożych, ale także aniołem Bożego miłosierdzia i ma klucze od nieba. Według etiopskiej Księgi Henocha to nie Daniel
broni skazanej na śmierć niewinnej Zuzanny, lecz Michał. Księga Daniela (12,1-4) w kontekście walki Michała wspomagającego Lud Wybrany mówi po raz pierwszy wyraźnie o cielesnym
zmartwychwstaniu umarłych. Michał - jako obrońca Boga - jest gwarantem wiary biblijnej w Jahwe i nadziei na wieczną z Nim wspólnotę.
W apokaliptycznych wizjach św. Jana Apostoła archanioł Michał wraz z walczącymi po jego stronie aniołami pokonuje szatana, który nieustannie oskarża ludzi przed Bogiem,
uniemożliwia z Nim pojednanie i jako wszystko pożerający smok chce zniszczyć Kościół i jego wierzących (Obj 12,7-12). Jego decydujące zwycięstwo jest rękojmią nadziei, że ostatecznie znajdziemy w
Bogu pokój i zbawienie. Jego imię i moc gwarantują, iż Bóg jest jedynym Panem ponad wszystkimi potęgami, a Jego panowanie ma na celu wolność, szczęście i zbawienie człowieka.
O św. Michale wspomina również św. Paweł (1 Tes 4,16), a św. Juda Apostoł uważa, że właśnie św. Michałowi zlecono, by strzegł ciała Mojżesza po jego śmierci walcząc z szatanem (Jud w.9).
O wczesnym kulcie św. Michała świadczą pisarze pierwszych wieków Kościoła (np. Tertulian, Orygenes, Hermas, Didymus), którzy opiewają go jako księcia aniołów, jako
archanioła, któremu Bóg powierza zadania wymagające szczególnej mocy. Już w II wieku istniało w Cheretopa we Frygii (Mała Azja) jego słynne sanktuarium z cudownym źródłem. Drugie podobne znajdowało
się w Chone blisko Kolosów (Mała Azja), nazywane „Michelion”. W Konstantynopolu już w IV wieku istniało sanktuarium św. Michała ufundowane przez cesarza Konstantyna I Wielkiego. W jednym z klasztorów
czczono także cudowny obraz św. Michała. Właściwości lecznicze miała oliwa z lampy paląca się przed tymże wizerunkiem. O żywotności kultu św. Michała nad Bosforem świadczy istnienie w VI wieku 10
kościołów pod jego wezwaniem. Sanktuaria św. Michała znajdowały się również w Galacji (Acroinos Nicopolis, Gordium Eudokias), w Egipcie i w Etiopii (tu każdy 12 dzień miesiąca był poświęcony jego
czci).
Najsłynniejsze sanktuaria św. Michała w Europie Zachodniej znajdują się na Górze Gargano we Włoszech (Apulia) i na wyspie Mont St. Michel we Francji.
Według podań na Górze Gargano w grocie, do dziś istniejącej, św. Michał ukazał się dwa razy w latach 490-493 św. Wawrzyńcowi Maiorano, biskupowi Manfredonii. Zwycięstwo
Longobardów nad Saracenami na tym miejscu w dwa wieki później (663 r.) przypisywano także św. Michałowi. Tym sanktuarium, w którym miałem szczęście dwukrotnie celebrować z pielgrzymami
Eucharystię, opiekują się duszpastersko od 1995 roku polscy michalici, a kustoszem jest ks. Władysław Suchy.
Sanktuarium jest niezwykle uroczo usytuowane. Monte Gargano, z miejscowością o tej samej nazwie, wznosi się 850 m. nad poziomem morza Adriatyckiego. Do groty objawienia schodzi się po 87
stopniach prowadzących w głąb góry. Nad wejściem do groty widnieje napis: „To jest na całym świecie najsłynniejsze miejsce, gdzie (św. Michał) 16 października raczył objawić się śmiertelnym. Tu jest
ta święta skała, gdzie stanęły jego stopy”. Jak się podkreśla, jest to jedyna świątynia na ziemi nie poświęcona ręką ludzką. Św. Michał objawiając się tu w 493 roku oświadczył: „ Ten, który ją
wybudował, sam ją poświęcił”. Z tej racji tę świątynię nazywa się „bazyliką niebiańską”. W skalistej grocie w głównym ołtarzu wzrok przyciąga piękna rzeźba św. Michała dłuta Andrea Contucciego ze
szkoły mistrza Michała Anioła. Archanioł jest tu przedstawiony jako legionista rzymski ze wzniesionym do góry mieczem i trzymający na łańcuchu diabła. Przydepnięty jego butem szatan to obrzydliwy
potwór o twarzy małpy, udzie kozła, pazurach lwa i ogonie węża. Poza ołtarzem, na którym sprawowana jest Eucharystia, figurą Archanioła, ważną i jedyną relikwią jest właśnie skała, której dotknął św.
Michał. W 493 roku biskupi celebrujący w grocie Eucharystię odkryli na skale, uformowanej w kształt ołtarza, odcisk stopy – znak obecności archanioła. W tyle groty znajduje się tzw. kopalnia
kamienia, z której od 1670 roku pobierane są kawałki białej skały.
Pielgrzymowaniu do tego sanktuarium towarzyszą na ogół dwa główne motywy: walka ze złem, a w przypadku przegranej przebaczenie grzechów w sakramencie pojednania oraz
prośba o zdrowie ciała, ponieważ od wieków czczono św. Michała jako orędownika przed Bogiem za chorującymi.
Przy pierwszym objawieniu w 490 roku św. Michał oznajmił biskupowi Wawrzyńcowi, że w miejscu otwierającej się skały będą przebaczane ludzkie grzechy. Jest to zatem
najstarsze na świecie sanktuarium pokuty i pojednania. Zwycięstwo nad szatanem prowadzi przez sakrament pojednania. Miecz w ręku św. Michała oznacza słowo Boże jako miecz rozdzielający dobro od
zła i dar Bożego przebaczenia. Dawniej wchodzący pieszo na górę zabierali u jej podnóża ciężki kamień i nieśli go na szczyt jako symbol swoich grzechów. Po wejściu zrzucali go na znak woli
zerwania z grzechem i odmiany swego życia z pomocą św. Michała.
Drugi wymiar kultu św. Michała na Górze Gargano to walka z chorobą i nadzieja na uzdrowienia Ostatnia pandemia Coronavirusa sprawiła, że sanktuarium zyskało nowe
impulsy. W sytuacjach pandemii, gdy z powodu zarazy umierają tysiące ludzi, szuka się w historii podobnych wydarzeń oraz wzorców postępowania i szukania dróg wyjścia z nieszczęścia. I tak wydobyto z
zakamarków historii ustanie zarazy za przyczyną św. Michała w Rzymie w 590 roku. Kiedy w epidemii umarł papież Pelagiusz II, jego następca Grzegorz Wielki błagając Boga o kres
zarazy przewodniczył procesji z ikoną Matki Bożej z bazyliki Santa Maria Maggiore. W miejscu, gdzie dziś znajduje się zamek Anioła ukazał mu się zastęp aniołów śpiewających hymn Regina coeli, a za
nim święty Michał, chowający miecz do pochwy na znak, ze choroba ustała.
W drugiej połowie XVII wieku znów szalała we Włoszech zaraza. Ówczesny biskup diecezji Sipponto, Alfonso Pucinelli, który w Monte Sant’Angelo miał swój pałac,
zalecił 3dniowe modlitwy w grocie. W imieniu wszystkich błagających napisał na pergaminie akt zawierzenia św. Michałowi i w symbolicznym geście włożył rulon w dłonie figury Archanioła. 22 września
1656 roku objawił mu się św. Michał oznajmiając, że modlitwy zostały wysłuchane i polecił: „Kto z wiarą pobierze skałę z groty objawień i wyryje na niej krzyż i imię Michał, po hebrajsku Mikael
– co znaczy „Któż jak Bóg”, zostanie ocalony”. Zaraza dziesiątkująca mieszkańców południowych Włoch ustąpiła, a nikt z miejscowych podobno nie został nią dotknięty.
Na początku obecnej epidemii, kiedy we Włoszech wydano zakaz odprawiania Mszy św. z wiernymi, polscy michaelici nie zamknęli drzwi bazyliki, ale wprowadzili całodzienną adorację Najświętszego
Sakramentu i pełnili całodzienne dyżury przy telefonie, bo wielu szukało u nich wsparcia. Natomiast okoliczne pielęgniarki, które z relikwią skały z groty św. Michała posługiwały przy chorych,
dzieliły się świadectwem, że ani one ani nikt z ich rodzin nie zachorował. „To nie kamień chroni przed zarazą, bo to nie żaden talizman, ale wiara w moc wstawiennictwa św. Michała, który powiedział:
„Któż jak Bóg”, nic ponad Niego. Prawdziwą skałą jest Chrystus. Takie przesłanie ma nasze zgromadzenie, w którym stawiamy Boga na pierwszym miejscu. Ważne żeby pamiętać, że św. Michał zwycięstwo nad
Lucyferem odnosi nie mieczem, ani siłą mięśni, ale żarem miłości i wierności Bogu” – to komentarz kustosza sanktuarium ks. Suchego.
Na koniec świadectwo dziennikarki Barbary Gruszki-Zych z jej reportażu o sanktuarium na Górze Gargano:
Wielu przyznaje, że nie planowało pielgrzymki do Monte Sant’Angelo, jednak zostali tam przyciągnięci. Sama zapragnęłam tu przyjechać pod wrażaniem opowieści nawróconej w sanktuarium po
kilkudziesięciu latach malarki. Teraz, kiedy jestem tu po raz trzeci, widzę, że z kolejnymi odwiedzinami odkrywam potęgę duchowego świata, intensywnie objawiającego się w tym miejscu. Ks. Suchy
pozostaje pod wrażeniem przybywających tu na wózkach, którzy pozostają o wiele bardziej zjednoczeni z Chrystusem i spokojniejsi duchowo niż zdrowi. – Poznałem wielu, którzy dziękują za cierpienie –
mówi. – Przyznają, że gdyby nie krzyż, byliby nadal umarli wewnętrznie. Najważniejsze jest, jaki nadamy swojemu życiu sens. Trzeba odkryć, że jest nim Chrystus, który zmartwychwstając, pokazał,
dokąd zdążamy.
Niejeden pątnik przejeżdża do sanktuarium wielokrotnie, żeby poddać się długotrwałemu procesowi leczenia swoich zniszczeń duchowych. – Do groty przybywają zniewoleni
przez internet, pornografię, gry, używki, narkotyki, zabobony, wygodnictwo i opętani – wylicza ks. Suchy. – Siłę wiary mogłem podziwiać na przykładzie pani, której zniewolenie uzewnętrzniło się tym,
że znienacka krzyczała podczas Eucharystii i spowiedzi, nie mogąc nad tym zapanować. Przeprowadziła się do Monte Sant’Angelo z mężem, żeby w niebiańskiej bazylice codziennie z wiarą w uwolnienie
korzystać z sakramentów. Po kilku miesiącach Bóg ją wysłuchał.
Kiedy zaatakowała pandemia, ks. Suchy postanowił odprawić nabożeństwo przebłagalne – podobnie jak przed wiekami uczynił to biskup Pucinelli. Po adoracji w Niedzielę
Palmową w 2020 roku z grupą wiernych i burmistrzem przeszli przez miasto w procesji niosąc relikwie Krzyża świętego i św. s. Faustyny jako znaki miłosierdzia Bożego. – Dokonaliśmy zawierzenia miasta
i świata w czterech punktach Monte Sant’Angelo. W transmisji internetowej uczestniczyło wtedy 20 tys. osób. Paradoksalnie pandemia sprawiła, że przybyło nam rycerzy w orszaku św. Michała. Coraz
więcej ludzi widzi potrzebę łączenia się w walce ze złem duchowym jeszcze gorszym niż zaraza.
Równie malowniczo położone jest sanktuarium św. Michała na Kanale La Manche, tuż przy brzegach Francji. Na małej wyspie-skale zwanej Merkury wniesiono w
średniowieczu miasteczko i klasztor benedyktynów (zakonnicy osiedli tu w 966 r.). To tutaj ukazał się św. Michał św. Aubertowi, biskupowi z Arsanches. Po rewolucji francuskiej zakonników
wypędzono z wyspy św. Michała (1792-1799), powrócili tu dopiero w 1966 roku. Sanktuarium to odwiedza corocznie ponad 3 miliony pielgrzymów.
Inne znane sanktuaria św. Michała w Europie to: na Górze Guaro nad Sorrento koło Neapolu (od 820 r.), w Caltanisetta na Sycylii; w Bobbio (od VII w.) w La Sagradi S.
Michele w Piemoncie (od X w.); w Anglii na wzgórzu Tombe.
Kult św. Michała był bardzo rozpowszechniony, o czym świadczy ogromna ilość jemu poświęconych kościołów, a w innych jego wszechobecne obrazy lub rzeźby. Jak w
Starym Testamencie św. Michał był czczony jako patron Narodu Wybranego, tak w Nowym jest czczony jako patron Kościoła. Św. Michała obrały sobie za szczególnego patrona dwa kraje europejskie: Niemcy i
Austria. Papież Leon XII ułożył specjalną modlitwę ku jego czci prosząc go o pośrednictwo w zwycięstwie nad złem, którą wszyscy kapłani byli obowiązani odmawiać po tzw. „cichych” Mszach świętych. Te
modlitwę przywrócono niedawno w Kościele w Polsce i w wielu kościołach jest odmawiana zbiorowo po Mszy świętej.
Święty Michał zajmował szczególne miejsce w duchowości św. Faustyny. Źródłem jej osobistej czci dla tego „Bożego wojownika” był podziw dla jego cnót: „Wielką mam
cześć dla Świętego Michała Archanioła, on nie miał przykładu w pełnieniu woli Bożej, a jednak spełnił wiernie życzenia Boże” (Dzienniczek 667). Ona zrozumiała, że św. Michał podczas próby aniołów
musiał zadecydować sam z siebie. Nie mógł nikogo naśladować. W samotności zwrócił się do Bożego majestatu – „Któż jest jak Bóg!” - i ukorzył przed Bożym planem odnosząc tym samym imponujące
zwycięstwo.
Św. Michał jest czczony jako pogromca Lucyfera, zwycięzca szatana i wszelkich złych duchów oraz wszystkich mocy wrogich Panu Bogu, Kościołowi Chrystusa i jakiejkolwiek religii. Wzywa się także jego
pomocy jako wspomożyciela w czynieniu dobra i w tzw. rozróżnianiu duchów. Wierzy się, że on stoi u wezgłowia umierających, kiedy toczy się ostatni bój o ich zbawienie, i towarzyszy duszom
zmarłych na sąd Boży. To przekonanie doprowadziło zapewne do powierzania św. Michałowi patronatu nad kaplicami cmentarnymi oraz do przedstawiania go w sztuce z wagami do odmierzania dobrych uczynków.
Ale głównym atrybutem archanioła Michała w sztuce sakralnej jest miecz lub dzida godząca śmiertelnie strasznego smoka symbolizującego szatana.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Georgia Meloni - nadzieja dla obrony chrześcijańskich wartości w Europie
Autor: Stanisław Janecki (W Polityce 27 IX 2022)
W Brukseli panuje mocne przekonanie, że trzeba pokonać Giorgię Meloni albo ją przerobić, bo inaczej zablokuje ona „umysłową destrukcję” UE.
Meloni jest zagrożeniem dla takich bojowników „umysłowej destrukcji” UE, jak von der Leyen, Weber, Timmermans, Jourova, Verhofstadt czy Tusk.
Giorgia Meloni musi stać się wrogiem postępu i obecnego postępowego kursu Unii Europejskiej. Tak jak stał się wrogiem rząd Prawa i Sprawiedliwości. Dlatego Ursula von der Leyen, przewidując wygraną
Meloni, musiała ostrzec przed nią Włochów. Ostrzec przed ich fatalnym wyborem, jeśli na Meloni postawią. Nic to nie dało, bo Meloni wygrała, ale to nie koniec. Teraz nie tylko ona będzie grillowana,
ale także Włosi jako naród, który zbłądził. Zapłacą oni za swój błędny wybór, chyba że UE karania Włochów nie przetrzyma albo Meloni się podda. Karanie Polaków przetrzymuje, ale Włochów jest około 60
milionów, a ich państwo jest założycielem Unii.
Meloni podpadła już trzy i pół roku temu, podczas XIII Światowego Kongresu Rodzin (29-31 marca 2019 r.) w Weronie. Wtedy postępowy świat zawył z powodu tego, co się na kongresie działo. Giorgia
Meloni tam się specjalnie nie wyróżniała, bo cały kongres był myślozbrodnią, czemu lewica dała wyraz na ulicy, a jej media zrobiły nad kongresem swego rodzaju Norymbergę. W czasie kampanii przed
wyborami 25 września 2022 r. Meloni powtarzała główne tezy swego wystąpienia z Kongresu Rodzin.
W Weronie Meloni mówiła: „Odpowiedzmy sobie na kilka pytań. Żeby się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, czym się zajmujemy. Dlaczego rodzina ma być wrogiem? Dlaczego rodzina ma być czymś
przerażającym? Jest prosta odpowiedź na takie pytania. Bo pojęcie rodziny nas definiuje. Bo jest elementem naszej tożsamości. Tymczasem wszystko to, co nas definiuje, stało się obecnie wrogie. Dla
tych wszystkich, którzy chcieliby, żebyśmy już żadnej tożsamości nie mieli. Żebyśmy po prostu byli doskonałymi niewolnikami konsumpcji. Dlatego ci, którzy tego chcą, atakują tożsamość narodową,
tożsamość religijną, atakują tożsamość płciową, atakują znaczenie i definicję rodziny”.
Tożsamość jest złem, dlatego Giorgii Meloni „nie wolno identyfikować się jako Włoszce, chrześcijance, kobiecie, matce”. Dopuszczalna jest jedynie antytożsamość: „bycie obywatelem x, płcią x, rodzicem
pierwszym, rodzicem drugim”. Dopuszczalne jest bycie numerem (liczbą). A to dlatego, że „będąc tylko numerem, nie mając już tożsamości ani korzeni jest się idealnym niewolnikiem, na łasce finansowych
macherów. Jest się wzorcowym konsumentem. I to jest wystarczający powód, by nami [takimi jak Meloni] straszyć. Z tego prostego powodu, że nie chcemy być numerami, że określamy siebie poprzez wartości
przynależne osobie ludzkiej. Każdej osobie ludzkiej. Dlatego, że każdy z nas ma swój wyjątkowy, niepowtarzalny kod genetyczny. I czy to się komuś podoba czy nie, to jest święte. I będziemy tego
bronić”.
poster
Meloni musi być wrogiem, bo chce „bronić takich wartości jak Bóg, ojczyzna, rodzina”. Świat postępu nie nabierze się na to, że chodzi o „obronę wolności, żeby nigdy nie być niewolnikami, nie być
tylko konsumentami w pełni zależnymi od finansowych spekulantów”. Nie, nie, dla świata postępu to obrona „Boga, ojczyzny i rodziny” jest czymś strasznym. Straszne jest też to, że Giorgia Meloni
odwołała się do brytyjskiego pisarza Gilberta Keitha Chestertona. Nie dość, że porzucił on anglikanizm na rzecz katolicyzmu, to jeszcze napisał m.in. książkę „Heretycy” (w 1905 r.), którą Meloni
odważyła się zacytować. I sama stała się heretyczką.
Chesterton napisał, że „słowo ‘herezja’ nie oznacza już błędu. Gorzej - w potocznym rozumieniu oznacza odwagę i jasność myśli. Słowo ‘ortodoksja’ nie oznacza już racji. Gorzej - w potocznym
rozumieniu oznacza błąd”. Mało tego, „dzisiaj uważa się prawdę za tak nieważną, że wszystko jedno, co kto o niej sądzi”. Stało się tak, bo „poglądy są w ogóle nieważne”, bo nawet „ateizm jest dla nas
zbyt teologiczny. Nawet rewolucja zanadto przypomina system, a wolność wydaje się zbyt restrykcyjna”. Ostatecznie, napisał Chesterton, „wszystko jest ważne - z wyjątkiem Wszystkiego”.
Meloni zacytowała Chestertona na dowód, że żyjemy w świecie, w którym najprostsze prawdy są kwestionowane, odwracane są sensy pojęć, trzeba bronić oczywistości. Pozwolę sobie inaczej niż polska
tłumaczka „Heretyków”, Jaga Rydzewska, przełożyć fragment, który przypomniała Meloni: „Dojdzie do tego, że zapłoną stosy, gdy ktoś stwierdzi, że dwa plus dwa równa się cztery. Miecze zostaną dobyte,
gdy ktoś będzie się upierać, że latem liście są zielone’”. Uważam, że to, iż za głoszenie nawet elementarnych prawd będzie się karanym, a nie, że trzeba będzie o te prawdy walczyć ogniem i mieczem
lepiej oddaje to, o co chodziło i Chestertonowi, i Meloni.
I w 2019 r. w Weronie, i w kampanii wyborczej w sierpniu i wrześniu 2022 r. Giorgia Meloni ostrzegła, że „nadszedł ten czas”, czyli czas „wielkiej umysłowej destrukcji”, czas odwracania wszystkiego
do góry nogami. Ten czas już trwa od co najmniej kilku lat. Giorgia Meloni stwierdziła, że tacy jak ona są „na ten czas gotowi”. Gotowe okazało się też w sporym stopniu włoskie społeczeństwo.
Niegotowa jest natomiast Komisja Europejska i jej szefowa Ursula von der Leyen. I nic dziwnego, bowiem chodzi o to, żeby Unia Europejska była domem i bardzo przyjaznym środowiskiem dla „wielkiej
umysłowej destrukcji”. Sensem komisji kierowanej przez von der Leyen jest sprzyjanie „wielkiej umysłowej destrukcji”, a nie gotowość do walki z nią. Wszak prawda jest kompletnie nieważna.
Zwycięstwo Giorgii Meloni jest dlatego tak nienawistnie komentowane i tak kłopotliwe dla unijnego mainstreamu, że pokazuje, w jak zakłamanym świecie ten mainstream funkcjonuje. Mówiąc o Bogu,
rodzinie, tożsamości Meloni popełnia zbrodnię, bo chce zatrzymać proces przerabiania samodzielnych jednostek w bezwolnych matołów, przerabiania wolnych ludzi w niewolników, przerabiania świadomych
obywateli w bezrozumnych konsumentów. Gdy przed tym samym przestrzegał filozof polityki Benjamin Barber w książce „Skonsumowani. Jak rynek psuje dzieci, infantylizuje dorosłych i połyka obywateli”,
można to było zignorować. Gdy robi to przyszła premier 60-milionowego państwa, założyciela Unii Europejskiej, jest to groźne. Dla machiny „wielkiej umysłowej destrukcji” jest to groźne, ale także dla
planów przekształcenia Unii Europejskiej w eurokołchoz lub w niemiecką Europę.
Jeśli Giorgia Meloni się nie ugnie, nie wystraszy, nie da się ugłaskać albo podejść, nie wyrzeknie się bronionych przez siebie wartości, będzie to ogromne zagrożenie dla „wielkiej umysłowej
destrukcji” Europy. Zagrożenie dla takich bojowników tej destrukcji, jak Ursula von der Leyen, Manfred Weber, Frans Timmermans, Vera Jourova, Guy Verhofstadt czy Donald Tusk. To jest naprawdę wielka
gra i o najważniejsze sprawy. Dotychczas Bruksela (jako stolica UE) potrafiła rozprawiać się z „heretykami”. Czy uda się i tym razem?
Seks po chrześcijańsku (2)
Współcześnie tzw. potrzeby seksualne traktuje się dość często na równi z innymi potrzebami człowieka np. z głodem lub z pragnieniem. Pociąga to za sobą fatalne skutki.
Seksualność sprowadzona do potrzeby biologicznej czyni bowiem z drugiego człowieka „smaczny kąsek”, powiedzmy wprost: degraduje partnera do kawałka ciasta, wędliny, lizaka, cukierka, czekoladki,
którymi można się rozkoszować. Takie narzędziowe „kosztowanie drugiego” sprawia, że całą tę sferę przeżywa się tylko połowicznie; zarówno sama miłość (jeśli w tych przypadkach rzeczywiście ona choćby
w zarodkach istnieje), jak i sam człowiek, nie są przeżywani całościowo. Jeżeli kogoś jego partner interesuje jedynie jako obiekt seksualny, jeżeli patrzy na niego tylko jako na nośnika erogennych
stref, to on także sam siebie pozbawia tej całej sfery integralnie rozumianej seksualności, którą nazywamy erotyką, a do której należy wiele elementów: urok twarzy, piękna sylwetka, wdzięk poruszania
się, ciepły głos, czar spojrzenia, oryginalność gestów, w końcu uczucia, wyrażające się przez mowę ciała. Seksualność człowieka ma o wiele szersze horyzonty niż seksualność zwierząt. By być
człowiekiem i chrześcijaninem, nie trzeba swojej seksualności wypierać, jej przeczyć, ją wykluczać, negatywnie o niej myśleć i mówić. Ale nie realizuje się jej w pełni po ludzku, gdy swoim popędom
seksualnym daje się pełny upust. Seksualność jest darem Boga, jest czymś pięknym, dającym szczęście, i może łączyć z Bogiem, ale ona musi być pod kontrolą człowieka, a zatem zakłada wychowanie i
samowychowanie. Niestety bywało i tak, że nasze wychowanie przeoczało tę specyfikę ludzkiej seksualności, o czym świadczy na przykład odpowiedź jednego z duchownych, który na pytanie redaktora, czy w
katechizacji uwzględnia chrześcijańskie wychowanie seksualne, odpowiedział: „Wie pan, to u nas tutaj jest zbędne, to tutejsze dzieci widzą już w stajni”.
Ludzka seksualność nie ogranicza się tylko do określonego czasu lub do celów prokreacji. Ona jest stale obecna, przenika dogłębnie człowieka, całego człowieka i całe jego
życie. Jest sterowana przez spontaniczne działanie instynktów, ale zdolna też do przybrania przeróżnych form, także błędnych, wypaczonych, do perwersji. W świecie zwierząt istnieje wprawdzie też
masturbacja, samo zaspokojenie, zmiana partnerów i homoseksualność. Ale różnorodność wariantów w grze wstępnej, w pozycjach zjednoczenia cielesnego, czy w formach perwersji zna tylko człowiek. Ludzka
seksualność jest ze swej natury „nieociosana”, jest niezwykle potężną siłą, która musi być najpierw opanowana i zhumanizowana. Jest wspaniałym darem, ale także ogromnym zadaniem. Potrzebuje pewnych
ustalonych form i norm. Kształtuje się i doskonali przez wychowanie i samowychowanie, przez indywidualną czujność i pracę nad sobą oraz wspólnotową troskę.
By użyć porównania: popęd seksualny, który dany jest człowiekowi wraz z naturą, to niejako człon napędowy rakiety. Jej cele i drogę musi jednak określić sam człowiek i
realizować to na wielu etapach i stopniach, przy których stopień trzeci nie może mieć miejsca przed pierwszym. Nadmienić też trzeba, że seksualność człowieka dochodzi do głosu we wszystkich sferach
życia, w radościach i w lękach, w miłości i nienawiści, w relacji do innych i do siebie samego, do świata i do Boga, wyraża się w pisarstwie i w sztuce, we wszystkich formach ludzkiej
kultury.
Seksualność można porównać do tej formy energii, jaką jest elektryczność. Prąd elektryczny świeci, ogrzewa i służy człowiekowi w różnoraki sposób, jeżeli jego potężna moc
energetyczna zostanie przez odpowiednie urządzenia transformacyjne i agregaty ”ucywilizowana”, tzn. ujarzmiona i „przekształcona”. Naturalnie prąd może wyładować się sam w formie błyskawicy,
krótkiego zwarcia. Ale takie „krótkie spięcia” i wyładowania w sferze seksualnej nie są przydatne ani dla indywidualnego dojrzewania, ani w wymiarze społecznym. Seksualność – podobnie jak
elektryczność – musi podlegać transformacji i cywilizacji. W ludzkich relacjach jest zatem konieczne, by jeden człowiek zabiegał o względy drugiego, starał mu się podobać, czymś mu imponować, by się
o niego troszczył, wychodził naprzeciw jego potrzebom i troskom, dbał o znaki miłości, był taktowny i szlachetny. W ten sposób miłość rozwija się i rośnie: przez osobisty pociąg, urodę, piękno duszy,
szlachetność, uczynność, otwarte oczy i serce, radość z bycia razem, przez wspólnie pokonywaną drogę - od małych znaków bliskości i poufałości, dotknięcia, pocałunku, pieszczoty, aż po zdecydowane
”kocham Cię” i w końcu duchowo i cieleśnie doświadczane „My dwoje stanowimy Jedno”. Kto te stopnie wstępne uważa za mało ważne, a za istotny jedynie akt seksualny, czyni trzeci krok przed pierwszym i
drugim, okłamuje siebie i partnera, pozbawia jego i siebie tego, co przynosi głęboką radość rozwoju miłości, a co zapowiada i przygotowuje niczym nie ograniczone oddanie się drugiemu w
uszczęśliwiającym akcie intymnego zjednoczenia. Potwierdzeniem słuszności takiego rozumienia seksualności jest wypowiedź 30-letniego Adama w osobistej rozmowie ze mną:
Na początku naszego małżeństwa miałem pretensje do mojej żony, że nie znała różnych technik seksualnych i niechętnie im się poddawała. A teraz gdy stała się „seksualnie
wyzwolona”, wracam chętnie myślą do początków naszego małżeństwa, gdy najważniejszą sprawą była nasza więź emocjonalna i za tym najbardziej tęsknię. Przed pójściem na spoczynek potrafiliśmy dawniej
razem odmawiać głośno „Ojcze nasz”, a teraz ze względu na potrzebę silniejszych bodźców włączamy filmy porno. I to jest tragiczne, bo nie mam żony, tylko ”narzędzie do seksu”.
