Bliżej Boga

Ks. Dr hab. Jerzy Grześkowiak

VI medytacja na Wielki Post 2023


Wierność kobiet 


Gdyby dzisiaj Chrystus wśród tłumu żołnierzy, kobiet
i zwariowanej dorastającej młodzieży 
stanął  i powtórzył dawne słowa, powieszono by go 
jako wroga rzeczy „najświętszej”.
O Jasny, Łaskawy, któż ma dzisiaj odwagę 
stać z uporem przy Tobie!
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska.

 

Aczkolwiek Ewangeliści milczą na ten temat, chrześcijańska tradycja mówi, że na drodze krzyżowej Jezus spotkał swoją matkę Maryję, Weronikę i inne kobiety.
Jezus i Jego Matka - spotkanie w cierpieniu. Jakim żalem i współczuciem była przejęta Maryja, gdy ujrzała swego najukochańszego Syna poranionego, skrwawionego, upodlonego, wlokącego ciężki krzyż. Ona jedna rozumie Go jak nikt inny. Ona jest przy Nim w godzinie ciemności i cierpienia. Mocniejsza od śmierci jest miłość! Jak dawniej zawsze była razem z Nim, choćby myślą, gdy był daleko, tak i teraz była w tłumie. Zapewne tak blisko, jak tylko było to możliwe. Podeszła bliziutko i w milczeniu zapłakanymi oczami patrzyła na Niego. Oczy dobre, rozumiejące, współczujące, dodające otuchy. Jezusowi to wystarczyło. Pomocne Mu było to jedno spojrzenie mówiące: „Ja Ciebie rozumiem. Wiem, po co to wszystko. I z Toba cierpię!”.
„Synu, czemuś nam to uczynił” (Łk 2,48) – pytała Matka Dwunastoletniego Jezusa. A teraz: ten krzyż i ta droga pod jego brzemieniem – ku śmierci! Czy to są owe „sprawy Ojca”, w których potrzeba, ażeby był?
Maryja nie pyta. Maryja wierzy – jak w Nazarecie, jak w Betlejem, jak podczas ucieczki do Egiptu, a potem znowu w Nazarecie. Tak i teraz na tej drodze krzyżowej. Tak, to są właśnie owe „sprawy Ojca, w których potrzeba, ażeby był!” – On, Jezus, Jej Syn. I Ona wespół z Nim.
Nawet Jezus, choć był Bogiem na tej ziemi, chciał doświadczyć pomocy Matki. Także na tej drodze ku Kalwarii. Wystarczyło, że szła obok, że spojrzała, że przystanęła.
To takie ludzkie i piękne – zaufać temu, co macierzyńskie. Temu, co z matki. Bo matka – to serce, uczucie i rozumienie. Serce ofiarne bez granic. Szczęśliwy każdy człowiek, który może doświadczać miłości matki, korzystać z jej pomocy. A cóż powiedzieć o szczęściu, gdy to jest Matka Słowa Przedwiecznego!
Słowa Jezusa na krzyżu: „Oto Matka Twoja” odbiorę jako skierowane do mnie osobiście. I złączę moje życie z Jej życiem i z drogą Jej Syna.
Tradycja wspomina także Weronikę. Weronika – to jeszcze jedna z tych kobiet o której Jezus może powiedzieć: „dobry uczynek spełniła względem Mnie” (Mt 26,10). Odważna to kobieta i widząca również sercem. Widząc zeszpeconą i skrwawioną twarz Jezusa, przejęta litością, mimo obecności surowych rzymskich żołnierzy, odważnie przedziera się przez tłum gapiów, podchodzi do Jezusa i z miłością ją ociera swoją chustą. W nagrodę za ten gest miłosierdzia otrzymuje – jak mówi legenda – wizerunek Najświętszego Oblicza na swojej chuście. Imię Weronika znaczy „Vera-Ikon”, czyli prawdziwy obraz - obraz Jezusa na jej chuście i w jej duszy. To odbicie jest świadectwem głębokiej prawdy: oto w każdym uczynku miłości odbija się twarz Chrystusa. Odbicie to pozostaje w ludzkim sercu i na ludzkich „dłoniach”.
Nasze twarze i życie mają odbijać na sobie światło Oblicza Bożego - „obrazu i podobieństwa Bożego”.  Życie, codzienność, grzechy - zniekształcają to Boże oblicze. I ktoś musi pomóc przywrócić nam obraz Boży. Na drodze Jezusa stanął dobry człowiek. Na naszej drodze staje Chrystus w swoim Kościele i Ten Sam obecny w każdym człowieku.
Zadaniem Kościoła i każdego z nas jest ocierać ludzkie oblicza – z brudu doczesności i ze skutków ludzkiej nieprawości. Przywracać człowiekowi radosne i szlachetne piękno nadane mu przez Boga - właściwy obraz Boży. Dźwigać go i podtrzymywać, uczłowieczać człowieka. Taki jest sens życia osobistego, sens dziejów ludzkości i cały trud Kościoła do tego właśnie zmierza. Jeżeli życie przybrudziło prawdziwe oblicze człowieka w nas i w innych oraz przysłoniło odbicie Boga – nie wolno rozpaczać. Jezus w obecny w swoim Kościele czeka na nas i otrzymamy od Niego to wszystko, co  przywróci nam oblicze Boże.
W drodze krzyżowej Jezusa były też blisko dobre kobiety jerozolimskie, które płakały, lamentowały i Jemu współczuły. Ale On odwraca ich uwagę od własnego cierpienia i prosi o namysł nad sobą, nad swoim życiem i życiowymi drogami ich synów i córek. „A szło za Nim mnóstwo ludu, także kobiet, które zawodziły i płakały nad Nim. Lecz Jezus zwrócił się do nich i rzekł: „Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! (Łk 23,27-28).
Słowa Jezusa to słowa pociechy, a zarazem przypomnienie słów upomnienia wypowiedzianego dawniej: „Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: „Szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły”. Wtedy zaczną wołać do gór: Padnijcie na nas; a do pagórków: Przykryjcie nas! Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie ze suchym?” (Łk 23,29-31). 
W tych słowach Pana zawarte są wszystkie bóle człowieka – przeszłe i przyszłe. On myśli nie tylko o przyszłości Jerozolimy, ale o przyszłości świata. Wszystkie cierpienia świata - także nasze aktualne - są w jakiś tajemniczy sposób wtopione w cierpienia Chrystusa. On jest tym „zielonym drzewem”. W Nim jest Przyszłość, w Nim objawia się Nowe Życie. Z Jego drogi krzyżowej promienieje Odkupienie na wszystkich ludzi. Jezus – choć cierpi - nie przestaje myśleć o innych. Cierpienie nie zamyka Mu oczu na dolę ludzką. On zawsze jest nie tylko Bogiem, lecz także w pełni człowiekiem i bratem.
Współczując Jezusowi w Jego krzyżowej drodze trzeba pamiętać, że najbardziej pomagamy Mu, gdy wchodzimy w siebie i odmieniamy siebie oraz gdy wspomagamy cierpiących. Chrystus, nad którym płaczę, jest moją siłą!
Nieraz płaczemy nad Kościołem, bo powodów ku temu jest wiele! Ale siła Kościoła nie polega na łzach jego synów i córek. Trzeba usłyszeć głos Chrystusa idącego drogą Kościoła przez świat, zjednoczyć się z Nim i się odmienić. Przez to wzrasta Kościół, Jego Ciało. Mniej płakać nad Kościołem, a bardziej nad sobą!
Słowa Jezusa wypowiedziane do kobiet z Jerozolimy – choć są upomnieniem, niosą w sobie światło nadziei. „Nie płaczcie” – to słowa pociechy dla człowieka uwikłanego w „zło świata”!


Jasność
Spotkałem w życiu wiele kobiet:
jak to w Kościele.

Niektóre z nich otaczała poświata:
podejrzewałem, że mieszka w nich światło.

Nie należy się więc dziwić,
że obserwowałem je znacznie uważniej
niż moich zarośniętych współbraci,
o których ciemności wiedziałem sporo,
żyjąc samemu od lat w
mroku męskiego siebie.

Poza tym dorastałem w pobliżu kościoła,
w którym Madonna ma usta, oczy i policzki jasne
jak czerwcowe popołudnie albo zorze przedwieczorne
w wietrzny dzień.  Dlatego od dzieciństwa
rozumiałem w tej sprawie
niemało.

Niektóre z nich miały urodę Juliette Bionche
i strukturę kryształu. Wiedziałem, że jest w nich
mała Tereska z Lisieux. Tak mała, że jeszcze zostaje
im nieskończenie wiele miejsca na cud samej siebie.
Mogłyby grać na wiolonczeli w filmach Kieślowskiego
na cytrze w psalmach Dawida. Jednocześnie.
Tym samym ruchem dłoni sprowadzając deszcz muzyki
i pewność nieba na ziemię.

Idealizuję? Bez wątpienia.
Ale one były naprawdę.

I były od Boga.

 

Ks. Jerzy Szymik

List księdza profesora Jerzego Szymika w sprawie ataku części mediów i środowisk politycznych na Jana Pawła II

 

Fakty
Założyli mi teczkę jako nastolatkowi. Byłem po maturze, miałem 19 lat i właśnie wstąpiłem do Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego w Krakowie. Zaczęli mnie śledzić. Dwa lata temu IPN wpisał mnie do „katalogu osób rozpracowywanych”. Zbierali na mnie informacje. Ubecja nachodziła dyrektora-polonistę mojego LO. Byłem olimpijczykiem (olimpiada z polskiego, 2. miejsce na Śląsku, 6. w Polsce), więc prześladowali wszystkich, których podejrzewali o pomoc w moim religianckim skręcie. Fatalnie, wymknąłem się, chcieli mnie odzyskać.
Podczas pierwszego semestru moich studiów w WŚSD partia i ubecja zdegradowały mojego ojca, który był kierownikiem Działu Pracy i Płacy w kopalni węgla kamiennego „Anna”. Powiedzieli mu, że złym wychowaniem doprowadził syna do seminarium duchownego, ale ma jeszcze szansę, może mnie stamtąd wyciągnąć a oni załatwią studia w Leningradzie bądź Moskwie. Ojciec odparł, że w naszej rodzinie po 18. roku życia każdy samodzielnie wybiera drogę. Złamali mu karierę, także zdrowie, nasza rodzina mocno odczuła to finansowo. Ale ja zrozumiałem kto jest moim ojcem.
W krakowskim seminarium starali się na każdym roku studiów zainstalować ubeka. Wiedzieliśmy, że są wśród nas, nie wiedzieliśmy, kto. Zasadniczo wyłapywali ich nasi przełożeni, ale czy któryś dotarł do święceń – nie wiem. Mam nadzieję, że nie. Ubek z mojego roku był z nami 5 semestrów, dwa i pół roku. Był wyjątkowo tępy, pomagaliśmy mu przygotowywać się do egzaminów, myśleliśmy, że to po prostu słabszy intelektualnie kolega. Organizowali akcje z kradzieżami, z alkoholem, zdjęcia z dziewczynami itp., usiłując rozsadzić seminarium od wewnątrz.
Cały okres moich studiów (1972-1979) Wojtyła był w Krakowie centrum oporu wobec wszystkich demonów komuny. Pamiętam jego niesłychanie odważne kazania przy krakowskich ołtarzach Bożego Ciała, nie w kościele, ale w otwartej przestrzeni miasta. Był przedmiotem szczególnej ich nienawiści, baliśmy się o niego.
Po święceniach, w latach 80., miałem ubeków w prowadzonych przeze mnie grupach duszpasterstwa młodzieży, robotników, inteligencji. To było w Chorzowie-Batorym. Przeprowadzali akcje sabotażowe, obserwowali, donosili, poluzowywali śruby w kołach mojego malucha. To były czasy mordowania księży (Popiełuszko i inni).
Tyle miałbym do powiedzenia w kwestii aktualnej szczujni, czyli donosów ubeków na Wojtyłę.


Ks. prof. dr hab. Jerzy Szymik
Pszów, 12 marca 2023 r.

 

 

Zabić „czarnego”!

 

„Narasta fala, której finałem będą pobicia, a może nawet zabójstwo kolejnego księdza. To fala świadomie zaprojektowana i wzmagana” pisze na łamach tygodnika „Niedziela” Witold Gadowski.

 

Publicysta przypomina, że „Polska znajduje się obok dwóch potężnych i wrogich żywiołów: niemieckiego i rosyjskiego”. 

„Racje imperialne Niemiec i Rosji są zgodne – Polska nie ma racji niepodległego bytu pomiędzy nimi. Do tego dochodzą potężne interesy, które na terenie naszego kraju realizują firmy izraelskie i amerykańskie. Mamy też nad Wisłą służby specjalne z różnych krajów Europy i świata. Każda z tych formacji ma swoje wpływy w mediach, polityce, samorządzie i wśród osób opiniotwórczych. To fakty. I warto zauważyć, że żadna z tych sił nie jest katolicka – wręcz przeciwnie”, zauważa.

 

W ocenie eksperta programu „Prawy Prosty Plus” rozbicie Polski nieodmiennie wiąże się z atakiem na Kościół i księży. „Tu zawsze naturalnymi sojusznikami będą potomkowie nawiezionych do Polski rodzin, które służbowo pełniły obowiązki Polaków, ale polskość zawsze była i jest dla tego środowiska obca i odbierana przez nie jako wroga. Warstwa stalinowskiego kompostu wraz ze środowiskami byłej SB i komunistycznych wojskowych służb specjalnych to naturalna gleba dla wspierania wszelkich ataków na czarnych, koloratkowców, katabasów. Przeciwnika należy więc najpierw odczłowieczyć – nadać mu wszelkie złe przymioty, które sprawią, że w publicznym oglądzie przestanie być postrzegany jako konkretny, myślący, czujący człowiek. Taka akcja – choćby w wykonaniu Jerzego Urbana i tygodnika NIE – trwa już od ponad 30 lat. Przyłączają się do niej kolejne – grające w antypolskiej orkiestrze – środowiska, media i autorytety”, tłumaczy.

 

Zdaniem autora „Wieży komunistów” w ostatnich miesiącach sytuacja, jeśli chodzi o zwalczanie Kościoła katolickiego, kapłanów i katolików w Polsce stała się wyjątkowo niebezpieczna. „Za wszelką cenę próbuje się oderwać młode pokolenie Polaków od Kościoła. Tylko wtedy bowiem przerwie się trwający przez nasze dzieje łańcuch pokoleń, które swoje wybory i wartości zawsze odnosiły do nauczania Kościoła katolickiego. (…) Usiłuje się wmówić młodym, że tylko atakując Kościół i jego wiernych staną się pełnoprawnymi Europejczykami. (…) Równolegle odbywają się promocje wszelkich opracowań i publikacji, które wiążą Kościół katolicki i duchownych z różnego rodzaju patologiami”, podkreśla.

 

„W ostatnich tygodniach mamy prawdziwą lawinę publikacji o pedofilii, homoseksualizmie i innych nadużyciach wśród polskiego kleru i hierarchów. (…) Trwa ofensywa kłamstw, wyolbrzymiania prawdziwych przypadków patologii i krzywdzących uogólnień, które mają wytworzyć atmosferę nienawiści do księży i Kościoła. To tworzenie klimatu, w którym ktoś w końcu rzuci hasło: zabić „czarnego”! W atmosferze kłamliwie podsycanych podejrzeń ma się narodzić ostateczny radykalizm, który sprawi, że księża będą się bali wychodzić na polskie ulice w sutannach”, podsumowuje Witold Gadowski.

Źródło: tygodnik „Niedziela”

V medytacja na Wielki post 2023
 

Być Cyrenejczykiem nieprzymuszonym...
 

Pomyśl, bracie: może być tak
że raz tylko i  n i g d y więcej
przejdzie obok i da ci znak
Chrystus żywy z krzyżem na ręce.


Maciej Józef Kononowicz


„Gdy Jezusa wyprowadzili, zatrzymali niejakiego Szymona z Cyreny, który wracał z pola. I włożyli na niego krzyż, aby go niósł za Jezusem (Łk 23,26).


Eskortujący żołnierze obawiają się, by Jezus, osłabiony i wyczerpany, nie umarł im w drodze. Gdy upadł, centurion zrozumiał, że Jego siły są na wyczerpaniu. Żołnierze „przymuszają” zatem (co podkreśla Mateusz 27,32) Szymona pochodzącego z Cyreny, z Afryki, do pomocy w niesieniu krzyża, aby mogli wykonać na Zbawicielu haniebny wyrok. Szymon nie chciał wziąć krzyża. Nie widział sensu dźwigania go razem z człowiekiem skazanym na śmierć. Niesie ten krzyż, ale pod przymusem – może klnąc, że właśnie o tej porze zjawił się w tym miejscu. Pewnie wściekły na siebie, żałował swojej ciekawości, która go tu przywiodła. Buntował się, lecz zmusili go biciem.  
A może jednak otrzymał od Pana na tej drodze krzyżowej łaskę zrozumienia, Komu pomaga i że także on sam dźwiga na swoich ramionach zbawienie swoje i świata?


W dziele zbawienia świata Bóg potrzebował człowieka. Człowieczeństwo Chrystusa, choć wspierane przez Bóstwo, a więc przez największą siłę, wyczekuje ludzkiej pomocy. Człowiek nie może być zbawiony bez osobistego udziału. Konieczna jest współpraca z łaską Boga, czyli z Jego wychodząca nam naprzeciw miłością. Bóg stworzył nas bez nas, ale zbawić nas bez nas nie może. To jest szacunek Boga dla człowieka, dla mnie. Uwidacznia się tu również, jak bardzo jesteśmy wszyscy Bogu, Chrystusowi i Kościołowi potrzebni w dziele szerzenia na ziemi Królestwa Bożego. Nikt nie może się zwolnić od obowiązku dźwigania krzyża odkupienia. Bo Jezus powiedział: „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za mną, nie jest mnie godzien” (Mt 10,38).


Jak łatwo rozpoznać w Szymonie siebie samego! 
Człowiek stroni od krzyża, ucieka od niego – nie chce cierpieć. Bo nie do cierpienia, lecz do szczęścia zostaliśmy stworzeni.  Cierpienie i krzyż należą jednak do struktur tego świata i ludzkiego bytowania. I właśnie dlatego cierpienie i krzyż - dobrowolnie podjęte z intencją „dźwigania krzyża z Jezusem” – mają w sobie coś z „godności”.


Chrystus Pan potrzebował pomocy Szymona! Każdy człowiek w drodze krzyżowej swojego życia potrzebuje drugiego człowieka, kogoś, kto go wesprze, zwłaszcza w sytuacjach szczególnego natężenia cierpienia. Nie przymuszony. Spontanicznie. Z serca. Każdy potrzebuje czynnej pomocy Szymona, jego mocnych rąk i pleców; potrzebuje współczujących łez jerozolimskich kobiet, drobnego gestu Weroniki, obecności wszystko rozumiejącej Matki. I choć są sytuacje, że człowiek człowiekowi pomóc nie jest w stanie i słowa wtedy niewiele znaczą, to przecież nawet sama obecność drugiego człowieka już jest pomocą.
Człowiek ma wiele potrzeb, ale żadna z nich nie jest tak podstawowa i natarczywa, jak potrzeba drugiego człowieka.  Bez niego jest samotny, nieszczęśliwy, choruje za drugim „Ty”. Tej tęsknoty nie zaspokoją dobrobyt, luksus, wygody, szałowe ciuchy, podróże dookoła świata, najwyższej klasy techniczne urządzenia, reformy w państwie i w Kościele, jeżeli nie dokona się najpotrzebniejsza i najistotniejsza reforma – odnowa ludzkiego serca.

 
Dobroć, miłość, zrozumienie, czujne oczy i pomocne dłonie – są potrzebne każdemu jak chleb i woda, jak powietrze i sen. Albert Einstein już tak dawno temu na jednym z sympozjów dla fizyków powiedział: „Dzisiejszemu światu jest potrzebna nie tyle energia termojądrowa, ile raczej energia zamknięta w ludzkim sercu, którą trzeba dziś wyzwolić.” Świat potrzebuje dziś pilnie rozbicia atomu miłości!


I jeszcze ta fascynująca prawda naszej wiary: W każdym człowieku dźwigającym krzyż oczekuje pomocy sam Chrystus! Kim był Jezus dla Szymona z Cyreny? To pierwszy raz w życiu spotkany człowiek; nie tylko jakiś obojętny przechodzień, lecz w jego oczach „karany złoczyńca”. I ten obcy, nieznany człowiek, okazał się dla niego Bogiem!


Spotkanie z drugim człowiekiem jest zawsze spotkaniem z Chrystusem. Mówimy o „sakramencie brata”. O tym, że człowiek jest dla człowieka sakramentem Boga, czyli znakiem uobecniającym samego Boga. To prosty wniosek ze słów Jezusa: „Zaprawdę powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich, najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40). Pod koniec życia będziemy sądzeni przede wszystkim z miłości - z tego, czy była ona dla nas jedynie pięknym hasłem, słowną deklaracją, czy też została przekuta w czyn, zamieniona na gesty podanej pajdy chleba, kubka napoju, otwartych drzwi serca i domu, pomocy okazanej chorym, cierpiącym, zaradzeniu każdej ludzkiej potrzebie. Dobro uczynione siostrze i bratu – to okazanie miłości samemu Chrystusowi. Pomaganie drugiemu w dźwiganiu krzyża jest pomaganiem Chrystusowi w zbawianiu świata. Natomiast zło wyrządzone bliźniemu – to krzywda wyrządzona Chrystusowi. Człowiek potrzebujący – to Chrystus w potrzebie! Dlatego modlę się w te wielkopostne dni - za siebie, za nas wszystkich:

 
Panie Jezu, dźwigający krzyż w każdym człowieku! Ty, który zapowiedziałeś uroczyście: „Po tym poznają wszyscy, że jesteście uczniami moimi, jeśli miłość mieć będziecie jeden ku drugiemu” – wybacz nam ten skandal, te kompromitację, ten ciężki grzech, że nie jesteśmy jednym żywym organizmem, nasyconym krwią wzajemnej miłości, że składamy się z szeregu układów zamkniętych, że tkwimy w naszych sobkowskich skorupach, że nasz chrześcijański styl życia stał się zgorszeniem ateistów walczących w imię spraw ziemskich o braterstwo i pokój!


