Niedziela, 20 marca 2016 roku
Zacząłem szperać w internecie i znalazłem ciekawe (dla mnie przynajmniej!) rzeczy, o których przedtem wiedziałem bardzo niewiele. Niestety ciągle, niemal codziennie odkrywam, iż moja wiedza jest bardzo ale to bardzo znikoma...
Oto, co napisano na stronie Forum Żydów Polskich:
www.fzp.net.pl
"Zarówno żydem (czyli wyznawcą judaizmu) jak i Żydem (czyli członkiem narodu żydowskiego) może zostać absolutnie każdy człowiek, niezależnie od przynależności narodowej, etnicznej, rasy, płci, wyznawanej religii i tożsamości kulturowej.
To, że człowiek stający się poprzez konwersję wyznawcą judaizmu (czyli religii Żydów) zostaje automatycznie Żydem (czyli przyjmuje również narodowość żydowską), wynika z faktu, że w tradycji żydowskiej te dwie sprawy są trwale powiązane i tożsame.
Jeżeli np. Polinezyjczyk zamieszka w Irlandii i przyjmie wiarę katolicką - będzie Polinezyjczykiem-katolikiem (ale - rzecz jasna - nie Irlandczykiem). Jeśli jednak Polinezyjczyk (mieszkający gdziekolwiek) dokona konwersji na judaizm, nie będzie Polinezyjczykiem wyznającym judaizm, ale po prostu Żydem i innych Żydów będzie obowiązywał wobec niego nakaz (micwa "pozytywna") "miłowania konwertytów" (Dewarim/Ks. Powtórzonego Prawa 10:19).
Członkiem narodu żydowskiego - według definicji halachicznej (zgodnej z prawem religijnym) - jest każdy człowiek, którego matka była Żydówką (o żydowskości decyduje linia żeńska), oraz każdy, kto przeszedł proces odpowiedniej konwersji na judaizm. (...)"
Sobota, 19 marca 2016 roku
Dziś nawiązuję do tematu poruszonego wczoraj.
Otóż ironia losu chciała, że moja Mama, po wojnie wyszła za mąż za - rzecz zrozumiała - mego Ojca, który nie miał "czysto aryjskiego wyglądu" i odtąd co poniektórzy uważają nas Żydów. Ciotka, od zakończenia wojny mieszkająca we Francji, gdy Jej to kiedyś przed laty opowiedziałem, uśmiała się do rozpuku. "Przecież, gdyby osądzać, kto jest Żydem, po wyglądzie, to trzeba by uznać za Żydów niemal wszystkich Francuzów!" - powiedziała. "Ci, którzy tak uważają, nie wiedzą, że Żydem może być nawet Chińczyk czy Murzyn!" - ciągnęła. "Nasza rodzina jest od setek lat wyznania rzymsko-katolickiego i pochodzi z Alzacji. Uciekła stamtąd w czasie rewolucji francuskiej. Saga rodzinna głosi, że nasz prapradziad-młynarz zaszył w skórzane portki złote talary, spakował dobytek i uciekł z rodziną do Czech. Potem rodzina się rozrosła i rozproszyła do Węgier i Polski."
Wywód Ciotki coś nam wtedy przerwało i już nigdy nie wracaliśmy do tych "głupot", jak to nazwała. Wkrótce potem Ciotka zmarła.
Ale coś w tym było, bo przed laty w Budapeszcie odbył się zjazd wszystkich Sonnewendów z Europy i wcale ich nie było tak dużo! Może ze trzydzieści rodzin. Zjechali się z z różnych zakątków Węgier, Czech, Moraw, Hiszpanii i Niemiec. W czasie II wojny światowej - co mogłoby coś oznaczać - nikt nie został zamordowany za swe pochodzenie. Dziadek Stefan - Ojciec mego Ojca zginął w 1939 roku w wyniku nalotu na pociąg, w którym jechał z mym Ojcem a inny Sonnewend w Pradze zginął w konsekwencji represji po zamachu na protektora Czech i Moraw z ramienia III Rzeszy, SS-Obergruppenführera Reinharda Heydricha.
- Niedorzeczność i płytkość szufladkowania ludzi według wyglądu niech zilustruje jeszcze przykład, jaki znalazłem kiedyś w gazecie "Bild". Tytuł artykułu: "Idealnie aryjskie dziecko pochodzenia żydowskiego".
"- Dziś mogę się z tego śmiać – powiedziała 80-letnia profesor Taft w rozmowie z niemieckim dziennikiem "Bild".
– Gdyby naziści dowiedzieli się, kim naprawdę byłam, nie byłoby mnie dziś na świecie.
Jej zdjęcie trafiło na propagandowe plakaty i okładki czasopism. Jedno z nich, popularny nazistowski magazyn rodzinny ze swoim portretem na okładce, 80-letnia profesor Taft sprezentowała właśnie Jad Vashem, Instytutowi Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu w Izraelu.
Rodzice pani Taft, Jacob i Pauline Levinsonowie, wykształceni śpiewacy, przenieśli się do Berlina z Litwy w 1928 roku, by robić karierę w świecie muzyki klasycznej.
W tym czasie w Niemczech do władzy zaczęli dochodzić naziści. Z powodu żydowskiego pochodzenia ojciec stracił pracę w operze i zmuszony był zarabiać na utrzymanie rodziny jako domokrążca.
W 1935 roku pani Levinson przyprowadziła półroczną córeczkę do zakładu fotograficznego, by sfotografował ją słynny berliński artysta. Kilka miesięcy później ze zdumieniem odkryła, że zdjęcie małej Hessy zdobi okładkę poczytnego czasopisma rodzinnego "Sonne ins Hause", wydawanego przez sympatyków narodowego socjalizmu.
Przerażona perspektywą ujawnienia, że dziecko z niemieckiej okładki jest Żydówką, pani Levinson pobiegła po radę do fotografa, Hansa Ballina. Ten przyznał, że wiedział o żydowskim pochodzeniu rodziny i celowo posłał fotografię na konkurs na najpiękniejsze aryjskie dziecko. "Chciałem ośmieszyć nazistów" – oświadczył.
Zdjęcie wygrało konkurs. Podobno osobiście wybrał je Joseph Goebbels, minister propagandy w rządzie Adolfa Hitlera i naczelny ideolog narodowego socjalizmu.
W obawie, że ktoś może rozpoznać dziewczynkę ze słynnej fotografii, rodzice nie wypuszczali jej z domu. W 1938 roku ojciec pani Taft został aresztowany przez gestapo pod fałszywym pretekstem przestępstw podatkowych. Wyszedł na wolność, gdy w jego obronie stanął jego księgowy, członek NSDAP.
Rodzina postanowiła opuścić Niemcy i wrócić na Litwę, a stamtąd przenieść się do Paryża, który niedługo później wpadł w ręce nazistów. Z pomocą francuskiego ruchu oporu Levinsonowie zbiegli na Kubę, skąd w 1949 roku ostatecznie wyemigrowali do USA.
Dziś Heffy Taft jest profesorem chemii w Nowym Jorku. – To taka moja mała zemsta – powiedziała, przekazując swoje zdjęcie instytutowi Jad Vashem. – Mam z tego satysfakcję."
Piątek, 18 marca 2016 roku
Dziś w Centrum Konferencyjnym Konsulatu Generalnego przy Prinzregentenstr. 7 w Monachium otwarto wystawę
„Z narażeniem życia – Polacy ratujący Żydów podczas Zagłady”. Od wczoraj w Polsce, w Markowej można też zwiedzać Muzeum Polaków Ratujących Żydów na Podkarpaciu imienia Rodziny Ulmów.