Seksualność i miłość to nie przeciwieństwa, one należą do siebie. Miłość jest sensem seksualności, celem, do której ona zmierza, zasadą, która ją porządkuje i reguluje.
Jeżeli seksualność prawdziwie służy miłości, to ani nie ulegnie ona wyuzdaniu, ani nie będzie deprecjonowana. Dawniej takie rozumienie seksualności określano przy pomocy słowa „czystość”.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Nic nie jest tak piękne jak ciało młodego człowieka, które się budzi, i ta siła w nim, która kieruje go w stronę ciała bliźniego, nawet, jeśli z początku ma zamiar
obnażyć je i posiąść. Ten znak w jego ciele wskazuje na istotną niepełność człowieka, jest wezwaniem przypominającym o powołaniu do spotkania i do zjednoczenia. Jest zaproszeniem do daru i
przyjmowania, bez których żadna osoba nie może w pełni istnieć. To krzyk życia, które chce przekazywać życie. Nie bój się i nie wstydź. Stopniowo w głębi twego pragnienia, opanowującego cię nieraz
natrętnie, zrodzi się inne pragnienie. Przyjdzie ono z serca, a nie z ciała i popychany przez te dwa pragnienia będziesz pracował nad zjednoczeniem tego, co Bóg chciał zjednoczyć w jednej osobie:
ciało i serce. Wówczas będziesz mógł spotkać drugą osobę również zjednoczoną ciałem i sercem. Razem wydacie to trzecie: dziecko i staniecie się TRÓJCĄ na obraz Boga. To jest tak piękna przygoda, że
wymaga długiego przygotowania, które nie jest łatwe.
Michel Quoist
Zabić „czarnego”!
„Narasta fala, której finałem będą pobicia, a może nawet zabójstwo kolejnego księdza. To fala świadomie zaprojektowana i wzmagana” pisze na łamach tygodnika „Niedziela” Witold Gadowski.
Publicysta przypomina, że „Polska znajduje się obok dwóch potężnych i wrogich żywiołów: niemieckiego i rosyjskiego”.
„Racje imperialne Niemiec i Rosji są zgodne – Polska nie ma racji niepodległego bytu pomiędzy nimi. Do tego dochodzą potężne interesy, które na terenie naszego kraju realizują firmy izraelskie i
amerykańskie. Mamy też nad Wisłą służby specjalne z różnych krajów Europy i świata. Każda z tych formacji ma swoje wpływy w mediach, polityce, samorządzie i wśród osób opiniotwórczych. To fakty. I
warto zauważyć, że żadna z tych sił nie jest katolicka – wręcz przeciwnie”, zauważa.
W ocenie eksperta programu „Prawy Prosty Plus” rozbicie Polski nieodmiennie wiąże się z atakiem na Kościół i księży. „Tu zawsze naturalnymi sojusznikami będą potomkowie nawiezionych do Polski rodzin, które służbowo pełniły obowiązki Polaków, ale polskość zawsze była i jest dla tego środowiska obca i odbierana przez nie jako wroga. Warstwa stalinowskiego kompostu wraz ze środowiskami byłej SB i komunistycznych wojskowych służb specjalnych to naturalna gleba dla wspierania wszelkich ataków na czarnych, koloratkowców, katabasów. Przeciwnika należy więc najpierw odczłowieczyć – nadać mu wszelkie złe przymioty, które sprawią, że w publicznym oglądzie przestanie być postrzegany jako konkretny, myślący, czujący człowiek. Taka akcja – choćby w wykonaniu Jerzego Urbana i tygodnika NIE – trwa już od ponad 30 lat. Przyłączają się do niej kolejne – grające w antypolskiej orkiestrze – środowiska, media i autorytety”, tłumaczy.
Zdaniem autora „Wieży komunistów” w ostatnich miesiącach sytuacja, jeśli chodzi o zwalczanie Kościoła katolickiego, kapłanów i katolików w Polsce stała się wyjątkowo niebezpieczna. „Za wszelką cenę próbuje się oderwać młode pokolenie Polaków od Kościoła. Tylko wtedy bowiem przerwie się trwający przez nasze dzieje łańcuch pokoleń, które swoje wybory i wartości zawsze odnosiły do nauczania Kościoła katolickiego. (…) Usiłuje się wmówić młodym, że tylko atakując Kościół i jego wiernych staną się pełnoprawnymi Europejczykami. (…) Równolegle odbywają się promocje wszelkich opracowań i publikacji, które wiążą Kościół katolicki i duchownych z różnego rodzaju patologiami”, podkreśla.
„W ostatnich tygodniach mamy prawdziwą lawinę publikacji o pedofilii, homoseksualizmie i innych nadużyciach wśród polskiego kleru i hierarchów. (…) Trwa ofensywa kłamstw, wyolbrzymiania prawdziwych przypadków patologii i krzywdzących uogólnień, które mają wytworzyć atmosferę nienawiści do księży i Kościoła. To tworzenie klimatu, w którym ktoś w końcu rzuci hasło: zabić „czarnego”! W atmosferze kłamliwie podsycanych podejrzeń ma się narodzić ostateczny radykalizm, który sprawi, że księża będą się bali wychodzić na polskie ulice w sutannach”, podsumowuje Witold Gadowski.
Źródło: tygodnik „Niedziela"
Modlitwa a życie i apostolstwo.
Papież Benedykt XVI powiedział: „Modlić się, to nie znaczy chować się w prywatnym kącie własnego szczęścia”.
Skoro prawidłowa modlitwa jest procesem wewnętrznego oczyszczenia, które otwiera nas na Boga, to przez to właśnie otwiera ona nas także na ludzi i do nich posyła. Mistyk Anioł Ślązak (Angelus Silesius) mawiał: „Modlący się przemienia się w Tego, do kogo się modli.” Jeżeli staramy się szczerze modlić - mimo trudności, wewnętrznej posuchy i roztargnień, Bóg nie odmówi nam swojej łaski i stanie się centrum naszego serca ucząc nas tak kochać świat i ludzi jak On. Stąd „kontemplacja i akcja” idą zawsze w parze. Jeśli nie idą, to znak, że albo kontemplacja szwankuje, kuleje, albo aktywność pozbawiona jest właściwej motywacji lub nie jest przeniknięta duchem prawdziwej miłości.
Ojciec Pio powiedział „Modlitwa jest kluczem do serca Boga, najlepszą bronią, tylko modlitwa jest w stanie zmienić świat.” Martin Buber, żydowski filozof i religioznawca napisał: „Z Bogiem możemy rozmawiać, jeżeli naszymi ramionami obejmiemy świat tak dobrze jak tylko potrafimy, to znaczy gdy wszędzie i we wszystko wprowadzamy Bożą prawdę i sprawiedliwość.”Mamy zatem nową definicję modlitwy: Modlitwa to obejmowanie ramionami, sercem i duszą Boga, świata i każdego człowieka.
Święta Matka Teresa z Kalkuty zapytała pewnego seminarzystę: „Ile godzin dziennie modlisz się?” Ów zaskoczony powiedział: „Matko, od Ciebie spodziewałem się raczej wezwania do miłości bliźniego, apelu, by kochać biednych. Dlaczego pytasz mnie, ile godzin się modlę?” Odpowiedziała: „Mój synu, bez Boga jesteśmy zawsze zbyt biedni, by móc pomóc biednym. Pomyśl: jestem tylko biedną kobietą, która się modli. Gdy się modlę, Bóg wkłada w moje serce swoją miłość i dlatego mogę kochać biedaków, ponieważ się modlę!”Kiedy indziej wyjaśniła w wywiadzie powiązanie modlitwy z pracą i apostolstwem, co mniej więcej tak da się streścić.
„Bóg mówi. Taki jest początek modlitwy: Bóg mówi w ciszy naszego serca, a my słuchamy. Potem my mówimy z pełni naszego serca, a słucha Bóg. To jest właściwie początek modlitwy, to słuchanie i mówienie. I jeżeli pozwolimy Bogu mówić, to on sprawia że Go słyszymy i naturalnie chcemy Jego słowo przemienić w żywy czyn. To jest wiara. Owocem modlitwy jest zawsze głębsza wiara. Ale wiara nie może być żywotna w pustej przestrzeni. Ona musi staćsię w nas żywą miłością. Owocem wiary jest przeto miłość. Jeżeli rzeczywiście się wierzy, pragnie się oczywiście tę wiarę przekształcić w żywe działanie. Miłość sama w sobie – miłość teoretyczna bez czynów miłości - przemija. Dlatego musimy modlić się, abyśmy znaleźli odwagę do przemieniania wiary w czyny miłości.” (Beten mit MutterTeresa, Kevelaer 2010, s.31-32.
Duszą zaangażowania w świecie, każdej służby dla drugich i apostolstwa pozostanie zawsze modlitewna więź z Bogiem. Byłoby dobrze, gdyby każdy chrześcijanin wypisał na widocznym miejscu słowa św. Jana od krzyża: „Ci, którzy chcą wykonywać dzieła Boże, ale zapominają o modlitwie, pływają jedną ręką, walczą jedną ręką, chodzą na jednej nodze”.
Dobra modlitwa wymaga nauki! By nauczyć się tańczyć tango, trzeba odpowiednie kroki i figury ćwiczyć z nauczycielem tańca. By zdobyć samochodowe prawo jazdy, trzeba dużo ćwiczyć powierzając się doświadczonemu kierowcy. Jak nauczyć się modlitwy? Czy jest tu możliwa autodydaktyka? Czy można być w tej sprawie samoukiem? Do pewnego stopnia tak. Niemcy powiadają „Bieda uczy modlitwy” (Not lehrtbeten), co odpowiada naszemu polskiemu: „Gdy trwoga to do Boga”. Ci którzy w czasie II wojny światowej przeżyli naloty bombowe, opowiadają, że w piwnicach i w schronach nie było nikogo, kto by się nie modlił!
Modlitwy trzeba się uczyć, ona wymaga wiele ćwiczeń. Modlitwa jest łaską. Jest darem Ducha Bożego, który uczy nas, jak i o co się modlić. Ale jak każda dobra rozmowa, każda prawdziwa przyjaźń i dobra komunikacja, tak samo modlitwa potrzebuje ćwiczenia i ciągłości. Modlić się potrafi tylko ten, kto jest pokorny i wie, że Bóg chce i może mu przekazać dar modlitwy, i kto stale na nowo prosi Boga o to, by móc się modlić. Modlitwa wymaga zatem cierpliwości. Nie każda modlitwa owocuje od razu spokojem, ukojeniem, pociechą i mocą. Niekiedy kończy się frustracją, wszystko wydaje się puste, bez odpowiedzi. Nie wolno się poddawać! Trzeba stale zaczynać na nowo! Świadczy o tym wyznanie św. Bernarda:
Niczego nie widzę, nie słyszę żadnych głosów, nagle czuje ciepło i żar w sercu i wiem, że jest tam Oblubieniec. Są chwile, kiedy czuję, że odszedł, a wtedy zaczynam wołać: „Wracaj!”, i tak długo wołam, aż wróci.
Do modlitwy należą cierpliwość i wytrwałość. Dobra modlitwa jest rezultatem upartej walki. Święty Mikołaj z Fluelli, patron Szwajcarii, powiedział: „Bóg może sprawić, że modlitwa będzie dla człowieka tak miła, iż zabiera się do niej tak, jak idzie się na tańce. A może sprawić, że będzie dla niego walką!”
Wielu chrześcijan mogą zawstydzić słowa o znaczeniu modlitwy wypowiedziane przez hinduskiego przywódcę Mahatmę Gandhiego:
Modlitwa stała się ratunkiem mojego życia. Była dla mnie czymś niemożliwym być szczęśliwym bez niej. Z czasem wzrastała moja wiara w Boga i tym bardziej nie do odparcia było moje pragnienie modlitwy. Bez niej moje życie wydawało się chore i puste. Modlitwa była tak niezbędna dla mej duszy jak pokarm dla ciała. Faktycznie nawet pokarm dla ciała nie jest tak niezbędny, jak modlitwa dla duszy. Bo post jest niekiedy konieczny, by ciało zachować w zdrowiu, ale niema czegoś takiego jak post modlitwy. Jest niemożliwością przejeść się modlitwą.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Seks po chrześcijańsku (1)
Jednym z istotnych zainteresowań i przedmiotów dyskusji Drogi Synodalnej Kościoła w Niemczech, wywołującej wiele emocji i sprzeciwu ze strony innych Kościołów lokalnych,
jest problematyka seksualności człowieka i postulowanej tzw. nowej moralności seksualnej. To powód, by tej złożonej, a tak głęboko sięgającej w istotę bytu człowieka i w jego egzystencję
rzeczywistości poświęcić nieco miejsca na naszym portalu. Jaki jest sens seksualności człowieka z chrześcijańskiego punktu widzenia. Jak było w przeszłości? Jak jest współcześnie? Czego żądają
(niektórzy, czy wszyscy?) katolicy i biskupi w Niemczech?
Wszechobecny współcześnie w przemyśle rozrywkowym, w czasopismach i w literaturze, i z niezwykłą mocą propagowany kult seksu może sprawiać złudne wrażenie, że w ten
sposób jego zwolennicy i propagatorzy przyczyniają się do zaakcentowania godności i wielkości ludzkiej seksualności. Niestety, w rzeczywistości jest to deprecjonowanie i hańbienie tej doniosłej sfery
egzystencji człowieka, sprowadzanie jej do roli „artykułu konsumpcyjnego”, którym można się posługiwać dowolnie, w dowolny sposób, przy pomocy dowolnego partnera, który przy takim traktowaniu jawi
się jako „przedmiot”, a nie jako osobowy podmiot.
Akt seksualnego zjednoczenia mężczyzny i kobiety to niewątpliwie jedna z największych ekstatycznych przyjemności danych ludziom na tej ziemi, i z tej racji dla wielu to
nawet „materialny symbol duchowego zjednoczenia z Bogiem”. Pragnienie seksualnego zespolenia nie jest wyrazem zwierzęcego instynktu. Ale takim może się stać, jeżeli traktuje się je jako zwykłą
zmysłową przyjemność bez podłoża uczuciowego i duchowej więzi. W tym przypadku uaktywnione zostaje jedynie „ciało materialne”. A przecież prawdziwie miłosny akt seksualny uaktywnia również „duchowy
wymiar ciała” i przynosi głęboką wewnętrzną radość, absolutne zespolenie z kochaną osobą, odczuwane również po samym akcie seksualnym.
Seksualność traci swój specyficznie ludzki sens, jeżeli zostaje zredukowana do sfery popędu i pożądania, gdy rozumiana jest tylko w kategorii głodu i łaknienia. Jako
cielesny język miłości należy ją raczej ujmować według modelu interpersonalnej komunikacji. Istnieje istotna różnica, którą spontanicznie wyczuwa także młodzież w przeżywaniu swojej seksualności, czy
ma się jedynie „seksualnego partnera”, który tylko tak długo jest potrzebny, jak długo nie znajdzie się lepszego, sprawniejszego, bardziej interesującego lub bogatszego(!), czy też tego drugiego
człowieka kocha się bez zastrzeżeń i warunków, i z tej racji decyduje się na przeżycie z nim także zaspokojenia pragnień seksualnych. W pierwszym przypadku seksualność jest jedynie grą i zabawą,
aktem sprawiającym uciechę i rozkosz zmysłową, która jednak przestaje „smakować”, jeżeli oczekiwano czegoś więcej. Jeżeli w krótkotrwałym partnerstwie szuka się tylko epizodycznego szczęścia, to nie
jest to „całościowa seksualność”, do której należą przecież zarówno ciało, psychika i dusza, jak też rozum i uczucie, a także relacje i środowisko.
Spotkanie cielesne dwóch płci samo z siebie niewiele jeszcze mówi. Może być zjednoczeniem lub rozdzieleniem. Jest cudownym zjednoczeniem, gdy jest wzajemnym darem. Jest
tragicznym rozdzieleniem, gdy jest próbą „brania” tylko dla własnej przyjemności. W pierwszym przypadku staje się spotkaniem osób, w drugim zaś zderzeniem „dwóch przedmiotów”.
Jeżeli odrzuca się to „całościowe widzenie seksualności” i w intymnym spotkaniu idzie tylko o przeżycie cielesnej rozkoszy, to cała sfera płciowości zostaje sprowadzona
do kierowanego popędem seksu. Według nauki chrześcijańskiej ludzka płciowość i związane z nią uzdolnienie do aktów seksualnych jest cennym, ale łatwym do zranienia darem, który swój rozwój i
spełnienie znajduje w osobowym spotkaniu. Ta sfera musi być przeniknięta czcią i respektem wobec siebie samego i osoby drugiego człowieka. Jeżeli seksualne pożądanie wplecione jest w osobową, trwałą
i zobowiązującą do wierności relację, to miłość zmienia seksualne przeżycia, ponieważ odtąd nie ma żadnego „posiadania” („mam żonę”, „mam męża”, „mam kogoś”, „pożądam kogoś”, „on/ona mnie posiada,
mnie pragnie”), które nie byłoby wynikiem osobistego oddania się. „Mam partnera” nie dla mnie, bo ten drugi jest „miłowany”, czy nawet w dobrym sensie tego słowa „pożądany”, jako ten, któremu mogę
się oddać i którego oddanie się przyjmuję.
Seksualność jest darem Boga. Bo to Bóg w swym akcie stwórczym powołał człowieka („mężczyzną i niewiastą stworzył ich”) do miłości, i to miłości płodnej, a miłość oznacza
dar z siebie, ofiarowanie siebie całego – także w darze ciała. Co więcej, zostaliśmy stworzeni na „obraz i podobieństwo Boże”, z czego wynika nienaruszalna godność człowieka. Ta godność „dzieci
Bożych” wyklucza możliwość, by kogoś do czegoś używać, na przykład by jeden człowiek wykorzystywał drugiego do zaspokojenia pożądania seksualnego. Taka jest logicznie uzasadniona argumentacja
chrześcijańska. Dotyczy jednak nie tylko wyznawców Chrystusa, gdyż ma ona charakter uniwersalny. Bo nawet bez odwoływania się do religii, a opierając się jedynie na argumentach płynących ze zdrowego
rozsądku, można wykazać, że pełna aktywność seksualna winna mieć miejsce tylko we wspólnocie małżeńskiej. Wielkim błędem jest zatem swoboda seksualna młodzieży albo związki seksualne poza relacjami
małżeńskimi, gdyż to pociąga za sobą bardzo negatywne ważkie konsekwencje. Każdy człowiek nosi w sobie tęsknotę za głęboką miłością i za własną rodziną. Wczesne rozpoczęcie życia seksualnego,
odłączenie seksu od miłości i częsta zmiana partnerów – to wszystko uniemożliwia doświadczenie prawdziwej miłości i minimalizuje szanse realizacji wartości rodzinnych.
Gabriele Kuby, niemiecka socjolog i pisarka, która od kilku lat obnaża fatalne skutki „globalnej rewolucji seksualnej” i zatroskana o szczęście małżonków walczy o
„czystość przedmałżeńską”, jako podstawę dla późniejszego życia rodzinnego, pisze :
„Wchodzenie w większą liczbę związków seksualnych już od młodego wieku pozbawione jest sensu. Takie wybory nie zmierzają w kierunku, który wskazuje człowiekowi jego
natura, i nie prowadzą do upragnionego celu. Praktyka swobody seksualnej oznacza narażanie swego serca na głębokie zranienia. Oznacza także konieczność „zabezpieczania się” antykoncepcją, co znów
prowadzi do budowania w sobie poczucia zagrożenia przed potomstwem. Dziś u młodych niejednokrotnie zaczyna się to bardzo wcześnie i utrwala na cały okres aktywności seksualnej. W tak ukształtowanej
psychice dziecko staje się największym nieszczęściem, a strach przed ciążą paraliżuje i nie pozwala na radość kochania drugiej osoby. Tą drogą największa radość w życiu – dziecko, czyli owoc miłości
– okazuje się największym koszmarem. Jak w takiej sytuacji możemy mówić o budowaniu trwałej rodziny, nawet jeśli w głębi pozostaje ona bolesnym pragnieniem?” (Seks, rozsądek i cywilizacja, „Fronda”
2011, nr 61, s. 154).
W szkodliwych skutkach wczesnej inicjacji seksualnej nie idzie tylko o niebezpieczeństwo negatywnego nastawienia w przyszłości wobec potomstwa, lecz przede wszystkim o
głębokie i psychiczne zranienia spowodowane praktyką tzw. „sprawdzania się” i związanych z tym rozstaniami ze stale nowymi partnerami „seksualnych przygód”. G. Kuby nie owijając w bawełnę mówi
jasno:
„Problem tkwi w tym, że seksualność silnie oddziałuje na człowieka i ma swoje skutki dla naszej osobowości. Kiedy zakładam rękawiczkę na dłoń, to mogę to robić
wielokrotnie i mojej ręce się nic nie dzieje, ale kiedy wypróbowuję seks, jest zupełnie inaczej. Nie mogę się oddzielić od tego, co się dzieje podczas współżycia. To ma najprostsze wytłumaczenie na
poziomie hormonalnym. W organizmie wydziela się oksytocyna i powstaje więź emocjonalna z drugą osobą. Czy tego chcemy, czy nie. Jeśli próba zakończy się niepowodzeniem, ponieważ nie jestem do tego
wystarczająco dojrzałą, następuje rozerwanie. Ludzie, którzy wcześnie zaczynają kontakty seksualne, nie dojrzewają w swoich uczuciach, to zaburza proces kształtowania ich osobowości. Najpierw trzeba
stać się człowiekiem dojrzałym, powiem nawet – panem samego siebie, by później móc ofiarować się drugiej osobie. Jeśli inicjacja seksualna zachodzi wcześnie, w okresie dojrzewania, wtedy wszystko
dzieje się w chaosie. (…)
Momentem, kiedy powstają najgłębsze zranienia psychiczne i duchowe, jest rozstanie w związku, w którym istnieje relacja seksualna. Powtarzanie takich zerwań czyni osobę
niezdolną do zawierania trwałych związków. Pojawia się lęk przed zranieniem, przed rozstaniem, zaburzona zostaje zdolność do zaufania. W jaki sposób człowiek, który ma za sobą ileś takich rozbitych
kontaktów seksualnych, może teraz powiedzieć innemu człowiekowi: „Ja ciebie wybieram na zawsze, ja ciebie kocham?” Ci ludzie z jednej strony żyją w lęku przed rozczarowaniami, a z drugiej w iluzji,
że kolejny związek spełni ich wysokie oczekiwania. A jak nie następny, to jeszcze kolejny. (Tamże, s. 154-155).
Ks. Jerzy Grześkowiak
Czy modlitwa jest skuteczna?
Wielu cierpi z powodu niewysłuchanych próśb, pukanie nie zostało usłyszane, drzwi pozostały zamknięte. A może przyczyna nieskuteczności tej modlitwy leży w tym, że proszę
o coś, co dla mnie nie byłoby dobrem, że szukam czegoś, co wcale nie jest mi potrzebne, że pukam w drzwi, które lepiej żeby się nie otworzyły?
Bóg widzi dalej i głębiej niż ja sam. Widzi nie tylko obecną chwilę i sytuację, lecz także całość mojego życia, którego ja nie ogarnę i nie przejrzę. On wie, co dla mnie
jest ważne i istotne. Modlitwa odnosi zawsze jakiś pozytywny skutek, nawet jeżeli jest on inny, niż sobie tego życzymy. To ukazuje modlitwa w holu Instytutu Rehabilitacyjnego w Nowym
Jorku:
Prosiłem Cię, Panie, o siłę, aby zyskać powodzenie,
Ty uczyniłeś mnie słabym, abym nauczył się słuchać.
Prosiłem Cię o zdrowie, by dokonywać wielkich rzeczy,
otrzymałem kalectwo, abym spełniał rzeczy lepsze.
Prosiłem o bogactwo, żeby być szczęśliwym,
otrzymałem ubóstwo, abym był mądry.
Prosiłem o władzę i znaczenie, aby cenili mnie ludzie,
otrzymałem zależność, bym odczuł potrzebę Ciebie.
Prosiłem o przyjaciela, żeby nie żyć samotnie,
a Ty dałeś mi serce, abym ukochał wszystkich ludzi.
Prosiłem Cię o radość,
a Ty dałeś mi życie, żebym radował się wszystkim.
Nie mam nic z tego, o co prosiłem, ale mam wszystko to,
czego się nie spodziewałem,
i jakby wbrew mnie samemu
moje niewyrażone jeszcze prośby zostały wysłuchane.
Jestem najhojniej obdarowany spośród wszystkich ludzi.
Beskidzka legenda opowiada, jak to Pan Jezus wędrując po ziemi ze świętym Piotrem pewnego razu mijał góralską chatę, w której gazda modlił się o pomyślne zbiory pszenicy.
Za uzyskane z jej sprzedaży pieniądze chciał wyprawić syna na naukę do miasta. Zaraz jednak pojawiła się ciemna jak ołów chmura i spuściła tak okropny grad, że na polu nie ostało się nawet jedno
źdźbło.
- Czemuś go, Panie, nie wysłuchał? - spytał Piotr.
- Bo chłopak w mieście by się zepsuł, w grzechu duszę zatracił – odrzekł Jezus. A tak zostanie tu i prostym życiem niebo zdobędzie.
Morał z tej legendy: Jedynie modlitwa w imię Jezusa - czyli Tego, który zbawia - jest skuteczna. Modlitwa „w imię Jezusa” znaczy: „Panie, wysłuchaj mnie, o ile to, o co
proszę, jest zgodne z Twoją wolą, jest dla mojego dobra, otwiera mi niebo.”
Modlitwa może odwrócić bieg wydarzeń – w życiu osobistym i w losach świata. Władcy tego świata mają do dyspozycji niewyobrażalne środki, zasoby materialne i finansowe,
arsenały broni i dywizje, ale to właśnie modlitwa wpływa na to, czy i jak zostaną one wykorzystane. Warto zapamiętać: Modlitwa nie działa tylko tam, gdzie ludzie się nie modlą!
Wciąż dochodzi do naszych uszu to samo szyderstwo: „Gdzie jest wasz Bóg? Gdzie On jest, gdy tysiące niewinnych ludzi ginie w wojnach, w zamachach obłędnego terroru, gdy
prześladowani i mordowani są wyznawcy Chrystusa, gdy mikroskopijny wirus Covid 19 trzyma w swych szponach cały świat?
Jako chrześcijanie wiemy, że Bóg jest w samym środku tego niezrozumiałego cierpienia, że On cierpi z nami i w nas! Tylko dźwigana wiarą nadzieja pozwala znosić takie
zarzuty i przetrwać sytuacje, gdy skutków modlitwy nie widać, albo gdy Bóg odpowiada na nią inaczej, niż liczyliśmy. Zawsze ufać i tęsknić za Skałą – nawet na dnie rozpaczy.
Przykładem głębokiego powiązania modlitwy i nadziei jest świadectwo wietnamskiego kardynała Francois-Xavier Nguyen Van Thuan. Prześladowany przez komunistów spędził w
więzieniu 13 lat, z tego 9 w całkowitej izolacji. Tam napisał książkę „Modlitwy nadziei” składającą się z 90 medytacji.
W jaki sposób mogłem pisać w więzieniu? Pisałem na skrawkach szorstkiego papieru dostarczonego przez strażników. Ze starej gazety zrobiłem okładkę, na której napisałem:
Ćwiczenia z języka obcego. Wszystkie teksty pozostawiłem w takiej postaci, w jakiej napisałem je w więzieniu dzień po dniu, bez jakichkolwiek przeróbek. Drodzy przyjaciele, dzielę się z wami kroplami
świętej wody, którą Pan wylał, aby ożywić mnie w czasie mojego długiego pielgrzymowania przez pustynię.(…)
Były dni, w których wyczerpany zmęczeniem, chorobą, nie byłem w stanie nawet odmówić modlitwy! Jednak prawdą jest to, że można nauczyć się wiele o modlitwie, o
nieskażonym duchu modlitwy właśnie wtedy, kiedy cierpi się z powodu niemożliwości modlenia się. Może być ona spowodowana słabością fizyczną, niemożliwością koncentracji, oschłością duchową, kiedy ma
się wrażenie, że jest się opuszczonym przez Boga i tak od Niego odległym, że nie jest się w stanie zwrócić do Niego nawet jednym słowem. I może to właśnie w takich chwilach odkrywa się istotę
modlitwy i pojmuje, w jaki sposób można żyć zgodnie z przykazaniem Jezusa, który mówi: „Trzeba się zawsze modlić”. Im trudniejsza jest dla nas modlitwa, tym bardziej nie powinniśmy z niej
rezygnować.