Być solidarnym z człowiekiem, który cierpi. 
Być wrażliwym na człowieka i jego potrzeby. 
Okazywać chętnie pomoc i samemu ją przyjmować.
Pomagać drugiemu człowiekowi w dźwiganiu jego życiowych krzyży – nie z zewnętrznego przymusu, lecz z wewnętrznej potrzeby serca! 
Ze współczuciem.
I z świadomością, że w ten sposób pomagam dźwigać krzyż samemu Jezusowi.

 

Panie, spraw, bym stał się Cyrenejczykiem, nieprzymuszonym…!


Droga krzyżowa

 

nic dziwnego 
że co chwilę upada 

 

nie ma chwili 
żeby nas nie dźwigał


czasem ktoś się rozpłacze 
jest wtedy jeszcze ciężej

 

chustą twarz obetrze 
patrzy ze zgrozą w odbicie

 

na chwilę krzyż podeprze 
jest mniej samotny w męce

 

raptem zakrzyknie obok 
zagłuszy na chwilę pulsowanie krwi

 

obok podobne krzyże 
umiera między innymi

 

pomiędzy dobrym i złym 
jak każdy z nas rozpięty


ks. Janusz Stanisław Pasierb

Spór o św. Jana Pawła II

 

Jesteśmy świadkami i boleśnie przeżywamy ohydny atak na najwyższy autorytet i wybitną postać naszego rodaka i papieża Kościoła Katolickiego, nazwany już słusznie „drugim zamachem na Jana Pawła II”,  którego zasługi dla dziejów naszej Ojczyzny, Europy i świata są nie do przecenienia i zapewne dopiero przyszłe pokolenia z perspektywy czasu i przy uwzględnieniu złożoności religijnych, kulturowych, społecznych i politycznych uwarunkowań godnie go docenią. Bynajmniej nie tylko troska o „pokrzywdzone dzieci” i o prawdę, lecz przede wszystkim zła wola, nikczemny plan, by „opiłowywać” chrześcijaństwo w Polsce i uderzyć w tradycje i tożsamość Narodu, a w metodzie ahistoryczne myślenie i osądzanie postaw i decyzji biskupa Karola Wojtyły, doprowadziły do polaryzacji  i pogłębienia już istniejącego bolesnego podziału  polskiego społeczeństwa. Zasługi i wielkość Jana Pawła II są w opinii większości Rodaków niezniszczalne, ale to od nas zależy, jaką rolę odegra On w naszym życiu i w dziejach Ojczyzny dalej.

Poniżej zamieszczam (z uprzednim przyzwoleniem autora, za co wyrażam Jemu wdzięczność - również w imieniu Czytelników) list poruszający wiele aspektów „najnowszej polskiej afery”, otrzymany od mojego przyjaciela Jarosława Maćkiewicza z Łodzi, którego rozważania do stacji Drogi Krzyżowej Jezusa Chrystusa publikowane były na naszym portalu w okresie Wielkiego  Postu 2022.

Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Drogi Jerzy,

toczy się przez Polskę wielka fala płynnej ponowoczesności. Zalewa wszystko, podtapia fundamenty, na których budowaliśmy gmachy naszej aksjologii, narodotwórczych mitów i cokoły spiżowych pomników naszych bohaterów. Płynna ponowoczesność nie lubi praw logiki, w ogóle nie lubi praw, ale sama podlega prawom fizyki, więc płynąc, wypłukuje to wszystko, co było przez lata pogrzebane, pochowane, poukrywane. Potężne siły dekonstrukcji konfrontują się z naszą mocą i wszystko wskazuje na to, że świat, który widzimy, zmieni się szybciej niż kolor siwiejących ze zmartwienia głów. 

Nie jest to pierwsza fala zmywająca ze sobą wszystko, co było dotąd. Czyż nie z podobnym przerażeniem patrzyli Rzymianie na Longobardów, Hunów czy Wizygotów? Czy z podobnym drżeniem nie spoglądano na rozwrzeszczane tłumy czerwonoarmistów wkraczające do Pałacu Zimowego? W każdym czasie urzeczywistniają się Pawłowe słowa przemija postać tego świata. A jednak wydaje się, że teraz przemija inaczej. Opisywał to już Herbert w Potworze Pana Cogito, wydaje mi  się, że jak nigdy słowa jego tłumaczą (głoszą) rzeczywistość. Jesteśmy potwornie zagubieni...

Wzbierająca fala płynnej ponowoczesności przelała się właśnie przez grób świętego Jana Pawła II. Najbliższe tygodnie znów bardzo nas spolaryzują, zweryfikują tezę o nieprzekraczalności pewnych granic, które - jak się okaże - przesuwać można w nieskończoność (rozumianą matematycznie, broń Boże metafizycznie). Patrzmy najpierw, co nam to przyniesie. Z pewnością pogłębienie okopów i umocnienie się w swoich stanowiskach. Czy skorzysta na tym prawda? Postmoderniści za patrona mogliby obrać Piłata z jego pytaniem "A cóż to jest prawda?", ale postmoderniści nie uznają patronów. Czy w ogóle chodzi o prawdę? W płynnej ponowoczesności nie istnieje taka kategoria, jak "prawda obiektywna". No więc o co chodzi?

Pewnie zasłużę sobie na cegłą w łeb, ale jestem przekonany, że chodzi o dekonstrukcję, o doprowadzenie świata do kwantowej analizy cząstek, w której absolutnie nie da się zobaczyć całości, a doskonale znane nam prawa nie będą miały zastosowania do cząstek elementarnych. Tyle tylko, że nie posądziłbym postmodernistów o szczególną predylekcję do fizyki kwantowej.

Nie mogąc zdefiniować wroga, nie można również określić strategii. Bardzo to się wydaje palące pośród wierzących w Polsce, którzy na żywej tkance duszy doświadczają obmacywania nietykalnych prawd. Dla wielu, dla których Jan Paweł II był człowiekiem bliskim, dla których był autorytetem, dla których był świętością, to bardzo trudny czas. Podważanie tępym łomem pomnikowego cokołu destabilizuje obraz figury, w którą utkwione było tyle oczu (i odpowiednio dużo mniej uszu). Cóż teraz zrobić ze świętością Jana Pawła II, oskarżanego właśnie o to, że i on pozostawał nieczuły na krzywdę, której doznawały dzieci w Kościele. 

Trzeba by nam rzetelnej, naukowej analizy całości zagadnienia. W płynnej ponowoczesności analiza naukowa nie ma jednak jakiegoś szczególnego statusu. Od wnikliwych badań ważniejsze jest ich streszczenie, a od streszczenia ważniejszy jest chwytliwy tytuł, krzyczący nagłówek,  ładnie brzmiąca semantyczna prowokacja. Trzymając się jednak starych (i sprawdzonych) metod, należałoby sine irae et studio przypatrzeć się, co można zrobić. Emocje na pewno nie pomagają dogłębnej analizie, ale dogłębne analizy nie uspokoją też emocji. A jednak warto chyba na kilka spraw spojrzeć dystansując się do nich.

 

Świętość. Jan Paweł II przeszedł do historii jako papież kanonizacji. Są tacy którzy twierdzą, że za pontyfikatu Jana Pawła II miało miejsce więcej kanonizacji, niż przez wszystkie poprzedzające go pontyfikaty. Czy Janowi Pawłowi II chodziło o to, żeby tworzyć zastępy kolejnych figur i ikon? Wydaje się, że celem wszystkich tych procesów było pokazanie, że świętość jest możliwa, że nie jest zarezerwowana dla nielicznych doskonałych, ale że jest powszechnym powołaniem Ludu Bożego. Czy jednak taka argumentacja przebija się świadomości wierzących? A może jest dokładnie odwrotnie: im więcej kanonizacji, tym większy dystans między nami niedoskonałymi a wybranymi świętymi zamkniętymi za chmurami. Może i tutaj paradoksalnie odzywa się duch jansenizmu, którego przez stulecia nie udało się wywietrzyć z Kościoła? Wydaje się, że nie dorośliśmy jednak do rozumienia świętości, bo wciąż nie wiemy, czy jest to kategoria moralna, czy ontyczna. Teologia katolicka chyba trochę ten temat zaniedbała...

Świętość Jana Pawła II. Jak rozumieć ogłoszenie świętym kogoś, wobec kogo wysuwane są poważne zarzuty wpływające na moralną ocenę jego dokonań? Zanim jednak znajdzie się odpowiedź na to pytanie, może trzeba by zapytać, co (z publicystycznym podkreśleniem: do jasnej cholery!) robił advocatus diaboli? Czy nie jego (zasranym) obowiązkiem było zrobić wszystko, aby nie namalowano przesłodzonej laurki na zamazanej kartce ze zdaniami, które trudno zrozumieć? Czy zapotrzebowanie na santo subito usprawiedliwia potraktowaną po łepkach historyczną kwerendę źródeł przeciwnych i ich krytykę? I znowu: czy spartaczona robota trybunałów kanonizacyjnych przekreśla zmysł wiary Ludu Bożego, który intuicyjnie wyczuwał świętość swojego pasterza? A może - i tu kolejne pytanie - sama ta intuicja była produktem medialnego rządu dusz, wdrukowaną potrzebą idola, atawizmem "złotego cielca" w naszej religijności? Każde pytanie kolejne, a odpowiedzi brak. Ale przecież nie można się przerażać, że tych pytań tak dużo, że rozsupławszy jeden węzełek grzęźniemy w setkach kolejnych plątanin... Nie jest tu bez winy sam Jan Paweł II, który pomimo niechęci do pomników stawianych mu za życia nie zrobił jednak niczego, aby definitywnie zabronić tego kultu za jego życia (no bo mając władzę absolutną mógł to poczynić jednym motu proprio).

Świętość nie oznacza bezgrzeszności czy - o zgrozo - nieomylności. Doskonałość w świętości nie jest tym samym, co doskonałość zamkniętego systemu matematycznego czy logicznego. Bycie świętym nie oznacza przecież, że przeszło się przez życie nie popełniając błędów. Wydaje mi się, że z największą pomocą mógłby nam przyjść teraz święty król, prorok Dawid. Być może w jego biblijnej historii powinniśmy szukać metodologii niezbędnej do dokonania ocen. Czy Dawid był wybrańcem Bożym? Był. Czy wsławił się wielkimi dziełami na polu bitwy? Owszem, i to jak spektakularnie. Czy w zwycięstwach polegał na swojej mocy, mądrości, talencie strategicznym, zawartych sojuszach? Zdecydowanie nie. Czy podniósł rękę na legalną władzę, która go prześladowała i pragnęła jego eksterminacji? Absolutnie nie. Czy wykorzystywał swoje uzdolnienia do wychwalania Boga? Tak, jak nikt w historii. Czy był doskonały moralnie? Absolutnie nie! I tutaj właśnie najbardziej chyba trzeba by szukać odpowiedzi. Niewierność, pycha, pożądliwość, zdrada i zabójstwo wiernego sługi, któremu wcześniej uwiódł żonę nie przekreślają przecież kierunku, któremu zawsze był wierny. I w najważniejszych momentach nie nasyłał zbirów na prawdę głoszącego Natana lub nie posyłał mu kunsztownych podarunków w zamian za subtelne wyłagodzenie publicznych napomnień. Mając wybór między wpadnięciem w "ręce Boże" a w ręce ludzkie, wybierał Bożą sprawiedliwość. Kiedy przyjmował wyroki, brał je jako konsekwencję własnego grzechu, a nawet najcięższa kara wydawała mu się być bardziej znośna niż ludzka ocena. Znamienna jest też scena, kiedy modlił się o życie dziecka, które spłodził grzesząc z Betszebą: szczerze pościł i umartwiał się, ale o śmierci dziecka nie dowiedział się z prywatnego objawienia, a z dedukcyjnego myślenia, z wyciągania wniosków opartych na logice. To jego otoczenie, pragnące przed nim zataić śmierć jego dziecka, nie dorosło do sytuacji. Można sobie wyobrazić zabiegi całej dworskiej kamaryli, aby dziejopisy nie zawierały wstydliwych wątków w biografii wielkiego króla. Wydaje się jednak, że to w samym Dawidzie była ta predyspozycja do brania odpowiedzialności za własne czyny, za popełnione błędy, które przecież w ludzkim odruchu lęku też pierwotnie pragnął zataić. Ostatecznie jednak to tonacja psalmu Miserere mei więcej mówi o jego królowaniu, niż militarna potęga, jaką zbudował. Czy zatem należałoby Dawida pozbawić odznaczeń państwowych, które należały mu się za pokonanie w boju Goliata? Czy zdrada Uriasza umniejsza jego wierności Saulowi, którego do końca traktował jako pomazańca Pańskiego? Nikt chyba nie wpada na pomysł, aby zakazać śpiewania psalmów tylko dlatego, ze ich autor (w ludzkim rozumieniu) okazał się po prostu świnią. Czy - gdyby potraktować historie biblijne jako narodotwórcze mity żydowskie - nie należałoby skutecznie zretuszować biografię króla-założyciela? Czy nie należałoby powołać specjalnych lig przeciw zniesławieniu Dawida, wprowadzić prawne mechanizmy ochrony wizerunku i dobrego imienia?

Myślę, że Jan Paweł II był człowiekiem wielkiej osobistej świętości. Uważam również, że był odważnym myślicielem, chociaż raczej nie typem rewolucjonisty (ale, a contrari: wiele jego decyzji było iście rewolucyjnych, np. spotkanie w Asyżu, wizyta w rzymskiej synagodze, ucałowanie Koranu), myślę również, że był bardzo wyczulony na znaczenie gestu. Prawdopodobnie (potwierdza to tonacja jego dokumentów oraz relacje świadków), traktował świętość kapłaństwa bardziej ontycznie niż moralnie. W tym można by szukać jakichś klisz, przez które naświetlone jego decyzje wydają się bardziej zrozumiałe (co jeszcze nie znaczy, że usprawiedliwione). Myślę, że rozumienie kapłaństwa jako szczególnego statusu, wpływało na podejmowane decyzje. Poza tym był przede wszystkim człowiekiem Kościoła, jego myślenie, wrażliwość, decyzje ukształtowane były przez Kościół instytucjonalny, który za jego czasów (już od młodości) doświadczał obiektywnych prześladowań (lata II wojny światowej i ciemne półwiecze komunizmu). Procedury postępowania ze zgłaszaniem przestępstw przeciw szóstemu przykazaniu określone były za jego czasów w tajnych instrukcjach, których przestrzeganie było w jego przypadku wyrazem posłuszeństwa Kościołowi. Sam przecież w okresie krakowskim nie tworzył alternatywnych wzorców traktowania przestępców. Problem w tym, że różnicę miedzy posłuszeństwem Kościołowi a korporacjonizmem może bardziej wyznaczyć mistyk niż socjolog. Zarzuca się teraz Wojtyle brak wrażliwości na krzywdę najmłodszych. Jest to zarzut, którego odeprzeć nie potrafię. Oczywiście można argumentować, że sam zarzut jest ahistoryzmem, bo przykłada się współczesny standard do rzeczywistości sprzed kilkudziesięciu lat. Według dostępnej wiedzy - nie był bezczynnym, przenosił - i chyba tak to trzeba też rozumieć - żeby sprawcę odizolować od ofiary, chociaż metodologicznie było to działanie absolutnie nieskuteczne. Nie sposób wypunktować wszystkich składowych, ale przecież jego decyzje związane z traktowaniem księży oskarżonych o przestępstwa seksualne, nie noszą tyle znamion tuszowania, co nieroztropnego stosowania środków zaradczych, które - jak się z czasem okazało - przyniosły kolejne szkody wspólnocie Kościoła. Nie wierzę, że był takim idealistą, że nie znał ludzkiej słabości. Teologia ciała, którą tworzył, wskazywać by mogła, że nie traktował powierzchownie tych zagadnień. Przyjaźń z dr Półtawską i darzenie jej wielkim autorytetem i zaufaniem, również na to wskazuje. Czy zatem był po prostu "dzieckiem epoki", niczym nie odbiegającym od rozumienia pewnych zjawisk przedstawicielem hierarchicznego Kościoła, który wierząc w dobro podejmowanych działań, uczestniczył w strukturach zła, które później, w okresie pontyfikatu papieskiego, potrafił już wskazywać (choć nie zawsze identyfikować wszystkie te struktury)? Wydaje mi się, że po ludzku można skłaniać się ku takiej ocenie. Tutaj oczywiście historycy powinni przyjrzeć się również innemu zagadnieniu: jak postrzegane były prawa dzieci w tamtym okresie. I nie chodzi o prawa dzieci w prawie kanonicznym czy nawet karnym (to okres tworzenia się konwencji o prawach dziecka), ale o rozumienie prawa dziecka do autonomii w społeczeństwie powtarzającym, że dzieci i ryby głosu nie mają... Ostatecznie - na co trzeba zwrócić uwagę - dokumenty preparowane przez bezpiekę jednoznacznie w wielu przypadkach wskazują na pełną wiedzę aparatu bezpieczeństwa o przestępczym działaniu rozpracowywanych duchownych, co wcale nie powodowało, że tenże aparat bezpieczeństwa podejmował działania mające chronić dzieci. Dlaczego w dyskusjach na temat pedofilii nie stawia się postulatu pociągnięcia do odpowiedzialności esbeków, którzy wykorzystywali tragedię dzieci i rodzin jako dobre źródło kompromatów?

Myślę, że i dziś tak naprawdę nie chodzi o ochronę nieletnich. W płynnej ponowoczesności chodzi o happening, o show, które musi trwać. Jest wielu naprawdę zatroskanych o Kościół i to oni bardziej - narażając się o najcięższe oskarżenia - wołają o prawdę i za jej odkrywanie płacić będą cenę ostracyzmu. Nie ci, którym powierzono troskę o Kościół, walczą o jego przetrwanie. Nie ci, którzy nazywają siebie pasterzami i nauczycielami, ale Ci, którzy rzygają już papieskimi kremówkami i torsji nie tłumaczą dosypywaniem przez wrogów Kościoła trutek do tych kremówek. Zanim teologowie rozpoczną dysputę warto by jednak było kolegialnie wyjaśnić wątpliwości, dokonać ocen, które nie umniejszą świętości wytykając obiektywne błędy, popełnione z motywacji poddanych gruntownemu badaniu. Trzeba tu odwagi, aby w końcu przestać się zasładzać papieskimi kremówkami. To co Jan Paweł II zostawił po sobie, zasługuje na rozwijanie, bo to się broni samo. Jego świętość też się obroni, ale może lepiej, żeby się tą obroną nie zajmowali Ci, których kompromaty wciąż wyginają półki w niezliczonych szafach...

 

Tak sobie to składam w głowie i o tym piszę. Przepraszam i za chaos w tym rozumowaniu, i za tradycyjnie minorową tonację. Modlę się o nowego świętego Franciszka, który we śnie usłyszy "Odbuduj mój Kościół". Nie wiem, czy tego dożyję, ale modlę się najbardziej słowami psalmów, Dawidowych psalmów.

 

Bardzo serdeczne myśli załączam i modlitwę.