Wystawa w Monachium została przygotowana przez Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN w partnerstwie z Ministerstwem Spraw Zagranicznych RP. Ekspozycja powstała na podstawie zasobów muzealnego
projektu „Polscy Sprawiedliwi – Przywracanie Pamięci” (www.sprawiedliwi.org.pl) i będzie eksponowana do
1 kwietnia (z wyłączeniem soboty/niedzieli i świąt) w godz. 12-14.
W ramach wydarzenia towarzyszącego wystawie, w dniu 22 marca w godz. 18-20 odbędzie się dyskusja z udziałem Pani dr Aliny Molisak (Uniwersytet Warszawski) i Pani dr Andrei Löw (Centrum Studiów nad Holocaustem Ludwig-Maximilians-Universität). Moderatorem będzie Pan prof. dr Martin Schulze Wessel (Centrum Studiów Wschodnioeuro-pejskich Ludwig-Maximilians-Universität).
- A ja z kolei muszę się podzielić z Czytelnikami informacją, którą usłyszałem dopiero niedawno, bo w grudniu ubiegłego roku od mojej Mamy. Otóż Jej Mama a moja Babcia – Tekla Lederer o bardzo „bawarsko-austriackim” nazwisku podczas drugiej wojny światowej też uratowała dwie Żydówki. Z zawodu była nauczycielką szkoły podstawowej i przed wojną pracowała głównie w okolicznych wsiach. Ze względu na swoistą apodyktyczność i szorstkość w obyciu miała wielki posłuch i autorytet wśród chłopów nieopodal Przemyśla, gdzie urodziła się moja Mama i mieszkała cała Rodzina. Przypuszczamy z Mamą, Babcia bowiem zupełnie się tym nie chwaliła, że to właśnie ułatwiło Jej przechowanie i uratowanie tych dwóch osób.
Jedna z tych ocalonych przez Babcię sióstr - Ida Greidinger (już po mężu) przysłała po wojnie w 1948 roku zdjęcie z krótkim podziękowaniem. Potem ponoć wyemigrowała do Izraela.
Poniżej to zdjęcie i jego odwrócona strona (notatkę ołówkiem napisała moja Mama):
Poniedziałek, 14 marca 2016
Info aus Wilipedia:
Maximilian Maria Kolbe OFMConv (polnisch Maksymilian, gebürtig Rajmund Kolbe; * 7. oder 8. Januar 1894 in Zduńska Wola, Generalgouvernement Warschau, Russisches Kaiserreich; † 14. August 1941 im Stammlager des KZ Auschwitz ermordet) war ein polnischer Franziskaner-Minorit, Verleger und Publizist. Er wird von der katholischen Kirche als Heiliger und Märtyrer verehrt. Auch der evangelisch-lutherischen Kirche in Amerika und der anglikanischen Kirche gilt er als denkwürdiger Glaubenszeuge. Sein Gedenktag in der Liturgie ist der 14. August.
In der Zwischenkriegszeit betrieb P. Kolbe eine rege Missionsarbeit, die unter der deutschen Besetzung unterbunden wurde. 1941 wurde er verhaftet und nach Auschwitz deportiert, wo er für einen Mithäftling in den Hungerbunker ging. Papst Johannes Paul II. sprach P. Maximilian Kolbe am 10. Oktober 1982 heilig.
Im Dezember 1939 wurde Pater Kolbe mit vierzig Ordensbrüdern von der Gestapo verhaftet, aber bald wieder auf freien Fuß gesetzt. Am 14. Februar 1941 wurde er erneut festgenommen; ein Hauptgrund war, dass er in Niepokalanów 2300 Juden und dazu noch anderen polnischen und ukrainischen, griechisch-katholischen Flüchtlingen Zuflucht gewährte. Er wurde in das Warschauer Zentralgefängnis Pawiak gebracht und im Mai desselben Jahres in das Konzentrationslager Auschwitz verlegt, wo er weiter als Priester und Seelsorger wirkte.
Am 29. Juli 1941 wurden Männer als Vergeltungsmaßnahme für die nur vermutete Flucht eines anderen Häftlings (dessen Leiche später gefunden wurde) zur Ermordung aussortiert. Als einer der Männer,
Franciszek Gajowniczek, in lautes Wehklagen um sich und seine Familie ausbrach, bat Pater Kolbe den Führer des Häftlingslagers Karl Fritzsch darum, den Platz von Gajowniczek (der eine Frau und zwei
Söhne hatte) einnehmen zu dürfen, und wurde am 31. Juli 1941 in den berüchtigten „Hungerbunker“ des Blocks 11 gesperrt. Dort betete er mit seinen Leidensgenossen und tröstete sie.
Am 14. August wurden Pater Kolbe und drei andere Verurteilte, die noch nicht verhungert waren, durch Phenolspritzen, die der Funktionshäftling Hans Bock injizierte, umgebracht und im Krematorium
verbrannt. Franciszek Gajowniczek überlebte das KZ und starb 1995.
Środa, 17 lutego 2016 roku
Podczas urlopu skończyłem czytać wspomnienia Kevina Mitnicka ("Das Phantom im Netz"), jednego z najbardziej znanych hakerów czyli komputerowych włamywaczy. W swej działalności z powodzeniem stosował metody Social Engineering czyli inżynierii społecznej (przez socjologów zwanej "socjotechniką").
Inwencja, jaką wykazywał w tej dziedzinie budzi zachwyt.
W tamtych czasach zaczynała już też budzić strach. FBI koniec końców złapało go i doszło do skazania przed sądem.
W rezultacie jednak po odsiadce paru lat w więzieniu stał się wysoko cenionym doradcą od spraw bezpieczeństwa komputerowego. Dla kogo zaczął pracować, można się już tylko domyślać.
Dziś w jednym z czasopism komputerowych wyczytałem następujące zdanie: „Jeśli jakiejś innowacyjności powinniśmy się bać, to z pewnością innowacyjności hakerów. W ostatnim czasie pojawiły się szczególnie groźne typy ataków, które mogą rozpowszechnić, się w najbliższych miesiącach.“
Natomiast w internecie na stronie cyberdefence24 przed kilkoma dniami napisano:
„Agencje wywiadowcze mogą w przyszłości zacząć sięgać po dane gromadzone przez urządzenia Internetu Rzeczy (IoT), które coraz częściej są celem ataków cyberprzestępców i organizacji terrorystycznych - ostrzega szef amerykańskiego wywiadu James Clapper, którego cytuje portal Electronic Times.
Eksperci od dawna zwracają uwagę, że zainfekowane urządzenia IoT mogą stać się w przyszłości jednym z największych zagrożeń dla cyberbezpieczeństwa. Z raportu Dark Reading wynika, że w tym roku hakerzy zaczną koncentrować swoje działania na urządzeniach IoT i tworzyć z nich botnety - tzw. Botnet Rzeczy.
- W przyszłości służby wywiadowcze mogą wykorzystać IoT do identyfikacji, nadzoru, monitorowania, lokalizowania, wykrywania naboru (rekrutacji), bądź też do uzyskiwania dostępu do sieci i danych użytkowników - tłumaczył wcześniej Clapper przemawiając przed Kongresem.
Jednak, jak zwraca uwagę portal Electronic Times, szef amerykańskiego wywiadu nie uściślił, o jakie dokładnie służby mu chodziło. Podkreślono jednak, że eksperci zwracają uwagę, że szpiegowanie urządzeń IoT będzie się odbywać na podobnej zasadzie co inwigilacja telefonów komórkowych - służby będą przechwytywać sygnały transmitowane przez urządzenia.