Mówienie do Boga dawało temu męczennikowi wzrost mocy nadziei, która po uwolnieniu pozwoliła mu stać się dla ludzi całego świata jej świadkiem – tej wielkiej nadziei, która nie
gaśnie nawet podczas nocy samotności. Modlitwa to oddanie się stwórczej, leczącej, regenerującej zbawczej mocy Boga, która mnie przemienia.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Matki Boskiej Częstochowskiej (26.08.2022)
Dzisiaj Kościół w Polsce obchodzi święto Matki Boskiej Częstochowskiej. Jasna Góra to od wieków duchowe centrum wierzących Polaków, którzy w sprawach osobistych i
narodowych u Maryi szukali pociechy i wsparcia, pomocy i obrony, zwłaszcza w okresach utraty niepodległości i wojennych zawieruch. Jej zatroskane oczy i zranione oblicze, zawsze wskazywało im
trzymanym w dłoniach Jezusem, do kogo mają się zwracać, komu powierzać i zaufać i jakimi kroczyć drogami, bo tylko ON jest dla każdego człowieka i narodu Drogą, Prawdą i Życiem.
Poniżej wybrane fragmenty z poematu o Jasnej Górze pióra Aleksandra Rymkiewicza (Bruzdy Boskich pługów, Warszawa 1958, s. 75-82).
JASNOGÓRSKA LITANIA
2.
Wzeszło już słońce ciche tak, jak zawsze i uderzyły jasnogórskie dzwony. Choć z każdym świtem świat nasz narodzony, po każdej nocy świat nasz coraz krwawszy, na drzewie życia czarnych liści więcej,
więc bijcie dzwony, gdy słońce nie dzwoni, bo dźwięk przykuty jest do ludzkiej dłoni, bo żalu dzwonek tylko w ludziach dźwięczy.
4.
Idźmy w kaplicę. Tu na ścianie wota, a na nich drobne z świec igrają blaski – płomyk wdzięczności dla słońca Twojej łaski, niby na miarę naszego żywota.
Matko Najświętsza, licem z szramą ciętą patrzysz surowo na pielgrzymów co dzień, jakbyś rzec chciała, że bluźniercza ręka siebie zabije, Tobie armie zrodzi.
5. Nie słychać chórów anielskich na ziemi, nie widać z ziemi Twego tronu w niebie, pył z węgla tylko nad miastami drzemie, i ludzie,
ludzie widzą tylko siebie.
Któraż z dróg ziemskich do Ciebie prowadzi, gdzież skrzydło białe i gdzież lot wytrwały? Dzień to listek róż na wodospadzie – jak morze bije szept w konfesjonały.
Broń nam przyrosła na zawsze do dłoni, nie wzleci ten, kto swej nie utnie ręki Szukają usta w bzach kobiecej skroni, nie wzlecieć nam od uczty i piosenki.
Zbyt pyszna nasza ręka pałac wznosi w ruinach obok świerszcz przygrywa z cicha, a przy dojrzałym czarne ziarno w kłosie, co pycha dźwiga, zwali inna pycha.
6.
Jakże nam łatwo prosić Cię w litanii, Orędowniczko i Najświętsza Matko, o dąb spokoju lub o kłos dostatku, Najboleśniejsza i Najcichsza Pani.
Jakże nam trudno modlitwą dziękować Za cios, co grzesznych nas z bogactw wyzwala, – o, nie doświadczaj nas klęskami dalej, Matko pod krzyżem cierpiąca bez słowa.
Chroń nas, błagają Ciebie nasze wargi, bądź tarczą ciosów, co grożą dookoła, bo serca nie mamy ni skrzydeł anioła. Matko, schodząca z Golgoty bez skargi.
Ty, coś przed męką nie obroniła Syna, wybacz nam krople goryczy w Ogrójcu, przez mękę Jego wstaw się u Ojca, za wasze dzieci proś, Matko bez winy.
Nie grzech, lecz nędza nas słabych przestrasza, któż by z nas dźwignął krzyż, któż zniósłby ciernie,
Wybacz nam, ludziom, Matko Miłosierna, o, Pani w niebie, Królowo nasza.
7.
Ślubować Tobie, o, to znaczy wiele, tak, jak purpura kardynalska każe złożyć i życie w obronie ołtarza na ziemi stawiać krzyże Zbawiciela.
To iść i w Pańskiej nie pytać winnicy o dni wytchnienia, o wieczór zapłaty, lecz rzec: wy wszyscy Pańscy służebnicy jak w Nazarecie Tyś rzekła przed laty.
To czynić wszystko niebiosom na chwałę, czy ręka dzierży pióro, czy młot wznosi, i śpiewać w brzęku kos porannej rosie – chwalmy dzień, bo słowo stało się ciałem.
To mieć wciąż w oczach wszystkie krzywdy ziemi a w sercu czystym nieba już połowę to chylić cicho głowę swą w dąbrowę, która nie tutaj dla nas się zieleni.
10.
A ten, co kornie tu w kaplicy klęczy, prosząc o wsparcie swych codziennych trudów, ile dni w roku tyle żąda cudów, o serce ludzkie, o serce niewdzięczne.
On pragnie wszystko poddać swojej woli: najbliższych w domu i wieś swą stokłosą, narodu dzieje i nawet niebiosa i chce rozdzielać szczęście i niedole.
Wie, że nie włada niczym poza sobą, a więc modlitwą chciałby rządzić światem, sosnom igliwie dać, a zapach kwiatom i gdzieś w dni końca świata zepchnąć groby.
Szepcze, że wzeszło za wiele kąkolu wrogowie jego w izby jego przyszli. I w nim, nim wzejdzie owoc z kwiatu myśli: Twoja, nie moja, niech się spełni wola.
Prosi raz jeszcze, a potem powstanie, cud się nie spełni – z niego już szyderca; i pieśń się zjawi na ustach bluźniercza. Przebacz, bo tylko to człowiek, o Panie.
Już w piersiach matek z czarnych dni wykute gdzież, ludzkie serce, kres twych ciemnych głodów, gdzież ręka, która czystą wodę poda? Jest! Ta, co ziemię z ciebie zmyje tutaj.
11.
Umacniaj wiarę naszą, Panno Święta, Coś ulubiła klasztor ten na górze, niech każda róża, o Tobie pamięta,
jak nasze siostry będą takie róże.
Po starych murach cierpliwie się wspina, dzikiego wina pęd wysokopienny, daj nam drabinę, bośmy owe wino, byśmy się pięli i w czynach codziennych.
Spojrzyj tu nas nim obraz zasłonią, bo myśmy Twymi, niegodnymi gośćmi, Ty, Której tysiąc dzwonów ziemi dzwoni, nie gardzisz nami, żeśmy ludzie prości.
Czymże są nasze ziemskie doktoraty, czymże grające tutaj Ci hejnały – mniej niźli nitką z gwiezdnej Twojej szaty, ziarenkiem piasku z ławic Twojej chwały.
I milkną usta, które już pojęły jakże mistrzostwa nasze są znikome; i zachwycone usta Twoim dziełem znów pieśnią pragną Twe napełnić domy.
Odkupiciela Matko Przenajświętsza, chwała Ci tutaj i wszędzie i wszędzie, a róża, która ołtarz Twój upiększa niech rozsławiona wśród róż innych będzie.
12.
Wiekami tutaj powstawały mury, tynk i cegły i bramy i stropy, w najboleśniejszym kraju Europy z czarnych zgliszcz biegła myśl do Jasnej Góry.
Gdzież inny kraj, co rodził łzę tak często z krwi i z płomienia i z trumiennej deski gdzież klęski kraj, co klasztor ma zwycięski pod nieba Bożym klasztorem niebieskim.
Podmywają fale sumień zamek stary, nowych praw burze podmywają posągi, lecz głów nie dotkną tu wschodzącej łąki, co przez rok cały kwitnie kwiatem wiary.
Aleksander Rymkiewicz
Moc modlitwy
Prawdziwa modlitwa ma moc przemiany, a w pierwszej kolejności zmienia tego, kto się modli. I nie może być inaczej, skoro modlitwa to spotkanie miłosne z Bogiem i serdeczna z Nim rozmowa. By tak faktycznie było, trzeba wejść do swojej izdebki, a nawet ją zamknąć, to znaczy nie pozwolić, by cokolwiek w tym dialogu z Bogiem przeszkadzało, by być całkowicie tylko z sobą i z Bogiem. Przytoczę tu mądre słowa Lothara Zenettiego (nawiązujące, jak mi się wydaje, do dawnego wywoływania filmów i zdjęć w ciemni?): „Wejdź do swej izdebki, wejdź do swej ciemnej komory i tam „wywołaj” obraz, jaki Bóg ma o tobie”. To bardzo ważny aspekt modlitwy: odosobnienie i cisza, by wyruszyć w duchową podróż poszukiwania i odkrywania Bożych zamiarów wobec mnie i mojego życia. To niejako posiew ziaren nowego życia. Ono pocznie się, wzrośnie, zakwitnie i zaowocuje.
Choćby ktoś pogubił się w życiu całkowicie i był na dnie, to właśnie wtedy modlitwa - a właściwie jej Adresat, Wszechmocny i Miłujący Bóg - wyprowadzi go z otchłani, z zaułków i labiryntu
błędnych dróg, z ruin życiowych pomyłek. Papież Benedykt XVI w encyklice o nadziei „Spe salvi” pisał:
Jeśli nikt mnie już więcej nie słucha, Bóg mnie jeszcze słucha. Jeśli już nie mogę z nikim rozmawiać, nikogo wzywać, zawsze mogę mówić do Boga. Jeśli nie ma już nikogo,
kto mógłby mi pomóc (…), On może mi pomóc” (nr 32).
Gdy wnika się w głębię tych słów, to serce z radości szybciej bije. Bóg to Przyjaciel, zawsze blisko, na wyciągnięcie ręki, nigdy mnie nie zawiedzie. Modlitwa to jak
telefon do Boga - ale w pełni bezpłatny, bez taryfy, nic mnie nie kosztuje. I jeszcze jedna korzyść: Telefonując do Boga nigdy nie usłyszę częstego komunikatu automatycznej sekretarki: „Przepraszam,
aktualnie (chwilowo) abonent (numer) jest niedostępny. Zostaw wiadomość!”
Dla wielu problem z „modlitewnym telefonem” polega na tym, że „Boga ani nie widzę, ani nie słyszę”. Zgoda, ale nadzieja rodząca się z wiary podszeptuje: „Ale Bóg słyszy
zawsze mnie!” I w tej rozmowie tak samo ważne jest to, co Bóg mówi do mnie. Święta Matka Teresa z Kalkuty w jednym z wywiadów powiedziała: „Moją modlitwę zaczynam milcząc. Ponieważ Bóg
mówi w ciszy serca. Musimy wsłuchiwać się w Boga, bo ważne jest nie to, co my mówimy, lecz to, co On mówi do nas i przez nas.”
Kiedy klękam przed Bogiem na modlitwie, albo gdy stoję prosto jak sosna i wyciągam ku Niemu błagalnie ręce, jestem Dawidem wołającym:
Boże mój, Ciebie szukam.
Ciebie pragnie moja dusza,
za Tobą tęskni moje ciało,
jak ziemia zeschła, spragniona,
bez wody (Ps 62,2).
Cały jestem pragnieniem miłości doskonałej: i moja dusza, i mój duch, i moje ciało. Często oszukuję ten głód pokarmem sztucznym, namiastkami, nawet – nieświadom tego -
plewami, ale prędzej czy później zawyję z bólu i z tęsknoty za Nieskończonym, Odwiecznym, za Pełnią i Miłością bez Granic.
Tej Nieskończoności, Doskonałości i Wielkości trzeba stale pragnąć, wypatrywać, szukać, pożądać. Oczywiście to nie jest tak, że jak się trochę pomodlę, to czeluść
zniknie, nieszczęście od razu się ulotni, ból wyparuje... Modlitwa to cierpliwość, wytrwałość, mozół, bo jestem - jak każdy człowiek – takim samym psalmistą, jak ten sprzed 2,5 tysięcy lat,
wołającym:
Mówię do Boga: Moja Skało, czemu zapominasz o mnie? Czemu chodzę smutny, gnębiony przez wroga. Kości we mnie się kruszą, gdy lżą mnie przeciwnicy, gdy cały dzień mówią do
mnie: „Gdzie jest twój Bóg?” Czemu jesteś zgnębiona, moja duszo i czemu jęczysz we mnie? Ufaj Bogu, bo jeszcze Go będę wysławiać (Ps 42,10-12).
Ufaj Bogu! - Dotykamy tu problemu skuteczności modlitwy. Jezus mówił jednoznacznie: „Proście a otrzymacie…” (Mt 7,7). I obiecał: „A o cokolwiek prosić będziecie w
imię moje, to uczynię, aby Ojciec był otoczony chwałą w Synu. O cokolwiek prosić Mnie będziecie w imię moje, Ja to spełnię” (J 14,13-14).
Czy moje modlitwy rzeczywiście zostają wysłuchane? Jean Jacques Rousseau zapytywał:
O co mam Boga prosić? O to, by On dla mnie zmienił bieg rzeczy? By On właśnie dla mnie uczynił jakiś cud? Czy naprawdę chcę, by ten porządek rzeczy został zakłócony? Nie, takie niepoprawne, zdrożne
życzenie nie zasługuje na wysłuchanie, lecz na karę.
Czy faktycznie nie jest tak, że niekiedy ulegamy niebezpieczeństwu „funkcjonalizowania” Boga, to znaczy: redukujemy Go do „zaspokajacza” naszych potrzeb. A potem jesteśmy
zawiedzeni, gdy nasze prośby nie zostały spełnione. Wszystko zależy od naszej duchowej postawy. Jeżeli modlimy się „w duchu Jezusa” („w imię moje”), to nie tylko błagamy i prosimy o coś dla nas
samych bądź dla bliźnich, lecz usiłujemy usłyszeć to, co Bóg chce nam powiedzieć. Wsłuchujemy się w jego słowo krytyki i nagany, gdy zbłądziliśmy; w słowo pociechy, gdy nas skrzywdzono lub
jesteśmy załamani; staramy się zrozumieć Jego zaproszenie i wskazania, gdzie i kto oczekuje mojej konkretnej pomocy. Tylko taka modlitwa, w której słuchanie jest równie ważne co mówienie, staje
się prawdziwym spotkaniem z Bogiem. Tak rozumiał i praktykował modlitwę znany duński filozof religii Sören Kierkegaard (1815-1855) pisząc:
W miarę jak moja modlitwa stawała się coraz bardziej pobożna i wewnętrzna, miałem coraz mniej do powiedzenia. W końcu wyciszyłem się zupełnie. Stałem
się słuchającym, co być może jest jeszcze większym przeciwstawieniem do mówienia niż milczenie. Dotąd sądziłem z całą powagą, że modlitwa to
mówienie. Zrozumiałem, że modlitwa jest nie tylko milczeniem lecz słuchaniem. Tak właśnie jest: Modlić się to znaczy: wyciszyć się, trwać w ciszy i czekać, aż
modlący się usłyszy Boga.
W kwestii skuteczności modlitwy bardzo trafne słowa wypowiedział Dietrich Bonhoeffer, ewangelicki teolog i pastor, męczennik czasów niemieckiego nazizmu: „Bóg nie spełnia
wszystkich naszych pragnień i życzeń, ale za to wszystkie swoje obietnice.”
Ks. Jerzy Grześkowiak
Refleksje w związku ze Świętem Wniebowzięcia Maryi (15.08.2022)
Wezwani do pełni życia
za rękę z Matką
idę bezpiecznie
po kamieniach
gorących od cierpienia
po ścieżkach
zmęczonej codzienności
po trawach ciemnych od lęku
Matka
podnosi do Słońca
osłania od brudu
obdarza nadzieją
do celu
wytrwale prowadzi
Przewodniczka najlepsza
na drogach do wieczności
Alina Dorota Paul
Najbardziej rozpowszechnione życzenia dotyczą zdrowia. Z okazji nowego roku, urodzin lub imienin najczęściej wypowiadane słowa to: „Wszystkiego najlepszego, a przede wszystkim zdrowia, bo zdrowie jest najważniejsze!” Zdrowie – najwyższe dobro? Czy tak jest naprawdę? Bo jeżeli faktycznie tak jest, to wszystkie wysiłki życiowe trzeba inwestować w tym kierunku. Niemiecki lekarz, psychiatra i teolog Manfred Lütz prowokująco powiada tak: „Ponieważ wielu ludzi stale ucieka przed śmiercią, tracą już przed nią swoje życie”. I dodaje: „Jeżeli ktoś stale koncentruje się tylko na swoim zdrowiu, to właściwie wcale nie żyje w pełni. Jego lęk przed chorobą, strach przed niepełnosprawnością, a zwłaszcza jego paniczne przerażenie na myśl o śmierci nie pozwalają mu cieszyć się życiem i w pełni je kosztować.” By uniknąć nieporozumień: zdrowie jest ważne, nawet bardzo ważne, to bez wątpienia wielkie dobro. I troska o zdrowy sposób życia to nawet obowiązek moralny. Ale zdrowie nie stoi na szczycie skali wartości, nie jest dobrem najwyższym.
Żyjąc idziemy niejako po grani. Z jednej strony pragnienie stabilnego zdrowia, trwałego piękna, wiecznej młodości. Z drugiej - groźba ciężkiej choroby (rak, aids,
Parkinson, alzheimer, covid,) przeraża, paraliżuje nasze myślenie i działanie. Lawirujemy pomiędzy ubóstwianiem ciała i pogardzaniem nim. Właśnie w tym rozdarciu, w szpagacie „pomiędzy”, dobrze jest
spojrzeć na Maryję, Matkę Jezusa. Bóg przyjął Ją w niebo, w Siebie, z jej ciałem, z całą złożoną i skomplikowaną historią jej życia, z jej lękami, niepokojem, cierpieniem i radościami, z wszystkim,
co tworzyło codzienną tkankę jej życia.
Wierząc w Boga ufamy, że to, co wypełniło się na Maryi, dotyczy również nas. Wszystkie wzloty i upadki, drogi, pobłądzenia i zaułki naszej życiowej historii zostaną
przyjęte przez Boga i spoczną w Jego miłujących dłoniach i w sercu. Bóg jako nasz Stwórca pragnie dla nas życia wiecznego - poza granicami tego doczesnego. Nie blokujmy zatem swej aktywności
strachem, że nasze życie przebrzmi bez echa i zasypie je piach. Bóg jest mocniejszy niż lęki, strach i śmierć. Taką pewność rozbudza w nas liturgiczne czytanie z księgi Apokalipsy św. Jana (Obj
11,19a; 12,1-6a. 10ab)
Ta ostatnia najbardziej tajemnicza księga Nowego Testamentu powstała w czasie kryzysu, politycznych zawieruch i prześladowania chrześcijan. Aby nieść chrześcijanom
pociechę i oparcie św. Jan pisząc na wyspie Patmos sięga po mocne obrazy istniejące w mitach Babilonu, Egiptu, Grecji, Małej Azji i w religiach astralnych: niewiasta obleczona w słońce, u jej stóp
księżyc i zagrażający jej złowrogi smok. W jego wizji jest to wielki znak na niebie! Kobieta jest niejako obleczona w słońce, przeniknięta światłem Bożym. To znaczy: Ona Maryja mieszka w Bogu, a Bóg
w Niej. Człowiek i Bóg wzajemnie się przenikają. Niebo spotyka się z ziemią. Wieniec z dwanaście gwiazd na Jej głowie oznacza nową rodzinę Boga; one są odpowiednikiem dwunastu synów Jakuba i dwunastu
Apostołów Chrystusa.
U stóp Maryi - księżyc. Księżyc z racji jego - w odbiorze obserwującego go człowieka - zmniejszania się i powiększania ujmowano częstokroć w relacji do sił
demonicznych, do zła. Wielki smok o barwie ognia z siedmioma głowami i dziesięcioma rogami jest w Apokalipsie obrazem szatana, symbolem sił niszczycielskich, wrogich, demonicznych. W takiej to
zagrażającej życiu scenerii kobieta rodzi syna. Dziecko zostaje porwane przed tron Boga, co jest symbolicznym przedstawieniem „wywyższenia Mesjasza”. Warto w tym miejscu nadmienić, że przez długi
czas w chrześcijańskich wspólnotach w Małej Azji poczęcie Jezusa i Jego wywyższenie w śmierci krzyżowej obchodzono w tym samym dniu.
Niewiasta ucieka na pustynię, gdzie znajduje przygotowane dla niej przez Boga specjalne miejsce - schronienie. Ta wskazówka jest bardzo ważna. Matka Mesjasza to nie tylko
pojedyncza osoba. Starotestamentalny naród Izraela, z którego wyszedł Mesjasz i równocześnie nowo testamentalny Lud Boży – Kościół, wycofuje się podczas nieszczęść i prześladowań z życia publicznego
i szuka pomocy jedynie u Boga. Bóg sam przygotowuje schronienie. Z Jego pomocą można przetrwać wszelkie zagrożenia, nawet ziemską śmierć.
Tą wizją św. Jana Bóg obiecał Kościołowi ostateczny triumf. Wizja, w której centrum stoi Maryja, jest wskazaniem również dla nas dzisiaj, że - aczkolwiek na ziemi jest tyle nędzy i nieszczęść - to
jednak kiedyś cierpienie, udręka i ból ustaną, a ich miejsce zajmie niezniszczalne szczęście w niebie. Jan Paweł II tak mówił o Wniebowziętej:
Nam pielgrzymującym przez świat i zmierzającym do chwały niebios, Maryja jako jaśniejąca gwiazda wskazuje drogę do ojczyzny, ku której podążamy. Upewnia nas, że dotrzemy
do celu, jeżeli będziemy niestrudzenie i nieustannie poszukiwać „rzeczy z wysoka” z żywą wiarą, niezłomną nadzieją i gorliwą miłością. Nie tylko wskazuje nam drogę, ale sama nam towarzyszy i jest dla
nas „niebios błogą bramą”
Ks. Jerzy Grześkowiak
nadzy jak kiełkujące w ciemności rośliny
wyjdziemy z łona ziemi na zawsze bezbronni
po raz ostatni gdy się obnażymy
nadzy nad brzegami rzeki ostatecznej
co gwiazdy zmieni w omulone głazy
pod niebem zimnym biczowani deszczem
nadzy jak w czas miłości w tej godzinie próby
przeszyci dreszczem śmiertelnej ekstazy
groźnej jak znaki święcące przez chmury
Janusz St. Pasierb
Cud Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny
Czas wakacyjny z jednej strony pełen jest zagrożeń dla naszego życia duchowego, z drugiej zaś może być właśnie okazją do duchowego i religijnego rozwoju. Od nas zależy, którą „opcję” wybierzemy…
Podczas urlopów mamy możliwość wyciszenia i oderwania się od codziennego rytmu. Możemy niespiesznie odwiedzać wspaniałe świątynie – te okazałe, ale także malutkie, urocze
kościółki. Wszędzie czeka na nas ten sam Chrystus ukryty w Najświętszym Sakramencie. Adorując Go, wsłuchujmy się, co nam chce powiedzieć, czego od nas oczekuje. To jest szansa na przemianę, otwarcie
się na rzeczywistość przewyższającą najwspanialsze dzieła ludzkie.
Punktem kulminacyjnym sierpnia jest uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Tę prawdę wiary od początku wyznają chrześcijanie wszystkich pokoleń. Zaiste, cud
to wielki, że Matka Boża z duszą i ciałem została wzięta do Nieba!
Pozwólmy się prowadzić Panu Bogu na wzór Bożej Rodzicielki. Wola Maryi była bowiem ściśle złączona z wolą Jej Syna, Boga-Człowieka. Ona żyła rzeczywistością Nieba.
Oczywiście wiadomo, jak trudno niekiedy zgodzić się w pełni z wolą Bożą. Niemniej musimy próbować. Doskonałą okazją do ćwiczenia się w cierpliwości i posłuszeństwie względem Bożej woli może być np.
pielgrzymka.
Odwróćmy się więc – choćby na chwilę – od tego, co proponuje świat. " – Dajmy Bogu centa, a odda nam w dolarach" – jak mawiał zmarły niedawno franciszkanin, ojciec
Eugeniusz Kwiatkowski.
Pewien bardzo charyzmatyczny polski kapłan powiedział kiedyś, byśmy nie przeszkadzali Panu Bogu działać w naszym życiu, a będziemy świadkami codziennych mniejszych i
większych cudów.
Życzmy zatem tego sobie nawzajem!
Opracował js na podstawie tekstu Bogusława Bajora, redaktora naczelnego pisma „Przymierze z Maryją“ nr 125, lipiec/sierpień 2022.
Abp Alfons Nossol kończy 90 lat
Emerytowany od 2009 r. biskup opolski 8 sierpnia skończył 90 lat. Przez 32 lata kierował diecezją opolską. W swoim życiu poświęcał się m.in. pracy naukowej i budowie Kościoła opolskiego.
W minionym tygodniu jubileusz biskupa seniora diecezji opolskiej został uczczony dwoma koncertami muzyki klasycznej. Dla emerytowanego kapłana koncertowali wykładowcy 32.
Międzynarodowego Kursu Muzycznego w Opolu. W sali balowej Pałacu w Kamieniu Śląskim i w kościele św. Sebastiana w Opolu wybrzmiały utwory m.in. Bacha i Vivaldiego.
Alfons Nossol urodził się w dniu 8 sierpnia 1932 w Brożcu pod Walcami w religijnej śląskiej rodzinie Alfonsa i Jadwigi (z domu Burczyk) Nossolów. Miał siedmioro
rodzeństwa.
W latach 1948–1952 kształcił się w gimnazjum Carolinum w Nysie, a następnie pozostał w tym mieście, aby odbyć studia filozoficzno-teologiczne w Wyższym Seminarium Duchownym Śląska
Opolskiego.
Święcenia kapłańskie przyjął 23 czerwca 1957 roku z rąk bp. Franciszka Jopa w katedrze w Opolu. Kontynuował studia teologiczne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim
zdobywając kolejno tytułu magistra (1959), doktora (1961) i doktora habilitowanego (1976). Tytuł profesora nadzwyczajnego otrzymał w 1982 roku, a sześć lata później został profesorem zwyczajnym
teologii dogmatycznej i ekumenicznej.
Jego wieloletnia działalność została doceniona nadaniem tytułów doktora honoris causa kilku uczelni europejskich: Uniwersytetów w Monastyrze, Moguncji, Opolu, Bambergu i
Ołomuńcu oraz Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie.
W 1977 roku został mianowany biskupem diecezjalnym diecezji opolskiej. Ponoć nie miał być z tego powodu zadowolony, wolał realizować się w sferze naukowej, ale zgodził
się z argumentem Prymasa Wyszyńskiego, że „papieżowi się nie odmawia”. Święcenia biskupie przyjął 17 sierpnia 1977 roku z rąk Prymasa Polski kard. Stefana Wyszyńskiego przy współudziale abp. Henryka
Gulbinowicza i bp. Antoniego Adamiuka. Jako swoje zawołanie przyjął hasło Veritatem facere in caritate (Czynić prawdę w miłości). Do dziś w Kościele opolskim jest wiele śladów jego pracy.
W 1977 roku założył Diecezjalny Instytut Teologiczno-Pastoralny w Opolu, będący filią Wydziału Teologicznego Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Po powstaniu
Uniwersytetu Opolskiego w 1994 roku Instytut przekształcono w Wydział Teologiczny, a biskup sprawował funkcję wielkiego kanclerza. Trzy lata później przeniósł Wyższe Seminarium Duchowne z Nysy do
Opola.
Podczas II podróży apostolskiej do Polski gościł Jana Pawła II na Górze Świętej Anny. W 1984 założył diecezjalne Radio Góra Św. Anny (później przemianowane na Radio Plus Opole, a obecnie Radio Doxa).
W 1990 roku reaktywował diecezjalny oddział Caritas. Ponadto utworzył Muzeum i Archiwum Diecezjalne oraz Diecezjalny Dom Księży Emerytów w Opolu. Ustanowił także radę kapłańską i radę
duszpasterską.
Zainicjował symboliczne wydarzenia w relacjach polsko-niemieckich. W 1989 roku przywrócił msze święte sprawowane w języku niemieckim w opolskich miejscowościach
zamieszkałych przez tę mniejszość. Podczas odprawionej z jego inicjatywy w 1989 roku w Krzyżowej Mszy świętej, zwanej Mszą Pojednania, premier Tadeusz Mazowiecki i kanclerz Helmut Kohl przekazali
sobie znak pokoju.
W 1999 został wyniesiony przez Jana Pawła II do godności arcybiskupa ad personam. W 2009 abp Alfons Nossol złożył na ręce papieża Benedykta XVI rezygnację z kierowania
diecezją opolską. Był ostatnim czynnym biskupem diecezjalnym w Polsce mianowanym przez papieża Pawła VI. Kapłańską emeryturę spędza w Kamieniu Śląskim.