Servus Tuus

Jarek

Jarosław Maćkiewicz, Łódź

Czwarta medytacja na Wielki Post 2023

 

Na drodze krzyża
 

Błogosławię Ci za krzyża brzemię,
któreś, Panie, na mych barkach złożył,
by zaświadczyć, żeś mnie – ludzkie plemię –
na twe własne podobieństwo stworzył…
                 Józef Birkenmajer


Od strony bramy prowadzącej z Piłatowego dziedzińca do miasta dochodzi coraz głośniejszy hałas. Z daleka słychać dziki gwar gromady ludzi, tupot nóg i wołania żołnierzy. A nad wrzaskiem tłumu i ostrym krzykiem legionistów góruje głuchy takt wybijany przez zsuwającą się po bruku ulicy ciężką belkę…To Jezus niesie swój krzyż! Okrutnie stuka to drzewo krzyżowe. Zda się wybijać melodię śmierci, która ucichnie dopiero na wzgórzu Kalwarii, gdy młot kata wbije ostatni gwóźdź w żywe ciało Jezusa, który po trzygodzinnej męczarni zawoła” „Wykonało się!”
Ostatnia droga Jezusa – droga krzyżowa. Okrutna droga znaczona bólem, cierpieniem, słabością ciała i krwią. Zbawiciel upada pod krzyżem, a okrutni kaci szarpią Go, kopią, przymuszają, by wstał i szedł dalej. Straszna droga pośród bezlitosnej, szydzącej gawiedzi. Droga przez mękę. Droga upadków i powstań… i dążenia do celu za wszelką cenę!
Jak straszny to widok - Bóg wcielony leży na bruku ulicy, w brudzie kurzu i odpadów. Jeszcze niedawno wyrzucał demony z opętanych, uzdrawiał chorych, przywracał wzrok i słuch, wskrzeszał umarłych, rozkazywał wichrom i morzu. To były dowody Jego Boskiej Mocy. Teraz ta moc „objawia się w słabości” (por. 2 Kor 12,9).
Bóg nie upada, więc skoro upadł – jest człowiekiem. 
Upadek – to bardzo ludzkie.  Krzyż jest zawsze brzemieniem. Jego ciężar przerasta siły człowieka. W upadku Jezusa widzę obraz wszystkich moich niedociągnięć i upadków. Jestem spokrewniony z Nim przez moje człowieczeństwo, które wraz z Nim upada. 
Każdy krzyż musi wydać się kiedyś barkom naszym zbyt ciężki i przerastać nasze siły. Właśnie w takich chwilach załamania i słabości „spoglądajmy na Chrystusa – Przodownika” (Hbr 12,2). Bo On pierwszy dźwigał krzyż i obwiązek zamknięty w Jego krzyżu był ciężki aż do upadku. Zawsze jednak ponosił się i szedł dalej, byle bliżej celu, bliżej Kalwarii, bliżej tego najdziwniejszego ofiarnego ołtarza.
Ile jest upadków w moim życiu, gdy po zboczach codziennych obowiązków wspinam się wzwyż? Ile razy dochodzę do wniosku, że już nie warto się podnosić? Ks. Jan Twardowski powiada, że bywają trzy upadki w życiu człowieka.
Pierwszy: lęk, że nie dam rady - a więc brak zaufania pokładanego w Bogu.
Drugi: lęk, że zostanę samotny – a więc słabość, bo myślę o sobie, a nie o tym, że mam pomagać innym.
Trzeci: utrata wiary w to, że życie ma sens i cierpienie jest potrzebne. 
Każdy nasz upadek woła o powstanie. Choćbym i upadł nie tylko trzy, ale trzydzieści trzy razy, wstanę i będę szedł prosto! To właśnie w Chrystusie widzę wezwanie do ciągłego powstawania. On, który wie, jak ciężko krzyż może przytłoczyć, nie dziwi się nam, gdy słabniemy, lecz pomaga powstać, odnawia w cierpliwości i wspiera swą boską mocą, która nieustannie podnosi i dźwiga nasze słabe człowieczeństwo. W Jezusie widzę obowiązek podnoszenia się z upadków. Bo ludzką rzeczą jest upadać, natomiast szatańską - trwać w upadku.
„Szlachetny, choćby i upadł, pada jak piłka, by znowu odbić się i lecieć w górę. Podły – pada bryłą gliny.” (przysłowie indyjskie).


kiedy upadasz przeze mnie
wtedy jesteśmy najbliżej

czuję jak bije umęczone serce
zanim się zdążysz poderwać
żeby iść dalej we mnie

jestem Twoją drogą krzyżową
jestem Twoim skrzyżowaniem dróg 
ks. Janusz Stanisław Pasierb


Poprzez czas i przestrzeń ciągle jest niesiony Chrystusowy krzyż. Przychodząc na ten świat bierzemy na siebie krzyż swego człowieczeństwa, krzyż życiowej tułaczki i mordęgi, chorób i cierpienia, krzyż swego powołania i pracy zawodowej, krzyż życia małżeńsko-rodzinnego lub samotnego, krzyż wierności Bogu, Jezusowi i Jego Ewangelii, natchnieniom Ducha i swoim ideałom, krzyż odpowiedzialności za siebie, za drugich, za nasz globalny świat, za całe stworzenie
Życie jest piękne, wspaniałe, cudowne i fascynujące - jeżeli właśnie tak je percypujemy, to oczywiście chcielibyśmy żyć wiecznie. Niekiedy jednak życie jest tak okrutnie trudne, że mamy dosyć wszystkiego i wszystkich. Przygniata nas wtedy czarna fala rezygnacji i rozpaczy. I to jest nasz upadek - pod krzyżem. Leżymy wtedy przygnieceni ciężarem krzyża życia, pełni zawodu i zwątpienia, duchowo opuszczeni, zniechęceni do świata i do siebie, pogrążeni w ponurej bezsensowności i beznadziejności. Ratuje nas wtedy tylko świadomość dzieci Bożych, które wiedzą, że nie mamy tu stałego mieszkania, ale innego szukamy. Postawa, jaką powinniśmy przyjąć wobec przeciwności życiowych i wobec wszystkich napotykanych po drodze krzyży jest nad wyraz jasna. Ten, który dźwigał krzyż zbawienia powiedział: „Jeśli kto chce iść za mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Łk 9,23).


Ks. Jerzy Grześkowiak


Droga krzyżowa

Stopy - - stopy - - piachy - - kamień - -
nie prostujesz ramion, bo krzyż…
W górę - - w dół - - słonecznym żarem:
stopy,
 błękit, 
kamienie, 
żwir.
Czoło zdarte, broczy we krwi, 
znów do piersi przypadła ziemia – 
tęczą w kroplach potu znad brwi 
i kamienie o twarz, kamienie…
Nie wyciągniesz ramion, bo krzyż –
z kolan łatwiej, bliżej do ziemi - - 
stopy, 
błękit, 
kolana, 
żwir.
(Którzy cierpią - - błogosławieni.)
Idziesz, Panie, płonący strzep,
 ponad Tobą sztandar błękitny, 
jaskółki wiją na nim ścieg 
ze świegotu srebrzystej nitki.
Twoje skrzydła z surowych pni: 
czarne śmigło - - martwa busola.
Wypełniają się trudne dni 
i wypełnia się Jego wola.
Padasz: stopy, kolana, twarz.
Piach napęczniał różowym winem - -
Kimże byłeś bardziej w ten czas:
Bogiem, czy też Człowieczym Synem?
Krzyż i lazur – kamienne zbocze -
ziemia pełnią na twarz upadła,
ryżym piachem sypnęła w oczy, 
ostrym żwirem czoło rozdarła.
Idziesz, Panie, i o czym myślisz?
O czym, Któryś uzdrawiał cudem?
(Krzyż jak klamra do ziemi ciśnie -  
znów się dźwigasz – i znów pod górę…)

Wokół pluskot tysiąca stóp, 
poświat przekleństw i szum rozgwaru - -
Ginie w Tobie człowiek, a Bóg 
rośnie siłą niewinnej ofiary.

Wokół pluskot miliarda stóp 
tych, co przeszli i tych, co przejdą, 
tych, co znowu wiodą Cię w grób, 
którzy kiedyś… niebo posiądą.

Byle tylko dotrzeć na szczyt, 
byle d o ż y ć krzyżowej śmierci, 
nim powietrze rozerwie krzyk:
„ELI, ELI, LAMMA SABAKTHANI!”
                        Maciej Józef Kononowicz

Zur aktuellen Situation der Kirche in Deutschland (Der Synodale Weg“)

Pressemitteilung der Deutschen Gesellschaft zum Schutz von Tradition, Familie und Privateigentum - TFP

 

NEIN zu einem deutschen Schisma!

 

Obwohl Bischof Dr. Georg Bätzing, Vorsitzender der Deutschen Bischofskonferenz und Bischof von Limburg, und weitere Befürworter des Synodalen Weges, mehrmals erklärt haben, sie strebten kein Schisma der katholischen Kirche in Deutschland an, unternehmen sie genau das Gegenteil.

 1.       Der Synodale Weg will Lehre und Leitung der Kirche eigenwillig ändern, trotz des ausdrücklichen Verbots des Vatikans dazu im Schreiben vom 21. Juli 2022 des Staatssekretariats.

 2.       Die Durchführung von Segnungsfeiern für alternative Lebenspartnerschaften (wie in den Bistümern Limburg und Aachen vor Kurzem geschehen) widerspricht dem „Responsum ab dubium“ vom 15. März 2021. Dort wird erläutert – mit Betonung auf gleichgeschlechtliche Paare -, dass die Kirche KEINE Vollmacht besitz, solche Segnungen durchzuführen.

 3.       Die Implementierung von Segensfeiern und die dazu grundlegende Sexualmoral, sowie die „Leitlinie Sexualpädagogische Kompetenz“ für das Bistum Limburg sind also eine schwere Verfehlung gegen den katholischen Glauben, gegen die katholische Moral und gegen die Einheit der Kirche.

 4.       Auf der V. Synodalversammlung des Synodalen Weges (09. - 11. März 2023) werden Texte präsentiert (und möglicherweise beschlossen), die der christlichen Anthropologie, der katholischen Sexualmoral, dem katholischen Eheverständnis, dem katholischen Priesterverständnis und auch dem katholischen Kirchenverständnis widersprechen.

 5.       Auf eine einfache Formel reduziert, ist der Synodale Weg der Versuch, die 1968er-Revolution in die Kirche einzuführen: Sexuelle Revolution, Feminismus, alternative Partnerschaften (Wilde Ehen) und auch eine radikal-egalitäre Auffassung von Kirche, Gesellschaft und Politik.

Fazit: Bischof Georg Bätzing und der Synodale Weg brechen endgültig mit katholischer Moral und sind dabei, eine schismatische und häretische Nationalkirche in Deutschland zu errichten.

V.i.S.d.P.R.: Mathias von Gersdorff

Trzecia medytacja na Wielki Post 2023


Aby słowo nie raniło

 

Słowa bez celu
krążą wśród ludzi
jak piłka.
Sieci pajęcze
przebrzmiałych intryg
wiążą nam ręce


Dag Hammerskjoeld
 

Niesprawiedliwy sąd nad Jezusem, fałszywe świadectwa, biczowanie i nieuzasadniony wyrok śmierci… To kieruje nasze myśli na krzywdy, jakie wyrządza bliźnim moje słowo. Ile zła, bólu, łez rozeszło się po świecie z powodu moich nierozważnych, niesprawiedliwych, złośliwych słów, ocen, opinii. Posądzam, podejrzewam, osądzam, wyrokuję, potępiam… 


„Nie mam czasu” – to codzienna skarga większości z nas. Brak czasu dla współmałżonka, zainteresowania się problemami dzieci, na odwiedzenie chorego przyjaciela, na modlitwę, na lekturę religijnego czasopisma i książki. Ale zawsze znajdzie się czas na plotki! Słyszę coś złego o bliźnim – nie godzi się tego rozpowiadać, wiem o tym. Ale z tajemnicą trudno wytrzymać. Niech inni też wiedzą, przecież to prawda! Cóż z tego, że prawda. Prawdą jest także to, co powiedział Chrystus: „Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni”.


Niekiedy bywa jeszcze gorzej, bo źródła plotek i ich wiarygodności nie sprawdziłem. Ale słyszałem: „ludzie tak mówią…”.  Tak mówią…, a ja jak usłużny megafon automatycznie przekazuję dalej.  A echo jeszcze coś tu doda, ubarwi i „upiększy” sensacyjkami, wyolbrzymi, zniekształci – i tak moje krzywdzące słowa idą w świat. A przecież wiem, że raz wypowiedzianych słów już nigdy nie zdołam w całej pełni cofnąć.  Malajskie przysłowie powiada: „Łódź, gdy popłynie za daleko, może zawrócić. Słowa, gdy poszły za daleko, już nie zawrócą”.


„Nie sądźcie!…”. A ja jak na złość Chrystusowi, jak gdyby chcąc udowodnić, że On absolutnie nie ma racji, nieustannie innych sadzę. Z zuchwałością jak intruz wdzieram się na trybunę sędziowską ludzkich sumień, która przecież tylko Bogu jest zarezerwowana. Odpycham ordynarnie i grubiańsko Boga i ogłaszam swe sądy i wyroki. Sądy powierzchowne, płytkie, bez obiektywizmu, bez życzliwości. Nie ma w nich ani wszechstronnej wnikliwości, ani wyrozumienia, ani litości. Sądzę publicznie, złym słowem przypinam bliźniemu na plecach etykietę. Oplatam go niby w gęstą sieć pajęczyny z lepkich strasznych słów, z której tak łatwo się nie wyzwoli, nie otrząśnie. Moje słowa – choć może ów konkretny człowiek jeszcze o tym nie wie – padną mu u nóg jak ostre kamienie, o które będzie ranił i krwawił swe stopy. Albo gorzej – zwalą się przed nim jak wielki głaz skalny, wokół którego długo będzie musiał się czołgać, zanim go ominie, albo potknie się przy tej przeszkodzie i długo potrwa, zanim przy nakładzie ogromnego wysiłku się podniesie.


Czasem ktoś - mój brat, moja siostra w człowieczeństwie – do końca życia nie będzie mógł zapomnieć tego bólu, ani nie zdoła zagoić tych ran, które mu w duszy i  w sercu wypaliły moje słowa…


Powiedział ktoś: „Dobre słowa są muzyką świata”. Dlatego do Ciebie, Panie Jezu Chryste, niesprawiedliwie osądzony, ubiczowany i wyszydzony, na haniebną śmierć skazany, modlę się żarliwie słowami naszego polskiego poety Romana Brandstaettera:


Niech ani jedno słowo
nie będzie złe.
Niech ani jedno słowo
nie czai się do skoku.
Niech ani jedno słowo
nie nienawidzi.
Niech nie krzywdzi.
Niech nie zabija.
Niech wybacza.
Niech leczy.
Niech łagodzi.
Niech zamyka 
Człowiecze rany
Jak skrzydła ołtarza

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

Rozważanie na II tydzień Wielkiego Postu 2023

 

Jezus przed Kajfaszem i Piłatem – „Nie sądźcie!”


„Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony”(J 3,17). W tych słowach Jezusa rozbrzmiewają najpiękniejsze struny Bożego Miłosierdzia. Chrystus nie przyszedł na ziemię wydawać wyroków potępienia, ale szukać to, co zginęło, leczyć, co chore, podnosić, co upadło. Jako Bóg czytał w sercach ludzkich, wiedział, co jest w człowieku, znał zawirowania ludzkich myśli, czarną dżunglę niegodziwych pragnień. A jednak nie chciał osądzać i potępiać. Za to ludzie poczuli się uprawnieni sądzić Boga!...
Judasz dał znak. Pocałował. Rzucili się na Jezusa. Skrępowali. Zarzucili na szyję powróz. Wreszcie Go mają i triumfalnie prowadzą. Na sąd. Na sąd nad Bogiem-Człowiekiem. Na proces, który od początku do końca był jednym wielkim bezprawiem, w którym do głosu doszła ludzka nienawiść, zazdrość, przewrotność, przekupstwo, tchórzostwo i wygrywanie osobistych interesów. Annasz – Kajfasz – Herod – Piłat – to stacje sądu nad  Jezusem.
Pierwsza faza procesu Jezusa ma charakter religijny. Pytają Jezusa o Jego naukę, o uczniów. „Ja jawnie mówiłem światu… Pytajcie tych, którzy słyszeli”.  Oczywiście, świadkowie się znaleźli. Przekupstwo i zastraszanie znane są od zarania dziejów. Ale owi świadkowie widocznie niezbyt dokładnie wyuczyli się swej roli, bo okazało się, że ich świadectwa nie były zgodne. Kajfaszowi pozostaje ostatni środek – zeznania samego oskarżonego. „Poprzysięgam Cię na Boga żywego, powiedz nam: Czy Ty jesteś Mesjasz, Syn Boży?” (Mt 26,63). Jezus milczeć nie mógł. Padła odpowiedź twierdząca: „Tak, Ja Nim jestem”. Uznano to za szczyt bluźnierstwa. „Zbluźnił. Na cóż nam jeszcze potrzeba świadków? Oto teraz słyszeliście bluźnierstwo. Co wam się zdaje? Oni odpowiedzieli: Winien jest śmierci” (Mt 26,65-66). Zapadł zatem wyrok skazujący. Potrzebna jest jeszcze tylko zgoda władzy cywilnej – przedstawiciela Rzymu.
Przed Piłatem zarzuty oskarżycieli mają charakter polityczny, bo tylko w ten sposób przeciwnicy Jezusa mogą zyskać poparcie. I tu kłamstwo za kłamstwem. Piłat jest bezsilny. Ale tylko dlatego, że nie ma swojej „twarzy”. Nie pomagają żadne chwyty pozbycia się „kłopotliwej sprawy”. Zanim Piłat wyda wyrok śmierci podejmuje jeszcze jedną próbę uwolnienia Jezusa: „Nie znajduję żadnej winy w tym człowieku. Każę go więc ubiczować i wypuścić na wolność”. W tej decyzji nie ma nic z logiki rzymskiego prawa. Bezczynni żołnierze skwapliwie podejmują rozkaz Piłata. Dla nich to zabawa i rozgrzanie zmarzniętych kości. A dla Jezusa? Najpierw poszarpane ciało, rozdzierający ból, lejąca się krew… A potem szyderczy teatrzyk, w którym Jezus z cierniową koroną na skroniach i z trzciną w ręku staje się przedmiotem drwin i pośmiewiska: „Witaj, królu żydowski!”
Ecce homo!  - „Oto człowiek!” (J 19,5). Popatrzcie – oto człowiek! Wystawiony na pośmiewisko, przedmiot drwin, pozbawiony wszelkiej czci.
„Oto człowiek!” - Patrzę na niego. A On patrzy na mnie!
Kiedyś Jan Chrzciciel oznajmił ludowi nad brzegami Jordanu: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata” (J 1,20). Ludzki – ale po ludzku niesprawiedliwy - wyrok Piłata wpisuje się w tajemnicę ofiary Bożego Baranka. Poprzez człowieczą niesprawiedliwość działa Odwieczna Miłość: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał…” (J 3,16).
Po okrutnym biczowaniu przez oprawców, lżeniu i urąganiu Piłat umywa ręce i … wydaje wyrok śmierci przez krzyż. Bóg – Człowiek jest sądzony i skazany przez swoje stworzenie. Najwyższa Sprawiedliwość przez niesprawiedliwego rzymskiego namiestnika. Człowiek – sędzią Boga! Człowiek spotyka Prawdę, ale jej nie uznaje
Może ja też wydałem swój wyrok na Chrystusa – Boga? Chrystus, skazany w mej duszy, staje się jak ziarno, które pada w dobrą glebę, aby wydać owoc stokrotny. Bo Ten, który zdaje się umierać we mnie na skutek wyroku mojej myśli, woli, serca, jest tam nadal. Boga przecież zabić nie można. Nawet, gdy rozstaję się z Nim – On  nie umiera, bo jest Życiem. Nigdy nie rezygnuje ze mnie. I zmartwychwstaje we mnie - przez mój żal. Człowiek może się stać nieprzyjacielem Boga. Ale Bóg nigdy nie jest nieprzyjacielem człowieka. 
Parodia sądu… Niesprawiedliwe wyroki… Biczowanie, drwiny, szyderstwa… To wszystko nie jest zamierzchłą przeszłością. To wszystko ciągle trwa – dziś, na co dzień. Ileż to razy stawia się ludzi pod publicznym pręgierzem! I spadają na nich bolesne bicze obmowy, oszczerstw, fałszywych oskarżeń, pomówień, niesprawiedliwych osądów, złośliwych uwag, plotek, kpiny, szyderstwa. 

 

Kaleczą się 
i dręczą milczeniem i słowami, 
jakby mieli przed sobą jeszcze jedno życie
(Tadeusz Różewicz).


A przecież człowiek jest „sakramentem Boga”! I niemożliwe jest dotknąć złą myślą lub krzywdzącym słowem człowieka, by nie znieważyć obecnego w nim Boga!


Ks. Jerzy Grześkowiak

I rozważanie na piątek w Wielkim Poście 2023
Ogrójec Jezusa i mój

 

Weszli w mrok Ogrodu Oliwnego. Wszystko zatopione w wieczornej ciszy. Uczniowie Jezusa zdejmują swe okrycia i rozkładają je na ziemi. Są potwornie zmęczeni, bezsilni wobec snu, powieki zamykają się same. Tylko Jezus idzie dalej dając znak Piotrowi, Jakubowi i Janowi, by podążyli za nim. Tych trzech szczególnie umiłował, nieraz ich wyróżniał. Tylko oni byli świadkami Jego przemienienia na Górze Tabor. Co czeka ich teraz? Instynktownie czują, że Jezus potrzebuje ich pomocy. Widzą przecież: Znikł spokój z Jego twarzy, maluje się na niej lęk i przerażenie. „Smutna jest moja dusza aż do śmierci” - mówi i niemal z błaganiem dodaje: „Zostańcie tu i czuwajcie!” (Mk 14,34). I odchodzi na kilka kroków.
To, co się potem działo, jest tajemnicą, choć tak bliskie każdemu człowiekowi. Samotny Bóg-Człowiek w obliczu cierpienia! Cierpienie, które jest bardzo blisko, tuż…tuż. Ma umrzeć. I to ma być bardzo okrutna, bolesna i haniebna śmierć. Jako Syn Boży wie, że to musi się stać, że nie ma odwrotu, bo po to przyszedł na świat, by do końca świadczyć, iż Bóg jest Ojcem wszystkich ludzi, że jest nieskończoną Miłością i Miłosierdziem, że nie potrzebuje świątynnych ofiar ze zwierząt, że dobro człowieka stoi ponad wszelkim ludzkim prawem, że człowiek w potrzebie, chory, ubogi, na marginesie ma pierwszeństwo przed wszystkimi religijnymi przepisami. Ale Jezus jest także człowiekiem. I dlatego boi się. Cofa się przed bólem, przed męką, przed śmiercią. Nie wie, czy to wszystko przetrzyma? Czy wystarczy mu sił ducha? Świadomość cierpień najbliższych godzin przygniata go i zupełnie obezwładnia. Pada z bolesnym jękiem na ziemię. Włosy zwichrzone, twarz blada, wykrzywiona bólem. Czoło mokre od potu. Niektóre krople spływają ciemnymi strużkami zmieszane z kroplami krwi. W przejmującej ciszy słychać szept rozpaczliwie powtarzanych słów: „Abba, Ojcze, dla Ciebie wszystko jest możliwe, zabierz ten kielich ode Mnie! Lecz nie to, co Ja chcę, ale to, co Ty niech się stanie” (Mk, 14,36). 
Ci, których prosił, by czuwali, posnęli. Był zupełnie sam… Był sam także potem, kiedy Go sądzono przed arcykapłanem Kajfaszem, gdy Go bito, wyśmiewano i opluwano, kiedy stał w pretorium Piłata z szyderczą koroną cierniową na głowie. Był sam, kiedy w żarze południowego słońca dźwigał ciężką belkę krzyża. Tylko Matka Maryja i kilka kobiet towarzyszyło Mu w tej okrutnej drodze.  Ale właściwie był sam… Aż przyszły słowa dla nas niepojęte: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15,34).  A mimo to ostatnim słowem Jezusa było: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego” (Łk 23,46).
Cierpienie jest losem człowieka. Leopold Staff wypowiedział to we wstrząsających strofach:
Na przydrożnym kamieniu tym zaszedłem skrycie człowieka,
co ukrytą miał twarz w dłonie obie.
Gdy odjął je – widziałem: łzy ciekły obficie.
Na niejednym miejscu-m widział i w niejednej dobie płaczących,
łzy ciekną w dniu narodzin, łzy płyną w żałobie.
Pieluchy niemowlęce i  śmiertelne płótna z jednego lnu utkali niewiadomi tkacze.
Lecz nigdy mnie, jak dotąd, żałość tak okrutna
nie zdjęła na tę straszna myśl:
człowiek płacze!
Człowiek płacze… Król stworzenia, któremu poddane są wszystkie istoty ziemskie, który geniuszem swego umysłu i pomysłowością podbija wszechświat – cierpi i płacze. Cierpi fizycznie i duchowo. Cierpi z powodu zła, które go aktualnie dotyka, łzy wyciskają mu bolesne wspomnienia z przeszłości, nęka go niepewna przyszłość. Są cierpienia własne i cierpienia cudze. Człowiek współcierpi z innymi: z rodziną, przyjaciółmi, Ojczyzną, Kościołem, ludzkością. Miliony umierających z głodu, uciekających przed wojną, prześladowanych za wiarę, nieuleczalnie chorych, kalek, bezdomnych, więzionych, torturowanych. Katastrofy, huragan, ogień, powodzie, epidemie. A ile cierpień duchowych, ile tragizmu, rozpaczy i depresji graniczącej z obłędem w tych ośmiu miliardach istnień ludzkich?
Łatwo o cierpieniu mówić, szukać tłumaczeń, pouczać, głosić konferencje. Łatwo o nim rozmyślać, gdy jest daleko. Ale gdy  jest blisko, w drzwiach…, gdy nas bezpośrednio dotyka, wówczas wali się cała wieża misternie skonstruowanej argumentacji i rozumowań i pozostaje tylko ból.
I do Ciebie przyjdzie cierpienie. Mniejsze lub większe. To nie straszenie, ale stwierdzenie faktu, bo  taka jest rzeczywistość naszej ludzkiej doczesnej egzystencji. I prawie zawsze zjawi się ostatecznie to słowo: „Dość! Już więcej nie mogę. Nie chcę żyć!”. Przecież zostałeś stworzony do szczęścia, a nie do cierpienia. I będziesz prosił/a Boga: „Panie, niech odejdzie ode mnie ten kielich!” I będziesz szukał/a obecności człowieka, kogokolwiek. A odpowiedzią będzie jedynie cisza. Nawet Bóg będzie milczał. A bliźni? Może Cię pocieszy, a może zupełnie opuści, gdy nie potrafi znieść Twojego cierpienia. Będziesz samotny ze swoim bólem. Wtedy pomyśl: To jest mój Ogrójec… To jest moje „konanie”. Ale przecież nie jestem sam. Nie ja pierwszy leżę „w prochu ziemi”, nie ja pierwszy czuję jakby krwawy pot od bólu i zmęczenia i strachu. Był przecież Ktoś, kto już to wszystko przeżył i przetrwał – sam Syn Boży!
Jeśli więc Twój Ogrójec będzie taki jak Jezusa, to się nie dziw. Ani się nie zamartwiaj. Byleś wtedy umiał powiedzieć jak On: „Nie jak ja chcę, ale jak Ty, Ojcze”. To wystarczy. Jeśli naprawdę szczerze, mimo bólu, powiesz z ufnością do Boga tyle, to jest to naprawdę bardzo dużo. Niczego więcej powiedzieć się nie da. Nawet Jezus więcej nie powiedział.