Zagrożenia związane z IoT ilustruje eksperyment przeprowadzony przez dwóch hakerów: Charliego Millera i Chrisa Valaseka. Para uzyskała zdalny dostęp do samochodu, którym podróżowała po autostradzie para dziennikarzy z prędkością ponad 110 km na godzinę. Udało się przejąć kontrolę nad systemami samochodu w tym nad klimatyzacją i multimediami działającymi na systemie Linuxa. Hakerzy byli także zdolni do odcięcia hamulców czy wyłączenia silnika. Wszystko to było możliwe z odległości ok. 16 km.“
- No cóż, scenariusz do następnego filmu o Jamesie Bondzie pisze samo życie...
Wtorek, 16 lutego 2016 roku
Lubię szperać w internecie. Zresztą kto tego nie lubi.
Ostatnio udało mi się znaleźć bardzo ciekawą i pouczającą opowieść. Oto ona:
<Tę historię opowiedziała nam młoda dziewczyna, studentka.
"Na naszej klatce schodowej mieszka staruszka. Pięć lat temu straciła męża, córkę, zięcia i wnuków w wypadku. Kiedy tydzień przed świętami wracałam do domu, na drzwiach klatki schodowej zobaczyłam
ogłoszenie napisane odręcznie:
„Zgubiłam 100 złotych. Uczciwego znalazcę proszę o zwrot do mieszkania nr 76, emerytura bardzo skromna, nie mam na chleb.”
Mieszkanie nr 76 to lokal tej starszej pani. Wyjęłam z portfela 100 złotych, odłożone na prezent dla mamy i zapukałam do drzwi mieszkania nr 76. Kiedy oddałam staruszce pieniądze, rozpłakała się i
powiedziała:
- Jesteś dwunastą osobą, która przyniosła mi pieniądze. Dziękuję.
Uśmiechnęłam się i poszłam do windy, a wtedy starsza pani dodała:
- Córeńko, zdejmij proszę to ogłoszenie z drzwi, to nie ja napisałam… - starsza pani stała przed drzwiami swojego mieszkania i płakała."
Dziewczyna poprosiła, aby ta historia poszła w świat. Aby ci, którzy nie widzą w innych nic dobrego – dowiedzieli się, że na jej klatce schodowej mieszka co najmniej 12 wspaniałych osób.">
źródło: "Po pierwsze ludzie" na FB
Poniedziałek, 15 lutego 2016 roku
Tym, co uderzyło mnie najbardziej podczas tego pobytu w USA, były ceny paliw. Obecnie kształtują się one średnio na poziomie ok. 1,55 dol. za galon czyli 3,785 litrów. Gdyby tak było u nas w Monachium, to litr benzyny 95 oktanowej powinien kosztować ok. 0,40 euro. Woda mineralna kosztuje więcej...
Ceny ropy zbliżyły się do poziomu 25 dol. za baryłkę (158 litrów). W porównaniu ze szczytem w 2014 roku ceny spadły zatem aż o 70 procent. Baryłka ropy nagle stała się trzy razy tańsza od beczki, w której można przechowywać ten surowiec...
Te ceny mają się w najbliższym czasie utrzymywać na takim właśnie poziomie.
Ponoć rosyjską ropę opłaca się wydobywać, nawet jeśli ceny spadną poniżej 20 dolarów za baryłkę. Szkopuł jednak w tym, że – jak oficjalnie przyznał rosyjski minister finansów Anton Siłuanow – budżet Rosji bilansuje się dopiero przy 82 dolarach za baryłkę.
Kłopoty z taniejącą ropą mają też – rzecz zrozumiała – bliskowschodni szejkowie, Ekwador i Kolumbia, które sprzedają już też poniżej kosztów wydobycia, oraz Brytyjczycy.
Rykoszetem dotkliwie oberwą też banki posiadające obligacje niewypłacalnych spółek naftowych oraz te, które udzieliły kredytów pracownikom sektora energetycznego.
Ci bowiem zwalniani są obecnie masowo. Efekt jest łatwy do przewidzenia. Najprawdopodobniej nastąpi gwałtowny wzrost liczby domów przejmowanych przez banki od rodzin, które nagle stały się niewypłacalne. Najprawdopodobniej stanieją też znacznie ceny biletów lotniczych.
Piątek, 12 lutego 2016 roku
Dziś odlot do Monachium ale przedtem jeszcze krótka przechadzka po Chicago. Downtown jak zwykle ładne. Może i dlatego, że świeci słońce. W samym centrum zachodzimy między innymi do Katedry a tu...
też polonik - tablica upamiętniająca wizytę naszego Papieża.
Odmawiamy paciorek, robimy zdjęcia i na lotnisko!
Sobota, 6 lutego 2016 roku
(urlop na Florydzie w Fort Myers - pisane wlasnie stamtad.)
Zrobilo sie chlodniej, wybralismy sie zatem do pobliskiego Saint Petersburg. A tam do lezacego w samym centrum miasta Wiliams Park, na festyn i koncert rockowy.
Na jednym z rogow tegoz parku, u zbiegu 2nd Ave N i 3rd St N natrafilismy na polonik - pomnik Tadeusza Kosciuszki.
Wszedzie dookola na cegielkach wyryte sa tez polskie imona i nazwiska. To pewnie Polonusi, ktorzy przyczynili sie do powstania tego pomnika.
Przy obfotografywaniu nachodzilo mnie tez nieodparcie wspomnienie sniadaniowej musztardy do parowek (zdjecie ponizej). Nadajac jej nazwe ktos zapewne, na swoj sposob, tez chcial przypominac polskiego bohatera...
- Dwa rozne sposoby widzenia swiata, pomyslalem, niemal jak w PiS i w PO...
* * *
Nieopodal natrafiamy na "filie" Hofbräuhaus i postanawiamy uczynic cos dla ciala, duch przeciez i tak niesmiertelny...
Piątek, 22 stycznia 2016 roku
Zajrzałem wczoraj do tygodnika "Die Zeit", wydawanego w latach 1972 aż do swojej śmierci w 2002 roku, przez Marion Gräfin Dönhoff. Ta nieco lewicująca hrabina aktywnie działała na rzecz pojednania Niemiec z Polską i w ogóle krajami Europy Wschodniej. Szkoda, że już nie żyje...
W tygodniku na stronie 18 działu poruszającego sprawy gospodarcze znalazłem wielce znamienny artykuł pod tytułem "Tak nierówno tyka świat" ("So ungleich tickt die Welt").
Według autora tegoż artykułu, tylko 62 ludzi na naszej planecie posiada tyle majątku, co biedniejsza połowa ludności całego naszego globu. Jest to mniej więcej 3,5 miliarda ludzi (Dla lepszego
zobrazowania, przypominam:
1 miliard to 1 000 000 000). I o ile ci najbogatsi w ciągu ostatnich 5 lat powiększyli swój majątek o 542 miliardy US-dolarów, o tyle stan posiadania tych biednych pomniejszył się o prawie
bilion US-dolarów (I znów przypomnienie:
1 bln = 1 000 000 000 000 = 1000 mld = 1 000 000 mln).
Autor zastrzega się wprawdzie, iż dane, które podał, mogą być trochę nieścisłe (oparł się o dane amerykańskiego magazynu "Forbes" oraz organizacji Oxfam) ale oddają tendencję światową - nożyce między stanem posiadania najbogatszych na świecie a stanem posiadania a właściwie nieposiadania najbiedniejszych, permanentnie się rozwierają.
Pisze też, że Oxfam apeluje do najbogatszych, w tym również dużych koncernów, by ci/te poddawały się normalnemu opodatkowaniu i nie szukały sprytnych kruczków prawnych, aby podatków nie płacić, "uciekając" z nimi - na przykład - do innych krajów.
I w tym momencie przypomniało mi się akurat to, co chce w Polsce uczynić nowa ekipa rządząca - ukrócić tego typu praktyki.
Quelle: "Die Zeit" 21. Januar 2016 Nr.4, Seite 18, "So ungleich tickt die Welt" von Kolja Rudzio.