Powyższy tekst: z diecezji opolskiej.
Arcybiskupa Alfonsa Nossola poznałem w KUL w Lublinie jako profesora tej Uczelni. Najpierw jako student słuchałem z zachwytem jego wspaniałych wykładów z zakresu
chrystologii i ekumenizmu. Później, gdy zostałem asystentem i adiunktem w Instytucie Teologii Pastoralnej, łączyły nas więzy koleżeństwa, zwłaszcza że w stołówce konwiktu dla księży siedzieliśmy
przez kilka lat naprzeciw siebie 1967-1977). Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by uświadomić sobie, ile Jemu zawdzięczam!
Bóg zapłać!!! – Czcigodny i Drogi Arcybiskupie Alfonsie, za Twoje kapłaństwo, wiedzę, mądrość, człowieczeństwo, przyjaźń i wielkie serce! I za możliwość serdecznego
spotkania z Tobą po wielu latach w Twojej emeryckiej rezydencji przed 3 laty!
Ks. dr hab. Jerzy Grześkowiak, Monachium
Słowo życia na święto Przemienienia Pana (6.08.2022)
Na szczycie – chwała, w dolinie - cierpienie
Góry są obrazem i znakiem Sacrum, czyli tego co Święte i Transcendentne, co równocześnie fascynuje i budzi lęk, zachwyca i przeraża.
Dlatego uchodzą we wszystkich religiach za szczególne miejsce bliskości Boga. Zawsze wydaje się nam, że Niebo jest o wiele bliżej, gdy po trudach wspinaczki wreszcie wchodzimy na szczyt. Po drodze
mozół, napięcie mięśni, pot na czole, szybszy oddech. A na szczycie: błękit nieba, rześkie powietrze, uczucie wolności i zapierające dech widoki na wszystkie świata strony - na wyniosłe szczyty,
granie, osady w dolinach i hen daleko ku innym łańcuchom gór. To tu doznaje się olśnienia, dotyka Tajemnicy, przeżywa Misterium i doświadcza Absolutu – po prostu obcuje z Bogiem.
Jezus wybrał Górę Tabor, skąd roztacza się wspaniały widok na śnieżny Hermon aż do góry Karmel i gór Samarii, na miejsce objawienia trzem wybranym uczniom, kim On naprawdę jest. To wydarzenie nazywamy „Przemienieniem”. Przemienieniu podlega nie tylko Jezus, którego uczniowie widzą w zupełnie innym wymiarze niż dotąd, przemienić miała się także ich wiara - z powierzchownej, słabej, może naiwnej w mocną i dojrzałą, bo taka była im potrzebna w nadchodzącym czasie cierpienia Jezusa w Jerozolimie. Ponadziemskie zjawisko otwiera uczniom oczy ciała i serca na cel i sens życia Jezusa.
„Po sześciu dniach Jezus wziął ze sobą Piotra, Jakuba i brata jego, Jana, i zaprowadził ich na górę wysoką osobno. Tam przemienił się wobec nich: Twarz jego zajaśniała
jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło…” (Mt 17,102).
To, co zobaczyli, porwało ich to tego stopnia, że niejako zapomnieli o sobie i o wszystkim, że byli w ekstazie, czyli wyszli poza siebie jednocząc się z Bóstwem Jezusa.
Dokonała się przemiana ich wnętrza, stali się innymi ludźmi.
„Panie, dobrze nam tu być!” – woła w zachwycie Piotr. Jest tak cudownie, pięknie, wspaniale, jest bosko; wszystko takie jasne, przemienione, niech już
tak zostanie na zawsze! Nic dziwnego, że Piotr chce to wydarzenie zatrzymać, utrwalić - „postawić trzy namioty”. W tych słowach widzimy nawiązanie do Wj 40,34-38. W czasie wędrówki Izraelitów przez
pustynię Namiot Objawienia był miejscem obecności Boga. Teraz Bóg nazywa Jezusa swoim „umiłowanym Synem”, którego uczniowie mają słuchać. To znaczy: teraz sam Jezus jest „miejscem” obecności Boga! To
jest szczytowy moment Objawienia.
Zrozumiałe zatem, że uczniów poraża lęk i padają na ziemię, bo tak przemienionego Jezusa w światłości i chwale jeszcze nie widzieli. Tu spotykają się ziemia i Niebo, człowiek i Bóg. Jest to
wydarzenie przekraczające możliwości ludzkiego pojmowania. Dopiero gdy Jezus ich niejako „dotyka” słowami: „Powstańcie, nie bójcie się” – uświadamiają sobie, czego doświadczyli i mogą z Nim zstępować
z tej góry, która ich przemieniła.
Ale w drodze ku dolinie następuje otrzeźwienie: już nie ma obłoku skrywającego bliskość Boga, nie ma „trzech namiotów” z imaginacji Piotra, a zamiast głosu
Boga z obłoku jest „tylko” głos Jezusa, nakazujący uczniom milczeć o tym, co przeżyli - dopóki On po męce i śmierci nie zmartwychwstanie.
A gdy zejdą w dolinę, tam czeka ich szara codzienność, wszystko dzieje się jak dawniej: wędrowanie od wsi do wsi, od miasta do miasta, przykra konfrontacja ze
sprzeciwem przedstawicieli władzy religijnej wobec Jezusa i Jego orędzia, oraz ich osobiste wątpliwości i niepokoje, lęk przed tym, co może wydarzyć się w Jerozolimie.
W życiu każdego człowieka, także wierzącego, są dni „na górze” i „w dolinie”. Jedno i drugie jest nieuniknione, a nawet konieczne. W dolinach i na równinach codzienności każdemu są potrzebne
dobre i piękne wspomnienia z przeżyć „na szczytach” oraz siła serca i ducha jako antidotum na monotonię codziennej egzystencji, pracy zawodowej i wszystkich trosk, oraz jako źródło nadziei, gdy
pojawiają się wątpliwości w sens życia lub symptomy zawodu i porażek, gdy serce ogarnia lęk, co będzie dalej i dokąd to wszystko prowadzi?
To samo dotyczy naszych lęków i pytań o przyszłość chrześcijaństwa w Europie, która coraz więcej traci ze swego judejsko-grecko-rzymsko-chrześcijańskiego dziedzictwa,
gdzie Bóg i wiara w Niego idą w niepamięć, albo stają się przedmiotem satyry i kpin.
W takich kryzysowych sytuacjach jest rzeczą zbawienną umieć odświeżyć w sobie wspomnienia różnych „przeżyć na szczytach”, „chwil bycia w siódmym niebie”, godzin
uniesienia i przemienienia, i z nich czerpać siłę dla serca i woli, by na nowo wierzyć Ewangelii o przemieniającej mocy Chrystusa. Z trzema świadkami z góry Tabor możemy wtedy wpatrywać się w
„dopełnienie” drogi Jezusa. Ona jest także naszą drogą, a Jego zmartwychwstanie i uwielbienie po męczeńskiej śmierci będzie również naszym udziałem.
Szczęście na ziemi nigdy nie jest trwałe. Wprawdzie jego pełnię przyobiecał nam Chrystus, ale dopiero po życiu doczesnym. Zanim to się stanie, trzeba stale z gór przemienienia „zstępować na
ziemię”, a drogi po niej prowadzą nieuchronnie ku śmierci. Dla każdego. I dla każdego inaczej. Najważniejsze jednak to wiara: śmierć nie jest końcem – jest bramą wejścia na Tabor niezmierzonego
szczęścia!
Dopełnieniem refleksji o górze Przemienienia niech będzie modlitwa ormiańskiego pisarza z XI wieku Nersesa Snorhali:
„Ty, który swoim uczniom na Górze objawiłeś swoje Bóstwo i który im ukazałeś niewysłowioną chwałę Ojca, pełną blasku przed ich oczami, oczyść także mój mroczny umysł i moje zmysły pełne ciemności,
abym – gdy w końcu nadejdzie Paruzja – mógł nacieszyć się Twoją boską chwałą.”
Przemienienie
góry
teofanie
objawienia
szczęście
rozsuwają się mgły
i dobrze nam
z Tobą Panie
nie stawimy namiotów
wracamy w kamienne
doliny codzienności
jednak już rozświetleni
Bożą mocą
i na zawsze napełnieni
nieziemskim blaskiem
Alina Dorota Paul
„Nieustannie się módlcie!” – Czy to możliwe?
Kto nie modli się regularnie, wkrótce nie będzie się modlił w ogóle.
Apostoł Paweł poleca: „Nieustannie się módlcie! W każdym położeniu dziękujcie, taka jest bowiem wola Boża w Jezusie Chrystusie względem was” (1 Tes 5,17-18).
Dla współczesnego człowieka to wezwanie jest absurdem, jest niemożliwe do wykonania. Uważa się, że jest skierowane do osób powołanych do życia zakonnego lub pustelniczego, ale z pewnością nie
do człowieka, który żyje w rodzinie, pracuje czy uczy się! Św. Paweł kieruje jednak te słowa do wszystkich, a nie do wybranych jednostek. Co oznacza zatem owa „nieustanność modlitwy”? Nie
należy tego rozumieć jako sumy różnych modlitewnych aktów lub sumy czasu poświęconego modlitwie. Idzie tu raczej o wypracowanie jakiejś „habitualnej postawy”, którą możemy nazwać „duchem
modlitwy”. Jej istotą jest życie w świadomości: Bóg jest zawsze przy mnie i we mnie, a ja przy Nim i w Nim. Św. Teresa z Avila miała rację mówiąc: „Aby prowadzić dialog z Bogiem, wcale nie trzeba
wznosić się do nieba. Dla poszukiwania Boga nie potrzebujemy żadnych skrzydeł. Popatrzmy na siebie samych, zajrzyjmy do swego wnętrza: to tam urządził On swoje mieszkanie.”
Niektórzy teologowie (np. Orygenes, św. Augustyn) wypełnienie słów o modlitwie nieustannej widzieli w regularnym odmawianiu pewnych modlitw o stałych porach, co
miało prowadzić do wytworzenia modlitewnego stanu skupiającego myśl na Bogu. Uczynki wykonywane w międzyczasie nazwano „modlitwą niebezpośrednią”. Święty Bazyli Wielki pouczał, że należy osiągnąć
postawę duchową, która ułatwia ciągłe kierowanie myśli ku Bogu pośród pracy i innych zajęć, które przynoszą Mu chwałę. Modlitwa nie jest więc aktywnością ograniczającą się do określonego czasu.
Błogosławiony Henryk Suzo (1295-166), dominikanin i mistyk, w jednym z listów wskazywał na konieczność ciągłej pamięci o Bogu i nieustannej modlitwy:
Kiedy idziemy lub stoimy, pijemy lub spożywamy pokarm, zawsze w naszych sercach powinien być wyciśnięty ten najdroższy klejnot imienia Jezus. A gdy nie możemy uczynić niczego innego, niech
przynajmniej nasze serca wzrokiem przylgną do Niego. Zawsze na ustach nośmy Jego najsłodsze imię, a w czasie czuwań rzeczywiście tak bardzo o Nim pamiętajmy, abyśmy śpiąc o Nim śnili (…) To jest bez
wątpienia najlepsze ćwiczenie ze wszystkich. Rzeczywiście nieustanna modlitwa jest jakby koroną wszystkich ćwiczeń: do niej, jak do celu, wszystkie inne zmierzają.
Droga do wejścia w ducha nieustannej modlitwy jest długa, żmudna i monotonna. Stąd mistrzowie duchowni nazywali często modlitwę „ciężką pracą”, rzadko zaś pracę modlitwą!
Nieustanną modlitwę możemy za św. Benedyktem określić również jako „chodzenie w obecności Boga” (ambulatio coram Deo). Nie idzie zatem o to, by od rana do nocy trwać w wołaniach: „Dobry
Boże, wielbię Cię, proszę, błagam, dziękuję!” Ważniejsze od szturmowania do Boga w chwilach, gdy Go potrzebujemy, jest nauczenie się permanentnej postawy wdzięczności. Iść przez świat z otwartymi
oczami, zdumiewać się jego pięknem i mądrością Stwórcy. To właśnie czyni psalmista:
O, Panie, nasz Boże,
jak przedziwne Twe imię po wszystkiej ziemi!
Tyś swój majestat wyniósł nad niebiosa.
Sprawiłeś, że nawet usta dzieci i niemowląt oddają Ci chwałę,
na przekór Twym przeciwnikom,
aby poskromić nieprzyjaciela i wroga.
Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców,
księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził:
czym jest człowiek, że o nim pamiętasz,
i czym – syn człowieczy, że się nim zajmujesz?
Uczyniłeś go niewiele mniejszym od istot niebieskich,
chwałą i czcią go uwieńczyłeś.
Obdarzyłeś go władzą nad dziełami rąk Twoich;
złożyłeś wszystko pod jego stopy (Ps 8, 2-7).
Istotę nieustannej modlitwy tak wyjaśnia ojciec Michał Zioło:
Postawa kontemplatyka chrześcijańskiego jest postawą wiary w człowieka i w Bożą pomoc w zbliżaniu się do Pełni. Z jednej strony, wskazany jest dość ostry rygor w
pilnowaniu godzin modlitwy i przebywaniu sam na sam z Bogiem, z drugiej zaś – mamy dążyć do swobodnego, pełnego spontaniczności bycia z ludźmi i Bogiem zarazem, uświęcając łagodnie każdą
chwilę – tak jak to czyni Bóg, niewidzialnie przechadzając się pośród nas w każdym czasie. To modlitwa zbawia świat. Nieustanna modlitwa to spojrzenie na świat, na każdą czynność oczyma
Chrystusa zjednoczonego zawsze z Ojcem, to świadomość, że sensem mojego życia jest Jezus, Jego imię. Wtedy nawet o tym nie wiedząc, będę przez własne proste istnienie przynosił pociechę ludziom i
miejscom. Wtedy nie będę musiał wygłaszać zdań: „Boże, jeszcze się dzisiaj nie modliłem, zaraz się do tego zabiorę” – jakby modlitwa była podobna do czyszczenia zapomnianych butów. Wyzwolimy się z
poszatkowanych wizji świata, nabierzemy płynności w przechodzeniu od jednej czynności do drugiej, zachowując w sercu radość.. (Inne sprawy, Poznań 2010, s.43).
Ks. Jerzy Grześkowiak
Słowo na niedzielę (24. 07. 2022).
Jezus uczy modlitwy
Ewangelia: Łukasz 11, 1-13.
„Gdy Jezus przebywał w jakimś miejscu na modlitwie i skończył ją, rzekł jeden z uczniów do Niego: Panie, naucz nas modlić się, jak Jan nauczył swoich uczniów>. A On
rzekł do nich:
<Kiedy się modlicie, mówcie: Ojcze, niech się święci Twoje imię; niech przyjdzie Twoje królestwo!
Naszego chleba powszedniego dawaj nam na każdy dzień i przebacz nam nasze grzechy, bo i my przebaczmy każdemu, kto nam zawini;
I nie dopuść, byśmy ulegli pokusie>”.
Następnie mówił o natrętnym przyjacielu i o wytrwałości w modlitwie:
„I Ja wam powiadam: Proście, a będzie wam dane, szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam.”
Słynny muzyk, niestety nie pamiętam, który to był, powiedział: „Jeżeli przez jeden dzień nie ćwiczę na moim instrumencie, sam to zauważam. Gdy nie ćwiczę dwa dni,
zauważają to moi przyjaciele; gdy nie ćwiczę trzy dni, spostrzega to publiczność.”
To doświadczenie może każdy odnieść do siebie samego, do własnej praktyki modlitwy: Gdy w jakimś dniu się nie modlę, zauważa to Bóg. Gdy nie modlę się dwa dni, odczuję to
sam. Jeżeli nie modlę się przez trzy dni, zauważy to w pewien sposób moje otoczenie.
Modlitwa to niejako telefoniczna rozmowa z Bogiem, ale… w pełni bezpłatna! Ponadto u Niego linia nie jest nigdy zajęta, nie usłyszymy: „Abonent chwilowo
niedostępny…”
Modlić się można wszędzie, nie tylko w kościele lub w swoim w domu, także w pracy, przy zakupach, na spacerze, w samochodzie i autobusie,
w tramwaju i w pociągu, na stadionie sportowym, w lesie i w górach. Po prostu: gawędzić z Bogiem o wszystkim, co czynię, co przeżywam, co mnie cieszy bądź niepokoi, trapi i martwi. A potem od
czasu do czasu tak, jak nas nauczył sam Jezus w modlitwie „Ojcze nasz…”
Spróbuj tego, ze spokojem i z ufnością. Im częściej, tym lepiej…, dla Ciebie, Twojej rodziny, Twoich bliskich, otoczenia, wspólnoty parafialnej, świata. Poczujesz, jak poszerza się Twoje serce i więcej szczęścia w nim gości!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Śpiew naturalną potrzebą człowieka
Śpiewaj i wędruj, na końcu drogi stoi Bóg.
Św. Augustyn
Słowo to rzecz wielka, cenna, piękna i wzniosła. Istnieją jednak granice, poza którymi wszelka mowa staje się bezradnym bełkotem. Jedynym
językiem, który nie potrzebuje tłumacza, jest zawsze i wszędzie zrozumiały, wykracza poza granice państw i narodów, nie dzieli, lecz jednoczy i jest internacjonalny, jest język miłości oraz język
śpiewu i muzyki. Miłość i śpiew to dwa pierwotne dary złożone człowiekowi do kolebki i dane mu na całe życie.
Już małe dziecko szczęśliwe bliskością mamy wyśpiewuje swoje, dla innych niezrozumiałe, trele (piosenki). Nie zna jeszcze ani słów ani nut, nie ma wyczucia taktu ani dyscypliny melodii, a już śpiewa
swoją „małą pieśń życia” o wielkości stworzenia i Stwórcy, pieśń niczym jeszcze nie przytłumionej spontanicznej radości z istnienia. Człowiek dorosły, gdy rozpiera go radość, gdy tęskni za ukochanym
człowiekiem, domem rodzinnym, ulubionym krajobrazem, ojczyzną, gdy szczęście lub cierpienie miłości dotknie jego serce, gdy troska lub lęk go przygniata, sięga instynktownie po słowa tekstu, wiersza,
pieśni, by - nawet poprzez łzy - wypowiedzieć i wykrzyczeć to, co dogłębnie porusza jego ducha. Gdzie zawodzą argumenty rozumu, tam zaczyna się język pieśni, Uczuć miłości nie sposób ani sztucznie
wywołać, ani ich logicznie uzasadnić, ale można je wyśpiewać. Szczęścia nie da się wypowiedzieć, można jednak o nim śpiewać. Tęsknota, nadzieja, radość, pokój, wspólnota, więź z ojczyzną, jak i
wszystkie inne podstawowe doświadczenia ludzkiej egzystencji – są trudne do wyrażenia słowami, i stąd odczuwamy wewnętrzną potrzebę, by je „wyśpiewać”.
Chińskie przysłowie powiada: „Ptak nie dlatego śpiewa, że zna odpowiedź – on śpiewa, bo nosi w sobie pieśń”. Wyrażono tu głęboką mądrość. Ptak nie śpiewa, by komukolwiek udzielić odpowiedzi na ważne pytania; śpiewa, ponieważ czuje w sobie pieśń, i musi ją wyśpiewać. To jest tak jak z poetami. Jedni piszą wiersze, by udzielić odpowiedzi na najgłębsze pytania człowieka, inni natomiast piszą z wewnętrznej potrzeby, z radości tworzenia, niejako z zabawy z językiem. Wypowiadają swą wewnętrzną „pieśń”, która śpiewa w ich wnętrzu, wcale nie zaprzątając sobie głowy, czy ich słowa posłużą komukolwiek jako odpowiedź na jego problemy. Ptak nie śpiewa pod presją, śpiewając nie myśli o innych, nie śpiewa dlatego, że chce dobrze śpiewać. Śpiewa, bo nosi w sobie pieśń, którą chce uzewnętrznić. Śpiew jest wyrazem jego wewnętrznej radości. Podobnie jest z człowiekiem. Śpiew, właśnie dlatego, że jest wolny od konkretnych celów, jest wyrazem wewnętrznej wolności i radości życia.
W śpiewie człowiek wznosi w górę swego ducha, daje duszy szeroki oddech, otwiera jej głębie i horyzonty, doświadcza, że jest powołany do wolności. Stąd śpiew może być dla
człowieka lekarstwem, spełniać ważną funkcję terapeutyczną. Przez śpiew ciężar życia staje się łatwiejszy, niedostatki i troski łatwiej znieść, samopoczucie ulega poprawie, pierzchają ciemności
przygniatające ducha, walka ze złem jest łatwiejsza. Kto nie doznał na sobie pocieszającej i uzdrawiającej mocy pieśni i śpiewu? Czy nie zapadły nam głęboko w pamięci piosenki, które nuciła nam mama,
gdy byliśmy chorzy lub smutni z powodu mniejszych i większych „dziecięcych tragedii”, lub kołysanki rodziców, gdy nie mogliśmy zasnąć? Kto nie przeżył i nie odczuł np. na wycieczce, przy ognisku lub
w gronie świętujących przyjaciół, jak tekst i melodia piosenki burzą niewidzialne bariery między ludźmi i otwierają ich życzliwie na siebie? Doprawdy chory i biedny jest człowiek, który nie nosi w
swym sercu pieśni! Śpiew należy bowiem integralnie do „bycia człowiekiem”.
Terapeutyczną funkcję śpiewu potwierdza współczesna medycyna. W klinice Paracelsus w Monachium wśród wielu metod terapii bólu stosuje się
także terapię przez śpiew. Jest to pierwszy w Bawarii szpital z certyfikatem „Śpiewający szpital”. Według relacji pacjentów śpiew potęguje uczucia więzi z innymi i obniża ich odczucie bólu. Ponieważ
ciało przy śpiewie wydziela hormony szczęścia, pacjenci stają się bardziej radośni, częściej się śmieją i szybciej zasypiają.
„Śpiew obniża ciśnienie” – do takiego wniosku doszli lekarze z Dominikany. Jedna z pacjentek miała nadciśnienie i od 15 lat cierpiała z powodu choroby zwyrodnieniowej obu stawów kolanowych. Tuż przed
operacją ciśnienie wzrosło z typowych dla pacjentki 160/90 mm Hg do niebezpiecznej wartości 240/120, co uniemożliwiało przeprowadzenie operacji. Pacjentka spytała lekarzy, czy może zaśpiewać, często
bowiem śpiewała przed snem, by się wyciszyć. Już po dwóch pieśniach ciśnienie spadło do 180/90, a po kolejnych 20 minutach śpiewu uzyskano dalszy spadek, utrzymujący się przez kilka godzin. Dzięki
temu udało się bez komplikacji przeprowadzić operację.
Na zakończenie do przemyślenia wypowiedź Wolfganga Vorländera:
Do autentycznej duchowości należy według mnie także śpiew – śpiew prywatny, w samotności, w rodzinie, z przyjaciółmi przy jakimś święcie, w liturgii. Jako chrześcijanin
jestem członkiem śpiewającej religii ogólnoświatowej. Niekiedy pragnę, by śpiew stał się tańcem, niekiedy śpiewając oddaję się marzeniom. Śpiew pomaga mi przede wszystkim w zdobyciu zdumiewającego
doświadczenia, że jestem tak blisko siebie, a jednak przecież jakoś wolny od siebie.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Śpiew jako wyraz wiary
A ja chcę wielbić na harfie Twoją wierność, mój Boże!
Będę Ci grał na cytrze, Święty Izraela!
Rozradują się moje wargi, gdy będę Ci śpiewał,
I dusza moja, którą odkupiłeś.
Psalm 71,22-23
Wiarę w Boga i religijne przekonania człowiek wierzący wyraża w rozmaity sposób i w różnych formach. Jedną z nich jest śpiew. W nim
dziękuje on Bogu za życie i za cały stworzony świat, za dar wolności, za jego troskę i wierność. Tylu ludzi znalazło w śpiewie umocnienie swej wiary i nadziei, pociechę w bolesnych doświadczeniach i
dźwiganych krzyżach, pokój z sobą i z drugimi. Pieśń pozwoliła im przetrwać trudny czas lęku i ciemności. Śpiew jako wyraz wiary potwierdza prawdę słów Rabinadratha Tagore: „Wiara jest jak ptak,
który śpiewa także nocą”.
Śpiew człowieka wierzącego jest wyrazem podwójnej radości: radości z faktu stworzenia i radości uzasadnionej zbawieniem.
Człowiek śpiewa, ponieważ jest stworzeniem Boga. Śpiewając włączamy się w wielki hymn pochwalny całego stworzenia na cześć Boga Stwórcy. Psalmy – te charakterystyczne
pieśni Starego Przymierza – stale na nowo w różny sposób wyrażają prawdę: Wszystko, co Bóg swoim wszechpotężnym słowem powołał do istnienia, śpiewa mu pieśń chwały. A człowiek specjalnie uzdolniony
do poznania tej prawdy, włącza się świadomie w chór całego kosmosu.
Według staro-judejskiego opowiadania Bóg stworzywszy świat zapytał swoich aniołów, co sądzą o jego dziele. Jeden z nich wystąpił do przodu i w imieniu wszystkich rzekł:
„Twe dzieło, Panie, jest wielkie i wspaniałe, ale jeszcze brak mu jednego: Po całym świecie winien rozbrzmiewać wyraźny, wspaniały i potężny głos, który wszędzie, w dzień i w nocy, śpiewać będzie
Stwórcy pieśń wdzięczności i uwielbienia za wszystko, co jego miłość powołała do istnienia”. Spodobało się to także innym aniołom i prosili Boga, by tę ideę zrealizował. I rzekł Bóg: „Dobrze, stworzę
kogoś, w kim zjednoczy się całe stworzenie i uzdolnię go do tego, by poznał wszystkie cuda mojego stworzenia i mógł mnie za to wielbić”. Stworzył zatem Bóg na koniec człowieka i uzdolnił go do
poznania go i głoszenia jego chwały.
Śpiew człowieka wierzącego jest, po drugie, wyrazem podzięki za dar Odkupienia. Wielka „orkiestra stworzenia” nie zawsze była tym, czym być powinna – i to z winy człowieka. Człowiek miał w sposób
wolny włączyć się w jej harmonijny koncert, miał zagrać swoją własną instrumentalna partię i podporządkować sie wielkiemu Stwórcy i Dyrygentowi tej orkiestry. Ale człowiek nadużywa daru wolności,
próbuje zepchnąć Boga i sam przejąć role dyrygenta. Jaki jest tego rezultat? – wiadomo: fałszywe tony i dźwięki, kakofonia, nieporządek, chaos w świecie. Zamierzona pieśń chwały zamienia się w
piekielny, ogłuszający hałas. W ten sposób grzeszna ludzkość upodabnia się do głuchoniemego w Ewangelii (Mk 7,31-37). Staje się głucha – nie słyszy głosu Boga, i niema – jest niezdolna, by głosić
godnie chwałę Boga. Ale Bóg, wierny w swym miłosierdziu, poprzez wcielenie Słowa dotknął grzesznego człowieczeństwa, przyjął je w siebie i uleczył. Chrystus otwiera nasze uszy, byśmy rozpoznali głos
miłości Boga, i „rozwiązuje język”, byśmy znów mogli włączyć się w chór uwielbienia Boga. Na każdym chrześcijaninie został we chrzcie ten znak odkupienia dokonany: krzyżem naznaczono nasze usta i
uszy ze słowami Effata – „Otwórz się!”. I odtąd uczestniczymy w potężnym hymnie, w wielkim Te Deum laudamus całego stworzenia – przez śpiew w liturgii Kościoła, zwłaszcza w celebracji eucharystycznej
oraz przez godne życie.
Śpiew jako wyraz wiary w Boga Stwórcę i Zbawiciela znajduje odbicie w Biblii. Pierwszym wielkim doświadczeniem Boga przez Naród Wybrany – Izrael było wyjście z Egiptu.
Silną ręką wyprowadził Bóg swój naród z niewoli faraona, a jego wojsko ścigające lud utopił w morzu. Odpowiedzią Izraelitów na ten wielki czyn Boga była pieśń uwielbienia. Izraelici – już teraz wolni
– śpiewają na pustyni z Mojżeszem na czele, radosną pieśń ku czci Pana:
Będę śpiewał ku czci Pana,
który wspaniale swą potęgę okazał,
gdy konia i jeźdźca jego
pogrążył w morzu.
Pan jest moją mocą i źródłem męstwa!
Jemu zawdzięczam moje ocalenie.
On Bogiem moim, uwielbiać go będę,
On Bogiem ojca mego, będę Go wywyższał,
Pan, mocarz wojny,
Jahwe jest imię Jego. (Wj15,1-3)
Po tej „pieśni dziękczynienia i chwały” również kobiety izraelskie dały wyraz swojej radości tańcząc w pląsach i uderzając w bębenki, a przyśpiewywała im Miriam, siostra
Aarona:
Śpiewajmy pieśń chwały na cześć Pana,
bo swą potęgę okazał, gdy konie i jeźdźców ich
pogrążył w morzu. (Wj 15,21)
ks. Jerzy Grześkowiak
Panie, dziękuję Ci za pieśń i za Ciebie, bo Ty jesteś w niej muzyką. Gdy śpiewam dla Ciebie, słyszę Ciebie w mojej pieśni. Alleluja.