Ks. Jerzy Grześkowiak


Jego godzina

Już odchodzi
Nie zatrzyma go Bóg anioł człowiek
niczyje łzy włosy pachnidła
nie popatrzy na dzieci lilie wróble
na nie uleczonych trędowatych
nie rozmnożone chleby

Już odchodzi
pod białą pełnię
w skurczony cień oliwek
w noc pochodni i pięści
Wstępuje w czarne słońce Golgoty
nie zatrzymany
przez nikogo


        ks. Janusz Stanisław Pasierb

Słowo na Środę Popielcową

 

Jestem prochem!?

Źródłem wszelkiego smutku jest złudzenie, 
że sami z siebie jesteśmy czymś więcej 
niż prochem.
Thomas Merton

 

Człowiek od wieków wyczuwał bliską, serdeczną łączność z „matką ziemią”. Ale dopiero czasy obozów koncentracyjnych brutalnie i boleśnie pokazały, jak niewiele trzeba, by człowieka bestialsko zetrzeć na proch i zrównać go z ziemią.


Popiół to reszta pozostająca po spaleniu jakiejś materii; znak ułomności i kruchości, przemijania i śmierci. Wszystko przemija. Metal rdzewieje, drzewo próchnieje, kwiat usycha, ogień gaśnie, zwierzę pada, człowiek umiera. Wszystko, co podlega śmierci i przemijaniu, ulega rozkładowi zamieniając się w garść prochu i pyłu. Człowiek stając przed potęgą i tajemnicą Boga uświadamia sobie swoją małość, kruchość, nędzę i grzeszność. Toteż na kartach Biblii raz po raz pojawia się wypowiedź, że człowiek jest prochem. 


Człowiek jest wprawdzie dziełem Boga, stąd jego godność, ale pozostaje stworzeniem. Dlatego już na początku, po upadku, Bóg mówi do niego: „W pocie więc oblicza twego będziesz musiał zdobywać pożywienie, póki nie wrócisz do ziemi, z której zostałeś wzięty; bo prochem jesteś i w proch się obrócisz” (Rdz 3,19).


Abraham, ojciec naszej wiary, mówi w pokorze do Boga: „Pozwól, o Panie, że jeszcze ośmielę się mówić do Ciebie, choć jestem pyłem i prochem” (Rdz  18,27). 


Psalmista wyznaje: „Wie On, z czego jesteśmy utworzeni, pamięta, że jesteśmy prochem. Dni człowieka są jak trawa; kwitnie jak kwiat na polu, ledwie muśnie go wiatr, a już go nie ma, i miejsce gdzie był już go nie poznaje” (Ps 103,14-15). 


Doświadczany przez Boga Hiob skarży się: „Suknia mocno do mnie przywarła, szczelnie przylega tunika, gwałtownie do błota On mnie wrzucił, podobny jestem do pyłu i piasku” (Hi 30,18-19).


Autor księgi Koheleta zauważa: „Wszystko idzie na jedno miejsce, powstało wszystko z prochu i wszystko do prochu znów wraca” (Koh 3,20). Zapewne pamięć o biblijnych wersetach kazała naszemu narodowemu wieszczowi Adamowi Mickiewiczowi wyznać: „Czymże ja jestem przed Twoim obliczem? Prochem i niczem”, albo: „Ja proch z Panem będę gadał”.


Posypanie głowy popiołem uprzytomnia zatem naszą małość, kruchość, ułomność, niegodność wobec Boga, ogrom dzielącej nas od Niego przepaści, a zarazem i to, że to, co Bóg dla nas czyni, absolutnie się nam nie należy, jest darem Jego bezinteresownej miłości.


W myśli biblijnej popiół symbolizuje także grzech. Serce grzesznika podobne jest do popiołu. Izajasz mówi o bałwochwalcy – a któż z nas nie jest czcicielem różnych bożków?... – że „taki karmi się popiołem” (Iz 44,20). Natomiast autor Księgi Mądrości charakteryzuje grzesznika: „Serce jego jest jak popiół (…) i życie nędzniejsze niż glina” (Mdr 15,10). W konsekwencji karą za grzech jest popiół - grzesznicy zostają „obróceni w popiół na ziemi” (Ez 28,18). 
Popiół to także pozostałość po katastrofie pożaru. Czy naszych grzechów nie należy rozpatrywać w kategorii katastrofalnej klęski na podobieństwo wszystko niszczącego żywiołu ognia? To, co po radykalnym odejściu od Boga w nas pozostaje, jest niewiele warte, jest jak garść popiołu. Znamienne, że po dramacie grzechu pierwszych ludzi Bóg kieruje do nich słowa wyroku: „… wrócisz do ziemi, z której zostałeś wzięty, bo prochem jesteś i w proch się obrócisz” (Rdz 3,19).


Te słowa wypowiada nad nami prezbiter w Środę Popielcową, jeżeli po karnawałowych szaleństwach potrafimy się wewnętrznie zmobilizować i udamy się do kościoła. Dziwnie, obco, a nawet odpychająco, brzmią te słowa w chrześcijańskiej świątyni. „Prochem jesteś...” Jeśli tylko tyle można powiedzieć o człowieku, to do wyboru pozostają nam właściwie dwie możliwości: smutek, zwątpienie (jeśli nie rozpacz) albo używanie tego świata, gonitwa za przyjemnościami i rozkosz za wszelką cenę, bo i tak końcem wszystkiego będzie proch! Co znaczą zatem słowa  o człowieku jako prochu na początku Wielkiego Postu?  Mają one sens jedynie w kontekście całego Objawienia. Czyż w kościele, gdzie dziś mówi się:

 

„Pamiętaj, prochem jesteś!”, nie czytano kiedy indziej:
Czym jest człowiek, że o nim pamiętasz,
i czym syn człowieczy, że się nim zajmujesz?
Uczyniłeś go niewiele mniejszym od aniołów,
chwałą i czcią go uwieńczyłeś.
Obdarzyłeś go władzą nad dziełami rąk Twoich,
złożyłeś wszystko pod jego stopy (Psalm 8,5-7).


Surowe słowa wielkopostnej uwertury nie określają ostatecznego losu człowieka, a jedynie przypominają właściwą hierarchię wartości. Bo zawsze jesteśmy skłonni, by to, co jest tylko „prochem”, traktować poważniej niż na to zasługuje. Stale zagraża nam niebezpieczeństwo zapominania, że wszystko w doczesności traci sens, jeśli nie zostaliśmy naprawdę wezwani do nie znającego końca królestwa Bożego. Wymowny obrzęd popiołu powtarza zatem wezwanie Chrystusa: „Starajcie się naprzód o królestwo Boga i Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane” (Mt 6,33).


Ze względu na cierpiącego za człowieka i dla człowieka Zbawiciela, ze względu na Jego strach i ból, sąd nad Nim i obelgi, duchowe cierpienia, skrwawione ciało i krzyż, ze względu na Jego umieranie i triumfujące nad śmiercią powstanie z martwych - popiół na naszych głowach oznacza właśnie to, do czego wzywa prorok Joel:

 
Nawróćcie się do mnie całym swym sercem, 
przez post i płacz i lament. 
Rozdzierajcie jednak serca wasze, a nie szaty! 
Nawróćcie się do Pana, Boga waszego!
On bowiem jest łaskawy, miłosierny,
nieskory do gniewu i wielki w łaskawości,
a lituje się na widok niedoli. 
Kto wie? Może znów pożałuje
i pozostawi po sobie błogosławieństwo” (Joel 2,12-14).

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Popielec

Pamiętaj że proch

popiół umarłej rośliny
popiół z palmy zielonej
popiół z chwały szumiącej

że proch

popiół z książki
popiół z miasta
popiół ze świata

pamiętaj człowiecze

popiół z ciała
popiół z mózgu
popiół z uśmiechu

pamiętaj

jeśliś uczniem Jezusa
który przyniósł na ziemię
ogień pamiętaj

musisz się spalić


Janusz Stanisław Pasierb

Ręce modlące się

 

Albo ruch przeżegnania – od czoła –
Ten krzyż żywy – do piersi i ramion –
Może nagle odległość wywołać
Dwóch tysięcy lat, które chleb łamią.
Mieczysław Jastrun

 

W 1979 r. znaleziono w grocie w Achtal koło Blaubeuren (Niemcy) maleńką centymetrową płytkę z kości mamuta, której wiek szacuje się na ok. 32 000 lat. Przestawiona jest na niej postać człowieka ze wzniesionymi rękami, Jeżeli jest to faktycznie „postawa oranta”, jak się tę miniaturę interpretuje, to mielibyśmy tu do czynienia z najstarszym rysunkiem modlącego się człowieka. Ta hipoteza nie jest bez podstaw. Ramiona i ręce człowieka spontanicznie reagują na wewnętrzne przeżycia tak w zakresie świeckim jak religijnym. W chwili zachwytu, radości, człowiek zrywa się z miejsca, skacze, podnosi ręce, krzyczy – jak dobrze znane są wszystkim te gesty podczas meczów piłki nożnej, gdy piłka wpada do bramki! Człowiek radujący się przekracza niejako granice swego ciała, w geście entuzjazmu rozwiera ramiona i dłonie, by dać wyraz swym przeżyciom, lub zasygnalizować komuś przy powitaniu swą radość, przychylność i serdeczność.


Wyciągnięte w górę ręce to typowy gest modlitwy. Psalmista woła: „Wyciągam ręce do Ciebie, moja dusza pragnie Ciebie jak zeschła ziemia” (Ps 143,6; por. Ps 88,10). „Wznieście ręce wasze ku Miejscu Świętemu i błogosławcie Pana” (Ps 134,2).


Gest podniesionych rąk gwarantował Izraelitom skuteczność modlitwy Mojżesza w czasie bitwy: „Jak długo Mojżesz trzymał ręce podniesione do góry, Izrael miał przewagę. Gdy zaś ręce opuszczał, miał przewagę Amalekita” (Wj 17,11).


Św. Paweł wyraża życzenie: „Chcę więc, by mężczyźni modlili się na każdym miejscu, podnosząc ręce czyste, bez gniewu i sporu” (1 Tm 2,8).


Tzw. postawa oranta, czyli modlitwa na stojąco ze wzniesionymi rękami jest prastarym gestem modlitwy znanym także w obszarze pozabiblijnym. Słowo pochodzi od łacińskiego określenia modlitwy: oratio (orare – mówić, modlić się). Orans, orante - to człowiek mówiący modlitwę; on modli się stojąc prosto, z podniesionymi i rozłożonymi rękami oraz z oczami wzniesionymi do nieba. Postawa oranta była pierwotną i zasadniczą postawą modlitwy chrześcijan, co potwierdzają malowidła ścienne i rzeźby w rzymskich katakumbach (np. katakumby św. Pryscylli, 2 poł. III w.). Nietrudno dojrzeć w tym geście naśladowanie rozciągniętych na krzyżu rąk Chrystusa. Tak uzasadnia ten gest Tertulian:


Nie tylko wznosimy ręce, lecz także rozkładamy je, i w ten sposób naśladujemy cierpienia Pana i wyznajemy modlitewnie Chrystusa (De oratione 14).


Pierwotnie postawa oranta była gestem wszystkich modlących się, kleru i świeckich, mężczyzn i kobiet. Dopiero później ten gest został niestety zastrzeżony dla przewodniczącego liturgii – dla biskupa, kapłana i diakona. Moje osobiste wielokrotne próby „odrodzenia go” w czasie liturgii poprzez specjalne wykłady i kazania na ten temat, nie przyniosły oczekiwanego rezultatu. Satysfakcją był jedynie fakt, że radośnie podjęła ten gest służba liturgiczna ołtarza oraz dzieci przy modlitwie „Ojcze nasz”. Dorośli wolą jednak nadal modlić się tylko „powyżej brwi”. Utracili swą pierwotną wrodzoną spontaniczność. Do dziś mam w oczach żywiołową aktywność maluchów w parafialnym przedszkolu w moich cotygodniowych katechezach; widzę, jak całymi sobą, „całym ciałem” modlą się, jak przy pomocy barwnych chust, sznurów, klocków, żołędzi, szyszek szkiełek, światełek, itp. kształtują na podłodze krajobraz lub tło dla biblijnych opowiadań, przypowieści i cudów Chrystusa, jak „wszystkimi zmysłami” wczuwają się w biblijne postaci i wydarzenia. Jakże nam brak autentyzmu i spontaniczności dzieci!


Wzniesione ku niebu ręce to znak oddania się Bogu. W zakresie świeckim podniesione do góry ręce oznaczają poddanie się, całkowitą kapitulację w walce z przeciwnikiem. Jak często człowiek „wadzi się z Bogiem” - jak Jakub z tajemniczym aniołem (Rdz 32,25-33) - zamiast poddać się Jego świętej woli. Uwielbienie Boga z podniesionym rękami pomaga mi w trudnych sytuacjach niejako objąć ramiona krzyża Chrystusa (bo w tej postawie człowiek sam przypomina krzyż), by wbrew ciemnościom wyznać, że ufam całkowicie Bogu. Wznosząc ku górze ręce rzucam się jak dziecko w ramiona Ojca, który lepiej niż ja sam wie, co dla mnie jest dobre.


Od V w. przyjmują się także trzy inne postawy modlitewne: ręce skrzyżowane na piersi – typowy gest modlitwy intymnej; ręce złożone razem z palcami skierowanymi ku górze - gest charakterystyczny dla modlitwy publicznej; ręce złożone ze splecionymi palcami.


„Złożone ręce” (słynne „modlące się ręce” Albrechta Dürrera) są powszechnie zrozumiałym symbolem modlitwy. „Złożyć ręce do modlitwy” – to znaczy złączyć razem powierzchnie obu dłoni, przy czym prawy kciuk położony jest na lewym tworząc z nim kształt krzyża. Ten stary, sam przez się zrozumiały gest, sięga w naszym kręgu kulturowym czasów feudalnych i tzw. prawa lennego. Wasal przyjmujący ziemię (terytorium) w lenno wkładał swoje złożone ręce w ręce pana. Ten gest stosowany jest dziś w Kościele w liturgii święceń kapłańskich. Wyświęcany neoprezbiter wkłada swoje dłonie w dłonie wyświęcającego go biskupa i przyrzeka mu szacunek i posłuszeństwo. Również w innych kręgach kulturowych jak np. w Azji ten gest uznawany jest jako znak poddania.


Gest złożonych rąk oznacza rezygnację z aktywności i samodyscyplinę, dobrowolne zniewolenie samego siebie (kajdanki nakłada ktoś inny). Modlę się, tzn. Bóg ma działać we mnie, a nie ja sam. Ten gest jest mozliwy przy każdej postawie ciała, nawet gdy się leży.


Dość dziwne, że tego rodzaju złożenie rąk zwykło się wiązać z przesadną pobożnością. U niektórych uchodzi on za gest służalczy, zbyt ugrzeczniony, nieszczery, a przede wszystkim „nie-męski”. Nie ma jednak żadnych podstaw, by go w ten sposób negatywnie oceniać.


Nieco odmienną, uproszczoną, „nie oficjalną”, ale bardzo rozpowszechnioną formą złożenia rąk jest takie ich złożenie, że palce wzajemnie się zaciskają. Także ten gest oznacza „samoskrępowanie” i rezygnację z aktywności w obliczu działania Boga. Ważne, by ręce trzymać na wysokości piersi, a nie zwieszać je ku dołowi. Opuszczanie ku dołowi rąk i łączenia ich poniżej pasa, co obserwuje się często u pełniących służbę liturgiczną ministrantów, jest raczej „gestem zakłopotania” i nie posiada własnej siły wypowiedzi.


Stosunkowo nowym gestem praktykowanym nie tylko w małych grupach modlitewnych ale także w kościele, zwł. przez członków różnych ruchów odnowy, jest trzymanie rąk na wysokości bioder, w formie czary, płaszczyznami dłoni zwróconymi ku górze. Wyraża on otwarcie się, gotowość przyjęcia darów (od Boga). Nie można go jednak utożsamiać z gestem oranta.


Jeszcze inny nowy gest rąk w życiu wspólnot religijnych, zwłaszcza tzw. ruchów odnowy i grup charyzmatycznych, to klaskanie dłońmi. To bardzo naturalny wyraz spontanicznej radości i wyczucia rytmu w czasie śpiewu pieśni. Powiedziałem „nowy”, ale tylko w porównaniu do sztywności i biernej postawy w uczestnictwie w liturgii w ostatnich wiekach, bo gest ten jest zapewne tak stary jak ludzkość, co wyraża się w psalmie 47,2-3:
 

Wszystkie narody, klaskajcie w dłonie,
wykrzykujcie Bogu radosnym głosem,
bo Pan najwyższy, straszliwy, 

jest wielkim Królem nad całą ziemią.


Ks. Jerzy Grześkowiak
 

Panie
co prościej
złożyć czy rozłożyć
ręce

naucz mnie
uczyli tyle lat
nauczyli odmawiać
czy może to być
od-mowa?

dziś nie umiałbym biec w deszczu
ulicą Sobieskiego
i skakać pod niebo z radości
z powodu pierwszego
rozgrzeszenia

nie wiedziałem jeszcze
że tyli innych będę potrzebował

naucz mnie
przywróć
zapach peonii i lilii
czerwcowe serce wiecznej lampki
w małomiasteczkowym kościele
ucz mnie
potrzebuję dobrego nauczyciela
potrzebuję korepetycji domowych

naucz mnie
modlić się


ks. Janusz St. Pasierb

Seniorengebet

 

Was soll man noch in alten Tagen 

unserem Herrgott alles sagen:

Ach lieber Gott, im Knie Arthrose, 

der Bauch passt nicht mehr in die Hose, 

das Kreuz wird auch schon krumm, 

die Hüfte knackt, das ist doch dumm. 

 

Auch der Kopf, er wackelt sehr, 

die Hände zittern immer mehr. 

Ach Gott, was hab' ich nur verbrochen, 

verschlissen sind Gelenk und Knochen. 

 

Doch schöne kleine Altersgeschenke 

sind künstliche Zähne und Gelenke. 

Wenn in der Früh kein Schmerz sich regt, 

schnell schauen, ob das Herz noch schlägt.

 

Und dennoch Herr will ich dir sagen: 

Mag auch das Knacken noch so plagen, 

trotz aller Fülle von Beschwerden 

bin ich gern' auf dieser Erden. 

 

Wenn das Zwacken und das Zwicken 

wär' eines Tages ausgelitten 

und hörte alles plötzlich auf, 

wäre ja vorbei mein Lebenslauf. 

Drum lieber Gott, hör auf mein Bitten, 

lass es noch lange weiterzwicken.

Ręce Jezusa i Jego uczniów

 

A ponad życie, śmierć, czas, przemijanie

Ktoś wyciągnął ręce:

dłonie przebite zardzewiałym ćwiekiem ludzkiej winy,

przedziwne dłonie wszystkich miłujące…

Kazimierz Piekut

 

Stwórcza i podtrzymująca w istnieniu świat ręka Boga „ucieleśniła się„ w Jezusie Chrystusie. On będący odwiecznie „ręką Pana”, przez którą wszystko zostało stworzone, posiada teraz - przez Wcielenie - ludzkie ręce z ciałem i krwią, wypełnione Bożą mocą. W nim ręka osiągnęła najwyższy stopień swej symboliki. On swoimi rękami „w mocy Boga” sprawia, że ludzie doświadczają na sobie królestwa Bożego. Nakładając ręce na chorych lub dotykając ich (Mk 6,56) uzdrawia ich niewidzące oczy (Mk 8,22-26; 10,46-52), głuche uszy, nieme języki (Mk 7,32-35), ich ciała trędowate (Mk 1,40-42), sparaliżowane (Mk 2,1-12), przez szatana opętane (Łk 8,33) i cierpiące na epilepsję  (Łk 9,42), uschniętą dłoń (Mt 12,9-14), cierpiącą na krwotok kobietę (Mk 5,21-34); bierze za rękę umarłą córkę Jaira (Mt 9,18-25), kładzie ręce na dzieci (Mt 19,15), ręką kręci bicz i wywraca stoły w świątyni, by przywrócić jej godność (J 2,14; Mt 21,12-13); ratuje tonącego Piotra, rozmnaża chleb, rozdaje w chlebie swoje ciało w wieczerniku. 