Czwartek, 21 stycznia 2016 roku
W połowie ubiegłego roku przeczytałem list, który bardzo mną poruszył i właściwe jeszcze do dziś często go wspominam. Chodzi o zbrodnię do dziś nie ukaraną.
Warto go jeszcze raz przeczytać.
List Otwarty generałowej
KRYSTYNY KWIATKOWSKIEJ
Posłowie, Senatorowie, Ministrowie, Kardynałowie, Arcybiskupi, Biskupi, Księża, Dyrektorzy, Prezesi, Bracia Kurkowi, Dziennikarze, Przyjaciele i Koledzy mojego Męża
Cywilna kontrola upolityczniła wojsko
Czego się boicie?
Minęło 5 lat od tragicznej soboty, która zniszczyła bezpowrotnie nasze życie. Pięć lat, które nie przyniosły ukojenia naszego bólu, nie odpowiedziały na żadne pytania. Wręcz przeciwnie, przyniosły więcej wątpliwości, namnożyły pytań, które nie pozwalają nam na domknięcie kolejnych etapów żałoby.
Chciałabym niniejszym listem wyrazić swoje rozczarowanie procesem wyjaśniania katastrofy, olbrzymim zaniedbaniem Ministerstwa Obrony Narodowej w zakresie zapewnienia bezpieczeństwa swoim dowódcom, brakiem obrony ich honoru jak również należytego uszanowania generałów po ich śmierci. Chciałabym wreszcie dać obraz życia mojego męża, żołnierza i generała, przedstawić skalę jego obowiązków i wyrzeczeń w stosunku do wynagrodzeń oraz standardu życia, gdyż wiele osób nie zdaje sobie sprawy z ich rozbieżności.
Rodziny „wojskowe”, choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że żyją tak samo jak inne, żyją jednak zupełnie inaczej. Ich życie biegnie bowiem zawsze pod dyktando rozkazów. Często nagle i nieoczekiwanie rozkaz przenosi je do innych miast, rozdziela męża i ojca od żony i dzieci na długie miesiące albo i lata. Niektóre rodziny to przetrwały, niektóre nie. Nasza sprostała wszystkim wyzwaniom, jakie zostały jej postawione przez ponad 40 lat służby mojego męża dla Rzeczypospolitej Polskiej.
Jako żona wspierałam mego męża wraz z córkami do samego końca we wszystkich etapach jego służby. Wspierałyśmy go we wszystkich wyjazdach, nawet w najniebezpieczniejsze regiony świata. Miał w nas zawsze stuprocentowe wsparcie i dzięki temu mógł wspaniale realizować się jako żołnierz w kraju, a także reprezentować Ojczyznę poza jej granicami. Miał kochającą go rodzinę oraz ciepły, zadbany dom, do którego mógł wrócić chociaż na chwilę po trudach poligonów i misji, po miesiącach rozłąki.
Proszę pozwolić, że przybliżę kilka istotnych dla tego listu faktów z życia mojego męża.
W 1973 r. promocja w Wyższej Szkole Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu. Mąż trafił następnie do Dywizji Pancernej do Żagania. Został dowódcą plutonu, a wkrótce dowódcą kompanii. Przez kolejne lata uzyskiwał wyróżnienie „wzorowego dowódcy” i w nagrodę został wysłany na 3 lata do Akademii Sztabu Generalnego w Warszawie. Przez pierwszy rok mąż był tam sam, przez kolejne 2 lata mieszkaliśmy razem w wynajętym pokoju o pow. 12 m kw. Na wynajęcie przeznaczaliśmy 1/3 pensji kapitana. Po Akademii mąż zdecydował się na służbę w 6. Brygadzie Desantowo-Szturmowej; warunkiem przyjęcia było wykonywanie skoków ze spadochronem. Z upływem lat przeszedł tam wszystkie stanowiska dowódcze i operacyjne.
W 1991 r. mąż wyjechał na 2 lata do Hamburga. Jako pierwszy polski oficer ukończył tam Akademię Dowodzenia Bundeswehry. Po wielu latach trwania zimnej wojny, 47 lat po zakończeniu II wojny światowej pułkownik Kwiatkowski przekazał Komendantowi Akademii Bundeswehry polską flagę, która jest tam osadzona do dnia dzisiejszego. Jego pobyt w Hamburgu zapoczątkował trwającą do dziś wymianę doświadczeń wojskowych. Mąż wyjeżdżając tam na 2 lata, miał zapewniony przez stronę niemiecką akademik, wyżywienie i naukę, a przez stronę polską dietę w wysokości 10 marek na dzień (wystarczało na 2 bilety komunikacji miejskiej), tj. 300 marek miesięcznie. Bilet w jedną stronę z Hamburga do Krakowa kosztował wówczas 200 marek. Chciałam nadmienić, że w hamburskiej akademii byli oficerowie z 42 krajów – tylko ci z Polski i z Nepalu nie mieli mieszkania. Z rozmów z przedstawicielami innych narodowości wynikało, ile otrzymywali miesięcznie: oficer czeski – 900 marek, węgierski – 1500 marek, a żołnierz z Senegalu – 5000 dolarów.
Po powrocie do kraju mąż został skierowany do pracy w Oddziale Planowania Operacyjnego Zarządu Operacyjnego w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego. W 1993 r. objął stanowisko w Dowództwie Krakowskiego Okręgu Wojskowego jako Szef Oddziału Rozpoznania i Walki Radio-Elektronicznej. Od września 1995 r. rozpoczął roczną służbę w Polskim Kontyngencie Wojskowym w ramach Sił Stabilizacyjnych na Bliskim Wschodzie w Syrii (UNDOF), jako dowódca kontyngentu. W ciągu całego tego roku w domu był tylko raz, przez 2 dni. Zarabiał tyle samo, co stacjonujący tam sierżant z Austrii.
W 1996 r. powrócił do 6. Brygady Desantowo-Szturmowej, tym razem jako dowódca. Jednostka dowodzona przez gen. Kwiatkowskiego, jako pierwsza uczestniczyła w realizacji programu NATO „Partnerstwo
dla Pokoju”. Podległe mu oddziały brały udział w operacjach pokojowych na Bałkanach w Bośni i Hercegowinie oraz w Kosowie. Dowodząc brygadą, mąż przygotowywał ją do działań zgodnie ze standardami
NATO. Będąc dowódcą (1996-2000), przyjął ponad 100 zagranicznych delegacji wysokiego szczebla, a doskonałe przygotowanie podwładnych żołnierzy skutkowało przyjęciem brygady, jako pierwszej jednostki
z Polski (18. Batalion Bielsko-Biała) do struktur NATO. Osoby odwiedzające były zachwycone postawą i wzorowym wyszkoleniem naszych żołnierzy. Mój mąż wykonał z żołnierzami 350 skoków
spadochronowych.
Za wysokie wyniki szkoleniowe brygada w tym okresie otrzymała dwukrotnie „Znak Honorowy Sił Zbrojnych” wręczony przez Prezydenta RP. W1998 r. mąż został mianowany na stopień generała brygady.
W lipcu 2003 r., jako jeden z najbardziej doświadczonych oficerów, został mianowany na stanowisko zastępcy dowódcy Wielonarodowej Dywizji Centrum- Południe w Iraku. Wraz z dowódcą dowodził
żołnierzami z 25 krajów. Była to pierwsza, szczególnie wymagająca zmiana. Żołnierze wraz ze sprzętem dotarli do portu w Kuwejcie i stamtąd konwój, wraz z całym ekwipunkiem, musiał przejechać do
Iraku. Trzeba było zbudować bazę wojskową od podstaw. W Iraku nie było wolnych sobót ani niedziel. Jako zastępca był wszędzie tam, gdzie było zagrożenie, gdzie ginęli żołnierze i gdzie byli ranni.