Amen.
Pochwalony bądź Panie, który tyle radości dałeś mojemu życiu. Uśmiecham się, gdy widzę bogactwo Twoich błogosławieństw.
Moje oczy się śmieją, gdy widzę, jak głodne dzieci zostają nakarmione. Moje stare usta śmieją się, gdy spostrzegam, iż ludzie pojmują, że Ty ich potrzebujesz.
Często śmieję się, Panie, z całego serca razem z siostrami, gdy widzimy, kim Ty naprawdę jesteś. I śmiejemy się codziennie w radości, którą nam dajesz, gdy śpiewamy Ci naszą pieśń chwały. Dzięki Ci
za ten cudowny radosny śmiech.
Matka Teresa z Kalkuty
Płomyk
Każdego dnia budzę się w Twoim świecie
i wchodzę do Twojego domu.
Niebo jest znowu dachem
a ziemia przedsionkiem.
Wielki Gwar zagłusza śpiew
ale pieśń nigdy nie milknie
Bo pieśń jest głosem mających nadzieję
a nadzieja nigdy nie ustaje.
Śpiewajmy więc o życiu
na progu ciemnych tajemnic
pośród Wielkiego Gwaru
który umilknie jak zdmuchnięty pożar.
Mały płomyk ust przetrwa
Tylko on
Śpiewajmy Panu.
Marek Skwarnicki
„Ojcze nasz…” – inaczej.
Dla każdego człowieka wierzącego w Boga codziennym rytuałem jest modlitwa, która może wyrażać się w przeróżnych formach. Dla chrześcijanina fundamentalną modlitwą jest ta, którą swoim uczniom, a tym samym także każdemu z nas, przekazał Jezus Chrystus: „Ojcze nasz…”. Niestety często staje się rutyną, bezmyślnym odklepaniem tak ważnych w głębokiej treści słów naszego Pana i Zbawiciela. Spróbujmy raz inaczej, tak by nie była tylko nawykiem, lecz rozmową z Bogiem.
Ojcze nasz, który jesteś w niebie…
Tak, słucham?
Proszę, nie przerywaj mi, modlę się.
Wiem, przed chwilą właśnie mnie wzywałeś.
Ja Ciebie wzywałem? No, tak i nie – właściwie nie. To jest taka nasza modlitwa: Ojcze nasz, który jesteś w niebie…
A widzisz, znowu mnie wołasz. Czy naprawdę chcesz ze mną rozmawiać?
Święć się imię Twoje…
Czy bierzesz to poważnie?
A co mam brać poważnie?
Co to dla ciebie znaczy, czy naprawdę chcesz święcić moje imię?
To znaczy… to znaczy… Matko Boska, nie wiem co to znaczy.
To znaczy, że chcesz mnie czcić i wielbić; że jestem dla ciebie wyjątkowo ważny; że moje imię jest dla ciebie czymś niezmiernie cennym.
Ach tak. Rozumiem. Przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi…
A czy robisz coś w tym kierunku?
Żeby działa się Twoja wola? Naturalnie. Chodzę regularnie do kościoła, daję na tacę kościelną, składam ofiary dla biednych i na potrzeby misyjne.
Ale ja chcę czegoś więcej. Chciałbym, by twoje życie było uporządkowane. Byś pozbył się złych nawyków, którymi grasz innym na nerwach. Chciałbym, byś myślał więcej o innych, uczył się też od nich; byś innych wspierał i pomagał w dojściu do poznania prawdy; pomyśl też o twoim szefie i o twoich sąsiadach. Chcę także, by uzdrawiano chorych, karmiono głodnych, pocieszano smutnych i strapionych, uwalniano więźniów. Wszystko, co czynisz dla tych ludzi, czynisz dla mnie.
Dlaczego wymagasz tego właśnie ode mnie? Czy nie widzisz, ilu obłudnych bogaczy siedzi w kościelnych ławkach? Proszę, zwróć się z tym najpierw do nich?
Przepraszam, ale myślałem, że naprawdę modlisz się, by moje Królestwo zapanowało w tym świecie i realizowano moją wolę. To zaczyna się mianowicie zawsze całkiem konkretnie od tego i w tym, który o to prosi. Dopiero gdy ty chcesz tego samego co ja, możesz być orędownikiem mojego Królestwa.
Teraz rozumiem. Zaczynam kapować. Czy mogę teraz modlić się dalej?
Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…
Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że masz sporą nadwagę? Jeżeli się modlisz, to zobowiązujesz się uczynić coś, by miliony głodnych na świecie miały codzienny chleb.
I odpuść nam nasze winy…
A Maciek?
Jaki Maciek? Proszę, nie zaczynaj znowu od niego. Ty wiesz przecież, że on mnie publicznie ośmieszył, że wciąż ma coś przeciwko mnie, bezczelnie mnie krytykuje, że już jestem wściekły, zanim wypowie te swoje poniżające mnie słowa. I on o tym dobrze wie! Nie traktuje mnie poważnie, kpi sobie ze mnie. Ten typ powiedział…
Wiem to, wiem. Ale przecież tak się modlisz.
Nie myślę tak, jak się modlę.
No, przynajmniej w tym jesteś szczery. Ale czy dobrze ci jest żyć z tym na co dzień, z takim zgorzknieniem i nienawiścią do tego człowieka?
To mnie dręczy i wykańcza, jestem wręcz chory z tego powodu.
A ja chcę cię uzdrowić. Przebacz Maćkowi, a ja wybaczę tobie. Nie stracisz nic ze swej godności i znaczenia, korona z głowy ci nie spadnie, za to zyskasz pokój w twoim sercu.
Hm, nie wiem, czy potrafię się przezwyciężyć.
Ja ci w tym pomogę.
I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego.
Niczego innego nie chcę bardziej jak właśnie tego, by was wszystkich wybawić od złego. Proszę, podaj osoby i sytuacje, w których czujesz, że nachodzą cię pokusy, że możesz im ulec.
O co Ci teraz chodzi, Panie?
Ty znasz swoje słabe strony i punkty: nieodpowiedzialność, niewierność, egoizm, złe obchodzenie się z pieniędzmi, agresja… Nie daj kusicielowi żadnej szansy!
Panie, sądzę, że to było moje najtrudniejsze „Ojcze nasz” ze wszystkich, które dotąd odmawiałem. Ale ono miało po raz pierwszy coś wspólnego z moim codziennym życiem.
Widzisz, i tak posuwamy się do przodu. Módl się spokojnie dalej!
Bo Twoje jest królestwo i potęga i chwała na wieki. Amen.
Czy wiesz, co mnie szczególnie zachwyca? Gdy ludzie, tak jak ty, zaczynają traktować mnie na serio, szczerze się modlić, mnie naśladować i czynić to, co jest zgodne z moją wolą. Gdy zaczynają angażować się w przyjście mojego Królestwa, uszczęśliwiają zarazem samych siebie.
Opracował: ks. Jerzy Grześkowiak
„Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną….!”
Aleksander Nalaskowski
Sieci nr 6/2022
Bardzo dawno temu, chyba jeszcze w dobie pirackich kaset wideo, oglądałem amerykański film o pewnym człowieku, który był prowincjonalnym kaznodzieją protestanckim, aż w końcu ogłosił się cudotwórcą i boskim posłańcem. Wraz z żoną (chciwą i cyniczną), która była jego menedżerem, organizował spotkania, na których „uzdrawiał” podstawionych ludzi. Przekonywał, że przez wiarę w jego pośrednictwo ludzie staną się bogaci i tym samym szczęśliwi. Krzyż przedstawiał jako plus, znak dodawania, który Jezus nam zostawił jako przesłanie do bogacenia się. Biednych traktował jako pomiot szatański. Z czasem uwierzył we własne banialuki, a przy okazji dorobił się prawdziwej fortuny. Prosperity trwała, ludzie tysiącami przyjeżdżali na jego „rekolekcje”, a niektórzy traktowali go wręcz jak mesjasza. Nad wszystkim czuwała wyrachowana małżonka kaznodziei. Pewnego dnia miał się odbyć jego prawdziwy festiwal, na który ludzie zjeżdżali nie tylko tysiącami, lecz dziesiątkami tysięcy. Postawiono ogromną scenę, jak na plenerowych koncertach rockowych. Tłum się cisnął i z uwielbieniem czekał na swojego mesjasza. Jednak niebo coraz bardziej się chmurzyło, zrobiło niemal ciemne, grzmiało i zaczynał wiać coraz większy wiatr. Kaznodzieja, nagłośniony przez setki głośników, zapewnił, że jest w kontakcie z Bogiem i nikomu krzywda się nie stanie, a nawet wydał niebu rozkaz, aby wypogodniało. Zerwał się jednak ogromny huragan, zmiażdżył scenę, na której zginęli zarówno hochsztapler, jak i jego żona. Zginęło, zostało rannych i poturbowanych tysiące ludzi…
Nie pamiętam tytułu tego filmu, nie pamiętam aktorów, ale wciąż pamiętam tamtą fabułę i obraz spustoszenia. Coś mi to bowiem przypomina. To przekleństwo naszych czasów, to współczesny grzech główny – konflikt z III przykazaniem Dekalogu. Jakże często rozumiemy je bardzo dosłownie. Jak często tkwimy w przekonaniu, że owi „inni bogowie” to Budda, Belzebub albo Światowid czy Zeus. Zapominamy o wszystkich złotych cielcach, które spotykamy na każdym winklu swojego życia, do których się tak czy inaczej modlimy, którym oddajemy cześć. Czasami jest ich tyle, że się gubimy i nie pozostaje nam nic innego, jak Lennonowi w piosence „God”, zaśpiewać, że w nic nie wierzy, w absolutnie nic – poza sobą i Yoko Ono. Biedaczek, chciał wierzyć we wszystko naraz, tylko nie w Tego Który Jest. Wcześniej, w „Imagine”, widział świat wypatroszony z wszystkiego, co go konstruowało. Ale jego scena też się zawaliła, a śmierć muzyka nie była bohaterska, ideowa, ale beznamiętna i zadana przez psychopatę. Nie wierzył w nic i zginął bez sensu. Za nic.
My podobnie. Chcemy wierzyć, bardzo chcemy wierzyć we wszystko oprócz Stwórcy. Wierzymy w drzewka szczęścia, w rock’n’rolla, w amulety, w demokrację, tarota, Owsiaka i Tuska, zbiegi okoliczności, w tęczę, przywódców, hip-hop, Unię Europejską, jakąś enigmatyczną wolność, a nie w wolną wolę, w wolność popędów i w subkultury. Byle daleko od Dekalogu, bo jest trudny, bo każe być przyzwoitym zawsze, a nie tylko wtedy, gdy akurat mamy na to ochotę, bo z tym „nie cudzołóż” to anachroniczna przesada. A to „nie kradnij” to biznesowy paraliż i w ogóle Dekalog to zaprzeczenie ludzkiej naturze, chuciom, potrzebom, a życie jest zbyt krótkie, by sobie wszystkiego odmawiać. I jeszcze ten głupi pomysł łączenia aborcji z „nie zabijaj”. Przecież w łonie niewiasty nie ma żadnego ludzika, tylko kawałek niewydarzonego mięsa bez przyszłości. Zatem Dekalog odpada. W owczym pędzie gnamy ku swoim prorokom, złotym cielcom i bałwanom, jak tłumy do tego amerykańskiego kaznodziei. Zapominamy przy tym, że wszędzie, gdzie nie ma Boga, jest niebezpiecznie, tam wszędzie czyha trąba powietrzna, która zmiecie każdą scenę i pogrzebie wielu nieszczęśników. A trąba ta może mieć kształt starczej frustracji i rozczarowania, że jednak cielca przeceniliśmy, przepchnięciem ze snopu światła jupiterów na ciemny boczny tor, może wracać do nas bolesną i nieuleczalną świadomością popełnionego błędu albo zażenowaniem, że uwierzyliśmy jakimś idiotom lub cynicznym złodziejom.
Od fałszywych proroków nigdy nie wraca się cało. Wolna wola to waluta drogocenna i zawsze o wysokim nominale. Warto się dobrze zastanowić, zanim się ją zainwestuje, bo można przegrać nawet życie albo to, co jeszcze z niego zostało. Czy w obawie, że młodzi za cenę odwrócenia się od naszych bożków mogą żyć lepiej i sensowniej, nie rzuciliśmy im mimochodem błyskawicy, ośmiu gwiazdek, rozwalonej edukacji, znaczącego poluźnienia gorsetu obyczajowego? Czy nie skonstruowaliśmy im świata, który głosząc hasła tolerancji religijnej, jednocześnie sam sobą, każdym swoim fragmentem zaprzecza istnieniu Boga? Nasza scena już trzeszczy i się trzęsie, ale to na razie lekki zefirek. Huragan dopiero nadejdzie. Bo musi.
Impuls na święto Serca Jezusowego (24.06.2022)
Kult Serca Jezusa - dzisiaj
gdyby
gdyby nie rana w boku
skądże byś wiedział
gdyby nie ciemność wokół
kogo byś widział
gdyby nie cisza głucha
po co byś wołał
gdyby nie blizna na sercu
jak byś pamiętał
ks. Janusz St. Pasierb
Opinie o kulcie Serca Jezusa są podzielone. W jego popularności w XIX i w pierwszej połowie XX wieku jedni widzą w znak słabości duchowej oraz dekadencji intelektualnej i moralnej katolicyzmu w obliczu procesów modernizacji, laicyzacji i liberalizmu czasów nowożytnych. Kościół dostrzegając oddalanie się od niego klas wykształconych, znalazł w tym kulcie środek zbliżenia się do słabo wykształconych mas. Krytycznie oceniane są w tym kulcie tendencje cierpiętnicze i nadmierna emocjonalność. Inni natomiast oceniają ten kult pozytywnie widząc w nim udaną próbę włączenia się Kościoła w procesy modernizacji przez „uwspółcześnienie symboliczno-pobożnościowe”. Akcentują przy tym przede wszystkim trzy aspekty: - odwołanie się do „religii serca”, mającej swe korzenie w tradycji mistycznej; - podkreślenie miłosierdzia Bożego w przeciwieństwie do „Boga gniewu i kary”; - uwzględnienie antropologicznej prawdy o psycho-somatycznej jedności człowieka, jego prawdy psychologicznej (podświadomość) i egzystencjalnej.
Jest jeszcze aspekt społeczno-polityczny tego kultu. W XIX wieku kult Serca Jezusa był zwłaszcza we Francji powiązany z kręgami będącymi w opozycji do rewolucji
francuskiej, a w związku z tym także w jakiś pośredni sposób do proklamowanych praw człowieka. Było słychać głosy domagające się ponownego wprowadzenia monarchii. W tym kulturowym i politycznym
kontekście duchowość związana z kultem Serca Jezusa uchodziła za konserwatywną i anty-modernistyczną.
Od Soboru Watykańskiego II kult Serca Jezusa na Zachodzie Europy ulega stopniowemu osłabieniu, a nawet zanikowi. Przyczyny można upatrywać chyba w słusznym wyakcentowaniu
Misterium Paschalnego Chrystusa, czyli w Krzyżu i Zmartwychwstaniu, a w jakimś sensie także w całym życiu Jezusa. W tym kontekście dzięki Biblii i teologii odkrywamy w odniesieniu do Chrystusa wiele
obrazów. Nie proponuje się już zatem wiernym tylko jednego dominującego symbolicznego obrazu, jakim było Serce Jezusa, lecz pozostawia swobodę w wyborze innych aspektów i symboli, byleby miały one
odniesienie do centrum, którym jest Misterium Paschalne.
W odnawianej współcześnie duchowości związanej z kultem Serca Jezusa, propagowanej zwłaszcza przez Zgromadzenie Księży Sercanów (założone przez Ojca Leona Dehon) akceptuje się elementy uczuciowe i
emocjonalne, uznając to za rzecz pozytywną i naturalną, ponieważ człowiek ma nie tylko mózg i rozum, lecz także uczucia. Ta emocjonalność musi jednak być kontrolowana. Poza tym nie wolno ulec
niebezpieczeństwu kultywowania cierpienia i bólu z miłości do Chrystusa, z drugiej strony należy Chrystusa przedstawiać zgodnie z tradycją biblijną, w której przecież ten kult ma zakorzenienie. Kult
Serca Jezusa jako realnego symbolu miłosierdzia Boga wobec ludzi musi w konsekwencji znaleźć wyraz w relacjach międzyludzkich, w praktycznej miłości na co dzień, czyli w „otwartości serca” i w
„czynach serca”. Mimo, iż nabożeństwo do Serca Jezusa nie jest już w życiu Kościoła dominujące, to jednak jako „podziemny strumień” krzepi ono nadal życie duchowe wielu wiernych, animując zwłaszcza
jego sferę afektywną i umacniając ich w służbie Bogu i bliźnim.
Zanikający od końca XX wieku na Zachodzie Europy kult Serca Jezusa otrzymał nowy impuls od papieża Benedykta XVI w Orędziu na Światowy Dzień Młodzieży w Hiszpanii w 2011
roku. Apelował w nim do młodzieży całego świata o zwrócenie się z ufnością do Chrystusa z prośbą, by pomógł jej „zapuścić w Nim korzenie”, „na Nim się budować” i „umacniać się w wierze” (por. Kol
2,7). Chodzi o ożywienie doświadczenia św. Jana, umiłowanego ucznia Jezusa, który wpatrując się w Jego otwarte serce na krzyżu stał się świadkiem jego bezgranicznej miłości. „Gdy podeszli do
Jezusa i zobaczyli, że już umarł, nie łamali Mu goleni, tylko jeden z żołnierzy włócznią przebił mu bok i natychmiast wypłynęła krew i woda. Zaświadczył to ten, który widział i świadectwo jego jest
prawdziwe. On wie, że mówi prawdę, abyście i wy uwierzyli” (J 19, 33-35). Według Benedykta XVI z otwartego na krzyżu serca Jezusa wypłynęło boskie życie.
Drodzy Przyjaciele, częstokroć lękamy się Krzyża, gdyż zdaje się być on zaprzeczeniem życia. W rzeczywistości jest jednak na odwrót! Jest on Bożym „tak” dla ludzkości, najwyższym wyrazem miłości i
źródłem, z którego wypływa życie wieczne. W istocie to z serca Jezusa (podkr. J. G.), przybitego do krzyża, zaczęło płynąć życie, na zawsze już dostępne dla tych, których oczy wzniesione są ku
Ukrzyżowanemu.
Tak więc na Krzyżu Jezus przemienia nasze „serca z kamienia” w „serca z ciała”, podobne do Jego Serca. Daje nam swoją miłość i uzdalnia nas, by kochać mocą Jego miłości.
Ze zmartwychwstałego Serca Jezusa wypływa źródło, z którego ma pić człowiek, by zaspokoić nienasycone pragnienie kochania i bycia kochanym. Właśnie na tym polega świętość, by zanurzyć się całkowicie
w to źródło miłości, tryskające z Serca Jezusa. Idzie o realizację tego, co wyrażało motto błogosławionego kard. John Henry Newmana: „Serce mówi do serca” (Cor ad cor loquitur).
Logika Boga jest logiką serca. Serce Jezusa, włócznią przebite, to wymowny znak po wszystkie czasy. Bóg ma serce dla człowieka i dla całego stworzenia, a tym sercem jest
Jezus Chrystus. „Serce” Zmartwychwstałego Pana bije dla wszystkich, jest otwarte dla każdego zawsze i wszędzie – tak jak na krzyżu. Ks. Janusz St. Pasierb wyraził to słowami:
świat pękający z lamentem
zgniatanej karoserii
niebo czarne słońca obręcz czerwona
skrzepłe powietrze
zasłona rozdarta
szaty podzielone
ciało rozpięte
od ostatniego krzyku
ogłuchło niebo
a serce
Swego czasu przeprowadzono interesujący eksperyment z dziećmi urodzonymi wcześniej, niż przewidywał to biologiczny kalendarz. Gdy bicie serca matki podłączano do inkubatora, stwierdzano, że oddziałuje to bardzo pozytywnie na rozwój niemowląt. Współczesne chrześcijaństwo dla odrodzenia i umocnienia potrzebuje wyraźnego głosu bicia Serca Jezusa. Jego tętno daje się słyszeć w Ewangelii oraz w Eucharystii i innych sakramentach. Zimne, słabe, błądzące, grzeszne serca ludzkie mogą ogrzać się przy tętniącym miłością i miłosierdziem Sercu Chrystusa.
Jak człowiek współczesny rozumie bez komentarzy „mowę serca” („Prawdziwie widzi się tylko sercem” – A. Saint d‘Exupéry), tak zrozumie też – bez konieczności wgłębiania
się w opasłe teologiczne tomy - istotę kultu serca Boga, niezależnie od formy, jaką ten kult przyjmuje. Najlepszą odpowiedzią na krytykę tego kultu ze strony „postępowych teologów” (że jest
przestarzały, nie na czasie, jednostronny, ckliwy, przesadnie uczuciowy itp.) są słowa jednego z największych teologów XX wieku Karla Rahnera:
Moje życie jako kapłana i teologa będę mógł uznać za udane i spełnione, jeżeli potrafię choćby jednego człowieka pobudzić do tego, by w godzinie śmierci powiedział z zaufaniem: „Serce Jezusa, zmiłuj
się nade mną!”
A o samym kulcie Serca Jezusa pisał tak:
Dzisiaj trzeba stale na nowo podkreślać, że centrum świata i prawdy jest serce: płonące serce, serce, które było gotowe poddać się wszelkim próbom, które wycierpiało wszystkie ciosy losu, nie uciekło
przed nimi w martwą znieczulicę, i nikt w swym palącym bólu już się do niego nie zbliży, bo ono zamiast umrzeć w miłości jest już martwe. Serce doskonałe to serce przebite, serce, z którego wszystko
wypłynęło, serce które nie cofnęło się przed ryzykiem miłości i nie zamknęło się w sobie tylko dlatego, że jego miłość nie doczekała się odpowiedzi.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Poniżej dzisiejsze kazanie Księdza Dra hab. Jerzego Grześkowiaka podczas mszy św. w kościele św. Michała München-Perlach.
12. Sonntag im Jahreskreis C (2022)
Lesung: Galater 3,26-29; Evangelium: Lukas 9,18-24
Die Gleichheit aller in Jesus Christus
Überall auf der Welt gibt es Hierarchien, menschliche Rangordnungen. Diese Hierarchien regeln Zusammenleben. Auch bei Tieren, die in einem Rudel leben, gibt es Rangordnungen. Dadurch ist
geregelt, wer zuerst fressen darf, wer sich wem unterwerfen muss. Obwohl wir Menschen uns oft der Tierwelt so enthoben meinen, geht es in einer menschlichen Gesellschaft recht ähnlich zu. Wo Menschen
zusammen sind, entstehen Rollenverhalten und schließlich feste Hierarchien, die regeln, wer was zu sagen und zu entscheiden hat, wer welches Recht und welche Pflicht hat, wer sich wem
unterzuordnen hat. Aus dieser Ordnung entstehen Wertigkeiten. Wer oben ist in der Hierarchie, scheint oder meint, wichtiger zu sein als der, der weiter unten ist.
Genau mit diesem Denken räumt der bahnbrechende Satz des heiligen Paulus auf: „Es gibt nicht mehr Juden und Griechen, nicht Sklaven und Freie, nicht Mann und Frau, denn ihr alle seid „einer“ in
Christus Jesus“.
Dieser von Paulus hat es in sich. Er ist explosiv, damals wie heute. Dieser Satz sollte man regelmäßig auf sich wirken lassen! Alle Menschen sind gleich viel wert, in Christus Jesus sind wir alle
eins. Das enorm befreiende Potenzial dieser Überzeugung ist bei Weitem noch nicht ausgeschöpft. Noch immer sind wir Menschen darauf aufgewiesen, Unterschiede zu machen, eine Sorte Mensch höher zu
stellen als andere, Menschen mit heller Hautfarbe über Menschen mit dunkler Hautfarbe, Männer über Frauen, Menschen mit bestimmten Ämtern über Menschen ohne diese Ämter, Menschen, die von hier
sind, über Menschen, die zugezogen sind. Die Liste ließe sich fast endlos fortsetzen.
Und wie begründet Paulus diese Gleichheit aller Menschen? Am Anfang steht sein Wort: „Ihr alle seid durch den Glauben Söhne Gottes in Christus Jesus. Denn ihr alle, die ihr auf Christus getauft
seid, habt Christus angezogen“.
Als Christen sind wir eher gewohnt, die Bezeichnung Sohn Gottes nahezu ausschließlich auf die Person Jesu anzuwenden. - Dabei wurde dieser Titel in der Antike, im hellenistischen und auch im
jüdischen Raum, als relativ gängige Beschreibung besonderen Individuen oder Kollektiven zuteil. Im Alten Testament wird der Begriff beispielweise auf Engel bezogen (Hiob 1,6), auf das auserwählte
Volk (Ex 4,22, Jer 31,9), auf den König, respektive auf den Messias (2 Sam 7,14; Ps 2,7) und auf die im Glauben treuen Israeliten (Dt 14,1; Hos 2,1). Auch das Neue Testament beansprucht den
Sohn-Gottes-Titel nicht exklusiv für Jesus. In der Bergpredigt werden diejenige Menschen Söhne Gottes genannt, die Frieden stiften (Mt 5,9), die in das Gebot der Nächstenliebe auch ihre Feinde
einschließen, für sie beten, sie grüßen, ohne den eigenen Nutzen im Auge zu haben (Mt 6,44, Lk 6,35). In diese Tradition reicht auch Paulus sich ein, wenn er wie hier im Brief an die Galater diese
wunderbare Verheißung des Gottessohnschaft allen zuspricht, die sich vom Geist Gottes leiten lassen.
Mit dem Apostel Paulus dürfen wir uns aus tiefstem Herzen über diese geschenkte Sohnschaft freuen und nach bestem Vermögen und Dankbarkeit versuchen, ihr einigermaßen gerecht zu werden. Sie stellt
unser Leben in einem Horizont, dessen Weite und Freiheit wir nur mit dem Herzen erahnen können. Sie schließt alle ohne Ausnahme ein, ganz unabhängig von Volkszugehörigkeit, Geselschaftstand und
Geschlecht.
„Ihr alle seid ´einer´ in Christus Jesus“ – das muss in der Kirche gelebt und realisiert werden. Alle also, die getauft sind, sind Geistliche, die einen nicht mehr, die anderen nicht weniger. Alle
sind Hochwürden! Die Taufe ist nicht zu überbieten. Das sagt deutlich Ritus der Salbung mit dem Chrisam gleich nach der Taufe, was ich bei der Taufe immer extra betone: Wir alle, alle Getauften sind
auserwähltes Geschlecht, eine königliche Priesterschaft, ein heiliger Stamm (1 Petr 2,9). Die patriarchalische, hierarchische Kirchenordnung widerspricht dem neutestamentlichen Befund. Warum
hat man so lange gegen den Dienst von Mädchen als Messdienerinnen gesträubt? Die Gleichheit aller muss in der Gemeinde sichtbar werden. Alle haben den gleichen Wert, ganz gleich auf welcher
sozialen Stufe man steht, ob man ein ungelernter Arbeiter oder ein leitender Angestellter ist, ob einer Besserverdienender oder ein Sozialempfänger ist, ob einer in einem komfortablen Eigenheim wohnt
oder in einem Mietblock, ob einer gesund oder krank ist. Die Kirche wird in dem Maße glaubwürdig, als sie sich ehrlich und redlich für die Gleichwertigkeit aller Menschen einsetzt.
Zum Schluß noch kurz zum Evangelium. Jesus konfrontiert seine Jünger mit der Frage: „Ihr aber, für wen haltet ihr mich?“
Und wir? Für wen halten wir Jesus? Das ist die Grundfrage eines Christen, einer Christin. Es ist gut, sich diese Frage hin und wieder zu stellen, und – im Geist Gottes zu beatworten. Nutzen wir dazu
diese Stunde, diese Eucharistiefeier!
Dr. Jerzy Grzeskowiak, Pfr. i. R.
Święto Trójcy Przenajświętszej - Bóg niepojęty a bliski
Oko w trójkącie, jasne oko,
Widzialne niewidzeniem,
Jakże dosięgnąć twą wysokość
Śpiewaniem i modleniem?
Wojciech Bąk
W niedzielę po święcie Zesłania Ducha Świętego – ostatnim akordzie świętowania Zmartwychwstania Pana - Kościół Katolicki obchodzi święto Trójcy Świętej. Wchodzi niejako do samego źródła zbawienia, które celebruje przez cały rok kościelny, a jest nim „Jeden Bóg w Trzech Osobach”. Bóg Ojciec jest źródłem i początkiem wszelkiego życia; Syn Boży przyprowadził z powrotem do Ojca upadłą ludzkość; Duch Święty prowadzi Kościół po drogach doczesności, aż Chrystus przyjdzie powtórnie i przekaże Ojcu swoje Królestwo. Niedziela Trójcy Świętej ukazuje i przybliża drogocenną Tajemnicę – prawdę wiary i samą jej rzeczywistość - której możemy bezpiecznie powierzyć wstrząsaną i chyboczącą się na falach historii łódź Kościoła i łódź życia osobistego. Jesteśmy bowiem córkami i synami Boga-Ojca, rodzeństwem Syna Bożego i partnerami Ducha Świętego.