Te ręce Jezusa, który „zostaje wydany w ręce ludzi” (Łk 9,44), zostają związane przy pojmaniu, przywiązane do słupa w czasie biczowania, dźwigają krzyż, zostają w końcu przybite do krzyża i na nim rozpięte obejmują całą ziemię, całą ludzkość, cały świat, by to wszystko już jako odkupione przekazać wraz ze sobą w „ręce Ojca”: „Wtedy Jezus zawołał donośnym głosem: Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego” (Łk 23,46). Po zmartwychwstaniu Jezus pokazuje uczniom swe ręce ze śladami ran (Łk 24,41): „Następnie rzekł do Tomasza: Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż ją do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym” (J 20,27). W końcu tymi rękami błogosławi ich po raz ostatni przy Wniebowstąpieniu (Łk 24,50). 

A ręce uczniów Jezusa? One mają według woli Jezusa czynić to samo, co On. „Na chorych ręce kłaść będą, i ci odzyskają zdrowie” (Mk 16,18) – to słowa zmartwychwstałego Pana do uczniów, których wysyła na cały świat z misją głoszenia Ewangelii. W odpowiednią moc wyposaża ich Duch Święty, będący owocem śmierci i zmartwychwstania Jezusa. Tegoż Ducha stary hymn kościelny Veni Creator Spiritus nazywa „palcem Boga, który nas dotyka” (Dextrae Dei tu digitus). Widać tu kontynuację myśli Ojców Kościoła, którzy palec „dłoni Boga” odnosili do Ducha Świętego, najprawdopodobniej idąc za słowami Chrystusa: „A jeśli ja palcem Bożym wyrzucam złe duchy, to istotnie przyszło już do was królestwo Boże (Łk 11,20).

Założona przez Chrystusa wspólnota wierzących, Jego Kościół, jest „Jego przedłużonym ramieniem”. Ręka Kościoła jest naprawdę ręką Chrystusa, nie tylko w sensie obrazowym, przenośnym, lecz realnym, na mocy jedności mistycznego Ciała ze Zbawicielem. Dlatego Apostołowie przekazują moc Ducha Świętego i udział w apostolskim posłannictwie przez nałożenie rąk. Tak jest przy wyborze i posłaniu siedmiu pierwszych diakonów: „Przedstawili ich Apostołom, którzy modląc się włożyli na nich ręce” (Dz 6,6). 

Uczeń Pański Ananiasz położył ręce na Saula – Pawła (Dz 9,17). Wysłanie z Antiochii Barnaby i Pawła na pierwszą podróż misyjną dokonuje się przez kolegialne nałożenie rąk: „Wtedy po poście i modlitwie oraz po nałożeniu na nich rąk wyprawili ich” (Dz 13,3). Ci dwaj w czasie ich podróży czynią to samo ustanawiając w każdym Kościele „starszych” (Dz 14,23). Nałożenie rąk to przekazanie władzy apostolskiej w imieniu Chrystusa i Kościoła, to dzisiejsze święcenia biskupie, kapłańskie i diakońskie. Św. Paweł upomina swego ucznia Tymoteusza, by czynić to roztropnie i z namysłem: „Na nikogo rąk pospiesznie nie wkładaj” (1 Tm 5,22) i prosi go, aby „rozpalił na nowo charyzmat Boży, który jest w tobie przez nałożenie rąk” (2 Tm 1,6). 

Gest wzniesionych do modlitwy i nakładanych na ludzi rąk Jezusa jest kontynuowany w Kościele przez biskupów i kapłanów, którzy w imieniu Kościoła, ale mocą Boga, wyciągają ręce nad ludem i go błogosławią, bądź ręce na wiernych nakładają. Nałożenie rąk oznacza przekazanie uprzednio otrzymanego Bożego daru, mocy, władzy, uprawnień. W ten sposób w Kościele udziela się Ducha Świętego i jego darów oraz sprawuje sakramenty: bierzmowania, odpuszczenia grzechów, wyświęcenia na diakona, kapłana i biskupa oraz namaszczenia chorych.

Błogosławieństwa udziela się z podniesionymi do góry rękami, przy czym wewnętrzna strona dłoni jest zwrócona na zewnątrz. Oznacza ono prośbę do Boga o Jego łaskę, życzliwość i opiekę.

Gdy błogosławi się jedną ręka, to albo jest ona wyprostowana, albo wyprostowane są tylko trzy pierwsze palce (a dwa pozostałe zgięte). W drugim przypadku poszczególne palce symbolizują: kciuk – Boga Ojca, palec wskazujący – Ducha Świętego, palec środkowy – Chrystusa, a dwa ostatnie dwie natury w Chrystusie. 

Ks. Jerzy Grześkowiak

Ręce

 

Mówią, że ręce Twoje błogosławią

wskazują drogę jak po ciemku światło

z karetki pogotowia chorego dźwigają

nigdy na maszynie wprost na ziemi piszą

mówią że słabną że są utrudzone

że przez lat dwa tysiące urlopu nie mają

jak deszcz stale zajęty

deszcz wciąż nie ma czasu

tyle kwiatów polewać musi na cmentarzu

widzieli Twoje rany rysują Twe serce

 

żeby wierzyć naprawdę ktoś nie wierzyć zaczął

Jan Twardowski

 

Panie, Ty mnie wyłowisz z ciemnego milczenia

Niby kropelkę z wody zapomnienia

Na twojej ręce znów będę jedyny

Po to dobyty z najdalszej głębiny

Abym się z tobą kłócił, godził, gadał

Abym się w ognich przed tobą spowiadał

Abym się w łzę przetopił, której nie odrzucisz

W bezimienności morze. A do siebie wrócisz.

Ernest Bryll

Myśli na niedzielę


Pokochaj siebie
Nie byłoby nas na świecie, gdyby Bóg Ojciec każdego z nas nie umiłował pierwszy!  On Cię umiłował wcześniej, zanim jeszcze twoja matka ujrzała cię na swoich ramionach, zanim przytuliła cię do piersi.
Błog. Kard. Stefan Wyszyński

 

Jesteśmy stworzeni na obraz Boga! Bóg więc kocha mnie tak jak swój obraz. Kocha mnie, nawet jeśli ten obraz jest trochę zniekształcony.
O. Jean-Baptiste Chautard

 

Wielką głębią jest człowiek; łatwiej można policzyć włosy jego, niż uczucia i skłonności jego serca.
św. Augustyn

 

Nieustannie odkrywanie siebie jest wspaniałą przygodą.
Anna Szczepańska

 

Należy w sobie dostrzec pozytywne wartości, bo nawet w najgorszym z nas jest jeszcze ślad Bożej dobroci.
błog. kard. Stefan Wyszyński

 

Każdy człowiek może zabłądzić, uparcie trwa w błędzie tylko głupi.
Cyceron
 
Możemy się nieustannie złościć na siebie i na świat, ale nie mamy takiego obowiązku.
ks. Marek Dziewiecki

 

Próbuj zapalić maleńką świeczkę, zamiast przeklinać ciemności.
Konfucjusz

 

Idziesz przez świat i światu dajesz kształt przez twoje czyny.
Stanisław Wyspiański

 

Człowiek został powołany na świat, a więc jest światu potrzebny.
Mikołaj Gogol

 

Najlepsze to życie, które łączy troskę z beztroską.
Platon.

 

Po obiedzie posiądź troszeczkę, po kolacji pospaceruj milę.
Przysłowie niemieckie

 

Czy to mało znaczy cieszyć się słońcem,
radośnie powitać wiosnę,
kochać, zamyślić się,
związać koniec z końcem.
Matthew Arnold

 

Mądry człowiek nie czeka na okazje – sam je stwarza.
Francis Bacon

 

Życie to przekształcanie siebie w dzieło sztuki
Fiodor Dostojewski

 

Dobre życie przypada w udziale tym, którzy się o nie starają.
Lew Tołstoj

 

Droga do przyszłości prowadzi przez teraźniejszość i miłość.
ks. Marek Dziewiecki

 

Zebrał: ks. Jerzy Grześkowiak

Religijna symbolika dłoni

 

Ludzie pierwotni widzieli w ręce symbol twórczych sił natury, zwłaszcza pełnego artyzmu ukształtowania różnych form życia i piękna w całej przyrodzie. Ponadto rękę zmarłych przodków traktowano jako narzędzie mocy o magicznej skuteczności. To na tej drodze ręka stała się symbolem mocy i władzy Istoty Wyższej. Ręka należy do najstarszych form przedstawiania Boga. W pogańskim cesarstwie rzymskim istniało nawet specjalne „bóstwo ręki” – Subazios. Ręka z rozpostartymi promieniście palcami jest prastarym symbolem słońca, jego światła i ciepła, które warunkują życie i wspierają jego rozwój. Egipski bóg Aton (uprzednio Atum lub Re), ok. 1350 przed Chr. ogłoszony przez Amenophisa IV jako „bóg-słońce” i czczony monoteistycznie, był przedstawiany jako tarcza słoneczna z długimi promieniami każdorazowo zakończonymi kształtem dłoni, trzymającej wstęgę życia. Zachowane ze starożytności rzeźby i grafiki rąk (znaleziska w grobach, pomniki nagrobne, kamienie wotywne) są symbolami pomagającej i błogosławiącej ręki bóstw. Miały one przynosić szczęście bądź bronić przed złem.


W chrześcijaństwie ręka symbolizuje Boga, jego stwórczą i podtrzymującą wszystko w istnieniu moc, jego władzę i potęgę, jego obecność, opatrzność i błogosławieństwo.

 
Wyrażenie „ręka Boga” (ręka, ramię, prawica) występuje w Starym Testamencie ponad 200 razy i oznacza obecność Boga i jego działanie, jego moc stwórczą, kierującą, wspierającą, chroniącą, ratującą, zwycięską lub karzącą. Stworzenie świata jest dziełem „ręki Boga”. 


Ty niegdyś założyłeś ziemię 
i niebo jest dziełem rąk Twoich (Ps 102,26). 
Albowiem Pan jest wielkim Bogiem
i wielkim Królem ponad wszystkimi bogami;
głębiny ziemi są w Jego ręku
i szczyty gór należą do Niego.
Morze jest Jego własnością: bo On sam je uczynił,
i stały ląd ukształtowały Jego ręce (Ps 95,3-5).


Cierpiący Hiob swoje zaufanie Bogu uzasadnia wiarą, że wyszedł z Bożej ręki i odpowiada swoim dyskutantom:


Zapytaj zwierząt – pouczą. I ptaki w powietrzu powiedzą. Zapytaj podziemia, wyjaśni; pouczą cię i ryby w morzu. Któżby z nich tego nie wiedział, że ręka Pana uczyniła wszystko (Hi 12,7-9). 


Pan Bóg przyrównuje się do garncarza, którego wprawnej ręce zawdzięczają byt jego artystyczne dzieła: „Oto bowiem jak glina w ręku garncarza, tak jesteście wy, domu Izraela, w moim ręku” (Jer 18,6). Dlatego psalmista mówi z wdzięcznością: „Twe ręce mnie uczyniły i ukształtowały”(Ps 119,73).


Symbolika „dłoni Boga” zawsze inspirowała artystów: pisarzy, poetów, malarzy, rzeźbiarzy. Dla przykładu poetyckie słowo Ernesta Bryla:


Po to mnie, Boże w ręce brałeś
Żeby ulepić z grząskiej gliny
Coś, co by było ścisłe, stałe
A nie jak kawał plasteliny

Cóż, nawet się nie ulepiłem
W karykaturę Twoją, Panie,
Choć Bożych palców się czepiłem
I ślad mój na nich pozostanie


Innym komentarzem do idei „rąk Boga” jest słynny fresk Michała Anioła na sklepieniu kaplicy sykstyńskiej w Watykanie, przedstawiający Boga Ojca - Stwórcę człowieka. Obraz jest pełen niesłychanego napięcia. Adam zwrócony jest ku Stwórcy. Bóg kieruje pełne energii spojrzenie ku Adamowi, który ma być powołany do życia. Lewa ręka Adama spoczywa na zgiętym kolanie, dłoń jest jeszcze bez życia, bez siły, bezwładnie zwisa w dół; jest otwarta, gotowa na przyjęcie, czeka na dotknięcie Boga. Natomiast z pełnią energii i siły wyciągnięta jest władczo prawica Stwórcy. Jego palec wskazujący skierowany jest ku lewemu palcowi wskazującemu Adama. Ale ich palce nie dotykają się, istnieje niewielki odstęp. Znamienne: tak piękna postać Adama i tak potężna, pełna energii, postać Boga, a jednak spojrzenie widza koncentruje się przede wszystkim na tych dwóch dłoniach, a zwłaszcza na czubkach ich palców. Niejako już samo wyciągnięcie palca ręki Boga stwarza życie – iskra życia zda sie przeskakiwać ku ręce Adama.


Bóg nie tylko świat stwarza, lecz również podtrzymuje go w istnieniu. Cała natura, wszystkie rośliny, zwierzęta i ludzie żyją „z ręki Boga”: 


Wszystko to czeka na Ciebie, byś dał im pokarm w swoim czasie. Gdy im udzielasz, zbierają; gdy rękę swą otwierasz, sycą się dobrami (Ps 104,27-28).


Ty otwierasz swą rękę i wszystko, co żyje, nasycasz do woli (Ps 145,16).

 
Bóg troszczy się o każdego człowieka tak, jak gdyby tylko on jeden był na świecie, prowadzi go przez życie, jest z nim wszędzie i jest jego nieustanną pomocą. To, co Bóg mówi do proroka Izajasza, dotyczy każdego człowieka:


Ja nie zapomnę o tobie. Oto wyryłem cię na obu dłoniach (Iz 49,15-16).


Wyrazem tego doświadczenia wiary są psalmy:


Ty ogarniasz mnie zewsząd i kładziesz na mnie swą rękę (Ps 139,5);


W Twoim ręku są moje losy: wyrwij mnie z ręki mych wrogów i prześladowców (Ps 31,16);


Gdybym przybrał skrzydła jutrzenki, zamieszkał na krańcu morza: tam również Twa ręka będzie mnie wiodła i podtrzyma mnie Twoja prawica (Ps 139,9-10);


Stałeś się dla mnie pomocą i w cieniu Twych skrzydeł wołam radośnie: do Ciebie lgnie moja dusza, prawica Twoja mnie wspiera (Ps 63,8-9). 


Do tajemniczej postaci „Sługi Bożego” Bóg mówi:


Ja, Pan, powołałem cię słusznie, ująłem cię za rękę i ukształtowałem (Iz 42,6).


Mojżesz, świadomy bezustannej opieki Jahwe, przypomina ludowi Izraela:


Pamiętajcie o dniu tym, gdyście wyszli z Egiptu, z domu niewoli, gdyż potężną ręką wywiódł was Pan stamtąd (Wj 13,3).


Sam słyszy obietnicę Boga: „Położę rękę moją na tobie” (Wj 34,22). Izrael winien zawsze ufać Bogu, który stawia swemu ludowi retoryczne pytanie: „Czyż ręka Pana jest zbyt krótka?” (Lb 11,23). Logiczny jest zatem wniosek: „Wszystkie ludy ziemi powinny poznać, że potężna jest ręka Pana” (Joz 4,24).


Doświadczenia Izraelitów z Bogiem zawsze wiernym prowadzi do przekonania, że lepiej jest wpaść „w ręce Pana, bo wielkie jest Jego miłosierdzie” niż „w ręce człowieka” (2 Sm 24,14), aczkolwiek „ręka Pana” może być też niekiedy „przeciw człowiekowi”:

 
Ale jeżeli nie będziecie słuchać głosu Pana i sprzeciwiać się będziecie Jego nakazom, ręka Pana będzie przeciw wam (1 Sm 12,15).


W religii Izraela brak przedstawień symbolicznej dłoni Boga, ale Biblia przekazuje wizje, w których ona się objawia. Prorok Ezechiel dostrzega pod skrzydłami „istot żyjących” ręce ludzkie (Ez 1,8); widzi rękę Boga, która podaje mu zwój księgi (Ez 2,9) i podnosi go w górę „między niebo i ziemię” (Ez 8,3). Prorok Daniel tłumaczy królowi Baltazarowi jego sen o ręce Boga piszącej wyrok na ścianie (Dn 5,24 n.).


W Nowym Testamencie symbol „ręki Boga” nie jest aż tak często używany jak w ST, ale również tutaj oznacza obecność i opiekę Boga. O wszystkich wierzących w Boga mówi Jezus w obrazie „pasterza i owiec”: 


Idą one za Mną i Ja daję im życie wieczne. Nie zginą one na wieki i nikt nie wyrwie ich z mojej ręki. Ojciec mój, który Mi je dał, jest większy od wszystkich. I nikt nie może ich wyrwać z ręki mego Ojca. Ja i Ojciec jedno jesteśmy (J 10,27-30).


Świadomość jedności z Ojcem i zaufanie, że jego życie ma sens, a cierpienie i śmierć zostaną pokonane, dyktują Jezusowi jego ostatnie słowa na krzyżu: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego” (Łk 23,46).Także uczniowie Jezusa doświadczają mocy „ręki Boga”: „A ręka Pańska była z nimi, bo wielka liczba uwierzyła i nawróciła się do Pana (Dz 11,21; por. Dz 13,11).


„Ręka Pana” należy do najstarszych form plastycznych chrześcijańskiej sztuki, weszła do niej około 4 wieku. Jest to „ręka Boga”, która „wyłania się z nieba” i która „mówi” lub „działa”. Przede wszystkim przy jej pomocy aż do XIII w. przedstawiano Boga jako Ojca i Stwórcę (sceny w raju). Dłoń Boga powstrzymuje także rękę Abrahama, by nie zabijał w ofierze swego syna Izaaka; daje Mojżeszowi dwie tablice z przykazaniami na Synaju; posyła Ducha Świętego (gołębicę) do Maryi ze zwiastowaniem wcielenia Syna Bożego, albo błogosławi Maryję przy narodzeniu Jezusa; przy chrzcie Jezusa i na górze Tabor proklamuje Jezusa jako „umiłowanego Syna”, przyjmuje Jezusa wstępującego do nieba i nakłada królewską koronę na jego głowę. Dopiero w 14 w. pojawia się w chrześcijańskiej ikonografii  Bóg Ojciec jako „sędziwy starzec z brodą”. „Ręka Boga” zachowuje zatem naturalne właściwości ręki: obdarowuje, pomaga, wspiera, podtrzymuje. W odróżnieniu od starożytnych zwyczajów, w których ręka bóstwa była zawoalowana, ręka Boga w sztuce chrześcijańskiej jest „naga”; ale od VII w., jak gdyby ulegając wpływowi starożytności, ukryta i zawoalowana zostaje dłoń człowieka, który otrzymuje od Boga jakiś dar.


„Bycie w ręku Boga”, z którego człowiek niestety częstokroć chce się uwolnić, bo sądzi, że w swej wolności jest nazbyt ograniczony, wyraził przejmująco J. St. Pasierb w wierszu „ w dłoniach”.
 

ciepło
ciasno

czasem lepko
gdy otwierają się rany

ciekawi świata
patrzymy mu przez palce
szarpiemy
chcemy się uwolnić
czasem się nam udaje

nikt inny nie jest w stanie
rozewrzeć Jego dłoni
nikt nas nie może mu zabrać
jeśli chcemy się wyrwać
musimy zrobić to sami

 

ks. Jerzy Grzeskowiak

Maryja w kosciele Verklaerung Christi w Monachium , Foto - Jerzy Grześkowiak

Refleksje na 2 lutego 2023 – na Święto Przedstawienia Pana, dawniej zwane świętem Matki Bożej Gromnicznej

 

W świetle gromnicy

 

Wejdź w dom, we wnętrze: świecę życia popraw swoją 
Wpierw – niech ciemną komorę serca rozpłomienia
Gerhard Manley Hopkins

 

Wielu ma zakodowany w pamięci wiszący dawniej na ścianach w domach obraz „Gromnicznej” Stachiewicza. Zapadłe chłopskie chaty zawalone śniegiem po strzechę, wokół domostw ludzie odpędzający od sadyb płonącą gromnicą watahy wilków. To wszystko dawno przeminęło, wyrośliśmy z romantyzmu. Obraz „Gromnicznej” stał się nieaktualny, nie wywołuje emocji, nie mobilizuje wiary i zaufania do Maryi – Matki Boga i ludzi.


W święto „Przedstawienia Pana” według dawnej tradycji poświęca się świece dla potrzeb liturgii, dla ołtarza i świątyni oraz dla prywatnej pobożności.  Jedna z nich miała dawniej szczególne znaczenie; nazywano ją „świecą gromniczną”, bo zapalano ją po domach w czasie różnych niebezpieczeństw, zwłaszcza podczas burzy, kiedy piorunochrony były jeszcze nieznane oraz przy śmierci członka rodziny. To był wyraz wielkiego zaufania do Maryi jako Wspomożycielki Wiernych w różnych potrzebach, a zwłaszcza w godzinę śmierci. W najważniejszym momencie całego życia trzymać w ręku Jej świecę i mając w oczach Jej obraz Jej się powierzyć – Matce dobrej chwili ostatniej – by odsuwała rozpaczliwe myśli, wyciszała zwątpienie i lęki, i prowadziła swoim światłem do bram Nieba - przed tron miłosiernego Syna i Ojca. Tak to widziała też poetka Alina Dorota Paul (+ 2018), gdy świadoma, że jej długoletnia walka z chorobą zakończy się odejściem do Domu Ojca, pisała:


a gdy będę odchodzić
zapalcie mi gromnicę
by odstraszała
warczące wilki wyobraźni
by rozjaśniała
wielkie noce zwątpienia
by wyciszała
burze umysłu i serca

zapalcie gromnicę
by świeciła
blaskiem Maryi
która nieustannie
prowadzi do światłości wiekuistej
w miłosierne ramiona
Jezusa Chrystusa 

Modlitwa przy zapaleniu świecy 

W blasku tej świecy 
chcę jeszcze przez chwilę tutaj przy Tobie pozostać 
trwając w ciszy i na modlitwie.
Najświętsza Maryjo, Matko Boża, 
Tobie powierzam siebie, moje trudności i zmartwienia, 
obawy i nadzieje, a szczególnie sprawy, troski i intencje,
z którymi dziś do Ciebie przychodzę…

Panie Jezu, Ty znasz mnie. 
Spojrzyj na tę świecę i na światło, które ona daje. 
Przyjmij ją jako wyraz mojej modlitwy, mojej wiary i ufności.
A kiedy stąd odejdę, niech ona będzie znakiem, 
że nadal pozostaję w Twej obecności z wszystkimi moimi intencjami.