Kiedy zginął żołnierz z jakiegokolwiek kraju członkowskiego z tej wielonarodowej dywizji, mój mąż wraz z kapelanem był osobiście przy każdej zamykanej trumnie.
Po powrocie do kraju został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. W uznaniu zasług i profesjonalizmu w służbie, na wniosek Dowódcy Wojsk Lądowych, został wyróżniony nagrodą
miesięcznika „Raport – Wojsko, Technika, Obronność” jako najlepszy dowódca w Polskich Siłach Zbrojnych.
W maju 2004 r. decyzją ministra obrony narodowej gen. Kwiatkowski został wyznaczony na stanowisko zastępcy dyrektora Centrum Szkolenia Sił Połączonych NATO w Bydgoszczy, będąc odpowiedzialny ze strony polskiej za tworzenie Centrum NATO. Pensja daleko odbiegała od standardów NATO, a mężowi przydzielono pokój z ciemną kuchnią, za który sam sobie płacił.
Od lutego 2005 r. został ponownie skierowany do Iraku, tym razem już przez dowództwo NATO na stanowisko szefa szkolenia Armii Irackiej w Bagdadzie.
Pan Prezydent Kwaśniewski był z oficjalną wizytą w Waszyngtonie na przełomie października i listopada 2004 r. i wtedy został poproszony, aby generał Kwiatkowski został mianowany szefem szkolenia Armii Irackiej do Bagdadu. Gen. Kwiatkowski szkolił w Bagdadzie najwyższe kadry wojskowe Armii Irackiej. Jako rodzina doskonale wiemy, że były to dla niego bardzo trudne i wymagające miesiące, pełne wyzwań i niepewności. Przebywał wśród 12 tysięcy Irakijczyków, często podróżując po czerwonej strefie. W sierpniu 2005 r. po powrocie z Iraku został awansowany na stopień generała dywizji i wyznaczony na zastępcę dowódcy 2. Korpusu Zmechanizowanego w Krakowie.
W lipcu 2006 r. po raz trzeci wyjechał do Iraku, tym razem jako dowódca VII Zmiany Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe. Służba nie należała do najłatwiejszych, gdyż przez pierwsze dwa
miesiące na bazę spadły 174 rakiety, a w jej okolicach podłożono kilkadziesiąt ładunków wybuchowych. Nie muszę opisywać, co w takich okolicznościach przeżywali dowódca, żołnierze oraz ich rodziny.
Przytoczę tylko jeden epizod. 10 minut przed godz. 17, na którą planowana była kolacja, spadło na bazę 11 rakiet, w tym kilka na stołówkę, która całkowicie się spaliła. Na kolację przychodziło nawet
do 1000 żołnierzy. W pierwszym momencie wszyscy przeżyli nieopisany stres, padały pytania, ile osób rannych, ile zabitych, a za chwilę niedowierzanie i radość, że wszyscy przeżyli ten atak.
Mąż zastanawiał się, co było przyczyną tego zmasowanego ataku na bazę. Swoje wysiłki skupił na poprawie kontaktu z lokalnymi władzami, budowie wzajemnego zaufania. Ogromny wkład jego pracy w
nawiązanie dobrych wzajemnych stosunków z lokalną ludnością i władzami (szejkami) doprowadził do ustania ostrzeliwań bazy. Ataki zdarzały się bardzo sporadycznie. Ta zapoczątkowana udana współpraca
między stacjonującym wojskiem a miejscową ludnością była potem kontynuowana przez kolejnego dowódcę dywizji, śp. gen. Buka. Mogliśmy Irakijczykom przekazać władzę i zakończyć misję.
Jako dowódca VII zmiany w Iraku mąż otrzymywał 3000 dolarów miesięcznie. W tym czasie wartość dolara wynosiła poniżej 2 zł, więc za pół roku służby przywiózł w sumie
35 000 zł. Za pobyt poza granicami kraju należał mu się również dodatek reprezentacyjny, jednak po powrocie do Polski okazało się, że wymagane były rachunki w języku polskim, co w istocie uczyniło
dodatek niewypłacalnym.
Dlaczego napisałam o tych kwotach?
Ponieważ wiele osób nie zdaje sobie sprawy ze stosunku wysiłku oraz odpowiedzialności do wysokości pobieranego wynagrodzenia. Dwa lata nieprzespanych nocy, brak weekendów, spokojnych niedziel czy
świąt. A to były tylko dwa lata z ponad 40-letniej służby obfitującej w ciągłe wyrzeczenia dla wojskowej służby kosztem rodziny. Proszę również wziąć pod uwagę zakres odpowiedzialności, jaka
spoczywała na moim mężu, co przeżył i czego doświadczył. A mimo to nigdy nie wykorzystał ani grosza ze służbowych pieniędzy na prywatne cele, jak to niestety czyni wielu wysoko postawionych
urzędników państwowych. Po katastrofie smoleńskiej okazało się, że MON nie ubezpieczał mojego męża. Żołnierz, który non stop odbywał podróże służbowe i jeździł po całej Polsce, nie miał wykupionej
polisy.
W sierpniu 2006 r. decyzją MON mąż został uhonorowany wpisem do Księgi Honorowej Ministra Obrony Narodowej za udział w misjach pokojowych i stabilizacyjnych oraz zaangażowanie w proces szkolenia w ramach Sojuszu Północnoatlantyckiego. W uznaniu zasług 11 listopada 2006 r. został odznaczony najwyższym współczesnym odznaczeniem – Krzyżem Komandorskim Orderu Krzyża Wojskowego z numerem 001. W maju 2009 r. Prezydent RP mianował go Kanclerzem Kapituły Orderu Krzyża Wojskowego na pięcioletnią kadencję.
20 kwietnia 2007 r. mąż został dowódcą operacyjnym Sił Zbrojnych, przejmując odpowiedzialność za obronę granic naszego kraju w przestrzeni powietrznej oraz dowództwo nad wszystkimi żołnierzami przebywającymi na misjach poza granicami Polski. Organizował i kończył misję w Iraku, organizował misję w Afganistanie, organizował i kończył misję w Czadzie. Każdy jego wyjazd do żołnierzy (16 razy do Iraku, 14 razy do Afganistanu, 4 razy do Czadu) powodował, że rodzina żyła w ciągłym stresie, czy wróci cały do domu.
Mąż bardzo sumiennie podchodził do pełnionych zadań. Czuł się w obowiązku być blisko swoich żołnierzy. Witał i żegnał wszystkich wyjeżdżających i powracających z kolejnych zmian. Był na lotnisku i Mszy św. podczas przylotu każdej trumny z ciałem zmarłego żołnierza, nie opuścił żadnego pogrzebu. Z tego powodu często nie wracał do domu nawet na weekendy. Kiedy sporadycznie bywał w domu, nawet noce nie należały do spokojnych, gdyż podwładni informowali swojego dowódcę o wszystkich atakach bez względu na porę dnia lub nocy. Wielokrotnie powtarzały się telefony o godzinie pierwszej w nocy – był to sygnał, że coś stało się żołnierzom. Często trzeba było zorganizować natychmiastowy przerzut żołnierzy do szpitala albo transport zwłok do kraju. Oczywiście nie było mi to obojętne, często już do rana nie spałam, przeżywając tragiczne wydarzenie wraz z mężem, a także duchowo z rodzinami, które straciły bliskich. W 2004 r. w Iraku zginął syn mojej siostry; dokładnie wiedziałam, co czują rodziny tych żołnierzy w takich chwilach.