Nowy Testament nie zna pojęcia „Trójca Święta”. Niewiele w nim miejsc, w których Ojciec, Syn i Duch Święty są wymieniani – że tak powiem – na jednym oddechu. Istotne jednak jest to, że cały Nowy Testament jest przeniknięty żywą i ożywiającą rzeczywistością „troistego Boga”. On jest obecny w Jezusie Chrystusie, który mówi często o Ojcu, od którego pochodzi, i o Duchu, którego pośle. Nowy Testament nie zna jeszcze spetryfikowanych formuł ani dogmatów.
Jeżeli jesteśmy szczerzy wobec samych siebie, to każdy przyzna, że nie są mu obce trudności z prawdą wiary o Trójcy Świętej. Jak bowiem pogodzić, że „jeden to trzy”. Chrześcijaństwo to religia monoteistyczna, czyli głosząca wiarę w jednego Boga. A tu nagle mówi się o Trzech Boskich Osobach. Jedna Boża istota, ale trzy osoby. Co to jest istota? Co należy rozumieć przez osobę? To po prostu zbyt skomplikowane na nasze głowy.
Troistość w Jedynym Bogu jest niezgłębioną tajemnicą i dlatego chętnie przywołujemy na pomoc obrazy i porównania. Na katechezie demonstrowałem dzieciom trzy płonące świece, trzymając przy tym ich płomienie tak blisko siebie, że tworzyły tylko jeden płomień, aczkolwiek pochodził on od trzech świec.
Odwoływałem się także do wysiłków owego osiemnastowiecznego biskupa, który w intencji nawracania chasydów podolskich tłumaczył im, że z Trójcą Świętą jest podobnie jak ze świecą, która stanowi jedność wosku, knota i płomyka.
Mówiłem im także: „Pomyślcie o wodzie. W zimie „szalejemy” bawiąc się na śniegu, suniemy po nim na sankach lub nartach, jeździmy na łyżwach po lodzie – a śnieg i lód to przecież woda. Wiecie doskonale, jak ożywcza jest woda, jak bardzo potrzebujemy jej do życia i jak dobrze czyni nam kąpiel w niej. Znacie także parę, której siła napędza turbiny i gotuje nam potrawy na obiad. Te trzy różne elementy to zawsze woda, jedna i ta sama woda w jej różnych przejawach, formach i stanach”.
To są tylko analogie, pomagające nam nieco przybliżyć się do tej wielkiej tajemnicy, jaką jest Bóg. Jako teolog wiem jednak, że takie tłumaczenia jedynie błądzą po opłotkach problemu, że to tylko kulejące porównania usiłujące uchylić rąbka istoty życia Boga, ale niezdolne zgłębić bezdennej tajemnicy Trójcy Świętej. Nie sposób jednakże żywić o to żalu, gdyż „wyjaśnianie” tejże tajemnicy w kategoriach pojęć ludzkich jest w ogóle niemożliwe. Umysł człowieka godzi się w sposób rozumny z istnieniem rzeczywistości przekraczających pojęcia, które korzeniami tkwią ostatecznie w doświadczeniach ludzkości. Ale w końcu nic innego do dyspozycji nie mamy jak tylko nasze słowo, obrazy, porównania i przenośnie, by wyrazić to, czego w wierze doświadczyliśmy, osobiście lub jako wspólnota Kościoła, ale czego nigdy w całej głębi i rozpiętości nie pojmiemy. Przy całej złożoności i głębi tajemnicy Trójcy Świętej wystarcza nam wiara w Jej istotę, a mianowicie, że Bóg zwraca się do nas, wychodzi nam naprzeciw jako Ojciec, jako Syn i jako Duch Święty. W każdej z tych „form przejawiania się i działania” jest to zawsze jeden i jedyny Bóg.
I jeszcze coś z historii. Ponieważ „Bracia z Tegernsee”, czyli bawarscy Benedyktyni, chcieli czegoś więcej dowiedzieć się o Trójcy Świętej, słynny filozof i teolog Mikołaj z Kuzy (zwany Kuzańczykiem) posłał im w 1453 r. swój znakomity traktat o „Widzeniu Boga”. Idzie w nim o dwa różne „widzenia”. Jeżeli człowiek „wypatruje” Boga, „patrzy” na Boga, to On również „patrzy” na owego człowieka. Kiedy zatem Bóg zwraca się ku nam i z miłością patrzy na nas, wówczas te „dwa spojrzenia” Boga i człowieka spotykają się i w ten sposób „poznajemy” Boga. Człowiek nie ma być „obserwatorem” Boga z oddali, nie ma odnosić się do Niego tak, jak spogląda na rozgwieżdżone niebo ani tworzyć sobie o Nim jakichś obrazów rysowanych własną fantazją lub ukrytymi pragnieniami. W spotkaniu wiary Bóg sam objawia człowiekowi siebie, swoje „prawdziwe oblicze” odbite w Jezusie Chrystusie. Z tej racji papież Benedykt XIV zakazał przedstawiania Trójcy Świętej jako Boga z „potrójną twarzą”. Była to ulubiona forma przedstawiania Boga w sztuce ludowej w średniowieczu: jedna głowa, trzy twarze i czworo oczu. Ale Bóg to przecież nie jakaś forma „boga Janusa”, to nie bóstwo z trzema twarzami.
Jeden i Jedyny Bóg nie jest „dwuznaczny”, lecz jest świętym Misterium. Jeden Bóg w Trzech Osobach jest wspólnotą Miłości, która wszelkie stworzenie chce doprowadzić do uszczęśliwiającego oglądania Boga. Kto chce Boga oglądać, może to uczynić tylko sercem, bo „dobrze widzi się tylko sercem” – jak mówi Antoine de Saint Exupéry („Mały książę”). Sercem oglądać Boga, który jest większy niż nasze serca! Stanie się to ostatecznie, kiedy staniemy przed Nim „twarzą w twarz” i poznamy Go, jako i poznani jesteśmy (św.Paweł).
Najbardziej przemawiająca do mnie egzystencjalnie formuła o Trójcy Świętej pochodzi od szwajcarskiego teologa Hansa Künga, któremu za
czasów Jana Pawła II i kard. J. Ratzingera ze względu na ostrą krytykę struktur Kościoła odebrano niestety prawo nauczania w imieniu Kościoła Katolickiego:
Bóg jest tajemnicą ponad nami.
W Chrystusie Bóg jest z nami.
W Duchu świętym Bóg jest w nas.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Katolik
Stworzony – wielbię w duchu Stworzyciela,
Zbawiony – wielbię w prawdzie Zbawiciela,
A poświęcony przez Ducha Świętego –
Wielbię Go w Jego
Kościach i Ciele,
W Kościele.
Wielbię Opatrzność, której Oko patrza
Przez trzy źrenice, i wszystko opatrza.
Pierwszą źrenicę stwarza, drugą zbawia,
Trzecią odnawia.
Trzy słońca piękne –
I klęknę.
Człowiek – uderzę czołem Bogu memu,
A syn człowieczy – Synowi Bożemu,
A synojc ziemi – Synojcowi nieba,
Synojcem trzeba
Zwać – współpoczęty –
Duch Święty.
Adam Celiński
Ogień Ducha Bożego
A ja pozostaję niewidzialny i nieosiągalny wśród was.
Wybaczcie, ach wybaczcie waszemu Bogu,
Że nie umiał zapewnić wam szczęścia na ziemi.
O drobne cząsteczki mnie samego – drgające iskry.
Przynoszę wam żar paleniska,
abyście mieli skąd zaczerpnąć ognia.
Jules Supervielle
Wydarzenie zstąpienia Ducha Świętego na pierwszą wspólnotę wyznawców Chrystusa i jego duchowe skutki opisuje św. Łukasz z pomocą trzech znaków: wichru, ognia i mówienia różnymi językami. Za przedmiot naszej medytacji weźmy symbol ognia: „Ukazały się im też języki jakby z ognia, które się rozdzieliły, i na każdym z nich spoczął jeden” (Dz 2,3).
Ogień – to wielka siła, potężny i groźny żywioł, który od zarania dziejów wzbudzał strach, bo nieokiełznany doprowadzał do zniszczeń. Stanowi dobrodziejstwo dla
człowieka, ale też potworne niebezpieczeństwo. Budzi fascynację widowiskowym tańcem płomieni, ciepłem i światłem, którego możemy doświadczyć, przebywając w jego pobliżu. Ognia nie da się dotknąć, to
on stawia granice, których nie wolno przekroczyć, by się nie poparzyć. Ale trzymając się jego warunków, można się ogrzać, trwać w światłości i zaznać poczucia bezpieczeństwa.
Ogień potrafi stopić najtwardsze przedmioty i metale. Jego zastosowanie umożliwia tworzenie nowych przedmiotów i silnych konstrukcji. Ale jest również siłą niszczycielską
- w żarze ognia płoną lasy i domy. Dawniej ogień pochłaniał całe wioski, osiedla i miasta. Ale i dziś mimo rozwiniętej techniki gaśniczej człowiek jest bezradny wobec pożarów tysięcy hektarów lasów w
różnych regonach świata, w których giną ludzie i zwierzęta.
W wielu kulturach i religiach ogień uchodzi za coś świętego. Woda wypływa z ziemi, a ogień pochodzi z nieba (błyskawice w czasie burzy podpalające domy i lasy). Ogień to
coś „boskiego”, stąd od pradawnych czasów istniały bóstwa ognia i kult ognia. Zapowiedź kojarzenie Ducha Świętego z ogniem możemy upatrywać już w Starym Testamencie, gdy Bóg pojawiał się jako płonący
krzew (Mojżesz) lub jako słup ognia prowadzący Izraelitów przez pustynię.
Ogień potrafi oczyszczać i odnawiać. Czyści i uszlachetnia, co niedoskonałe. Złoto wytapia się w ogniu, który z wydobytych z ziemi grudek spala wszystkie nieszlachetne i zbędne elementy. Ta
symbolika mówi nam, że Duch Święty chce również w nas wypalić wszystko, co stoi na przeszkodzie w rozwoju pełni życia godnego człowieka i zamierzonego przez Boga. Jest w nas wiele „nieczystości” i
„złych elementów” – skłonność do złego, namiętności, niezadowolenie, stany podenerwowania i gniewu, zgorzknienie, szybkie obrażanie się, zazdrość, mściwość. Na decyzje, które podejmujemy i na
postępowanie wywierają znaczny wpływ nasze nieopanowane pożądliwości, kompleksy, poczucie niższości wobec innych, złe emocje, nienawiść. Te wszystkie „nieczyste duchy” utrudniają rozwój życia
duchowego.
Konieczna jest zatem tęsknota za ogniem Ducha, by spalił w nas wszystko, co złe i mroczne, wyprostował co skrzywione, ugiął, co harde, zmiękczył, co twarde, byśmy decyzje
podejmowali jasnym umysłem i oczyszczonym sercem. Ogień Ducha przygotowuje niejako nowe narodziny na wyższym poziome. Gdy wypali się to, co stare i zużyte, może powstać w nas nowe życie. Ogień jest
bowiem znakiem żywotności i życia. Mówimy czasem o kimś, że ma „ogniste oczy”. Z takich oczu bije jakieś światło, niejako wydobywa się z nich iskra i przeskakuje na drugich. One promienieją
radością życia, życzliwością, czujnością… Trudno oprzeć się ich urokowi i pociągającej sile. I odwrotnie - od niektórych oczu lub twarzy biją jakieś negatywne fale, promienie zła, zły i
niszczycielski ogień, przed którymi się wzdrygamy, uciekamy, bo czujemy, że w tym człowieku jest coś nieokreślonego i nieobliczalnego, wprost złego.
Błagając o ogień Ducha Bożego, prosimy o ogień budzący życie, który na nowo roznieci w nas dogasający żar ukryty pod szarą warstwą popiołu. Dziś tak wielu ludzi czuje wewnątrz pustkę, czują się
wypaleni. Grasuje po świecie syndrom Bourn-aut, szczególnie pośród tych, którzy ofiarnie poświęcają się służbie dla drugich. Tylko kto się pali, może się wypalić. Prawdopodobnie wielu z nich
zaniedbało troskę o „ogień wewnętrzny”. Może jest tak, że drzwi ich „paleniska i pieca” są stale „otwarte” i właśnie z tej racji ogień wygasł i pozostał już tylko popiół. Efektem jest wewnętrzne
wypalenie, letniość lub oziębłość, zawód, rezygnacja, bezsilność. Nic żywotnego, energetycznego i pozytywnego nie może już z nich promieniować.
Zesłanie Ducha Świętego to orędzie, że w głębi naszych serc leży nie sam popiół, lecz żar, który jest w stanie na nowo rozpalić nasze duchowe wnętrze. Czerwony
kolor szat liturgicznych tego święta wskazuje na ten wewnętrzny żar ukryty pod warstwą spopielonego pyłu. Celebrujemy to święto, by ów żar na nowo wybuchnął w nas gorącym i jasnym płomieniem, przy
którym będą mogli ogrzać się inni ludzie, przez co i oni odkryją w sobie Boży ogień prawdziwego życia. W tym kontekście przypomnę słowa papieża Franciszka o specyficznym darze Ducha Świętego, jakim
jest uprzejmość, czułość, serdeczność, dobroć.
Św. Paweł wspomniał o pewnym owocu Ducha Świętego posługując się słowem chrestotes (Ga 5,22), wyrażającym stan ducha, który nie jest przykry, szorstki, twardy, ale
delikatny, wspierający, niosący pocieszenie. Osoba, która posiada tę cechę, pomaga innym uczynić ich egzystencję bardziej znośną, zwłaszcza gdy dźwigają oni ciężar swoich problemów, pilnych potrzeb i
niepokojów. Jest to sposób traktowania innych, który przejawia się w różnych formach: jako uprzejmość w traktowaniu, jako troska o to, by nie zranić słowami lub gestami, jako staranie, aby ulżyć
ciężarom innych. Wiąże się to z wypowiadaniem słów otuchy, które koją, umacniają, dają pociechę, które pobudzają, a nie słów, które poniżają, zasmucają, drażnią, gardzą” (Encyklika Fratelli tutti nr
223).
Ogień ma jeszcze jeden wymiar - pociąga, zaprasza do siebie, skupia ludzi. Któż nie wspomina ognisk harcerskich, wieczorów przy ognisku na kajakowych spływach czy
górskich obozach, albo rodzinnych lub przyjacielskich spotkań przy grillowaniu. Usiąść wokół ogniska, śpiewać piosenki, wsłuchiwać się w dźwięki gitary, wpatrywać w buzujący ogień – to coś
niezmiernie tajemniczego i fascynującego. Ogień jednoczy i tworzy wspólnotę.
W to święto prosimy zatem Ducha, by Jego ogień dotknął nie tylko poszczególnych chrześcijan, lecz by stał się centrum, wokół którego chętnie będą się gromadzić ludzie. W
ten sposób Kościół Jezusa Chrystusa jako środowisko żaru, ciepła i światła Ducha stanie się miejscem skupiającym ludzi wokół Jego ognia, by śpiewać pieśni pełne radości i tęsknoty za Niewidzialnym i
Niepojętym, hymny uwielbienia i chwały ku czci prawdziwego Boga będącego Miłością i Życiem.
Pewnemu kaznodziei postawiono pytanie, dlaczego tak często w kazaniach mówi o Duchu świętym, o tym, że stale na nowo musimy być przez Niego wypełnieni?
Odpowiedział krótko: „Ponieważ mam przeciek”. To prawda, wszyscy mamy „przeciek” w łodzi naszego życia spowodowany „małą wiarą”. Jak często zapominamy o Bogu, któremu „wicher i morze” są posłuszne
(Mk4,61). Jak rzadko myślimy o niezniszczalnej pieczęci Ducha Świętego, wyciśniętej na nas przez chrzest i bierzmowanie, przez którą należymy do Chrystusa, jesteśmy Jego własnością, a On zapewnia nam
stałą opiekę. Duch Święty utwierdza nas w pewności bycia dziećmi Boga, który jest dla wszystkich najlepszym Ojcem. Duch jako uosobiona miłość między Ojcem i Synem jest źródłem
międzyludzkiej miłości i solidarności. On uczy nas języka nieegoistycznej miłości, która stawia na głowie znaną nam gramatykę. Dla człowieka wypełnionego Duchem nie liczy się już następstwo „ja
– ty – on, ona ,ono”, lecz gramatyka Ducha Świętego: „Bóg – ty – ja”. Absolutny priorytet ma zaufanie Bogu, który wszystko ogarnia i przenika. Na drugim miejscu stoi „ty” moich sióstr i braci. I
przez te relacje każdy z nas znajduje swoje własne „ja”, bo odkrywamy radość oddania się w służbie bliźnim.
Szymon Bojdo wieloaspektowe i piękne rozważanie o ogniu Ducha Świętego kończy następująco:
Nie mogę na koniec nie wspomnieć o jeszcze jednym toposie kultury związanym z ogniem – o mitycznej historii Prometeusza. Ten podstępem skradł z Olimpu ogień dla ludzi, prowadząc ich do samych
nieszczęść. Gniew bogów odbił się wkrótce na ich i tak niedoskonałych ciałach i duszach – podstępem poprzez Pandorę przekazali oni ludziom puszkę ze wszystkimi nieszczęściami, które przez ciekawość
wpuścili pośród siebie. Jakże to zupełnie odwrotna sytuacja do tego, co robi Duch Święty, który – powołując się na Sekwencję – spuszcza, zsyła wzięty z niebios strumień swojego światła. A wraz z nim
liczne dary, to, co buduje człowieka (Przewodnik Katolicki 2021, nr 21, s. 59).
Jakie są moje doświadczenia z ogniem?
Jakie przeżycia, odczucia, emocje łączę z nim?
Zaufaj, że w Tobie pali się ogień Ducha Świętego, ogień miłości, żywotności, fantazji, mocy, braterstwa, jedności, wspólnoty, odpowiedzialności za siebie, za ludzkość, za Kościół i za
świat.
Strzeż tego ognia w sobie, by nie zagasł!
Dbaj, by palił się w Tobie, wszystko oczyszczał i odnawiał, innych ogrzewał. Wtedy Twoje i ich oczy będą promieniować pełnią życia i nieodpartym żarem miłości z Ducha
Bożego!
ks. Jerzy Grześkowiak
„Idę przygotować wam miejsce”
Nie tak jak dawniej - w cierniowej koronie,
Nie tak jak dawniej – z gwoździami u ręki,
Pan bólu tylko i Bóg tylko męki –
Innym już wiekom inny Chrystus płonie:
Od ramion krzyża na zawsze odpięty,
Jak Duch Świetlany, wyzwolony święty.
Zawisł na Ojca wszechbłękitnym łonie
I w światów nowych wschodzącej jurtzenkce
Macza wzniesione – wniebowstępne ręce.
Zygmunt Krasiński
W rzymskich katakumbach Vigna Chiaraviglio stanowiących część kompleksu nekropolii św. Sebastiana watykańscy archeolodzy odkryli najstarszy powstały na przełomie IV i V
w. obraz wniebowstąpienia Jezusa. Przed freskiem przedstawiającym uścisk apostołów Piotra i Pawła znajduje się grobowiec wykuty w tufie i zwieńczony łukiem, który w całości jest pokryty freskami
przedstawiającym sceny z Nowego Testamentu. Na jednym z paneli można dostrzec postacie na tle nieba z czerwonymi chmurami. Badania pozwoliły rozpoznać w nim scenę inspirowaną wniebowstąpieniem
Chrystusa. Przedstawia ona postać z profilu, która prawą stopę stawia na ziemi, lewą opiera na niewielkim kamieniu, a prawą rękę wyciąga w kierunku chmury, z której wystaje ręka Boga. Podobne ujęcie
znaleźć można w Padwie w kaplicy Scrovegni, gdzie Giotto (początek XIV w.) w podobny sposób przedstawił Chrystusa wznoszącego się ku niebu.
W czasach antycznych popularne były mity opowiadające, jak to niektórzy bohaterowie jako nagrodę za heroiczne czyny zdobyli wstęp do „nieba bogów”. Ewangeliści podejmują
ten mit w obrazie „wstąpienia Jezusa do nieba”, ale nadają mu fundamentalnie nowe treści, nowy sens. Zmartwychwstały Pan, który wstępuje do nieba, to ukrzyżowany Jezus, z widocznymi jeszcze ranami na
rękach, nogach i w boku, czyli właściwie nie jakiś heros, lecz „anty-bohater”. Jezusowi była zawsze obca myśl o jakimkolwiek „ubóstwianiu człowieka” z racji jego bohaterskich dokonań. Jemu chodziło
przede wszystkim o to, byśmy w doczesności - tutaj i teraz - usiłowali odkryć coś z tej Wielkości, Wieczności i Miłości Boga, która została w nas przez Niego złożona, wszczepiona, ponieważ
jesteśmy stworzeni według Jego obrazu. Ten fakt jest podstawą niesłychanej godności. Nie musimy zatem czynić z siebie bohaterów, ponieważ ważniejsze jest życie ukierunkować na Tego, który wstąpił do
nieba i tam nas oczekuje, bo poszedł do Domu Ojca, by „przygotować nam miejsca”. Co nie znaczy, że tutaj jesteśmy sierotami – sami bez Mistrza i Pana. On pozostał z nami „mocą przyobiecanego
Ducha Świętego”. I właśnie dlatego aniołowie pytają przygnębionych rozstaniem uczniów Jezusa: „Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? Ten Jezus, wzięty od was do nieba,
przyjdzie tak samo, jak widzieliście Go wstępującego do nieba” (Dz 1,11).
Co świętujemy na Wniebowstąpienie?
W dalszym ciągu Wielkanoc!
Wniebowstąpienie Chrystusa jest częścią wielkanocnego Misterium Paschalnego, czyli zbawczego przejścia Chrystusa ze śmierci do życia, w którym wszyscy przez wiarę i sakramenty uczestniczymy. Przez 40 dni Jezus ukazywał się uczniom i mówił o Królestwie Bożym. Te 40 dni są odpowiednikiem dla 40 dni naszego przygotowania na Wielkanoc, a teraz oznaczają one drogę Jezusa do uwielbienia, pełni chwały w Bogu. W tym czasie uczniowie muszą powoli oswajać się z nową sytuacją, wzrastać w nią stopniowo, uczyć się rozumieć, w jaki sposób Chrystus z nimi teraz i w przyszłości będzie obecny. On przyobiecuje im swoją bliskość i powtórne przyjście oraz daje im mandat, by szli w świat i przepowiadali dzieło Odkupienia.
Liczbę 40 spotykamy w Biblii częściej: Noe przebywał 40 dni w arce, zanim ją opuścił, by wyjść na ląd. Mojżesz przebywał 40 dni na górze Synaj, by odebrać od Boga przykazania. Naród Izraelski
wędrował 40 lat przez pustynię, zanim wszedł do Ziemi Obiecanej. Prorok Eliasz „krążył” 40 dni po pustyni na drodze do góry Horeb. Jezus przed rozpoczęciem swej publicznej działalności pościł na
pustyni 40 dni.
Liczba 40 określa zatem przestrzeń czasu, w którym coś zostaje zakończone, zamknięte, osiąga pełnię. Te 40 dni pomiędzy Zmartwychwstaniem a Wniebowstąpieniem to dla
uczniów Jezusa czas intensywnej edukacji. Oni doświadczają: Pan ukazuje się nam, jest z nami, ale ta Jego obecność nie jest taka sama jak przedtem, nie jest prostą kontynuacją wspólnoty z Nim przed
Jego śmiercią i zmartwychwstaniem. I tak uczą się „tej drugiej strony Jezusa”.
Dziś w teologii stawia się pytanie: Wniebowstąpienie to doświadczenie uczniów czy ich wymysł? Bibliści powiadają: Wniebowstąpienie to nie wydarzenie historyczne związane
z konkretną datą, lecz „wydarzenie teologiczne”, poza-historyczne, należące do sfery Boga i tworzące ścisłą jedność ze Zmartwychwstaniem. Kolejne pytanie: dokąd zatem Jezus „idzie” i jak to odejście
rozumieć? W mowie pożegnalnej, w której Jezus całkiem jasno zapowiada swoje odejście („Dokąd Ja idę, wy pójść nie możecie” – J 13,33), podaje także jego powód: „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele.
Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce. A gdy odejdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja
jestem.” (J 14,2-3)
Jego „pójście” nie jest zatem oddaleniem się, „opuszczeniem swoich” („Nie zostawię was sierotami: Przyjdę do was.” – J 14,18), lecz zabezpieczeniem trwałej
obecności, która jest dla uczniów źródłem głębokiej radości. Na pytanie, dokąd Jezus idzie, papież Benedykt XVI odpowiada krótko: „On wchodzi do wspólnoty mocy i życia żywego Boga, w przestrzeń
Boga”.
Wniebowstąpienie nie oznacza zatem żadnego fizycznego wydarzenia, bo ono dokonało się już w chwili zmartwychwstania Chrystusa. Jest świętem duchowego rozstania,
pożegnania, ostatecznego uświadomienia sobie, że obecność Jezusa po zmartwychwstaniu jest inna niż przedtem. Manuel Gesteira tak pisze o sensie wniebowstąpienia Pana:
Chyba najbardziej przybliżonym ujęciem tego, co oznacza wniebowstąpienie, są słowa Listu do Efezjan (4,10), w których się stwierdza, że Chrystus „wstąpił ponad wszystkie
niebiosa, aby wszystko napełnić”. Chodzi więc we wniebowstąpieniu nie o jakieś oddalenie się Jezusa, o jakieś Jego pójście czy odejście z jednego miejsca w inne, lecz o zespolenie wszystkiego ze
sobą: ze swą potężną i ożywcza obecnością, i o ogarnięcie wszystkiego poprzez włączenie go w siebie w progresywnej dynamice, która osiągnie swą pełnię poprzez ostateczne przekształcenie (lub
„przemienienie”) całej rzeczywistości i jej definitywne przeobrażenie w „Ciało” Chrystusa. Nie na próżno ten sam List do Efezjan mówi w dalszym ciągu o stopniowym „budowaniu Ciała Chrystusowego”, aż
dojdzie się do „miary wielkości według Pełni Chrystusa” (Ef 4,12-13.15-16).
Obecność uwielbionego Pana w Kościele (w słowie, w Eucharystii i innych sakramentach, w posługach miłości) nie jest zwykłą obecnością lokalną, statyczną, lecz obecnością
„wspólnoty”, „komunii”, „wcielenia”, „wszczepienia”, która realizuje się poprzez wcielenie ludzkości wraz z całą rzeczywistością stworzoną w Chrystusa zmartwychwstałego. On będąc rzeczywistością
„pneumatyczną” (duchową), przekracza wszelkie uwarunkowania czasu i przestrzeni i ogarnia je sobą. I jeszcze raz Manuel Gesteira:
Chrystus jest obecny nie drogą wcielenia się w czas i przestrzeń, lecz poprzez wylanie samego siebie, swej pełni osobowej – obecnością wszechogarniającą, która wciela w
siebie całą rzeczywistość, stając się tym samym w niej obecną i uobecniając ją w sobie. Chodzi więc o obecność, poprzez którą Zmartwychwstały włącza w siebie historię i świat, ożywiając je i
ustalając ścisłą więź (communio) całej rzeczywistości ze sobą.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Zmartwychwstanie a kosmos
Przez Twe Wielkie Zmartwychwstanie
żywioł wszelki budzisz, Panie.
Budzisz ze snu, żywot dajesz,
w wszelkim bycie zmartwychwstajesz.
Stanisław Wyspiański
a w świecie jest wszystko: jest dzień i jest dal
(…) i Boga pełen jest każdy cal
i wszędy Jego jest ślad.
Rainer Maria Rilke
Zmartwychwstanie Chrystusa ma wymiar uniwersalny, ogarnia nie tylko całą ludzkość, lecz także cały przez Boga stworzony świat. Ze świętami Zmartwychwstania współgra harmonijnie cała przyroda. Nadchodzi wiosna, niekiedy jest już bardzo zaawansowana. Ziemia dotąd skuta mrozem i otulona śniegiem zaczyna budzić się do życia. Cieplej i intensywniej grzeje słońce, zielenieje trawa, rozwijają się pąki drzew, w ogrodach pokazują swe główki przebiśniegi i zawilec, cieszą barwą prymulki, krokusy i tulipany, radośniej śpiewają ptaki, z jaj wyklują się niebawem pisklęta. Wszystko, co zaczyna żyć, co nowe i młode, wyraża także w pewien sposób prawdę o Zmartwychwstaniu Chrystusa, w którym cały wszechświat odrodzony i coraz doskonalszy powraca do Ojca. W oczach angielskiego poety-jezuity Gerharda M. Hopkinsa obecność Boga w świecie manifestuje się poprzez szereg zjawisk bardzo konkretnych, przez istnienie niezliczonych rzeczy wymienionych w wierszu „Pstre piękno”:
Za wszystko, co pstrokate, chwała niech będzie Panu–
Za niebo wielobarwne jak łaciate cielę:
Za grzbiety pstrągów, różem nakrapiane w cętki;
Za skrzydła zięb, żar szkarłatnych rozłupanych kasztanów;
Za ziemię w działkach, w kawałkach – za ugór i za zieleń;
I za rzemiosło wszelkie, jego narzędzia i sprzęty.