Jezu, Ty powiedziałeś: „Ja jestem z wami przez wszystkie dni”.
Ty jesteś ze mną w moim codziennym życiu.
Daj mi odwagę i siłę do pójścia drogą, która jest przede mną. 
Pomóż mi na niej doświadczać, 
że Twoja miłość podtrzymuje mnie, stale dźwiga i prowadzi.

Maryjo, 
to światło jeszcze przez jakiś czas będzie płonąć przed Tobą, 
mówiąc o tym, co jest treścią mojego życia. 
Moje radości i moje zmartwienia, 
moje prośby i moje dziękczynienie, 
moje lęki i moje zaufanie, 
wszystko to przynoszę Tobie 
w tym małym znaku światła.
Wiem, 
że Ty wszystko to przyjmiesz 
do swego serca
i przedstawisz Twojemu Synowi, Jezusowi Chrystusowi, 
który objawił się nam jako „Światłość świata”.
Gdy stąd odejdę, 
niech to małe światło 
płonie przed Tobą i przed Nim i mówi: 
„Panie, wierzę i ufam Tobie. 
Błogosław mnie 
i bądź zawsze i wszędzie ze mną!
Amen.


Ks. Jerzy Grześkowiak

Symbolika dłoni i gestów rąk


Dłonie są krajobrazem serca
Karol Wojtyła


Pierwszym symbolicznym znaczeniem rąk, jako idealnego narzędzia człowieka do wykonywania wszelkich prac i uprawiania sztuki, jest czyn, działanie. Ręka jest najbardziej czynnym narzędziem w pracy. Stąd pracę wiąże się powszechnie z ręką. Ręka jest symbolem pracy i praca ma znamię ludzkiej ręki. Jednak pracy nie można ograniczać do ręki. Już w neolitycznym rolnictwie zdawano sobie sprawę z tego, że praca wiąże się także z innymi kończynami i organami jak nogi, grzbiet, barki, głowa (ciągnienie pierwotnego pługa, deptanie gliny, dźwiganie ciężarów na barkach i na głowie).


Ponieważ człowiek w różnych formach swej aktywności sprawuje władzę nad rzeczami i ludźmi, ręka jest też symbolem panowania, władzy i królewskości. Wyrażają to powiedzenia: „Być w czyichś rękach”, „Być pod czyjąś ręką”. „Położyć na kogoś rękę” – tzn. wziąć w swoją moc. Ręka – to władza, panowanie, autorytet, ochrona, opieka, sprawiedliwość, obrona. Kto zaś panuje, posługuje się niekiedy siłą i przemocą, stąd ręka symbolizuje także ucisk, przymus, zniewolenie.


Ręka może być narzędziem poznania, ponieważ dla ludzi niewidomych to właśnie ręka dostarcza przez dotyk wiele ważnych informacji na temat jakiegoś konkretnego przedmiotu, czym on jest i jakie ma właściwości.


Ręka jest symbolem porozumienia. Dłoń i palce odgrywają w wielu kulturach rolę środka komunikacji i środka wyrazu, a w pewnych przypadkach zastępują ludzką mowę (język migowy ludzi głuchoniemych).


Rozróżnia się symbolizm ręki prawej i lewej.
Ręka prawa, częściej używana, i dlatego silniejsza i sprawniejsza niż lewa, stała się symbolem pracowitości, prostolinijności w postępowaniu, prawowitości, szczerości, wierności, czci i szacunku. Dlatego znajdujemy ją na sędziowskich insygniach i kamieniach granicznych (oddzielających obszar własności władcy). To także powód, dlaczego prawą ręką się błogosławi i podnosi ją na potwierdzenie przysięgi.


Lewa ręka ma aspekt pasywny, oznacza bierność, (wyrażenie: „mieć dwie lewe ręce”), przyjmowanie, jest kojarzona z kradzieżą i oszustwem.


Podanie prawej ręki, uścisk rąk - jest od pradawnych czasów zewnętrzną manifestacją zgody (signum concordiae, signum consonantiae – św. Augustyn), znakiem otwartości, przyjaźni, miłości, przebaczenia, harmonii, braterstwa, solidarności, gotowości do pomocy i służby. „Ja twe westchnienia, ty me łzy zrozumiesz i dłoń uściśniesz – oto polska mowa” (A. Mickiewicz). Podanie dłoni narzeczonych jest od dawna istotnym symbolem zawarcia małżeństwa (dexterarum conjunctio), stąd spotyka się je często na portretach zmarłych małżonków na starożytnych sarkofagach lub na złotych kielichach używanych przy uczcie weselnej.


Ręce wzniesione – oznaczają pozdrowienie, uwielbienie, cześć oddaną Bogu, modlitwę, prośbę, słabość, zależność, poddanie się, zdumienie, przerażenie.


Ręce wyciągnięte przed siebie – to władza, potęga, pozdrowienie, błogosławieństwo, opieka, życzliwość, pozdrowienie.


Nałożenie rąk na kogoś – oznacza przekazanie komuś władzy i uprawnień, moc uzdrawiania.


Ręce złożone – to spokój, bezruch, bezbronność, poddanie, uległość, brak niebezpieczeństwa, wierność poddanego,


Ręce ukryte w rękawie – symbolizują szacunek, gotowość do służby. W starożytności podchodząc do wysokich dostojników okrywano dłonie. Ten zwyczaj przejęło chrześcijaństwo; gdy świeccy dotykali przedmiotów kultu, zakładali rękawiczki, albo chwytali je przez białe płótno.


Ręce włożone w czyjeś dłonie – to znak posłuszeństwa, wierności, hołdu.


Ręce złożone przed piersią w kształcie naczynia - oznaczają gotowość przyjęcia, skupienie, medytację.


Ręce skrzyżowane na piersi – poddanie, gotowość służenia.


Ręce położone na oczach – wstyd, przerażenie.


Ręka na sercu – pozdrowienie, miłość, uwielbienie.


Ręka na ustach – tajemnicę, milczenie.


Ręce obejmujące lub podtrzymujące głowę – zamyślenie, troskę, smutek, żałobę.


Ręce opuszczone – zaniechanie działania, rezygnację, smutek.


Mycie rąk – niewinność, oczyszczenie.


Podniesienie jednej ręki – przysięgę.


Ręka otwarta – dobroć, szczodrobliwość, wolność, sprawiedliwość.


Ręka zaciśnięta w pięść – złość, agresję, groźbę, bunt.


Ks. Jerzy Grześkowiak

 


Wnętrze dłoni

wnętrze dłoni
gdy nie jest zaciśnięta w pięść
otwarte jak braterstwo

jak tu blisko wszędzie
w krainie wzgórz noszących
imiona dalekich planet

najprostsza metafora dłoń
wiąże ciało z wszechświatem
jest krajobrazem wróżb

nie odwracaj oczu
gdy czytanie z dłoni
jest operacją na otwartym sercu


ks. Janusz St. Pasierb

Mowa rąk

 

Cóż są ręce? Ręce czynią dobro
Albo zło. Moje czoło wsparte
Na jednej z nich lub na obu
Otwiera wciąż nową kartę
Białą, nie zapisaną…
Mieczysław Jastrun („Odległości”)

 

Ręka – to fascynujący, misternie skonstruowany, sprawny instrument. Zdumiewać może struktura naszej ręki, która przez delikatność i wrażliwość skóry oraz motoryczne uzdolnienie mięśni, ścięgien i kości zdolna jest do niesłychanie sprawnych ruchów, którym człowiek zawdzięcza wszystko, co potrafi wyprodukować w zakresie techniki i sztuki.


Jak twarz odgrywa zasadniczą rolę w kontaktach społecznych, tak ręka odgrywa ją w bezpośrednim zetknięciu z otaczającym światem. Z jej pomocą człowiek przekształca swoje otoczenie według swej woli. Jeśli twarz jest zwierciadłem stosunku emocjonalnego do otoczenia, to ręka odzwierciedla stosunek wolitywny. Ręka jest jednak czymś więcej niż tylko narzędziem do chwycenia czegoś i przekształcania otoczenia. Ręka jest zdolna wyrażać także nasze wnętrze, naszą osobowość. Analogicznie do „mowy” twarzy istnieje „mowa” ręki – gest. Za pomocą rąk człowiek pomaga sobie w mówieniu. Wypowiadane słowo zyskuje na intensywności i znaczeniu poprzez wymowę gestów rąk. Wyciągnięte ręce żebraka nie potrzebują żadnych słów, podobnie jak gesty rąk milicjanta na skrzyżowaniu ulic. Wzniesiona w górę zaciśnięta pięść uczestników ulicznych protestów przeciwko znienawidzonym władcom-tyranom ma tak wyraźnie jednoznaczną wymowę, jak w kształcie litery „V” uformowane palce rąk Polaków z „Solidarności” w latach 80 ubiegłego wieku. Nie ma chyba takich sytuacji, w których ręce „milczą”, nawet gdy spoczywają splecione i wydają się nic nie wyrażać; bo wyrażają one albo skupienie, medytację i ciszę, albo napięcie psychiczne i wewnętrzny niepokój. Podanie rąk przy przywitaniu lub pożegnaniu, przybicie dłońmi zawartego układu, przeciwko komuś wyciągnięta dłoń z nożem albo ręka z kwiatami, palce niewidomego biegnące po literach Brajla, ręce złożone do modlitwy, wyciągnięta ręka biedaka, ręka głaszcząca policzek dziecka i błogosławiąca ręka kapłana – w tych wszystkich gestach wyraża się bezsłownie to, kim jesteśmy, jacy jesteśmy, co zamierzamy i co czujemy. Ręka spełnia zatem trzy podstawowe funkcje: - chwytną, - twórczą lub manipulacyjną, - i komunikacyjną.


Różne bywają ręce: małe paluszki niemowlęcia i drżące ręce staruszki; miękkie i delikatne albo szorstkie i twarde; zadbane i wypielęgnowane albo spracowane, naznaczone bliznami; ciepłe lub chłodne. Porównując ręce dostrzega się ich zróżnicowanie w kształcie i w sprawności. Jedyny i niepowtarzalny jest już sam odcisk palców, tzw. linie papilarne. Różnie przebiegają też linie wewnętrznej strony dłoni. Ludzie podają sobie dłoń w różny sposób. Już sam uścisk dłoni zdradza nieraz charakter osoby, a przynajmniej jej stosunek do partnera spotkania. Gestykulacja dłońmi zależy też od stereotypów zawodowych, związanych z określoną rolą w grupie społecznej. U pedagoga niektóre gesty mogą zdradzać jego dydaktyczne nawyki, np. gesty podkreślające tekst wykładu lub strofujące słuchaczy; u wojskowego ruchy ręki są krótkie, zdecydowane, pewne siebie; u duchownego ręce wyrażają pokorną postawę i układają się nieraz mimo woli w gesty modlitwy i błogosławieństwa.


Ręce to główne narzędzie pracy: chwytamy nimi, ciągniemy, przesuwamy, dźwigamy ciężary. „Rękodzielnictwo” dotyczy różnych zawodów. Nawet jeżeli maszyny ułatwiają nam pracę, to przecież do ich obsługi potrzebujemy rąk. Rękami piszemy, naciskamy klawisze, przyciski i guziki różnych technicznych urządzeń, uruchomiamy maszyny, prowadzimy pojazdy. Cały zakres sztuki to też dzieło ludzkich rąk. Artyści rękami nadają kształt swoim ideom: piszą wiersze i książki, malują obrazy, rzeźbią figury, wykuwają monumenty, fotografują itd. Muzycy palcami dotykają klawiszy i strun różnych instrumentów, ręką ciągną smyczki, uderzają w bębny. Od ruchu rąk tyle w naszym życiu zależy, po prostu „żyjemy z pracy naszych rąk”.


Przebogata jest mowa rąk szczególnie w zakresie naszego życia emocjonalnego. W chwilach radości wznosimy, wręcz wyrzucamy ręce w górę, klaszczemy, bijemy brawa. W gniewie ściskamy rękę w pięść, uderzamy nią w stół, wygrażamy komuś, lub nawet go uderzamy. Chcąc się pojednać, podajemy sobie ręce.


Mając to wszystko na uwadze, nie dziwi, że Arystoteles określił rękę jako „narzędzie wszystkich narzędzi” (Endemos czyli „O duszy”), a R. Guardini jako „narzędzie i zwierciadło duszy”. Ten ostatni pisze: „Ręka jest – prócz twarzy, a raczej tuż po niej – najbardziej uduchowioną częścią naszego ciała”. 


Jest faktem, że rozwój cywilizacji i kultury nie byłby możliwy bez ręki. Dzisiejsza neurobiologia potwierdza od dawna głoszoną hipotezę, że ręce miały szczególne znaczenie w kształtowaniu się świadomości człowieka. Egzystencjalna konieczność i wewnętrzna potrzeba dotykania rzeczy (element ciekawości!) z jednej strony oraz niezwykła finezyjna sprawność i zręczność rąk z drugiej, wspierały rozwój mózgu. To ręce uczyniły w pewnym sensie istotę człowieko-podobną człowiekiem.


Starożytny pisarz Quintilian pisał: 
Można wprost powiedzieć, że ręce potrafią mówić! Czy nie używamy ich, by żądać, wzywać, żegnać, obiecywać, błagać, grozić, wyrazić sprzeciw lub lęk, prosić lub odmawiać? Czyż nie są nam potrzebne po to, aby wyrazić radość, cierpienie, namysł, przyznanie się, żal, miarę, ilość, liczbę i czas? Czyż ręce nie mają zdolności, by pocieszać, zakazywać, przyzwolić, wyrazić zdziwienie lub wstyd?


Nic zatem dziwnego, że spośród wszystkich części ciała właśnie ręka jest najczęściej stosowanym symbolem. Jak twarz tak i ręka jest znakiem osoby, szczególnym wyrazem istoty człowieka. Znamienne jest to, że w ikonografii Kościoła Wschodniego ręce są uważane za „małe oblicze” albo „małe ja” (wyrażenie Pawła Floreńskiego, +1937). To wyjaśnia, dlaczego na ikonach, które okute są złotą lub srebrną blachą, twarz i ręce (niekiedy także stopy) są zawsze widoczne.

 
Ręce spełniają funkcję podobną do języka – potrafią „mówić”. Zdumiewają nas na przykład wiele mówiące ręce tancerek krajów Dalekiego Wschodu (Indie, Chiny, Indonezja). Niektórzy uważają, że potrafią z linii na wewnętrznej stronie dłoni odczytać charakter człowieka, jego historię, a nawet przyszłość (chiromancja). Niezależnie od umiejętnego „nabierania ludzi” w ten sposób i łatwego wyciągania pieniędzy z ich sakiewki, nie można zaprzeczyć, że ręce naprawdę mogą wiele powiedzieć o istocie, charakterze, życiowej drodze i losach człowieka.


Jest też oczywiste, że z ruchów ręki, jej ułożenia, sposobu, w jaki coś dotyka lub czyni, można sporo dowiedzieć się o tym, „co jest w człowieku”. Grecki filozof Arystoteles pisał: „Nie bez powodu na ludzkiej dłoni wypisane są linie. One wywodzą się z „wpływów niebieskich” i z własnej indywidualności człowieka”.


Ręce są „zwierciadłem” człowieka. Jeżeli wybrany zawód jest zgodny z wrodzonymi talentami, wówczas ręka poety różni się od ręki matematyka, ręka rolnika od ręki filozofa, ręka pianisty od ręki technika.


Nieomylnym znakiem rozpoznawczym każdego człowieka są odciski jego palców. Jak te linie papilarne, tak również forma i linie ręki mają swą własną wymowę, „swój język”. Idzie tu o kształt dłoni, na zewnątrz i od środka, o wszystkie linie i wypukłości, o stosunek wielkości dłoni do palców, o długość palców i ich wzajemne odniesienie. Nie bez znaczenia jest też temperatura, wilgotność, barwa i zdolności manipulacyjne ręki. Również charakter pisma, zależny przecież od ręki, jest zawsze bardzo indywidualny, jest wyrazem charakterystycznych cech człowieka, jego osobowości i charakteru.


Nie bez powodu mówi się o „ręce materialnej, cielesnej” i o „ręce uduchowionej”. Święci są z reguły przedstawiani z tzw. „ręką gotycką”: mają wąskie dłonie z długimi palcami. Diabła i demony przedstawia się ze szponami.


Ruchy rąk zdradzają więcej niż nam się wydaje. Słowa mogą mówić nieprawdę, ale rękom trudno kłamać. Mówcy często ćwiczą świadomie gesty, które mają zaakcentować bądź zobrazować wypowiadane słowa. Przez sposób podania dłoni przy pozdrowieniu czujemy bez słów, co to spotkanie znaczy dla drugiego człowieka, czy jest chciane, szczere, autentyczne, czy nie. Podając komuś dłoń – dotykam - przy założeniu pełnej szczerości, otwartości i przyjaźni - nie tylko części jego ciała, lecz percypuję tym samym jego duchową sferę, jego osobowość, jego miłość, wierność, przebaczenie, oddanie. Ręka jest zatem prawdziwym symbolem w najpełniejszym znaczeniu tego słowa.


ks. Jerzy Grześkowiak

„Boża cisza”


Gdy piszę o ciszy, wynurzają się spontanicznie z mojej pamięci dni przemilczane przed wielu laty w tej cudownej oazie ciszy, jaką jest klasztor Ojców Kamedułów na Bielanach niedaleko Krakowa. Erem położony z dala od gwaru miasta i hałasu ruchu drogowego, ukryty pośród szumiącego od wieków na Srebrnej Górze boru, pozwala zobaczyć życie we właściwych wymiarach, odnaleźć siebie, swoje miejsce i swój czas. Przeglądając tam „księgę gości”, natknąłem się między innymi na wpis Ludwika Solskiego, nestora polskiej sceny teatralnej, który w roku swej śmierci (1954), jako stuletni nestor polskiej sceny teatralnej zanotował:
„Bardzo cieszę się, że dozwolonym mi jest być gościem tej Bożej ciszy i spokoju wiekuistego, do którego z tytułu mego wieku w niedługim czasie będę już powołany”.
Bardzo trafne określenie: „Boża cisza”. Bo w ciszy i w milczeniu jest „coś” z Boga. One prowadzą do Boga, pozwalają go doświadczyć.
„Przestrzenią ducha, gdzie może on rozwinąć swe skrzydła, jest cisza” – to słowa A. de Saint-Exupéry’ego, francuskiego pisarza i pilota zarazem. Długie okresy samotności podczas lotów i częste kontakty z pustynią wyzwoliły w nim skłonność do medytacji, a równocześnie nieufność do języka, który określił jako „źródło nieporozumień”, „wiatr słów”, „próżny zgiełk słów” oraz – co zaskakuje u takiego mistrza słowa literackiego – jako narzędzie komunikacji niezdolne do uchwycenia „głębokiej rzeczywistości”. Język nie jest w stanie wyrazić wszystkiego, ponieważ „wewnętrznego skarbu nie przekazuje się w słowie, ale w zjednoczeniu przez miłość”. Osobiste przeżycia, umiłowanie samotności, przekonanie o konieczności odchodzenia od ludzi dla wsłuchania się w głos, który „mówi tylko w ciszy”, znalazły szczytowy wyraz w przepięknym – nie mającym bodaj równego w literaturze – „hymnie o ciszy”:
Ciszo, muzyko owoców. Ty, która zamieszkujesz piwnice, spichrze i szopy. Naczynie miodu, pilności pszczół. Wytchnienie morza, które zna swoją pełnię.
Ciszo, w której zamykam miasto widziane ze szczytu góry. Gdy ustaje stukot kół, wołanie i dźwięki młotów bijących w kowadła. Wszystko to jest znieruchomiałe w amforze wieczoru. Czuwanie Boga nad naszą gorączką, płaszcz Boga rzucony na ludzkie mrowisko.
Ciszo kobiet, które są tylko ciałem, w którym dojrzewa owoc. Ciszo kobiet ukryta pod ciężką piersią, gdzie gromadzi się pokarm. Ciszo kobiet, w której milczy cała marność dnia; ciszo życia, które jest snopem dni. Ciszo kobiet – sanktuarium i trwanie na wieki. Gdzie w jutrzejszy dzień zmierza to jedno, co rzeczywiście ku czemuś zmierza. Która słuchasz dzieciątka poruszającego się w łonie. Ciszo, szkatułko, w której zamknąłem cały honor i krew.
Ciszo mężczyzny, który oparł głowę na ręku, duma i przyjmuje w siebie; nie wydatkuje energii, a myśli rodzą się w nim jak żywe soki. Ciszo, która pozwalasz poznawać i pozwalasz nie wiedzieć, bo dobrze, aby czasem nie wiedział. Ciszo, która odrzucasz toczącego robaka, pasożyta i szkodliwe zielsko. Ciszo, która czuwasz nad człowiekiem w nurcie jego myśli.
Ciszo samych myśli. Odpoczynku pszczół, kiedy miód już zebrany i trzeba go tylko ukryć głęboko, jak skarb. Aby dojrzewał. Ciszo myśli, które przygotowują się do lotu, bo niedobrze, gdy niespokojny jest twój umysł i twoje serce.
Ciszo serca. Ciszo zmysłów. Ciszo słów słyszanych w głębi duszy, gdyż dobrze, jeśli odnajdujesz Boga, który jest ciszą wieczności. Kiedy wszystko już zostało powiedziane, wszystko zostało zrobione.
Ciszo Boga, która jesteś jak sen pasterza, bo nie ma snu bardziej łaskawego, choć jakaś groźba zdaje się wisieć nad jagniętami; kiedy nie ma już ni pasterza, ni stada, bo któż zdołałby odróżnić jedno od drugiego pod gwiazdami, gdy wszystko jest snem, gdy wszystko jest wełnistym snem. (…)
Krok po kroku, przezwyciężając kolejne sprzeczności, wędrujemy w kierunku ciszy, która wymazuje pytania i jest szczęśliwością.
O gadulstwo pytań! Ile krzywdy wyrządziły one ludziom?
Głupi tylko czeka odpowiedzi Boga. Jeśli On cię przygarnie, jeśli cię uzdrowi, to wymazując swoją ręką wszystkie twoje pytania, tak jak się leczy z gorączki. Tak.
Kiedy pewnego dnia będziesz przyjmował Twoje stworzenie do Twych spichlerzy, otwórz nam szeroko na dwie strony wierzeje i wpuść nas tam, gdzie nie będzie już odpowiedzi, bo i pytań nie będzie, tylko sama szczęśliwość, która jest zwornikiem wszystkich pytań i obliczem, które daje ukojenie.