Praktycznie od 1996 r. mąż miał zaległości w wykorzystaniu urlopu. Wciąż wyznaczany był na nowe stanowiska, wciąż były jakieś ćwiczenia, wyjazdy, szkolenia, kontrole. W dniu śmierci miał ponad 240
dni zaległego urlopu. Na prawie 40 lat naszego małżeństwa przez ponad 20 lat męża nie było w domu. I to nie było tak, że mieszkał po prostu w innym mieście, bo tam miał pracę i przyjeżdżał do domu
lub ja jeździłam do niego. Stacjonował w najbardziej niebezpiecznych zakątkach świata i nie było mowy o przyjazdach, a często nawet o rozmowach.
Wszystko było na mojej głowie, szkoła dzieci, dom, moja praca. Ale cieszyłam się, bo stworzyłam kochany dom, w którym mój mąż mógł odpoczywać, a potem wykonywać Wasze – Polityków – rozkazy. Moje
dzieci nie pamiętają spaceru z tatą.
Mój mąż generał Bronisław Kwiatkowski był jednym z najbardziej doświadczonych polskich dowódców, posiadającym wysoki autorytet zarówno wśród żołnierzy, jak i dowódców NATO. Był współautorem nowych programów oraz rozwiązań operacyjnych szkolenia wojskowego. Biegle władał językami angielskim, niemieckim i rosyjskim. Otrzymał wiele odznaczeń w kraju i za granicą, m.in. najwyższe odznaczenie Stanów Zjednoczonych przyznawane obcokrajowcom – Legion of Merit.
28 maja 2011 r. podczas wizyty w Polsce spotkał się z nami, wdowami po generałach, prezydent USA Barack Obama. Wtedy usłyszałam dużo ciepłych słów na temat mojego męża – jakim był wspaniałym,
skromnym człowiekiem, dowódcą o ogromnej wiedzy i autorytecie.
Przyjmijmy teraz jednak nieco szerszą perspektywę. Po 1989 r. władza cywilna przejęła kontrolę nad armią i to ona prowadziła politykę kadrową oraz miała zabezpieczać pieniądze na sprzęt dla wojska.
Żołnierze się cieszyli, bo rozumieli, że wojska będzie mniej, ale będzie lepiej doposażone. RESTRUKTURYZACJA – piękne słowo, często powtarzane przez polityków, za którym kryła się jednak praktycznie
LIKWIDACJA. Likwidacja kilkunastu jednostek, dywizji, brygad, szkół oficerskich. I nic w zamian. Zaoszczędzone środki nie trafiały do pozostawionych jednostek. Do tej pory dotyka je ciągła zmiana
nazw i struktur. Idą za tym ogromne koszty, a także obniżanie liczby etatów, ciągłe szukanie oszczędności. Ciągła manipulacja i odbieranie tego, co było wcześniej przyznawane. Żołnierze nie mają
takiego samego prawa głośno mówić o swoich niepokojach i domagać się swoich praw jak inne grupy społeczne. Obserwuję z żalem, że polityka prowadzona w wojsku od kilku lat doprowadziła i dalej
doprowadza do totalnego chaosu w armii. Na potwierdzenie tego można przytoczyć otwarty list żołnierzy, który został wysłany do 50 posłów i senatorów, opublikowany w niezależnych mediach (23 stycznia
2015 r.). Oczywiście bez imiennych podpisów, gdyż żołnierze wiedzą, że od razu poszliby na bruk, bo tak było i dalej jest w wojsku.
Niestety, to nie kto inny, jak cywilna kontrola upolityczniła wojsko. Mój mąż przez 41 lat pracował z wszystkimi prezydentami, ministrami, nikogo nie dzielił i wszystkich szanował. Politycy jako, przełożeni i zwierzchnicy chcieli mieć odpowiedzialnego, niezawodnego człowieka, dlatego proponowali mu coraz wyższe stanowiska. I to właśnie podczas obecnych rządów doszło do zaostrzenia relacji i retoryki politycznej w kraju. Mój mąż nie miał np. prawa skorzystać z jakiegokolwiek zaproszenia pana Prezydenta Lecha Kaczyńskiego czy ministra Szczygły bez zgody ministra Klicha. Zawsze każde wyjście musiał zameldować i zdać relację, w jakim celu tam idzie. Pan Klich zachowywał się tak, jak gdyby armia to był jego własny folwark. Minister, z wykształcenia lekarz medycyny, i jego sekretarka mieli więcej do powiedzenia w wojsku niż generał broni. Żołnierze nie mogli liczyć na należyte wsparcie pana ministra, gdyż liczył się dla niego tylko jego osobisty wizerunek.
Oto kilka przykładów:
Ustawa z 24.05.2007 r. precyzuje, czym jest Dowództwo Operacyjne, jakie jest jego miejsce w systemie dowodzenia i zakres obowiązków, do których należało m.in. przeprowadzenie ćwiczeń.
Rok 2008 – ćwiczenia Anakonda; mąż przygotowywał je prawie 2 lata, jednak na 2 tygodnie przed ich rozpoczęciem pan Klich zabrał mu dowodzenie. Pamiętam zdenerwowanie i żal mego męża. Nie dał za wygraną i osobiście udał się na rozmowę do ministra. Ostatecznie poprowadził te ćwiczenia, ale pan Klich zabrał wszystkie oficjalne zaproszenia i zabronił zapraszania kogokolwiek na finał ćwiczeń. Prawie dwa lata przygotowań, poświęceń wielu setek żołnierzy, którzy chcieli się pochwalić dorobkiem, wyszkoleniem przed Prezydentem RP, ale pan Klich zabronił kogokolwiek zapraszać. Nie było więc zwierzchnika Sił Zbrojnych, pana Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, i wielu innych osób. Żołnierze byli oczywiście zawiedzeni; w tej sytuacji mieli nawet prawo pomyśleć, że prezydent ich lekceważy.
Pamiętam, jak w styczniu 2009 r. min. Klich wezwał w niedzielę do Warszawy mego męża na odprawę. Szukał dalszych oszczędności w wojsku, o jakie prosił premier Tusk. Zamiast zapytać doświadczonego generała, gdzie najlepiej można zaoszczędzić pieniądze, jedynie poinformował mojego męża, że postanowił zlikwidować misje ONZ (Wzgórza Golan, Liban, Czad). Były to misje, których koszty praktycznie w całości pokrywało ONZ. Polska przez ponad 35 lat zarabiała na tych misjach, bo MON nigdy nie wypłacało pełnej kwoty, jaką ONZ płaciło za żołnierzy. Przez te wszystkie lata nasi żołnierze szkolili się, zdobywali wiedzę i doświadczenie na misjach w różnych rejonach świata za pieniądze ONZ. Mąż uważał, że likwidacja misji ONZ będzie niekorzystna dla polskiego wojska, więc przygotował pismo i przedstawił wszystkie za i przeciw. Jednak pan Klich wydał polecenie natychmiastowego zablokowania pisma mojego męża, tak aby czasem dziennikarze się o tym nie dowiedzieli. A Polska roczną składkę do ONZ tak czy inaczej płaci.
W 2009 r. pan Prezydent Lech Kaczyński zaproponował mężowi, żeby został szefem sztabu. Min. Klich był oburzony tą decyzją, powołując się na ustawę, która przewiduje pracę generałów do 60. roku życia; z uwagi na ten zapis mój mąż nie mógłby pracować przez pełną kadencję. Wkrótce jednak minister Klich przedłużył wiek odejścia na emeryturę innemu, bardziej zaprzyjaźnionemu generałowi. Stało się to po cichu, w niejasnych okolicznościach.
Od przełożonych oczekuje się, że powinni wykazać minimalną inicjatywę w rozwiązywaniu problemów, by pomóc żołnierzom i dowódcy. Niestety okazało się, że dla pana Klicha jego medialny wizerunek był ważniejszy niż organizacja pomocy w sytuacji kryzysowej czy nawet ustalone procedury.