Wszystkiemu, co nadmierne, osobliwe, sprzeczne,
Rzeczom pstrym i pierzchliwym (któż wie, jak to się dzieje?),
Wartkim i wolnym, słodkim i słonym, mocnym i miękkim,
On wciąż początek daje. Ten czyje piękno jest wieczne:
Jemu niech będą dzięki.
Uwielbienie ludzkiej natury Chrystusa, czyli cząstki świata materii i cząstki ludzkości, staje się równocześnie początkiem „nowego stworzenia”, początkiem odnawiającej przemiany nie tylko ludzi ale też całego kosmosu. Przez swe zbawcze dzieło Chrystus stał się na nowo centrum wszechświata i jego ostatecznym celem. W Zmartwychwstaniu materia zyskała swą definitywną doskonałość, ponieważ w uwielbionym ciele Chrystusa stała się nieprzemijająca. Tak więc cały wszechświat dzięki fizycznej solidarności ze zmartwychwstałym ciałem Chrystusa uczestniczy w Jego zwycięstwie i odradza się z Nim, i On doprowadzi go do pełni uczestnictwa „w swojej chwale”. Z tej racji Ojcowie Kościoła nazywali Zmartwychwstanie „ósmym dniem stworzenia”. Bo jest ono jakby stworzeniem wszystkiego „na nowo”. By to zrozumieć, musimy sięgnąć do aktu stwórczego Boga.
Według św. Pawła – Chrystus jest wzorczą i celową przyczyną wszechświata oraz zasadą jego spójności: „ On jest Pierworodnym wobec każdego
stworzenia, bo w Nim zostało wszystko stworzone: i to, co w niebiosach, i to, co na ziemi, byty widzialne i niewidzialne (…). Wszystko przez Niego i dla Niego zostało stworzone, On jest przed
wszystkim i wszystko w Nim ma istnienie.” (Kol 1,15-17).
„W Nim wszystko zostało stworzone” – to znaczy, że Logos Odwieczny jest jakby zwierciadłem, w którym Bóg Ojciec oglądał plan wszechświata, kiedy go
stwarzał. Bóg wpatrywał się w Mądrość, którą jest Jego Syn, i dlatego cały kosmos jest „przepojony mądrością” (Hi 38,40; Syr 24,1-22). Wszechświat już od momentu stworzenia nosi w sobie obraz
Chrystusa i do Niego odsyła. W księdze Apokalipsy Chrystus jest nazwany „Początkiem stworzenia Bożego” (Ap 3,14), „Alfą i Omegą, Początkiem i Końcem” (Ap 21,6; 22,13).
Wszystko zostało stworzone także „dla Chrystusa”. On jest zatem celem wszechświata, który do Niego zdąża i w Nim odnajdzie swą pełnię. Papież Franciszek
w encyklice Laudato si pisze:
Cel drogi wszechświata to Boża pełnia, którą osiągnął już zmartwychwstały Chrystus, będący fundamentem powszechnego dojrzewania. Wszystkie
stworzenia zmierzają wraz z nami i przez nas ku ostatecznemu kresowi, jakim jest Bóg w transcendentalnej pełni, gdzie zmartwychwstały Chrystus
wszystko ogarnia i oświetla (LS 83).
Chrystus jest też zasadą spójności wszechświata. W Nim i przez Niego stanowi on harmonijną całość (kosmos = piękny porządek), w której wszystkie elementy wzajemnie się
uzupełniają i wspomagają. Bez Chrystusa świat byłby nieczytelnym chaosem. Cały wszechświat nosi na sobie podpis Chrystusa, przez Niego jest kierowany i głosi wielkość i chwałę Boga
Stworzyciela.
Niestety ten stworzony przez Boga świat z winy człowieka wypowiadającego Bogu posłuszeństwo popadł „w niewolę zepsucia” (Rz 8,20). Skutkiem pierwszego grzechu było nie
tylko jakieś pękniecie natury ludzkiej, zniekształcenie w człowieku „obrazu Bożego”, lecz również zaburzenie więzi człowieka ze światem oraz świata z Bogiem. Cały kosmos podzielił los człowieka,
pogrążył się w zamęt, chaos i śmierć. To popadnięcie stworzenia w niewolę sił demonicznych, wrogich Bogu, obrazują potępienia rzucone na ziemię (por. Rdz 3,17).
Ale Bóg wierny swemu przymierzu zapowiedział człowiekowi zbawienie, które przez niego ogarnie również całe stworzenie. Pierwszym aktem tego przywracania światu utraconej
jedności z Bogiem było wcielenie Syna Bożego. Spowodowało ono zaistnienie nowych relacji między Bogiem a stworzeniem, podniosło wzwyż nie tylko człowieka, ale i cały kosmos. Syn Boży wcielając się
przyjął ludzką naturę, ludzkie ciało będące częścią materii i tym samym zjednoczył się ze wszystkim, co materialne, wywyższył i uświęcił kosmos. Stworzenie zyskało wyższą godność, aniżeli ją miało w
porządku pierwotnym. Przez Wcielenie bowiem cząstka materii (ludzkie ciało) zostało wewnętrznie i osobowo zjednoczone z Bogiem, co więcej – stało się narzędziem w przekazywaniu życia Bożego całemu
stworzeniu. Wcielenie zapoczątkowało consecratio mundi - uświęcenie świata.
Znaczenie kosmiczne ma również Pascha Chrystusa, czyli Jego śmierć i zmartwychwstanie, co znowu podkreśla św. Paweł:
Zechciał bowiem Bóg, aby w Nim (w Chrystusie) zamieszkała cała pełnia, i aby przez Niego znów pojednać wszystko z sobą: przez Niego – i to, co na
ziemi, i to, co w niebiosach, wprowadziwszy pokój przez krew Jego krzyża (Kol 1,20).
Aktem finalnym tego pojednania było Zmartwychwstanie Chrystusa i również ono ma wymiar kosmiczny. W wielkanocny poranek wraz z Chrystusem wyszło „z grobu” całe stworzenie, aby wejść w nowy obszar życia, które nazywamy Królestwem Bożym. „W Nim zmartwychwstał świat, w Nim zmartwychwstało niebo, w Nim zmartwychwstała ziemia” – woła z zachwytem św. Ambroży. Zwycięskie zmartwychwstanie Jezusa jest równocześnie zwycięstwem całego świata materialnego. Przyjęte we wcieleniu ludzkie ciało, zespolone więzią solidarności z kosmosem, dopiero w zmartwychwstaniu doznało pełnej przemiany i wywyższenia. Również materia dopiero wtedy zyskała swoją doskonałość, bo w uwielbionym ciele Chrystusa stała się nieprzemijająca, została wprowadzona w boską pełnię bytu. I to jest najbardziej wzniosła godność, jaką materia może kiedykolwiek osiągnąć. Jak pisze papież Franciszek: „Chrystus przyjął ten świat materialny, a teraz zmartwychwstały, żyje w głębi każdej istoty, otaczając ją swoją miłością i przenikając ją swoim światłem” (LS 221). Uwielbiony Pan w swoim bosko-ludzkim bycie scala teraz całe stworzenie. On stanowi zarodek nowego wszechświata, przemiany nieba i ziemi, „jadro”, względnie „pierwszą komórkę” nowego kosmosu. Zmartwychwstanie jest pierwociną tego wyzwolenia i wywyższenia, które ma objąć cały wszechświat. Jest prototypem i początkiem Paschy kosmosu, której finałem będzie „nowe niebo i nowa ziemia” (Ap 21,1), bo Syn przekaże Ojcu wszystkie rzeczy i „Bóg będzie wszystkim we wszystkich” (1 Kor 15,28).
Streszczając: Śmierć i Zmartwychwstanie Chrystusa to początek nowej ery, rozpoczęcie odnowy kosmosu. Z najgłębszym przekonaniem powtórzę tutaj za Eugenem Walterem:
„Zmartwychwstałe ciało Chrystusa jest obietnicą dla każdego kamienia, dla każdego kwiatu, dla każdej molekuły i atomu.” Zmartwychwstanie zamknęło jakby okres „pierwszego stworzenia”, aby
rozpocząć epokę „nowego stworzenia” – czasy ostateczne.
Ks. Jerzy Grześkowiak
Modlitwa Indian
Daj mi iść przez Piękno!
Spraw, aby moje oczy zawsze pełne były widoku purpurowych zachodów słońca.
Spraw, by moje ręce miały szacunek dla Twego stworzenia.
Spraw, by mój słuch był tak wyostrzony, żebym usłyszał Twój głos.
Daj mi mądrość, bym lepiej rozumiał to, czego nauczasz.
Daj mi dostrzec lekcję życia, którą zawarłeś we wszystkich kamieniach i liściach.
Szukam siły –
nie, aby pokonać mojego brata, ale by walczyć z moim największym wrogiem – z samym sobą.
Spraw, abym zawsze był gotów przyjść do Ciebie z czystymi rękoma i niezmąconym spojrzeniem.
A kiedy życie zgaśnie – jak gaśnie zachód słońca – niech duch mój, idąc do Ciebie, nie musi się wstydzić.
Słowo na IV niedzielę Wielkanocy
Jezus – Dobry Pasterz (J 10,27-30)
W Niedzielę Dobrego Pasterza, która jest w całym Kościele Dniem Modlitw o powołania kapłańskie i zakonne i o powołania do pracy ewangelizacyjnej, Ewangelia ukazuje nam Jezusa, który jako Pasterz prowadzi swoje stado - Kościół. Możemy spróbować wyobrazić sobie taką sielską scenerię, jak ta na załączonym zdjęciu . Może przypominamy sobie w tej chwili Psalm 23 mówiący o wielkim zaufaniu do pasterza, o zielonych pastwiskach i źródłach wody, do których prowadzi nas nasz Pasterz. Ale dobrze wiemy, że w życiu nie zawsze tak pięknie to wszystko wygląda.
Obraz zastosowany przez Jezusa odnosi się przede wszystkim do życia wiecznego - to tam On, nasz Dobry Pasterz nas prowadzi. Oczywiście, troszczy się również i o to, żeby
jego owce po drodze miały co jeść i co pić, dlatego karmi nas swoim Słowem i Eucharystią, tzn. sobą samym. W takich spotkaniach z Nim - w słowie Ewangelii i w sakramentach, zwłaszcza w Eucharystii -
przekonujemy się o tym, jak bardzo nas kocha i jak nieustannie się o nas troszczy. I jak ochrania przed wszelakimi niebezpieczeństwami – przed fałszywymi pasterzami, przed wrogami trzody – różnego
typu „wilkami”. Droga, którą idziemy do niebieskiej Ojczyzny, nie jest tylko wygodną autostradą, może być drogą krętą, stromą, wyboistą, pełną trudności i niebezpieczeństw. Niekiedy trzeba przejść
przez jakiś skalisty teren albo przez „ciemną dolinę”. Czy ufamy wtedy Dobremu Pasterzowi? Czy nie bywa tak, że czasem chcielibyśmy pójść sami jakąś inną drogą?
A jak zachowują się owce? - one idą za pasterzem, „słuchają jego głosu”, są posłuszne, nie poddają w wątpliwość jego decyzji. A my? Czy mamy przekonanie i zaufanie, że nasz Pasterz wie, co robi, nawet jeśli do końca tego nie rozumiemy? Czy okazujemy Mu wdzięczność?
Warto przyjrzeć się jeszcze samemu Pasterzowi. I znowu, zostawmy na chwilę ten sielski obrazek, bo nasz Pasterz, Zmartwychwstały Chrystus, oprócz tego, że jest pełen
chwały, to nadal nosi na swoim ciele ślady walki o nas. Powtarzając za prorokiem Izajaszem możemy powiedzieć, że „w Jego ranach jest nasze zdrowie”, bo właśnie On swoim Ciałem zasłania nas przed
wilkami, które chcą zaatakować Jego stado. Czy wobec tak wielkiego poświęcenia pozostaje mi coś innego, niż Mu zaufać? I dziękować?
Radosnej Niedzieli Dobrego Pasterza!
Ks. Jerzy Grześkowiak
Zmartwychwstanie - Święto powszechnego braterstwa
Radość, która jest prawdą,
i prawdę, która jest radością,
Zmartwychwstający – wprowadź
w nasz dom i kościół.
Któryś otworzył skałę,
jak ziemię otwiera ziarno –
daj miłość ludzi i rzeczy
wytrwałą i odważną
Dzisiaj coś z własnych paschalnych przeżyć. Rok 1980 – moja notatka z otrzymanego przed Wielkanocą listu Elisabeth Sola z Paryża: „Escorial – lodowate zimno na zewnątrz, ale serca gorące, bo to było ŚWIĘTO, święto przyjaźni… I święto prawdziwego ŻYCIA! Oh, nigdy nie zapomnę tej Mszy Zmartwychwstania w Cantateja.”
„Prawdziwy człowiek zafascynowany Bogiem w człowieku i w sztuce” – tak scharakteryzowałbym najkrócej Elżbietę Sola, Francuzkę, którą poznałem dwa lata wcześniej w
czasie stypendialnego roku w Paryżu, na krótko przed religijno-kulturową wycieczko-pielgrzymką do Hiszpanii, organizowaną przez sympatyczną Nazaretankę z Polski, siostrę Beatę, kierowniczkę
międzynarodowego Foyer dla studentek. Siostra Beata nie musiała mnie długo przekonywać, bym podjął się „duchowej opieki” w czasie tych wojaży.
W rozmowie ze wspomnianą Elżbietą „o sprawach ziemi i nieba” pojawił się także temat bliskiej Wielkanocy, a zatem również „kto i co będzie robił”, i gdzie
będzie. Na moje: „Jadę do Hiszpanii!” - usłyszałem: „Zapraszam zatem do siebie”. „Jak to? – pytam zdziwiony. – „A bo mam też dom niedaleko Madrytu”. – „To niemożliwe – mówię. Nie jadę sam lecz z
grupą pielgrzymkową – będzie nas około pięćdziesięcioro.” - „Nic nie szkodzi. Jakoś sobie poradzę - poradzimy. Koniecznie musimy się spotkać!”.
Po sprawdzeniu naszej pielgrzymiej trasy (Francja, Hiszpania, Portugalia) okazało się, że w Madrycie będziemy najprawdopodobniej w Wielką Sobotę. Umówiliśmy się
więc na ten dzień przed południem w Escorial. I udało się. Po zapierających dech zawrotnych wysokogórskich serpentynach zaśnieżonej Andorry, Niedzieli Palmowej w Barcelonie, architektonicznych
cudach arabskiego geniuszu w Grenadzie i Kordobie, niezapomnianych procesjach wielkotygodniowych w Sewilli, po malowniczej Lizbonie i Wielkim Piątku w Fatimie, znaleźliśmy się najpierw w El Escorial,
gdzie już na nas czekała na skuterze przy pruszącym śniegu Elisabeth, by za nią podążyć autokarem do jej „Cantateja” czyli „Śpiewającego dachu”. Tak nazwała swój dom – śliczną willę,
urządzoną z iście niebywałą fantazją, a usytuowaną w urzekającym pejzażu, nad zalewem, w niedalekim sąsiedztwie gór, blisko słynnej rezydencji hiszpańskich królów El Escorial (odpowiednik naszego
Wawelu). Naszej grupie stanowiącej mozaikę narodowości, kolorów skóry, języków i religii, i dotąd przez 10 dni nocującej w autokarze (!) Elżbieta otworzyła na oścież swój dom, spiżarnię, a
przede wszystkim serce.
Spora grupa uczestniczyła o północy w liturgii wigilii paschalnej w majestatycznym klasztorze na królewskim Escorialu. A w poranek Niedzieli Zmartwychwstania nasze
celebrowanie Eucharystii przy różnorodności języków, pieśni i melodii stało się spontanicznym, niezwykle radosnym, wspólnotowym świętowaniem prawdziwego braterstwa i życia. Było to emocjonalne
doświadczenie prawdy o Chrystusie Bogu-Człowieku, który - zmartwychwstały i uwielbiony - na wieki pozostanie Bogiem-Człowiekiem, a w którym my wszyscy - niezależnie od przekonań, wyznania i
narodowości - jesteśmy dziećmi jednego Ojca i zarazem braćmi i siostrami. Międzyludzkie braterstwo zostało wzmocnione i uświęcone ofiarną śmiercią Chrystusa i przypieczętowane Jego zmartwychwstaniem.
W ten sposób również nasza uprzednio zawiązana przyjaźń znalazła swój wyraz i pogłębienie w paschalnej Eucharystii. Myślałem wtedy, że w tym spotkaniu spełnia się głębokie pragnienie św.
Franciszka z Asyżu roztaczającego wizję powszechnego braterstwa i zachęcającego „wszystkich braci i siostry” (fratelli tutti) do miłości wykraczającej poza granice geografii i przestrzeni. Jego
proste i radosne serce nie znało granic i przekraczało wszystkie dystanse wynikające z pochodzenia, narodowości, koloru skóry czy religii (przykład: jego wizyta u sułtana Malik-al-Kamila w
Egipcie). Nazwał on błogosławionym tego, który tak kocha „swego brata będącego daleko od niego, jak gdyby był z nim”. Myślałem też o Karolu de Foucauld (wtedy jeszcze nie błogosławionym), który
kierując się ideałem całkowitego poświęcenia się Bogu utożsamił się z najmniejszymi, opuszczonymi w głębi afrykańskiej pustyni, bo chciał być „bratem wszystkich” i prosił przyjaciela: „Proś Boga,
abym był prawdziwie bratem wszystkich”.
Nigdy dość akcentowania, że święta Zmartwychwstania Pana to święta powszechnego braterstwa, co niestety bywa zbyt mało dostrzegane i akcentowane. Jeżeli święta Bożego
Narodzenia przeżywamy ewidentnie w kategoriach miłości i więzi rodzinnej i społecznej, nawet ogólnoludzkiej, to świętowanie Wielkanocy zacieśnia się do przeżyć bardziej natury indywidualnej,
osobistej. Cieszymy się perspektywą osobistego zmartwychwstania i szczęścia w wieczności, niewiele myśląc o innych. Tymczasem Święta Paschalne to przeżywanie zmartwychwstania Pana, Boga-Człowieka,
wywyższonego i uwielbionego – przez Którego i w Którym jesteśmy na nowo dziećmi Ojca i zarazem wzajemnie siostrami i braćmi. Jezus w dzień przed śmiercią modlił się żarliwie, „aby wszyscy stanowili
jedno”, jak On jest „jedno z Ojcem” (J 17,21). Umarł na krzyżu „aby rozproszone dzieci zgromadzić w jedno”. Międzyludzkie braterstwo zostało zatem uświęcone ofiarną śmiercią Chrystusa i
przypieczętowane mocami Jego zmartwychwstania. W paschalnym misterium Chrystusa świętowanym w liturgii Kościoła i przy wielkanocnym rodzinnym stole słyszę zatem wyraźny apel: Niech znikną wszelkie
podziały rasowe, religijne, wyznaniowe, systemowe, ekonomiczne, militarne! Niech nie będzie więcej podziału na Wschód i Zachód, Północ i Południe, na biednych i bogatych, sytych i głodnych,
ciemięzców i zniewolonych, terrorystów i zabijanych! Niech zapanuje miłość powszechna i nastanie pokój na całym świecie – od krańca do krańca!
Zmartwychwstanie to ŻYCIE. Wielkanoc – to Święta Życia! One zobowiązują nas do troski o każde życie. O życie człowieka i przyrody, naturalne i nadprzyrodzone, cielesne i
duchowe, dopiero co poczęte i gasnące w starości, życie ludzi bliskich i nieznanych, we własnym kraju i na innym kontynencie. Zmartwychwstały Pan, Zwycięzca śmierci, zawsze Żywy, swoim Duchem
wszystko Ożywiającym apeluje do naszych sumień: Nie niszcz żadnego życia, lecz je chroń, uzdrawiaj, podnoś, uszlachetniaj, ratuj, ocalaj. Złamanych okrutnym losem czy podłością ludzką podnoś w górę
słowem dobrym, leczącym zadane rany, objawiającym sens wszystkiego w zmartwychwstałym Panu. Umacniaj każdego człowieka gestem miłości. Pamiętaj o tych, co gasną z głodu i chleba im nie żałuj. Wiersz
Anny Kurczab pt. „Alleluja” brzmi jak tchnące powszechnym braterstwem wielkanocne orędzia papieża Franciszka:
Z wielkanocnego stołu
zrzuć wszystko…
i tak się nie potoczy
do twych stóp
ciemnoskóra matko głodnych
przez kontynenty
jak ci przesłać
poświęcony
chrupiący chleb…
- Buona Pascha „urbi et orbi”
może dzisiaj
znowu krzyż
na grobach twoich
wielkookich dzieci...
Każdy głodujący człowiek oskarża nas chrześcijan rozradowanych triumfem Zmartwychwstania Pana przy suto zastawionym stole!
Ks. Jerzy Grześkowiak
W rozprawie habilitacyjnej Przemysława Chojnowskiego (Wiedeń), poświęconej poetyckiej twórczości Petera (Piotra) Lachmanna, znalazłem tekst pokazujący, jak święta Zmartwychwstania wywołują poczucie bliskości i braterstwa między ludźmi. Jest to fragment z krótkiego tekstu epickiego Lachmanna o św. Edycie Stein, o jej znaczeniu jako Żydówki dla Kościoła katolickiego i dla relacji między chrześcijaństwem a judaizmem.
Pod wpływem jej losu i jej myślenia Kościół zmienił swoje stanowisko w kwestii żydowskiej, a jej autorytet jako błogosławionej i świętej powinien wpłynąć w podobnym kierunku na zrzeszonych w Kościele wiernych, również na tych, których postać Edith Stein, niedostatecznie wyjaśniona i dalej zagadkowa, zaskakuje, zastanawia – i irytuje. Opowiem w tym kontekście historię, którą opowiedział mi w Tel Awiwie polski Żyd, były więzień Oświęcimia.
Działo się to w pierwszym okresie prześladowania Żydów pod okupacją niemiecką nieopodal Łodzi. Mój rozmówca w Izraelu zachorował był wtedy jako młody chłopak i znalazł
się w jakimś prowincjonalnym szpitalu. Polacy, chłopi, z którymi dzielił salę chorych, nie szczędzili mu przykrych uwag i komentarzy. W czasie Wielkiego Tygodnia szpitalik odwiedził miejscowy ksiądz
i pobłogosławił wszystkich pacjentów bez wyjątku. Wtedy chłopi zwrócili księdzu uwagę, iż pobłogosławił również Żyda. Ksiądz odpowiedział: Żyd ale też człowiek.
Od momentu usłyszenia tych słów zmieniła się diametralnie sytuacja żydowskiego pacjenta. Chłopi nie tylko zaczęli odnosić się do niego życzliwie, ale w dodatku obsypywali go na święta wielkanocne
wspaniałymi jak na owe czasy prezentami – wielce dla niego kłopotliwymi – kiełbasą, jajkami, szynką…
Na tym przykładzie widzimy, jak ważne może się stać słowo wypowiedziane w odpowiednim czasie – zwłaszcza przez sługę Bożego. Znała tę pragmatyczną prawdę Edith Stein,
mistyczka i bojowniczka o prawa człowieka do życia i do duchowej przemiany.
(Przemysław Chojnowski, Liminalność i bycie „pomiędzy” w twórczości Petera (Piotra) Lachmanna, Studium literacko-kulturowe, Kraków 2020, s. 278-279.
Juliusz Słowacki (1809–1849)
„Boże, kto Ciebie nie czuł…”
(fragment z Beniowskiego)
Boże! kto Ciebie nie czuł w Ukrainy
Błękitnych polach, gdzie tak smutno duszy,
Kiedy przeleci przez wszystkie równiny
Z hymnem wietrzanym, gdy skrzydłami ruszy
Proch zakrwawionej przez Tatarów gliny,
W popiołach złote słońce zawieruszy,
Zamgli, zczerwieni i w niebie zatrzyma,
Jak czarną tarczę z krwawemi oczyma…
Kto cię nie widział nigdy, Wielki Boże!
Na wielkim stepie, przy słońcu nieżywem,
Gdy wszystkich krzyżów mogilne podnoże
Wydaje się krwią i płomieniem krzywym,
A gdzieś daleko grzmi burzanów morze,
Mogiły głosem wołają straszliwym,
Szarańcza tęcze kirowe rozwinie,
Girlanda mogił gdzieś idzie i ginie.
Kto ciebie nie czuł w natury przestrachu,
Na wielkim stepie albo na Golgocie,
Ani śród kolumn, które zamiast dachu
Mają nad sobą miesiąc i gwiazd krocie,
Ani też w uczuć młodości zapachu
Uczuł, że jesteś, ani rwąc stokrocie,
Znalazł w stokrociach i niezapominkach.
A szuka w modłach i w dobrych uczynkach.
Znajdzie – ja sądzę, że znajdzie – i życzę
Ludziom małego serca, kornej wiary,
Spokojnej śmierci. – Jehowy oblicze
Błyskawicowe jest ogromnej miary!
Gdy warstwy ziemi otwartej przeliczę
I widzę koście, co jako sztandary
Wojsk zatraconych, pod górnemi grzbiety
Leżą – i świadczą o Bogu – szkielety.
Słowo Życia na 2 Niedziele Wielkanocy (2022)
Apostoł Tomasz: niewierny – wątpiący - szukający?
Przez zamknięte drzwi wszedł Chrystus
I położywszy dłoń na mojej głowie, rzekł:
„To ty jesteś dowodem mojego istnienia,
Tomaszu, gdyż jesteś moja otwartą raną,
Miejscem cierni, gwoździ i włóczni”
Roman Brandstaetter
W drugą niedzielę Wielkanocy tradycyjnie słyszymy w kościele Ewangelię o Apostole Tomaszu, któremu trudno dać wiarę kolegom relacjonującym
mu z pasją, że ukrzyżowany Jezus zmartwychwstał i ukazał się im zgromadzonym w wieczerniku. „Widzieliśmy Pana!” Tomasz nie może uwierzyć, podobnie jak przedtem oni sami nie wierzyli słowom
Marii Magdaleny i jej przyjaciółek.
Tomasz miał przydomek Didymos, czyli „bliźniak” - bliźniak w realu, ale także w przenośni: „bliźniak naszych wątpliwości”! Tomasz - ktoś kto chce wszystko wiedzieć, wszystko i bardzo dokładnie,
precyzyjnie, kto potrzebuje namacalnych dowodów. To, że inni mówią, iż Jezus wyszedł z grobu i przenika także przez zamknięte drzwi – nie ma dla niego znaczenia, jemu to nie wystarcza. On musi
zobaczyć Jezusa na własne oczy, musi widzieć Jego rany i ich dotknąć. Bo tylko takiemu Bogu może uwierzyć, który nosi na sobie rany i zna ból człowieka poranionego przez życie.
Tomasz, widząc potem własnymi oczami rany Jezusa, już nie czuje potrzeby ich dotykania. Już samo widzenie dokonało w nim przemiany. Wątpliwości pierzchły, ich miejsce zajęła wiara. Już nie chodzi tu
więcej o Tego, którego można widzieć, dotknąć i wziąć w ramiona, lecz o Tego, który z tymi ranami jest uwielbiony, wywyższony u Boga, który jest Bogiem. To głębokie duchowe przeżycie i doświadczenie
wypowiada Tomasz w słowach: „Pan mój i Bóg mój!”. Ten okrzyk jest wyznaniem wiary, wypowiedzianym z głębin poznania nie rozumem, lecz sercem. Tu kłania się Blaise Pascal: „Wiara to doświadczać Boga
sercem, nie rozumem”.
Jezus poprzez stojącego przed nim Tomaszem widzi także nas, tych, którzy „nie widzieli”, których przy tamtym Jego objawieniu się nie było. I ogłasza nas „błogosławionymi”! Jesteśmy błogosławieni,
jeżeli nie polegamy tylko na tym, co dotykalne, sprawdzalne, lecz ukierunkowujemy całą naszą egzystencję na Niego i z Nim. Jemu można zaufać i zawierzyć, bo jako naszemu Bratu nie są Mu obce nasze
zranienia, a jako Zmartwychwstały przynosi nam Boży Pokój!
Może mówisz: „Chciałbym wierzyć, ale nie potrafię, stale napadają mnie wątpliwości”. Kto tak mówi, już jest wierzącym. Wiara i wątpienie należą do siebie. Nie ma wiary bez pytań. Wiara nie
wyklucza zwątpień, lecz je implikuje. Kto jeszcze nigdy nie wątpił, nie jest prawdziwie wierzącym. Wątpienie jest drogą do wiary.
Wierzyć, po łacinie credere – pochodzi od cor dare, czyli „dać komuś, powierzyć komuś serce”. Tomasz swoim zachowaniem mówi: „Moje serce mogę tylko wtedy komuś powierzyć, gdy wiem: Jemu nie są
obce moje ciemności i moje rany. Wierzyć mogę tylko temu, kto może i chce dzielić moje życie. Chrystus unoszący się gdzieś w niebieskich przestworzach, który nie zna cierpienia tego świata – jakie
znaczenie mógłby On mieć dla mnie, dla mojego życia?”