 

Ciszo, porcie, gdzie zawija statek.
Ciszo Boża, porcie wszystkich statków 
(A. de Saint Exupéry, Twierdza, Warszawa 1985, s. 111-113).

 

Ks. Jerzy Grześkowiak


Prośba o ciszę

Skrawka ciszy szukam
ocalonego ze zgiełku
czy wiecie, że nawet
przedmioty krzyczą
gdy nie ma ciszy

Proszę was
o skrawek ciszy
niektórzy moi bliźni
lwy hieny i szakale
hałasu codziennego
ale ostrzegam
nie oddam tanio
kości moich złudzeń
jeśli nie będzie 
można inaczej
wejdę w siebie
i tam ocalę
skrawek ciszy


Łucja Danielewska

Refleksje po Święcie Chrztu Pana Jezusa 

Solidarność Jezusa z człowiekiem

 

We Florencji naprzeciw zachodniego portalu potężnej i zachwycającej swym pięknem katedry znajduje się szturmowany przez wielojęzyczne tłumy turystów z całego świata i nękany hałasem trąbiących aut i skuterów dawny miejski kościół chrzcielny, czyli baptysterium. Jak wszystkie kaplice chrzcielne ta ośmiokątna budowla jest poświęcona św. Janowi Chrzcicielowi. Zwiedzający odnajduje na mozaice kopuły tego biblijnego proroka wzywającego do pokuty – ze zwichrzonymi włosami i przenikliwym spojrzeniem. Droga od Jordanu do różnorodnie ukształtowanych chrzcielnic w chrześcijańskich kościołach jest bardzo długa. A zaczyna się od wydarzenia, kiedy „otworzyło się niebo” nad Tym, o którym św. Paweł powie: „Zechciał Bóg, aby w Nim zamieszkała cała Pełnia, i aby przez Niego znów pojednać wszystko z sobą” (Kol 1,19-20).
Życie ludzkie jest naznaczone przełomami. Raz po raz coś się kończy i zaczyna coś nowego. Nie zawsze dzieje się to bez kryzysu. Konieczne są zmiany, przestawienie się, nowa orientacja. Niekiedy takim przełomom towarzyszą obrzędy i symboliczne akty. Przykładem tego może być zakończenie szkolnej edukacji lub zawodowego wykształcenia. Certyfikat lub świadectwo potwierdzają kompetencje i uprawniają do pracy w konkretnym zawodzie lub do podjęcia dalszych studiów. Czy ktoś jest w swoim fachu dobry, to okaże się dopiero w praktyce.  Przejściu w inny sposób życia lub do innej pracy, w inny stan, towarzyszą także jakieś znaki. Na przykład narzeczeni zakładają sobie na palce obrączki. W niektórych klasztorach osoby wstępujące do zakonu otrzymują w oficjalnym obrzędzie przyjęcia do wspólnoty nowe imię.
Chrzest Jezusa stanowi dla Niego takie właśnie „przejście”. On udaje się nad Jordan, gdzie do nawrócenia i pokuty nawołuje Jan Chrzciciel i prosi go o chrzest. Jest to inny chrzest niż ten, który przyjęliśmy. Jezus daje się ochrzcić, jak tylu innych Jemu współczesnych, którzy odczuwają potrzebę nawrócenia, zrywają z grzesznymi drogami i ufają głęboko, że Bóg przebaczy im popełnione winy. W ten sposób okazuje pełną solidarność z ludźmi. Jest całkowicie po stronie człowieka. Wstępując w rzekę Jordan zstępuje obrazowo w głębie naszej ludzkiej kondycji, jak to już uczynił przyjmując ludzkie ciało. Już samo usytuowanie Jordanu w geograficznej depresji – w najniżej położonym miejscu świata kilkaset metrów poniżej poziomu morza - jest głęboko symboliczne.
Jedna z greckich ikon z XIV wieku przedstawia chrzest Jezusa w następujący sposób. Pomiędzy dwoma grupami piętrzących się wysoko skał widać w głębi fale Jordanu. W tych czeluściach ciemnej wody zanurza się Jezus, wstępując niejako w ciemności naszego świata i w przepaści naszych serc, aby całym sobą przyjąć w siebie nasze rozdarcie, grzech i odmęty zła. Jezus jest „chrzczony” wodami doczesności, obmywany wodami tego świata, ale w ten sposób to właśnie On nas wszystkich obmywa, filtruje ciemne wody naszego życia i usuwa brudy tego świata - biorąc na siebie nasze grzechy.
Gdy wynurza się z wody, otwiera się nad Nim Niebo: „…ujrzał rozwierające się niebo i Ducha jak gołębicę zstępującego na siebie” (Mk 1,9). Duch Boży, który działał już w pierwszym dniu stworzenia, teraz objawia, kim jest Jezus. Głos Boga oświadcza: „Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie” (Mk 1,11). Jezus, będąc człowiekiem jak my, jest także Bogiem. I tak potwierdzony przez Ojca i wyposażony w moc Ducha Świętego rozpoczyna swoją publiczną działalność.
Z Nazaretu, gdzie Jezus dorastał, do miejsca, gdzie Jan chrzcił, idzie się około dwóch dni. Jezus musiał zatem odbyć dość daleką podróż, by dotrzeć do Jana przy rzece Jordan. Dlaczego Jan naucza i chrzci właśnie tam? Przecież mógł iść od wioski do wioski jako wędrowny kaznodzieja i chrzciciel. Dlaczego ludzie muszą opuszczać ich domostwa i wędrować do niezamieszkałych stepów Jordanu? 
Wiąże się to z nawróceniem, do którego wzywa św. Jan. Nawrócenie to coś więcej niż jakaś mglista chęć zmiany stylu życia, dobre chęci i „worek” pełen dobrych postanowień. Orędzie Jana Chrzciciela cechuje radykalizm. On stawia warunki, nawet grozi: Jeżeli nie zmienicie waszego sposobu życia, nie odmienicie go u samych fundamentów poczynając, nie unikniecie katastrofy - „Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona” (Mt 3,10).
Nawrócenie – przemiana życia, która sięga głębi, aż do korzeni, nie jest łatwa do zrealizowania w warunkach domowych. Tam otaczają człowieka te same ściany, te same zwyczaje i rytuały. Zacząć na nowo może tylko ten, kto odważy się na Exodus – czyli na wyjście z dotychczasowego, „odejście od starego”. Dlatego Jan wzywa ludzi na stepy Jordanu, gdzie analizują i oceniają swoje dotychczasowe życie i publicznie wyznają swoje grzechy. U siebie w domu byłoby o to trudniej.
Do chrztu Janowego należy zatem radykalne nawrócenie i rytualne zanurzenie w wodach Jordanu. Dlaczego właśnie w Jordanie? Przecież źródła z ożywczą wodą znajdowały się też w wielu w innych miejscach. Czy nie mógł chrzcić na przykład w głębokich wodach jeziora Genezaret? Dlaczego akurat w Jordanie, a do tego w określonym miejscu, które łatwo dziś zlokalizować? Odpowiedź jest zaskakująca: Jan chrzci dokładnie tam, gdzie przed setkami lat Jozue przeprowadził Izraelitów przez Jordan do Ziemi Obiecanej. Nawrócenie i exodus nie są więc dla św. Jana celem samym w sobie. One są początkiem czegoś o wiele większego.
Jan Chrzciciel jest przekonany: jeżeli Lud Wybrany odrzuci swe fałszywe bożki i zabezpieczenia, jeżeli porzuci dotychczasowy grzeszny sposób życia, jeżeli nawróci się i otrzyma od Boga przebaczenie win, wtedy dokona się na nowo wejście do Ziemi Obiecanej.
Wielu Izraelitów usłyszało wołanie Jana i poszło za Jego głosem. Jezus słysząc o tym, co się dzieje, opuszcza swój rodzinny dom w Nazaret, udaje się do Jana i zanurza w wodzie Jordanu, aby wejść jak wielu innych na próg Ziemi Obietnicy – tam, gdzie zaczyna się nowe życie pod panowaniem Boga.
Zdumiewa, że Jezus nie zaczyna swej misji tylko sam, w pojedynkę.  On idzie za innymi i słucha Janowych kazań wzywających do pokuty.  W ten sposób daje Bogu, swemu Ojcu, możliwość rozpoczęcia tego, co Nowe, gdzie nawet „najmniejszy” jest większy od Jana Chrzciciela (Mt 11,11). Gdyby Jezus pozostał w Nazaret, albo gdyby powiedział: „Ja sam określę i wyznaczę swoją drogę”, Boży plan zbawienia z ludźmi nie mógłby być kontynuowany.
Kościół współczesny cierpi z tego powodu, że jest w nim wielu pojedynczych działaczy, ale zbyt mało wspólnie wyrusza w drogę. A jeszcze bardziej dlatego, że wielu dokładnie „wie”, jak Kościół należy zreformować, ale za mało takich, co pytają, jak sam Bóg zamierza odnowić swój Lud!
Fakt, że Jezus poszedł na pustynię, by dać się ochrzcić w Jordanie jak inni, sprawiało pierwotnemu Kościołowi spore trudności. Jak On, większy od Jana, mógł pójść do niego, przyłączyć się do jego ruchu odnowy, włączyć się w szereg potrzebujących nawrócenia? Jak bezgrzeszny mógł przyjąć chrzest dla odpuszczenia grzechów? O tym, jak znaczne to były trudności, świadczy fakt, że Mateusz w scenę chrztu wkomponował krótki dialog, w którym Jan najpierw odmawia Jezusowi chrztu.
„Wtedy przyszedł Jezus z Galilei nad Jordan do Jana, żeby przyjąć chrzest od niego; Lecz Jan powstrzymywał Go, mówiąc: „To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie? Jezus mu odpowiedział: „Pozwól teraz, bo tak godzi się nam wypełnić wszystko, co sprawiedliwe”. Wtedy mu ustąpił.” (Mt 3,13-15)
Dlaczego Syn Boży prosi o chrzest? Dawniej rozwiązywano ten problem prostą odpowiedzią: Jezus chciał dać ludziom dobry przykład. Taka odpowiedź jest jednak niewystarczająca. Jezus idzie do Jana Chrzciciela, bo wie: przez niego działa Bóg. Izrael wstępuje teraz w decydującą fazę swojej historii, w czas, w którym wypełni się „wszelka sprawiedliwość” (Mt 3,15). A to znaczy dla Jezusa: On musi i chce być tam, gdzie decydują się losy ludu Bożego. Musi być na tym miejscu, gdzie Bóg aktualnie działa i wypełnia swe obietnice, gdzie Izrael stoi na progu Ziemi Obiecanej. Moralne pytanie, czy Jezus czuł się jako grzesznik, nie dotyczy w ogóle sprawy zasadniczej. Jezusowi idzie o wolę i plan Boga. Przez chrzest oddaje się całkowicie w służbę temu zbawczemu planowi. Gdy Jezus wychodzi z wód Jordanu, otwiera się niebo: 
„A oto otworzyły Mu się niebiosa i ujrzał Ducha Bożego zstępującego jak gołębicę i przychodzącego na Niego. A głos z nieba mówił: „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie.” (Mt 3, 16-17)
„Otwarte niebo” - to znaczy: niebo i ziemia są znowu złączone, bo oto jest w końcu Ktoś, na którym spoczywa całe upodobanie Ojca i który jest całkowicie Jemu 
posłuszny. I tak zostaje przekroczony próg do Ziemi Obiecanej. Ci zaś, co gromadzą się wokół Jezusa i idą Jego śladami, mogą odtąd żyć „pod otwartym niebem”.
Wielu wierzącym trudności sprawia symbol gołębicy. Gołąb pojawia się po raz pierwszy już w czterdziestym dniu życia Jezusa podczas ofiarowania Go Bogu w świątyni jerozolimskiej.  Gołąb jest darem ludzi biednych. Nim rodzice wykupują niejako od Boga pierworodnego syna (Łk 2, 22-24).
Podczas każdej Paschy Jezus czytał Pieśń nad pieśniami, a w niej także o tym, że Bóg, Jego Ojciec, troszczy się o swój lud i stara się pozyskać jego względy podobnie jak czynią to gruchające gołębie.
„Powstań, przyjaciółko ma, piękna ma, i pójdź! 
Gołąbko ma ukryta w zagłębieniach skały, w szczelinach przepaści, 
ukaż mi swą twarz, daj mi słyszeć Twój głos! 
Bo słodki jest głos twój i twarz pełnia wdzięku.” (Pnp 2,13-14)
W historii o potopie gołąb przynosi w dziobie świeży listek z drzewa oliwnego jako znak końca kary i nastania pokoju między Stwórcą i stworzeniem (Rdz 8, 10-11)
Bardzo ważne w tym znaku jest również fakt, że gołąb po hebrajsku to „Jona”. Jonasz zaś jest pierwszym prorokiem, z którym niejako „przestrzennie” spotyka się Jezus, ponieważ jego grób znajduje się tylko osiem kilometrów od Nazaret. Podobnie jak Jonasz, Jezus zostaje posłany w podległy grzechowi świat, aby przepowiadać miłosierdzie Boga i wzywać do nawrócenia. O swojej generacji powie, że będzie jej dany tylko „znak Jonasza”, a jest nim uratowanie „z trzech ciemnych dni”, czyli Zmartwychwstanie.
Gołąb - zwierzę ofiarne, symbol pokoju, znak miłości, los proroka – to wszystko zostaje poprzez gołębia symbolicznie przeniesione na osobę Jezusa. I On słyszy z Nieba słowa Ojca: „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie” (Mt 3,17).
Sedno chrztu Jezusa wyraża doskonale współczesne pojęcie „solidarność”. Jezus jest bezwarunkowo solidarny z całą ludzkością. W Janowym obrzędzie nawrócenia bierze On na siebie nasze grzechy, aby zostały z nas zmyte w wodzie chrztu. A daleko na horyzoncie rysuje się już kształt krzyża: „Chrzest mam przyjąć, i jakiej doznaję udręki, aż się to stanie” (Łk 12, 49-50).

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

                         Święto Trzech Króli

 

A my, trzej magowie, zgarbieni pod ciężarem Ksiąg, 
pustych jak wypalone na pustyni czaszki, 
Drżymy z trwogi, chociaż jesteśmy szczęśliwi.
Niepokoi na bowiem myśl, że wracając od Ciebie,
Będziemy musieli iść inną drogą
Niż ta, którą tutaj przyszliśmy.
Czy nie możemy wrócić, Boże, tą samą drogą?

Roman Brandstaetter

 

„Przed niewielu dniami obchodziliśmy święto upamiętniające fakt, że  narodził się Pan pochodzący z ludu żydowskiego. Dzisiaj celebrujemy uroczyście  w świątecznej radości dzień, w którym hołd złożyli poganie. „Bo zbawienie pochodzi od Żydów” (J 4,22); ale to zbawienie ma sięgać aż po krańce ziemi” (Iz 49,6)”.  Te słowa św. Augustyna z kazania na święto Objawienia Pańskiego podkreślają historio-zbawczy charakter opowieści o Mędrcach ze Wschodu. Oni są pierwszymi poganami, którym Bóg objawił się w Jezusie. W sposób symboliczny reprezentują całą ludzkość. A ich hołd wskazuje na uniwersalizm panowania Chrystusa.


Kiedy jesienią 1960 roku komunistyczny sejm zaakceptował gomułkowską ustawę likwidującą 6 stycznia jako dzień wolny od pracy, na pół wieku odebrano Polakom możliwość godnego przeżywania święta Trzech Króli. Przywrócono je dopiero w „odrodzonej Polsce” po trzyletniej batalii (inicjatywa prezydenta Łodzi Jerzego Kropiwnickiego, milion podpisów obywateli) w styczniu 2010 roku. A przecież uroczystość Objawienia Pańskiego jest jednym z najstarszych świąt chrześcijańskich.


Już w III wieku obchodzono 6 stycznia Narodziny Pana Jezusa i tak dzieje się w Kościołach Wschodu do dzisiaj. Pod koniec IV wieku w Kościele na Zachodzie celebrowanie tego wydarzenia przełożono na 25 grudnia, a w świętowaniu 6 stycznia akcent został położony na adoracji Trzech Mędrców. To wydarzenie jest pierwszym z trzech, które podkreślają publiczne wystąpienie Zbawiciela, następne to chrzest Jezusa i pierwszy cud w Kanie Galilejskiej. Ewangelia tego święta w barwnej historii Mędrców ze Wschodu głosi przyjście Mesjasza-Zbawiciela nie tylko do Ludu Wybranego, lecz także do innych narodów szukających prawdy.

 

Gwiazda Mesjasza

Cóż to wielkiego, Magowie ze Wschodu, 
Żeście odkryli po roku podróży 
Pana na sianie, między bydłem, gnojem, 
Gdy ja, bez gwiazdy szczególnej przewodu. 
Znalazłem Boga – błądząc wiele dłużej – 
W jeszcze podlejszej stajni: w sercu swojem. 
Leopold Staff


„Gdy zaś Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: „Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon.” (Mt 2,1-2) Gwiazda z Betlejem fascynuje do dzisiaj. Interesują się nią nie tylko teologowie, lecz także astronomowie, historycy i psychologowie. Przy pomocy „Mędrców ze Wschodu” usiłuje się obliczyć datę narodzin Jezusa. Dzisiejszy chrześcijański sposób liczenia czasu, który narodziny Jezusa określa jako rozpoczęcie nowej ery, zapoczątkował rzymski mnich Dionisios Exigus (470-550). Kiedy Jezus się narodził, tego nie da się z całą pewnością ustalić.


Najbardziej pewne wskazówki daje św. Mateusz. Narodziny Jezusa przypadają na czas króla Heroda (Mt 2,1; Łk 1,5), który umarł w 4 roku przed Chrystusem, jak można wnioskować z dzieł żydowskiego historyka Józefa Flawiusza. Z opowiadania o zamordowaniu dzieci w Betlejem (Mt 2,16 n.), o którym w ówczesnych źródłach nie ma jednak żadnej wzmianki, wynika, że Jezus nie mógł urodzić się przed 6 lub 7 rokiem nowej ery (bo Herod rozkazał zabić wszystkie dzieci poniżej dwóch lat).


W ustalaniu narodzin Jezusa dla wielu interesująca jest gwiazda z Betlejem. Jedni mówią tu o tzw. supernowa, ale o zaistnienia takowej gwiazdy nie ma w tamtych czasach żadnych świadectw. Inni mówią tu o komecie Halleya, która przechodziła obok ziemi około 12 lub 11 roku przed Chrystusem, a zatem nieco za wcześnie dla narodzenia Jezusa. Jeszcze inni wskazują na chińskie annały, według których w latach 5 lub 4 przed Chr. można było obserwować przez kilka tygodni narodziny nowej gwiazdy (wybuch supernowej). Czy była ona jednak widoczna także w Palestynie?


Większość badaczy w tej kwestii myśli o zjawiskowej konstelacji planet. Jak babilońscy astronomowie uprzednio obliczyli, w 7 lub 6 roku przed Chrystusem Jowisz i Saturn w gwiazdozbiorze Ryb tak bardzo zbliżyły się do siebie (trzykrotnie bliżej), że widziano je jako jedną jasno święcąca gwiazdę.


Co sądzić o tych przypuszczeniach i teoriach? Przede wszystkim wskazana jest tu roztropność. Łatwo sobie wyobrazić, że  narodziny Jezusa wiązano z rzadkim fenomenem astronomicznym. O tyle gwiazda, o której wspomina Mateusz, może służyć pomocą w ustaleniu roku narodzin Jezusa. Ale – tak jak opowiada o niej Ewangelista, nie można jej jednoznacznie określić w aspekcie astronomicznym. Gwiazda z Betlejem jest bowiem „gwiazdą cudowną”. Ona ma ogromny walor symboliczny. 


W całej tej problematyce trzeba pamiętać, że ludy Bliskiego Wschodu były przekonane, że każdy człowiek ma swoją gwiazdę i że ówcześni pogańscy władcy z upodobaniem kazali umieszczać na monetach nad ich głową gwiazdę symbolizującą ich władzę. Z kolei w judeo-chrześcijaństwie pamiętano zapewne o gwieździe, której pojawienie się zapowiadał w przeszłości prorok Balaam, a którą odnoszono do przyszłego Mesjasza: 


„Widzę go, lecz jeszcze nie teraz, dostrzegam go, ale jeszcze nie z bliska: wschodzi Gwiazda z Jakuba, a z Izraela podnosi się berło.” (Lb 24,17)


Idzie zatem o gwiazdę Mesjasza, którą według Mateusza postrzegają Mędrcy ze Wschodu i za którą podążają – prowadzeni w cudowny sposób – do Jerozolimy, a potem do Betlejem. Gwiazda z Betlejem wskazuje zatem na mesjańską godność Jezusa. On jest synem Dawida, który narodził się w mieście Dawida (Mi 5,1). Jako mesjański syn Dawida posiada „wszelką moc na niebie i na ziemi” (Mt 20,18). Ona się Jemu należy jako Ukrzyżowanemu, który zmartwychwstał. Gdy Mateusz mówi o gwieździe, prowadzącej Mędrców ze Wschodu do żłóbka, nie chce on przekazać w jakiś zaszyfrowany sposób daty narodzenia Jezusa, lecz obrazowo ukazać moc promieniowania Jezusa w dziejach świata. Gwiazda Mesjasza świeci hen poza granice Ludu Wybranego i pociąga ku sobie z daleka Mędrców. Oni nie tylko uobecniają mądrość Wschodu, lecz reprezentują także już zastępczo ludy pogańskie, dla których Jezus stanie się Chrystusem. 