To, co działo się po śmierci kapitana Daniela Ambrozińskiego, przekroczyło jednak wszelkie granice. Mąż chciał uszanować rodzinę zmarłego oraz rodziny ciężko rannych żołnierzy. Procedura jest taka, że najpierw informuje się o wypadku rodziny, a dopiero później media. Mąż czekał na potwierdzenie od dowódcy Wojsk Lądowych (to te wojska mają ludzi w terenie) o powiadomieniu rodzin. Niestety pan Klich nie uszanował procedury – najpierw poinformował media i wysłał je pod bramę Dowództwa Operacyjnego. Sekretarka ministra, pani Bartkowska, nieustannie dzwoniła do dowództwa, pytając, co się tam dzieje, że nikt nie informuje mediów. Posiadam pismo, które dotyczy tej sytuacji. Pamiętam rozmowę męża z panem Klichem i panią Bartkowską, do której powiedział, że on nigdy nie zwrócił się do szeregowego w takim tonie, w jakim ona zwróciła się do niego, trzygwiazdkowego generała.
Mąż kochał wojsko, ale polityka sprawiła, że był już tylko zmęczony. Ponieważ od dawna miał wypracowaną emeryturę, złożył papiery o odejście z armii, uzasadniając swą decyzję panującą sytuacją oraz stylem dowodzenia armią przez ministerstwo. Minister Klich poprosił męża wtedy na rozmowę, bardzo go za wszystko przepraszał. Mąż przyjął przeprosiny i zgodził się zostać, wydał jednak oświadczenie, w którym przedstawił swoje uwagi i zastrzeżenia. Bardzo nie spodobało się to panu Klichowi, wysłał więc do Dowództwa Operacyjnego wszystkie kontrole, jakie były możliwe. Pytałam męża, czy się nie boi, powiedział: „jestem spokojny”. Klich kontynuował politykę upokarzania generałów. Kiedy leciał do żołnierzy w Iraku czy Afganistanie, nie zabierał generałów ze sobą. Niektórzy z nich nawet przez 3 lata nie byli u swoich żołnierzy, lecieli dopiero wtedy, gdy napisali o to specjalną prośbę do pana Klicha. Jednak samolot zawsze był wypełniony, zawsze leciała pani Bartkowska, a miejsca dla dowódców stacjonujących na misjach żołnierzy zazwyczaj brakowało.
10 KWIETNIA 2010 r.
Nieopisany szok…
Wszyscy generałowie polecieli do Smoleńska za pozwoleniem swojego szefa, albowiem każdy wyjazd musiał być zatwierdzony przez szefa MON w osobie Bogdana Klicha. Pan Prezydent wystosował pismo do ministra obrony narodowej z prośbą o reprezentowanie wojska, ale to przełożony generałów, minister Klich zdecydował, żeby lecieli wszyscy.
Dlaczego minister Klich wysłał wszystkich generałów, dowódców wszystkich rodzajów sił zbrojnych w jednym samolocie? Gdzie były przepisy po katastrofie CASY? Za co odpowiada cywilna kontrola nad armią? Kto nie przestrzegał przepisów?
Obowiązkiem męża było szkolić i dbać o bezpieczeństwo swoich żołnierzy, a obowiązkiem cywilnej kontroli nad wojskiem było m.in. zadbanie o bezpieczeństwo jego dowództwa. Pan minister Klich tłumaczy się teraz, że o niczym nie wiedział. Jak poważny człowiek może się tak tłumaczyć? Jak można kierując przez kilka lat firmą, resortem, szkołą tłumaczyć, że nic się nie wiedziało? To minister wydał dyspozycję, potwierdzając pismo pana Prezydenta, że mają lecieć wszyscy - to był rozkaz dla Dowódców: lecieć.
Na panu Klichu spoczywała odpowiedzialność za nieodbyte szkolenia i inne konsekwencje wynikłe z braku środków. Środków, które zostały wyszarpnięte żołnierzom i to przez osobę, która jako minister obrony powinna dbać o rozwój i bezpieczeństwo żołnierza, zabiegać o te środki, a nie zwracać je do budżetu.
W każdy poniedziałek w MON odbywała się odprawa z ministrem Klichem.
12 kwietnia 2010 r. w poniedziałek, na odprawie nie było żadnego generała, wszyscy zginęli:
1. gen. Franciszek Gągor – szef Sztabu Generalnego
2. gen. broni Bronisław Kwiatkowski- dowódca operacyjny Sił Zbrojnych RP
3. gen. dywizji Włodzimierz Potasiński – dowódca Wojsk Specjalnych
4. gen. dywizji Tadeusz Buk – dowódca Wojsk Lądowych
5. admirał floty Andrzej Karweta- dowódca Marynarki Wojennej
6. gen.broni. pilot Andrzej Błasik – dowódca Sił Powietrznych
7. gen. brygady Kazimierz Gilarski – dowódca Garnizonu Warszawa
15 sierpnia 2010 r., Dzień Wojska Polskiego w Krakowie. Pan Klich, który wtedy przemawiał, nie wspomniał nawet słowem dwóch generałów – Kwiatkowskiego i Potasińskiego, którzy przez długie lata tak
wiele zrobili dla wojska w Krakowie. Usłyszałam tylko zachwyt pana Klicha nad własnymi pomysłami; samochwalstwo bez pokrycia.
10 kwietnia 2011 r„ w 1. rocznicę katastrofy na uroczystościach w Warszawie Bogdan Klich pogratulował mi… miejsca na cmentarzu, gdzie spoczywa mój mąż. Uśmiechnięty zwrócił się do mnie, że pewnego
dnia w piękną pogodę poszedł z żoną na spacer na cmentarz na Salwatorze i musi przyznać, że gen. Kwiatkowski ma bardzo ładne miejsce, z którego ogląda cały Kraków. Były to jego jedyne słowa, jakie
skierował do mnie od czasu katastrofy.
A co zrobił minister Klich, żeby nie zginął żołnierz Wojska Polskiego? Odszedł po kilkunastu miesiącach od katastrofy, otrzymując odprawę. Został senatorem, wykłada też w swoim instytucie, który założył w 1993 r. Mówi tam o bezpieczeństwie, o które sam nie potrafił zadbać.
Już 11 kwietnia 2010 r. pan Tusk powołał Bogdana Klicha do zespołu, który miał wyjaśnić, co stało się pod Smoleńskiem. Prezydent Komorowski 20 maja 2010 r. powołał Bogdana Klicha w skład Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Zapytam retorycznie: jaką odpowiedzialność poniósłby mój mąż, gdyby zginęło mu 96 żołnierzy, w tym 7 generałów?
Czy Prezydent powołałby do komisji mojego męża, by sam wyjaśnił swoją sprawę? Awansowanie po katastrofie wszystkich osób, które były odpowiedzialne za stan państwa i przygotowanie tej wizyty, to
następny szok.
Kolejnym szokiem jest brak poszanowania honoru polskiego żołnierza, o czym świadczy to, jak została przedstawiona rola Prezydenta Kaczyńskiego czy gen. Błasika; ofiary katastrofy nie mogły się same
bronić. Prezydent, jako zwierzchnik Sił Zbrojnych, powinien był zadbać o przeproszenie pani Ewy Błasik za fałszywe oskarżenia wobec jej męża. Wiedział doskonale to, co potwierdziła prokuratura: że
gen. Błasik nie był pijany i nie było go w kokpicie. A taka opinia popłynęła na cały świat. Prezydent, który tyle lat współpracował z żołnierzami, nie zadbał o honor żołnierza i nie zdementował
plotek oraz pomówień.
Z doświadczonych żołnierzy, którzy całe życie poświęcili służbie i byli doceniani na całym świecie, zrobiono alkoholików i nieudaczników działających na własną rękę.