Tomasz pytał zatem w duchu, czy Zmartwychwstały Jezus jest nadal tym, który wie, co znaczą zranienia, łzy i cierpienie? Czy stoi nadal – jak wtedy, gdy z Nim przemierzali palestyńska ziemię słuchając
Jego Dobrej Nowiny - po stronie małych, słabych, chorych, ubogich, wykluczonych?
Chrystus zrozumiał to pytanie Tomasza zawarte w stwierdzeniu: „Jeżeli nie włożę mego palca w Jego bok, nie uwierzę”. Każe mu zatem dotykać swoje już teraz chwalebne rany. One są dla Tomasza
niejako „dowodem osobistym” Jezusa, trwałym „znakiem rozpoznawczym”. Jezusowe rany mówią: „Także po moim Zmartwychwstaniu jestem po stronie wszystkich poranionych przez życie, przez los, przez ludzką
podłość i okrucieństwo!
Czy Tomasz faktycznie dotykał ran Jezusa, tego nie wiemy. Załóżmy, że tak. To dotknięcie uleczyło jego wątpienie. Odtąd nie jest on „na zewnątrz’ wspólnoty Apostołów, lecz wewnątrz niej, My też
należymy do „wspólnoty Jezusa”, jeżeli poruszają nas, wzruszają „zranienia powstałe z miłości”, jeżeli naszym życiem kieruje prawo miłości. Do tego potrzebny jest mocny punkt oparcia. „Dajcie mi
mocne oparcie, a ruszę z posad, z zawiasów świat” – mówił Archimedes. Tym punktem oparcia w naszym życiu jest Jezus Chrystus. Czerpiąc z tego centrum mogę kochać i odkryć moje posłannictwo i zadania,
i być może wtedy „rany miłości” przemienią się w „cud miłości”.
I jeszcze jedna myśl: Zmartwychwstały przychodzi „do swoich” z pokojem – do wspólnoty wierzących, niepewnych, wątpiących, zawiedzionych, pytających, szukających, ufających. Dobrze jest wiedzieć, że
Zmartwychwstały Pan ogarnia nas zawsze swoim miłosierdziem i pokojem, nawet wtedy, jeżeli nie jesteśmy tacy, jakimi być powinniśmy. Wątpiącego Tomasza bierze Jezus całkiem na serio. To, że Tomasz
doszedł do wiary, było jednak też zasługą wspólnoty Apostołów. Nie odrzucili go z jego wątpliwościami. Nie wykluczyli. Potraktowali poważnie jego pytania i problemy. Taka postawa decyduje o
autentyczności chrześcijańskich wspólnot: wzajemnie się akceptować i przyjmować - mimo wątpliwości, różnic w poglądach, mimo grzechu i win. We wspólnocie wiary jeden dźwiga brzemiona
drugiego.
Wątpienie nie jest grzechem – jest drogą do wiary. „Panie wierzę, ale wesprzyj mnie w mojej niewierze!”
Ks. Jerzy Grześkowiak
Chryste, bądź dla nas jak Tomasz niewierny
Taki ciekawy i niemiłosierny
Dotknij naszego boku, spróbuj go otworzyć
I na krwi ciepłej palce swe położyć
Spróbuj domacać się, czy myśmy żywi
Czy już pomarli dawno - nieprawdziwi
Zechciej doszukać się chociażby drgnienia
Półmyśli, półpragnienia – najmniejszego cienia
Co własne w nas zostało…
Co się nie poddało…
Co nie zmieniło się w kamień kamienia
Ernest Bryll
Bo dla księdza – proszę księdza – to jest wszystko takie proste
Pan Bóg stworzył muchę, żeby ptaszek miał co jeść
Pan Bóg daje dzieci i na dzieci i na Kościół
prosta ręka – prosta ryba – prosta sieć
Może tak należy mówić ludziom cichym ufającym
obiecywać – deszcze łaski – światło – cud
lecz są także tacy którzy wątpią niepokorni
bądźmy szczerzy – to jest także boży lud
Zbigniew Herbert
„Nie masz Go tu, zmartwychwstał!”
Grzeszniku,
strażniku Chrystusa w grobie,
nie lękaj się!
Niech zmartwychwstanie
w jasności!
W tobie!
Henryk Biłka
U kresu wielkopostnych dni, czasu naszej osobistej duchowej odnowy, pokuty, nawracania się, rozdzierania serc a nie szat, jaśnieje
zwycięski blask świąt paschalnych. Człowiek żyjąc teraz i tym co jest dzisiaj, stale wybiega ku przyszłości, równocześnie jednak niesie w sobie całą swą przeszłość, to, co przeżyte, doświadczone,
swoją osobistą historię. Gdy w komputerze mojego mózgu wypisuję jak w Googlu hasło „Święta wielkanocne”, natychmiast zaczyna kotłować się w głowie i w sercu, robi się tłoczno od przeżyć, wspomnień,
obrazów, doznań i emocji. Niesforne myśli biegną w przeróżne kierunki przestrzeni oraz dalszego i bliższego czasu, którego nieubłagane przemijanie nie zdołało przecież wymazać z pamięci tyle już
przeżytych świąt paschalnych. Aczkolwiek różne są ich okoliczności, uwarunkowania, sceneria i współ-świętujące osoby, to jednak istotna treść jest zawsze ta sama.
W centrum zawsze ON – Jezus Chrystus. Ten z Wieczernika, Ten z Krzyża. I Ten, który mocą Boga powstał z martwych, zostawiając na dowód pusty grób. Ośrodkiem zawsze Jego Paschalne Misterium. Trzy
czasowo różne wydarzenia tworzą jedno Misterium, podobnie jak wyrazy w zdaniu, z których każdy ma własne znaczenie, ale razem złożone tworzą nowy sens. Istnieje dogłębna jedność trzech zbawczych
wydarzeń, które chrześcijanie celebrują w Wielkim Tygodniu w tzw. Triduum Sacrum.
Najpierw Jezus z Wieczernika, z czwartkowego wieczoru nasyconego Jego miłością oraz troską i nieukrywanym niepokojem o przyszły los apostołów i Kościoła, o jego jedność. Jezus, który „umiłowawszy
swoich, do końca ich umiłował” i wydał się na pokarm, a gestem zgiętych kolan przed Piotrem i resztą uczniów, by umyć im stopy pokazał, co znaczy kochać człowieka, kochać tak naprawdę.
Potem Jezus z Wielkiego Piątku: więziony, wleczony przed sądy „od Annasza do Kajfasza”, bity, biczowany wyśmiewany z koroną cierniową na głowie, poniewierany, „robak a nie człowiek”, przez Piłata
niesprawiedliwie skazany na śmierć. Jezus dźwigający ciężki krzyż człowieczych win, w końcu doń przybity i rozpięty na nim między niebem i ziemią jak żałosna litania złożona z tysięcy błagalnych
wezwań kierowanych do Ojca o wyzwolenie i zbawienie dla każdego człowieka i całego stworzenia.
Wreszcie w Noc Paschalną, w brzasku rezurekcyjnego poranka, ten sam Jezus Chrystus, ale już Triumfator, pogromca wszelkich złych mocy: grzechu, szatana, nienawiści i niewoli śmierci. Powstający znów
do życia Zwycięzca, przekreślający wszelką rozpacz i beznadzieję, i przechodzący z człowieczeństwem w nowy sposób istnienia u Ojca jako nadzieja całej ludzkości i kosmosu.
Centrum świąt paschalnych był zatem zawsze Zwycięski Pan. Zmieniały się jedynie twarze współ-świętującej wspólnoty liturgicznej, środowisko, kościoły. A więc po kolei: barokowy przepych kościoła w
rodzinnej miejscowości (Krobia k. Poznania), porywające piękno gotyku poznańskiej katedry w latach seminaryjnych, pełna uroku finezja gotyckiej kolegiaty średzkiej, gdzie przyszło mi stawiać pierwsze
nieśmiałe kroki duszpasterskie, nowoczesny wystrój kościoła akademickiego KUL w Lublinie, proste, ubogie, nieraz bezstylowe kościółki na zapadły wioskach, gdy niosło się pomoc pastoralną
współbraciom. A potem 35 lat w Bawarii - w dwunastu pięknych kościołach zespołu parafii Mammendorf, którym przez 6 lat kierowałem, a 14 lat w supernowoczesnym, ale a-sakralnym kościele „Powtórnego
Przyjścia Pana” w Monachium, w estetycznych kaplicach monachijskich szpitali Bogenhausen, Altperlach i Neuperlach, czy w końcu w kościołach związku parafii Monachium Perlach: św. Michała,
Przemienienia Pana i św. Jerzego w Unterbiberg.
To prawda, że na jakość i nastrój przeżyć wywierają znaczny wpływ także czynniki zewnętrzne: architektura, wystrój wnętrza, sztuka, uczestniczący wierni, oprawa ceremonii, śpiew, pogoda. Nigdy jednak
nie było najważniejsze to, czy towarzyszą nam wiosenna aura i słońce, a przyroda współgra z nastrojem ducha, czy też śnieg zwalił się taki, że trudno odewrzeć bramy świątyni (u mojego przyjaciela ks.
Jerzego Kaczmarka w Sobocie, diecezja poznańska). Nie było istotne, czy w radosnej celebracji są nas setki z perfekcyjnie przygotowaną asystą i podziałem funkcji liturgicznych, czy tylko niewielka
grupa z kilkoma zagubionymi ministrantami, którzy nie wiedzą dokładnie, w którym miejscu stać i co robić. Obojętnie czy wzbijało się pod sklepienie po mistrzowsku wykonane porywające „Alleluja”
Haendla, czy tylko proste, lokalnym kolorytem znaczone, ale z całą mocą wiary i z szczerą radością prostego ludu gromkie „Wesoły nam dzień dziś nastał”, „Otrzyjcie już łzy płaczący”, bądź „Christ ist
erstanden” – zawsze istotne w tej celebracji było i jest świętowanie Zmartwychwstania Pana, celebrowanie Jego Paschy, czyli Jego ”przejścia” ze śmierci do życia, z tego świata do Ojca i do
najpełniejszego, definitywnego wyniesienia ludzkiej natury do uczestnictwa życiu Osób Boskich. Centrum wielkanocnej liturgii w kościele i w rodzinie jest zatem zawsze świętowanie naszej nadziei – w
słowie, w obrzędzie, w świętym dramacie, w symbolach ognia, wody, światła, chleba i wina - świętowanie danych nam obietnic zmartwychwstania i nieśmiertelności, po prostu celebrowanie przejścia nas
wszystkich ze śmierci do życia bez kresu. Dzwony kościelne potężnym brzmieniem spiżu zawsze jednako głosiły budzoną w sercach ludzi radość na swój sposób powtarzając za Janem
Kasprowiczem:
Chrystus wstał z grobu, z mogiły –
O, biedne serce człowieka!
Tęsknice się twoje ziściły,
Wielka cię radość czeka.
Wdzięczny jestem ogromnie Bogu za to, że dane mi było wzrastać w bardzo żywotnej religijnie parafii, w której ciągle „coś” się działo, w której liturgia, a zwłaszcza Eucharystia, jeszcze przed
ostatnim soborem stanowiły „źródło i szczyt” całego duszpasterstwa i religijnego życia parafian. Gdy w 1956 roku w Rzymie uchwalono reformę obrzędów Wielkiego Tygodnia, krobski duszpasterz ks.
prałat Albin Jakubczak (jedna z najwybitniejszych sylwetek powojennego duszpasterstwa w diecezji poznańskiej, zmarł w 1978 r. w Szamotułach) wprowadził ją niezwłocznie w całej rozciągłości. Już wtedy
zwyczajem pierwszych chrześcijan celebrowaliśmy Wigilię Paschalną w nocy, tak że msza Zmartwychwstania rozpoczynała się po północy i zaraz po niej odbywała się uroczysta procesja rezurekcyjna.
Niektórzy ze starszej generacji oczywiście szemrali na te nowości („Co to za święta bez rannej rezurekcji!?), ale dla nas młodych była to prawdziwa WIELKA NOC, wypełniona tajemnicami ilustrowanymi
pięknem biblijnych tekstów i obrzędowej symboliki. Dzięki tym przeżyciom Wielkanoc stała się dla nas najważniejszym świętem roku liturgicznego. Całą świeżością młodzieńczej wrażliwości chłonęliśmy
bogactwo treści ukrytych w symbolach nowego ognia, paschału, ciemności świątyni rozpraszanej stopniowo światłem wnoszonego paschału, święcenia wody chrzcielnej, sakramentu chrztu, odnowienia
przyrzeczeń chrzcielnych i samej Eucharystii.
Wielkanoc – świętowanie Paschy Chrystusa – to najważniejsze święto chrześcijan. Jego treść i celebracja stanowią rdzeń i istotę chrześcijaństwa, które od początku uznało zmartwychwstanie Chrystusa za
wszechogarniające centrum apostolskiego kerygmatu. Od faktu zmartwychwstania zależy sens lub bezsens wiary w Chrystusa. Zwięźle ujął to św. Paweł: „ A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest
nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara (…) i aż dotąd pozostajecie w waszych grzechach” (1 Kor 15,14-17).
Światło zmartwychwstania oświeca wszystkie stronice Ewangelii, wszystkie słowa i czyny Jezusa oraz całą naszą egzystencję we wszystkich jej wymiarach. Dlatego bliskie są mi słowa biskupa Gerarda
Huyghe’a: „Marzę o takim Wyznaniu Wiary, którego pierwsze słowa głosiłyby Chrystusa zmartwychwstałego i żywego.”
Ks. Jerzy Grześkowiak
Wśród tej łąki wilgotnej od porannej rosy,
Drogą, którą co święto szli ludzie
ze śpiewką,
Idzie sobie Pan Jezus wpółnagi i bosy
Z wielkanocną w przebitej
dłoni chorągiewką.
Naprzeciw idzie chłopka. Ma kosy złociste,
Łowicka jej spódniczka i piękna zapaska.
Poznała Zbawiciela z świętego obrazka,
Upadła na kolana i krzyknęła: „Chryste!”
Bije głową o ziemię z serdeczną rozpaczą,
A Chrystus się pochylił na klęczącym
ciałem
I rzeknie: „ Powiedz ludziom,
niech więcej nie płaczą.
Dwa dni temu leżałem w grobie. I dziś
zmartwychwstałem.”
Jan Lechoń (Leszek Serafinowicz)
OBRONA WIARY
Polska albo będzie chrześcijańska, albo jej nie będzie – tak po prostu jest – powiedział minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek, który w sobotę 10.09.2022 wziął udział w X diecezjalnej pielgrzymce mężczyzn do sanktuarium Pierwszych Męczenników Polski w Międzyrzeczu na Ziemi Lubuskiej.
To, kim jesteśmy, jest sumą tego kim byliśmy. My jesteśmy sumą całego tego dziedzictwa naszego chrześcijańskiego, ponad tysiącletniego i od nas dzisiaj zależy, czy to dziedzictwo przeniesiemy w przyszłość, dla naszych przyszłych pokoleń. To jest nasza odpowiedzialność, to jest nasze zadanie, nasz obowiązek robić to i to dzisiaj wspaniale szanowni panowie i panie towarzyszące panom robimy - powiedział Czarnek.
Szef resortu edukacji mówił, że słowa świętego Jana Pawła II podczas jego pielgrzymek do Polski były przez papieża głęboko przemyślane, przeanalizowane i odpowiednio ułożone. Według Czarnka jednym z najważniejszych kazań było to wygłoszone na pl. Zwycięstwa w Warszawie w 1979 r. Minister wskazał, że są w tym wystąpieniu Jana Pawła II dwa fragmenty, które powinny towarzyszyć Polakom cały czas.
Pierwszy (fragment kazania), który mówi o tym, że człowieka nie da się zrozumieć bez Chrystusa, a może więcej - człowiek nie jest w stanie zrozumieć sam siebie bez
Chrystusa. Nie jest w stanie stwierdzić, kim jest, jakie jest jego powołanie, jaki jest jego cel życia bez Chrystusa
Minister Czarnek: Gdyby wszyscy stosowali się do 10 Przykazań Bożych nie byłoby nieszczęść na świecie.
Mówił, że wszystkie nieszczęścia na świecie są powodowane przez błędy ludzkie i fałszywą wizję człowieka stawiającego się w roli Boga, władcy i hegemona, albo fałszywie
wolnej osoby, której nie krępują żadne obowiązki i odpowiedzialność. Dodał, że tutaj rodzi się pytanie - co znaczy być człowiekiem wierzącym?
Być człowiekiem wierzącym, to znaczy być wiernym Bogu i Ojczyźnie. Co to znaczy być wiernym Bogu? To nie jest możliwość czy konieczność wyznawania faktu Jego istnienia.
To jest kwestia podporządkowania się Jego wszystkim nakazom i zakazom. Każde nieszczęście na świecie wynika z faktu, że ktoś nie stosuje tego bądź innego przykazania bożego - ocenił
minister.
Dodał, że gdyby wszyscy stosowali się do 10 Przykazań Bożych nie byłoby nieszczęść na świecie. Powołując się na słowa z kazania Jana Pawła II na pl. Zwycięstwa w 1979 r.
Czarnek powiedział, że drugim ważnym fragmentem jest ten mówiący o tym, że nie sposób zrozumieć dziejów Polski bez Chrystusa.
Jeśli wyrzucimy ten kucz do zrozumienia dziejów Polski, ponad tysiąclecia wielkiego dziedzictwa, to nie zrozumiemy Polski i nie zrozumiemy polskości. I wszyscy ci, którzy
dzisiaj nie tylko pozbywają się wartości chrześcijańskich, ale walczą z nimi, czyli na siłę próbują wyrzucić klucz do zrozumienia polskości, oni rzeczywiście nie rozumieją tej polskości i nie
rozumieją tego wielkiego dziedzictwa, które jest za nami, które jest udziałem tylu świętych i błogosławionych — zaznaczył Czarnek.
„Między Rosją a Niemcami jest miejsce tylko na wielki, silny naród i jesteśmy narodem zwycięzców”
Przekonywał, że właśnie dlatego tak ważne jest uczenie prawdziwej historii.
Żeby pokazać ludzi, którzy zrozumieli, że są Polakami, to znaczy są wierni wartościom, które wyznawane były przez wszystkich ich przodków i są niezłomni w niesieniu tych
wartości w przyszłość. Nie są egoistami, są altruistami do bólu, są tymi, którzy znają swoje obowiązki względem siebie, względem swojej rodziny, względem swojego środowiska i względem całej Polski —
wyjaśnił.
Czarnek mówił, że między Rosją a Niemcami nie ma miejsca na słaby naród bez korzeni i nierozumiejący swojej przeszłości i zadań na przyszłość.
Między Rosją a Niemcami jest miejsce tylko na wielki, silny naród i jesteśmy narodem zwycięzców, bo gdyby tak nie było, to by nas tu po prostu nie było. Gdyby wśród nas
byli tylko tacy, którzy nie rozumieją polskości, bo ją odcięli, odpiłowali od chrześcijaństwa, od wszystkiego co z chrześcijaństwem związane, to pewnie mówilibyśmy dzisiaj po rosyjsku, albo po
niemiecku, co za różnica, wystarczy dobrze żyć. Ale nasi przodkowie to byli wielcy zwycięzcy. Okupili to zwycięstwo ogromną ofiarą. To wszystko wiemy. Musimy o tym uczyć młode pokolenia — powiedział
minister.
Podkreślił, że o tych wartościach należy cały czas pamiętać, gdyż żyjemy w czasach, w których realne jest niebezpieczeństwo końca naszej cywilizacji – cywilizacji
łacińskiej, chrześcijańskiej.
Przekazanie relikwii kości św. Krystyna
Pierwsza część pielgrzymki mężczyzn odbyła się na Piastowskim Zamku Królewskim w Międzyrzeczu. Najważniejszym wydarzeniem na jego dziedzińcu było przekazanie i modlitwa przy relikwiach św. Brata Krystyna. Relikwie kości św. Krystyna z katedry w Ołomuńcu na Morawach przywiózł do Międzyrzecza delegat prymasa Czech ksiądz Jiri Veit, który przekazał je biskupowi zielonogórsko-gorzowskiemu Tadeuszowi Lityńskiemu.
Święty Krystynie. Witamy w domu. Witamy w Międzyrzeczu. Wróciłeś do swojej ziemi. Niech Bóg będzie uwielbiony za to, co się dokonuje
właśnie w tej chwili, że po ponad tysiącleciu syn tej ziemi wraca do Międzyrzecza. Święty Krystynie, módl się za nami
— powiedział bp Lityński.
Następnie biskup przekazał relikwie świętego Krystyna w depozyt do Piastowskiego Zamku Królewskiego w Międzyrzeczu.
Pierwsi Męczennicy Polski to święci: Benedykt, Jan, Izaak, Mateusz i Krystyn. Benedykt i Jan byli Włochami, którzy pod koniec 1001 r. zostali wysłani do Polski, by założyć klasztor. Dołączyli do nich nowicjusze Polacy, rodzeni bracia Izaak i Mateusz oraz Krystyn, Polak, brat-laik pochodzący z ziemi międzyrzeckiej.
Król Bolesław Chrobry na miejsce klasztoru wyznaczył okolice Międzyrzecza. Podczas nieobecności monarchy w kraju pogańscy chłopi nocą z 10 na 11 listopada 1003 r.
kierując się chęcią rabunku napadli na klasztor i zamordowali mnichów.
W 1004 r. papież Jan XVIII bez wahania zaliczył ich w poczet świętych męczenników. Z upływem lat kult Pięciu Braci Męczenników stawał się coraz bardziej powszechny,
rozszerzał się na kolejne kraje Europy.
Ten materiał otrzymałem od ks. prof. Czesława Krakowiaka (KUL Lublin)
Ks. Jerzy Grześkowiak
Sakrament pojednania (2)
Warto przypomnieć w tym miejscu znane wszystkim katolikom ze szkolnej katechezy pięć warunków dobrej, czyli skutecznej i owocnej spowiedzi. Są to: rachunek sumienia, żal za grzechy, mocne postanowienie poprawy, szczere wyznanie grzechów oraz zadośćuczynienie Panu Bogu i bliźniemu.
W odniesieniu do rachunku sumienia cytuję godne głębszego przemyślenia słowa Lothara Zenettiego:
Nie wiem, z czego mam się spowiadać
Nie mam sobie nic do wyrzucenia
Trzymam się zawsze moich zasad
Nikogo nie okłamałem, nie oszukałem
Najwyżej czasem tracę cierpliwość
Może też raz zapomniałem o którymś przykazaniu
Może czasem powinienem mieć więcej zrozumienia dla mojej żony
Nie zawsze się o nią troszczyłem
Myślałem tylko o sobie
Naprawdę w moim życiu liczę się tylko ja
Tak, widzę to teraz
Wyznaję.
Owocem tych pięciu aktów jest „czyste sumienie”. „Największe szczęście – to czyste sumienie, ono cenniejsze niż drogie kamienie!” - złote to słowa! Choćbyś był najuboższy na świecie i miał mnóstwo kłopotów na twoich barkach i w głowie, gdy masz jednak czyste sumienie, nosisz w sobie najcenniejszy skarb: pokój, zadowolenie i radość. „Przy czystym sumieniu zaśniesz smacznie i na kamieniu” – powiada przysłowie.
Sakramentalne spotkanie naszego grzesznego serca z miłującym sercem Boga to jak spotkanie marnotrawnego syna z ojcem w biblijnej przypowieści Jezusa, to jak spotkanie Marii Magdaleny z Jezusem, który nie potępia, ale nawraca miłością i mówi: „Idź, a od tej chwili już nie grzesz” (J 8,1-11). Bo „jeśli nasze serce oskarża nas, to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko” (1J 3,20). Św. Teresa od Dzieciątka Jezus wyznaje: „Choćby sumienie moje obciążone było grzechami całego świata, nie straciłabym ufności, ale z sercem pełnym bólu i żalu pospieszyłabym co prędzej rzucić się w objęcia mego Zbawiciela. Znam bowiem całą głębię miłości i miłosierdzia Bożego.” Dlaczego więc odkładać to spotkanie kochających się serc Boga i człowieka na później mówiąc jak Julian Tuwim: „jeszcze”, „kiedyś”…?
Jeszcze się kiedyś rozsmucę,
Jeszcze do Ciebie powrócę,
Chrystusie…
Jeszcze tak strasznie zapłaczę,
Że przez łzy Ciebie zobaczę,
Chrystusie…
I taką wielką żałobą
Będę się żalił przed Tobą,
Chrystusie,
Że duch mój przed Tobą klęknie
I wtedy serce mi pęknie,
Chrystusie…
Wielki Post i rekolekcje to szansa, by zatrzymać się na drodze życia, przyjrzeć się wnikliwiej swojemu postępowaniu, wniknąć w tajniki sumienia i wsłuchać w zaproszenie Jezusa: „Kocham cię, tęsknię za tobą, chce zdjąć z twoich ramion ciężar twych przewinień, chce cię uwolnić z win i powiedzieć, że nie ma takiego grzechu, którego bym ci nie wybaczył. Tylko przyjdź, pozwól uleczyć mi twoje zranione serce i obmyć zbrukaną szatę Bożego dziecięctwa”. Spowiedź święta to otwarcie się na zobaczenie siebie w Prawdzie, uznanie własnej słabości, nałogów, grzeszności. To sprawa bardzo poważna, bolesna też jak każde leczenie szpitalne, ale i bardzo radosna. Właśnie gdy przy kratkach konfesjonału wyznaję grzechy, Jezus mówi do mnie: „Kocham cię zawsze. Jeżeli teraz oskarża cię twoje serce, moje serce jest większe od twoich grzechów. Co złego uczyniłeś - wszystko ci wybaczam, Nie czyń tego więcej. Jestem z Tobą – zawsze i wszędzie!”. Wbiły się w moją pamięć żarliwe słowa papieża Franciszka:
Pan nie zawiedzie tego, kto zaryzykuje, by uczynić mały krok w kierunku Jezusa. Przekona się wówczas, ze On już na niego czekał z otwartymi ramionami. Jest to sposobna chwila, by powiedzieć Jezusowi Chrystusowi: „Panie, pozwoliłem się oszukać, znalazłem tysiąc sposobów, by uciec przed Twoją miłością, ale jestem tu znowu, by odnowić moje przymierze z Tobą. Potrzebuje Cię. Wybaw mnie ponownie. Panie, weź mnie w swoje odkupieńcze ramiona”. Jak dobrze powrócić do Niego, gdy się pogubiliśmy! Powtarzam jeszcze raz z naciskiem: Bóg nigdy nie męczy się przebaczaniem, to nas męczy proszenie Go o miłosierdzie (Evangelii gaudium nr 3).
W czasie nękającej nas od dwóch lat epidemii Covid-19 utrudniony jest często również dostęp do sakramentu pojednania. Papież Franciszek wychodząc naprzeciw wiernym cierpiącym z powodu niemożności jego przyjęcia, a chcącym dobrze przygotować się na Wielkanoc, powiedział w kazaniu podczas Mszy św. w Casa Santa Maria - w zgodności z Katechizmem Kościoła - mniej więcej tak:
Jeżeli nie znajdziesz kapłana, by przed nim się wyspowiadać, to porozmawiaj z Bogiem, bo On jest twoim Ojcem i powiedz Mu całą prawdę: „Panie, uczyniłem to i to…, proszę, przebacz mi!” I proś Go w sercu o przebaczenie poprzez akt żalu (actus contritionis) i obiecaj: „Ja później się z tego wyspowiadam, ale przebacz mi już teraz!” I natychmiast wrócisz do stanu łaski… Akt żalu, dobrze prawidłowo uczyniony i nasza dusza stanie się biała jak śnieg.
I znów wspomnienie z rekolekcji, tym razem prowadzonych przez O. Piotra Rostworowskiego SJ, który w konferencji o sakramencie pojednania wziął do ręki gitarę i zanucił „tango rekolekcyjne” wkładając w usta przebaczającego Boga słowa:
Gdy wrócisz po wielu, wielu latach,
zastaniesz pokój w kwiatach
jak gdyby nigdy nic.
Gdy wrócisz, o nic cię nie zapytam,
po prostu cię przywitam,
jak gdyby nigdy nic.
Przypowieść o Ojcu
Kiedy starasz się zapomnieć
pamięta
kiedy nie możesz zasnąć
czeka aż się obudzisz
kiedy nie myślisz wracać
wygląda ciebie
kiedy nie widzisz wyjścia
każe otwierać wrota
kiedy umierasz z głodu
poleca nakrywać stoły
kiedy się kulisz w łachmanie
wybiera dla ciebie szatę
gdy mówisz wstanę i pójdę
rusza naprzeciw
gdy trzesz oczy jak suche kamienie
płacze nad tobą
kiedy nie śmiesz wyciągnąć ręki
oplatają cię jego ramiona
kiedy twój brat wypomni żeś odszedł
odpowie że właśnie wróciłeś
Janusz Stanisław Pasierb