Na koniec ciekawa refleksja Benedykta XVI o gwieździe betlejemskiej, w nawiązaniu do pewnego tekstu św. Grzegorza z Nazjanzu:

 
„Mówi on, że w chwili, w której Trzej Królowie, prowadzeni przez gwiazdę, adorowali Nowego Króla Chrystusa, nastąpił koniec astrologii, gdyż od tej pory gwiazdy poruszają się po orbitach wyznaczonych przez Chrystusa. Rzeczywiście w tej scenie jest odwrócone ówczesne pojmowanie świata, które w inny sposób na nowo dochodzi dzisiaj do głosu. To nie żywioły świata, prawa materii rządzą ostatecznie światem i człowiekiem, ale osobowy Bóg rządzi gwiazdami, czyli wszechświatem; prawa materii i ewolucji nie są ostateczną instancją, ale rozum, wola, miłość – Osoba. A jeśli znamy tę Osobę, a Ona zna nas, wówczas niewzruszona moc elementów naturalnych nie jest ostateczną instancją; wówczas nie jesteśmy niewolnikami wszechświata i jego praw – jesteśmy wolni. Ta świadomość w starożytności pobudzała prawe umysły do poszukiwania. Niebo nie jest puste. Życie nie jest zwyczajnym następstwem praw i przypadkowości materii, ale we wszystkim i równocześnie ponad wszystkim jest osobowa wola, jest Duch, który w Jezusie objawił się jako Miłość.” (Encyklika Spe salvi nr 5)

 

Gwiazda prostaczków i królów

Bolała Gwiazda jak ostry serca gwóźdź…
„Jeśli nie możesz inaczej – na ziemię pójdź!”

Toczyła się cała w świetle
jak czarownica na mietle…
„Jakiż ty pożar rozniecisz!”

Dostała, czego chciała najwięcej,
poszli za nią anieli pastuchy i mędrce…
„A niewiniątka – wyrżnięte!”

Bolała Gwiazda jak siedmioraki miecz,
bo szedł bezbronny przy głośnych chwalbach rzesz…
„Teraz za późno! Już ci się nie wrócić wstecz…”

Chciała zejść, gdy wieczór się zbliżał,
chciała opaść na ziem u stóp Krzyża…
„Patrzcie, klękła, jak mogła, najniżej!”

O Gwiazdo bolejąca czule….
O Gwiazdo prostaczków i królów…
O Gwiazdo…
Kazimiera Iłłakowiczówna

Mądrość rozróżniania

 

Nowym czasom i pokoleniom należy przekazywać ogień, 
a nie strzec popiołu.
Św. Tomasz Morus

 

„Jak szybko mijają chwile, jak szybko mija czas…” Ta piosenka to część rytuału nieomal każdego przyjacielskiego świętowania. Lata życia dla każdego są zbyt krótkie. Nasz czas, lata, dni i godziny są darem Boga, są nam dane i zadane. Takim zadaniem jest również ten Nowy Rok. U jego progu każdy pyta, jak to zadanie wypełnić, czy temu podołam? Uważam, że pomocną może okazać się modlitwa odmawiana przy każdym spotkaniu grup AA (anonimowych alkoholików):


„Boże, daj mi siłę zaakceptować to, czego nie potrafię zmienić. 
Daj mi odwagę zmieniać to, co zmienić jestem w stanie. 
Daj mi mądrość dobrze odróżniać jedno od drugiego.”


Akceptacja tego, czego nie potrafię zmienić, nie oznacza obojętności lub gruboskórności. Idzie tu o wewnętrzny spokój, jakąś równowagę, by najpierw zaakceptować samego siebie takim, jakim przez ubiegłe lata mojego życia się stałem. Każdy otrzymał od Boga tyle darów, talentów, uzdolnień, że potrzebuje całego życia, by one się rozwinęły, dojrzały i by je wykorzystywać w życiu.  Darowany nam czas należy najpierw spożytkować na spokojne powiedzenie „tak” sobie samemu. Kto nie stanowi wewnętrznej jedności, kto jest w niezgodzie z samym sobą, nie posunie się w niczym do przodu. Kto jest skonfliktowany z sobą samym, nie może żyć w pokoju z innymi. Do tego wewnętrznego ładu należy także akceptacja ludzi, których nie jesteśmy w stanie zmienić. Życie codzienne stawia nas w sytuacji, że mamy permanentnie do czynienia z wieloma ludźmi, z prostymi i wykształconymi, mówiącymi na wszystko „tak” i krytycznymi, sympatycznymi i dokuczliwymi, radosnymi i smutasami, młodymi i starszymi. Tak będzie też w Nowym Roku. Każdy człowiek jest jedynym w swoim rodzaju indywiduum, każdy jest oryginałem. Każdy ma swoje specyficzne cechy, swoją drogę życia, swoją historię. Człowiek zrównoważony, spokojny szanuje drugiego takim, jakim on jest. Papież Jan XXIII taką postawę wyraził w mądrym powiedzeniu: „Wszystko wiedzieć, wiele przeoczyć i tylko niewiele korygować”.


„Daj mi odwagę zmieniać to, co zmienić jestem w stanie”. Nie wszystko może, musi i powinno zostać tak, jak jest. Czasy w jakich żyjemy, nie należą do najlepszych - chociaż o takich marzyliśmy. Nie żyjemy też w najlepszym ze światów. Są sprawy, sytuacje i ludzie, u których coś się zmienia, jeżeli wobec nich coś się zaryzykuje. Ale do tego potrzeba odwagi, by zdecydować się na wielce zobowiązującą modlitwę: „Panie, zmień ten świat, ale zacznij ode mnie!”. Jeżeli choć jeden człowiek zmieni się na lepsze, to i świat będzie o tyle lepszy. Ale zmienić samego siebie, to zawsze wiąże się z bólem. A wtedy brak odwagi. Dlatego sensowne jest modlić się o nią.  Kard. Henry Newman powiedział: „Żyć, to znaczy zmieniać się, a być doskonałym, to znaczy zmieniać się stale.”


Mądrość. - Kiedy jest jednak właściwa pora, by reagować ze spokojem, a kiedy odważyć się „wyjść z szeregu”? Nie da się zmienić wszystkiego i nie wolno wszystkiego pozostawić bez jakichkolwiek zmian. Konieczna jest zatem za każdym razem rozsądna decyzja. Stad ta trzecia prośba: „Daj mi mądrość trafnie rozróżniać jedno od drugiego”.
Mądrość – do tego należy rozróżnienie pomiędzy tym, co istotne a nieistotne, między czymś wzniosłym i trwałym a przemijającym. Nie wszystko jest równowartościowe, równorzędne. Istnieje coś takiego jak porządek lub hierarchia wartości. Kto kieruje się Bożą mądrością i wniknął głębiej w powiązania rzeczy, potrafi zdecydować się na to, co naprawdę istotne. Wtedy może czynić wszystko w stosownym czasie. Mądrość wzrasta wraz z doświadczeniami życia, ale bynajmniej nie jest ich sumą. Bo ludzie stają się prawdziwie mądrzy nie w proporcji do ilości ich doświadczeń, lecz poprzez zdolność wyciągania z doświadczeń wniosków i uczenia się.


Podsumowując: co nam potrzebne w Nowym Roku i w przyszłości to roztropna siła, odwaga i mądrość. Ostatecznie są to dary Boga, których nie można kupić ani wytworzyć. Można je tylko przyjąć jako dar. Jedynym warunkiem ich otrzymania to być stale otwartym na Boga i nawet w godzinach arcytrudnych Jemu zaufać. Kto Bogu ufa, jest jak dom zbudowany na skale, jak drzewo rosnące przy źródle.

 

Modlitwa – przed zegarem

Panie moich godzin i moich lat,
dałeś mi wiele czasu.
Ten czas leży za mną i jest przede mną.
To był mój czas i to będzie mój czas,
a mam go od Ciebie.
Dziękuję Ci za każde uderzenie zegara
i za każdy nowy poranek.

Nie proszę Cię o więcej czasu.
Ale proszę o spokój i rozwagę,
bym każdą godzinę czymś sensownym wypełnił.

Każda godzina 
jest jak połać pola.
Chcę je przeorać pługiem
i wrzucić w nie ziarna miłości,
ziarna moich myśli i dobrych zamiarów,
ziarna relacji z drugimi,
aby powstał bogaty plon. 
Według idei Jörga Zinka

 

Ks. Jerzy Grzeskowiak

Jeszcze w kontekście Święta
Niewinnych Młodzieniaszków

Aborcja jest złem

 

Czy autorytatywne wypowiedzi papieży liczą się dla dzisiejszej generacji, czy są brane pod uwagę w trudnych decyzjach? Badania CBOS i centrum Myśli Jana Pawła II z czerwca 2013 r. wykazały, że 75 procent Polaków uważa, iż aborcja jest złem i nigdy nie może być usprawiedliwiona.  Ale jest jeszcze 25 procent myślących inaczej. I właśnie ten fakt wskazuje na konieczność odpowiedniego ustawodawstwa państwowego w tym obszarze. Wiemy, ile napięć i wzajemnej wrogości między zwolennikami i przeciwnikami aborcji wywołuje dyskusja nad projektem społecznym o całkowitym zakazie aborcji, czyli o rewizji prawa aborcyjnego ustanowionego przez sejm w 1993 roku.


Widzę „czarne marsze” młodych agresywnych kobiet domagających się swobodnego prawa do zabijania nienarodzonych dzieci, a w ich rękach   transparenty: „Moje ciało należy do mnie”, „Wasze kaplice nasze macice”, „Embrion nie jest dzieckiem”. Widzę akty wandalizmu zwolenników aborcji, którzy sprayem zdewastowali zabytki: budynek kurii archidiecezji warszawskiej, dom parafialny przy warszawskiej archikatedrze i dom kurii warszawsko-praskiej pisząc na nich: „Dość piekła kobiet”, „Mordercy kobiet”. „Oto ciało moje, oto krew moja. Wara wam”. Słyszę setki wypowiedzi celebrytów, polityków, nawet kandydatów na prezydenta, dziennikarzy i osób publicznych, którzy domagają się pełnej swobody w traktowaniu życia nienarodzonego człowieka. Czytam opinie o „świadomej depopulacji”, bo człowiek jest „największym złem, jakie można wyrządzić planecie”.


Wiem jednak także, że jest bardzo wielu ludzi, którzy całym sercem oddają się obronie dzieci poczętych, które, gdyby mogły, uciekałyby spod lekarskiego skalpela, bo Życie po prostu chce żyć! Ci odważni obrońcy życia skupiający się w tzw. środowisku pro life organizują od 2006 r. Marsze dla Życia i Rodziny, które w 2018 r. odbyły się w 180 miejscowościach. Przebiegają one co roku pod innym hasłem w radosnej atmosferze i niosą pozytywne przesłanie o wartości ludzkiego życia, małżeństwa i rodziny. Uczestnicy, na ogół całe rodziny, manifestują poparcie dla zmiany prawa aborcyjnego, czyli zakazu aborcji także w odniesieniu do dzieci niepełnosprawnych, są formą obrony rodzin i dzieci przed zgubną tęczową ideologią LGBTQ w odniesieniu do koncepcji rodziny, przed deprawującym dzieci wypaczonym wychowaniem seksualnym i propagowaniem homoseksualizmu; w końcu są apelem do rządzących o szczególną prawną i finansową opiekę nad rodziną. Te treści są wyrażane stosowną formą, czyli przez flagi, banery, płótna, skandowanie i śpiew. Na przykład w Szczecinie w 2015 r. młodzież przepisała istotne teksty z encykliki Jana Pawła II o życiu na pasach płótna, które liczyło nawet 300 metrów. Podczas marszu zbierane są dary pieniężne na cele służące wspieraniu matek, które w trudnych sytuacjach życiowych decydują się heroicznie na urodzenie dziecka, czyli szczególnie dla podopiecznych Domów Samotnej Matki.


Marsze dla Życia, pomysłowe wystawy, „Edukacyjny kalendarz pro life”, „Fundacja Małych Stópek” i „Bractwo Małych Stópek”, akcje na Facebooku, np. strona dlazycia.info, akcje „Paczuszka dla Maluszka”, „Lawina Pieluch i Jasiów” – wymieniając tylko przykładowo – to wielka strategia wymagająca odpowiedniej logistyki, zorganizowanych ofiarnych ludzi i funduszy.


Inne formy troski o życie poczętych dzieci to modlitewna krucjata w obronie życia nienarodzonych i duchowa adopcja dziecka poczętego, której inicjatorem jest Paweł Milcarek, znany filozof i publicysta, redaktor naczelny kwartalnika „Christianitas”. Już od 33 lat istnieje w Polsce „Dzieło Duchowej Adopcji Dziecka Poczętego”. Do tego „dzieła” zaproszeni są wszyscy: świeccy i duchowni, kobiety i mężczyźni, dzieci i osoby starsze. Polega ona na systematycznej modlitwie w intencji jednego znanego tylko Bogu dziecka zagrożonego zabiciem w łonie matki. Przez 9 miesięcy należy odmawiać codziennie jedną tajemnicę Różańca oraz specjalną modlitwę. Do tego można dołączyć własne postanowienia. Przyrzeczenie duchowej adopcji najlepiej złożyć w sposób uroczysty w kościele (Lista kościołów, gdzie można tego dokonać, znajduje się na stronie www.duchowa-adopcja.pl), ale można to zrobić też w prosty sposób indywidualnie. Nie wiadomo dokładnie, ilu członków liczy ruch duchowej adopcji, bo nikt nie prowadzi statystyk. Ale ponieważ duchową adopcję podejmowało nieraz jednocześnie kilka tysięcy osób, dzieci poczęte i ocalone przez modlitwę można chyba liczyć w setkach tysięcy bądź w milionach.


Do duchowej adopcji szczególnie zachęcane są osoby, które popełniły aborcję lub do niej się w jakiś sposób przyczyniły. Takie osoby cierpiące na tzw. syndrom poaborcyjny żyją na ogół w ogromnym poczuciu winy. Poetka B. Obertyńska opisuje stan kobiety, która zabiła swe dziecko, oczami domownika, innej bliskiej kobiety:


„Wie, że tamta zabiła. Dwoje. Jak nic. Po prostu.
Że przyszło jej to łatwo, jak innym plunąć z mostu,
że je dała wydrapać, jak kreta z kretowiny,
bez poczucia ciężaru, ani rozmiaru winy,
że się z obu tych śmierci otrzepała tak prawie,
jak pies z wody, czy w progu but zaroszony w trawie,
że jak koty za płoty pozbyła się kłopotu,
za który by ktoś inny trzy razy umrzeć gotów,
wie o tym uporczywie – dojmująco – boleśnie…
Bo czemuż by inaczej tak często wyła we śnie?”


Często mimo wyznania tego grzechu w sakramencie pokuty, kobiety mają lęki, nie wierzą, że Bóg im przebaczył, boją się spotkania z dzieckiem w niebie. Duchowa adopcja może usunąć tę udrękę sumienia i przywrócić równowagę ducha. Osobom, które dokonały aktu duchowej adopcji zalecana jest do codziennego odmawiania następująca modlitwa: 


Panie Jezu, 
za wstawiennictwem Twojej Matki, Maryi, 
która urodziła Cię z miłością 
oraz za wstawiennictwem św. Józefa, 
człowieka zawierzenia, 
który opiekował się Tobą po urodzeniu, 
proszę Cię w intencji tego nienarodzonego dziecka, 
które znajduje się w niebezpieczeństwie 
i które duchowo adoptowałem.
Proszę, daj rodzicom tego dziecka miłość i odwagę, 
aby zachowali je przy życiu, 
które Ty sam mu przeznaczyłeś. 
Amen.


Inną akcją modlitewną za poczęte dzieci jest akcja „40 Dni dla Życia”. Ta modlitewna inicjatywa zrodziła się w USA i polega na ciągłej, trwającej 40 dni i 40 nocy modlitwie w intencji życia poczętego. To jakby szturm do nieba w intencji powstrzymania ludzi przed zabijaniem dzieci nienarodzonych, a także w intencji pokoju na całym świecie. Forma modlitwy jest dowolna – modlitwa indywidualna, rodzinna lub wspólnotowa. Mogą to być: rozważanie Pisma Świętego, Różaniec, Koronka do Miłosierdzia Bożego, litanie, medytacja itp. Najważniejsze jest, by modlitwa trwała całą godzinę o wybranej porze w ciągu całej akcji w zależności od osobistych uwarunkowań i możliwości.

 
Na koniec wszystkim zwolennikom aborcji dedykuję wstrząsające słowa Wandy Połtawskiej (doradczyni Jana Pawła II w sprawach małżeństwa i rodziny) przez całe życie broniącej życia dzieci poczętych. Jedyną szansę dla zaprzestania uprawiania tzw. kultury śmierci, czyli „antycywilizacji” widzi ona w nazywaniu wreszcie tych spraw po imieniu:


„Ale żeby to się mogło stać, trzeba najpierw wrócić do prawdy, przestać się okłamywać. Przestać mówić, że np. „to nie jest dziecko”, ale wyznać uczciwie: wszyscy wiemy, że to jest dziecko, ale chcemy je zabić, bo przecież tylko o to chodzi. Myślę, że zmianę ustawy u nas można by osiągnąć tylko w jeden sposób: zażądać w sejmie, w naszym polskim sejmie, prawdy i powiedzieć, że chcemy, żeby każda matka miała prawo bezkarnie zabijać dziecko – każde, które się jej nie spodoba. Zabijanie przed urodzeniem wcale nie jest takie łatwe, jak się mówi – trzeba do tego specjalnie wykwalifikowanej kadry lekarzy specjalistów, ludzi, którzy się najmniej 10 lat uczą, żeby umieć zabijać. Bo to bezbronne maleństwo, ukryte głęboko w życiodajnym łonie matki, tylko tym swoim ukryciem broni się – ciało matki ochrania dziecko – więc trzeba lekarza specjalisty ginekologa, bo dopiero taki umie zabić to dziecko. Ale do tego trzeba specjalnego miejsca, pokoju zabiegowego. Byłoby prościej i taniej pozwolić matce normalnie naturalnie urodzić (poród nie jest chorobą, jest stanem fizjologicznym, w ogromnej ilości przypadków przebiega bez komplikacji) – no a potem, jak się dziecko już urodzi, to zabić, dużo łatwiej niż przed urodzeniem; nie potrzeba specjalisty, nie potrzeba pieniędzy, żeby płacić, kobieta sama może zabić – nie wyręczając się lekarzem! Czyn w kwalifikacji moralnej ten sam: nie ma różnicy, czy dziecko ma dzień po urodzeniu, czy pół roku przed urodzeniem!”


Nieraz kobiety, które dokonały aborcji będąc w trudnej sytuacji życiowej, a znikąd nie otrzymały niezbędnej pomocy finansowej i psychicznego wsparcia, mówią: „Nie miałam innego wyboru”. Nie mnie kogokolwiek osądzać lub usprawiedliwiać. Przytoczę natomiast przekonującą wypowiedź redaktora F. Kucharczaka na temat konieczności wyboru:


„Pamiętam taką scenę z filmu „Ludzie Boga” o trapistach z Tibbirine. W Wigilię Bożego Narodzenia 1994 r. do klasztoru wtargnęli ludzie emira Attyi. Żądali wydanie lekarstw. Przeor Christian de Chergé odmówił, bo były potrzebne ludziom ze wsi. Emir przyłożył lufę do brzucha zakonnika. „Nie masz wyboru” – powiedział. Na to przeor, patrząc terroryście w oczy, powiedział: „Zawsze mam wybór”. Jego odwaga zdumiała islamistów. Odeszli. (…)
Świętujemy przyjście Zbawiciela, który kiedyś też był „płodem”. Organizm Jezusa nie różnił się niczym szczególnym od innych ludzkich organizmów na tym etapie rozwoju. I już tylko to wystarczyłoby, żeby uznać świętość każdego ludzkiego życia. Bóg stał się człowiekiem, a to znaczy, że każdy człowiek ma ogromną wartość. Na razie otacza nas mrok groty i czujemy twardość żłobu – ale to mylące wrażenie. Tam leży Ktoś bezcenny i to jest ważne.”

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

Ostatnia aktualizacja nastąpiła 23.7.2024 r.

w rubrykach:

"Bliżej Boga"

oraz
"Z notatnika redagującego - Jerzego Sonnewenda".

Impressum

 

POLONIK MONACHIJSKI - niezależne czasopismo służy działaniu na rzecz wzajemnego zrozumienia Niemców i Polaków. 

Die unabhängige Zeitschrift dient der Förderung deutsch-polnischer Verständigung.

 

W formie papierowej wychodzi od grudnia 1986 roku a jako witryna internetowa istnieje od 2002 roku (z przerwą w 2015 roku).

 

Wydawane jest własnym sumptem redaktora naczelnego i ani nie zamieszcza reklam ani nie prowadzi z tego tytułu żadnej innej działalności zarobkowej.

 

Redaguje:

Dr Jerzy Sonnewend

Adres redakcji:

Dr Jerzy Sonnewend

Curd-Jürgens-Str. 2
D-81739 München

Tel.: +49 89 32765499

E-Mail: jerzy.sonnewend@polonikmonachijski.de

Ilość gości, którzy od 20.01.2016 roku odwiedzili tę stronę, pokazuje poniższy licznik:

Druckversion | Sitemap
© Jerzy Sonnewend