Za tragedię smoleńską obwinia się pilotów i wojsko. Dlaczego nie zapytać pierwszych asystentów szefa Sztabu Generalnego, gen. Stachowiaka i gen. Majewskiego, którzy byli odpowiedzialni za siły
powietrzne w okresie katastrofy, jak faktycznie było w tym wojsku? Czy to nie jest tak, że postawiliście gen. Majewskiego na najwyższe stanowisko, żeby przykrył wasze błędy i niedociągnięcia cywilnej
kontroli nad armią? Generałowie nie raz zgłaszali swoje problemy, tylko nie miał kto ich słuchać.
Rok po katastrofie prokuratura przesłuchała nas na zlecenie prokuratury rosyjskiej, pytając m.in., gdzie mąż leczył zęby, jakie miał operacje, kiedy i gdzie leżał w szpitalu. Dlaczego o to pytano? Czy po to, żeby było można spreparować dokumenty?
Przeglądając dokumentację w prokuraturze 3 lata po katastrofie, dowiedziałam się, że część ciała mojego męża pochowano na cmentarzu na Powązkach. Niestety nikt mnie o tym nie powiadomił i niestety są kolejne wątpliwości oraz braki w dokumentacji medycznej. Nie są znane miejsca pochówku fragmentów, których nie ma w grobie, a które były w Moskwie. Córki napisały pismo do prokuratury z pytaniem, gdzie jest ich tata. Otrzymałyśmy odpowiedź, że wciąż czekają na informację z Moskwy.
18 kwietnia 2014 r. Żandarmeria Wojskowa poinformowała wszystkie rodziny, że są jeszcze do odebrania rzeczy po naszych bliskich. Byłam bardzo zaskoczona – skąd się wzięły? Okazało się, że znaleźli je we wraku jesienią 2013 r. Były to płaszcze, duże torby i wiele innych rzeczy. Przywiozłam stamtąd też rzeczy męża. Pytam więc: jak przeszukany został wrak po katastrofie? Jak można wierzyć obecnej pani premier, która kłamała, że zrobiono to z najwyższą starannością?
Przez 41 lat patrzyłam na ogromną odpowiedzialność mojego męża. Było nie do pomyślenia, aby nie był osobiście przy każdej zamykanej trumnie poległego żołnierza. A jak potraktowano jego samego? Nawet nie wiemy, co jest w trumnie mego męża, bo nie mamy jeszcze pełnej dokumentacji medycznej. Jak my mamy normalnie żyć i zamknąć czas żałoby? Nie mamy wraku, czarnych skrzynek, żadnych dowodów. Dlaczego Holandii udało się przywieźć wrak z terenów objętych działaniami wojennymi parę miesięcy po katastrofie, a my czekamy już 5 lat? Dlaczego nie ma dobrej woli ze strony polityków, żeby przeanalizować i porównać ustalenia oraz hipotezy naukowe ekspertów z zagranicy i profesorów związanych z Konferencją Smoleńską z ustaleniami rządowych ekspertów? Jestem daleka od sugerowania czegokolwiek. Ale domagam się dogłębnego wyjaśnienia wszystkich pytań i nieścisłości, jakie się pojawiają.
Dlaczego nie ma dobrej woli ze strony Prezydenta, jako Zwierzchnika Sił Zbrojnych, w sprawie powołania Komisji Międzynarodowej? Aby nareszcie zakończyć te przykre insynuacje ostatecznym, niezależnym raportem. Dlaczego europarlamentarzyści PO zablokowali ten pomysł? CZEGO SIĘ BOICIE? Nie wierzę w to, co komisja Putina napisała w swoim raporcie, tak jak nie wierzę w oświadczenie Rosji, że to Ukraina zestrzeliła samolot MH 100.
Czy to jest w porządku, że za ujawnienie polskich kont białoruskiego opozycjonisty są konsekwencje służbowe, a za zbagatelizowanie pisma, które dotarło do MSZ z ambasady w Moskwie, że lotnisko Smoleńsk-Siewiernyj nie jest przygotowane do przyjmowania takiej rangi samolotów, co w skutkach doprowadziło do śmierci tylu osób, nie poniósł konsekwencji NIKT?
Prezydent mówił w swoich przemówieniach, abyśmy wspólnie cieszyli się z 25-letniej wolności. Razem z mężem cieszyliśmy się wkładem wniesionym w nasz kraj, w wojsko, w NATO. Od 1998 r. kiedy tylko mąż był w kraju, uczestniczyłam z nim wspólnie w obchodach świąt 3 maja, 15 sierpnia i 11 listopada w Warszawie. Dzisiaj w tych dniach mam łzy w oczach. Myślę wtedy, że mąż walczył o wolność i demokrację na całym świecie, a zginął w wolnej Polsce, która nie zadbała ani o jego bezpieczeństwo, ani o należyte wyjaśnienie katastrofy. A na dodatek pan Niesiołowski, obecny przewodniczący Komisji Obrony Narodowej, nazywa nas, rodziny ofiar katastrofy, „sektą smoleńską”.
To bardzo boli. Czy takie ma być podziękowanie dla generała i jego rodziny za całe życie pełne poświęceń dla tego kraju? Jak można osoby, które czekają na wyjaśnienie okoliczności śmierci swych najbliższych, nazywać sektą? Moim zdaniem gdyby nie determinacja wielu osób, już dawno śledztwo byłoby zamknięte. Doradca Prezydenta, pan prof. Tomasz Nałęcz, w wypowiedzi z 20 lutego 2015 r. dla „Rzeczypospolitej” powiedział, że Andrzej Duda kojarzy mu się ze śmiercią Barbary Blidy. A mnie pan Tomasz Nałęcz, pan Prezydent Komorowski, pan Tusk i pan Bogdan Klich, minister obrony narodowej, za zaniechanie powinności obrony honoru wojskowego oraz obowiązku należytego wyjaśnienia okoliczności katastrofy zawsze będą się kojarzyć ze śmiercią: Gen. Franciszka Gągora, Gen. broni Bronisława Kwiatkowskiego, Gen. pilota Andrzeja Błasika, Gen. admirała Andrzeja Karwety, Gen. dywizji Włodzimierza Potasińskiego, Gen. dywizji Tadeusza Buka, Gen. Wojciecha Lubińskiego, Gen. brygady Kazimierza Gilarskiego, Ks. Bp. gen. dyw. Tadeusza Płoskiego, Ks. Abp. gen. bryg. Mirona Chodakowskiego. I wielu innych zacnych osób.
Na koniec sprawa pomnika, który ma stanąć w Warszawie. Nie zdobył się pan Prezydent na wysłanie pisma, które zostało napisane w jego kancelarii, do wszystkich rodzin. Rodziny nie miały okazji wypowiedzieć się, co myślą w kwestii tego pomnika. Z telewizji dowiaduję się, że ma kosztować 7 milionów. Jestem przeciwna wydawaniu takich pieniędzy.
Z POWAŻANIEM
Krystyna Kwiatkowska
Kraków, 12 maja 2015 r.
27 listopada 2015 roku
Trzeba koniecznie znać kulisy,
by nie dawać sobą manipulować!
Oj, trzeba!
Na portalu społecznościowym Facebook zaczął krążyć wpis o następującej treści:
Róża Rzeplińska córka Prezesa Trybunału Konstytucyjnego i Zosia Komorowska córka byłego Prezydenta RP są w zarządzie wypasionej fundacji STOWARZYSZENIE 61, która na sam tylko portal „Mam prawo
wiedzieć” wydała 300 tys. dolarów dotacji. Portal rozsławił tatuś Zosi machając przed nosem wydrukiem w debacie prezydenckiej, swojemu kontrkandydatowi.
Tatuś Zosi w grudniu 2010 r mianował tatusia Rózi Prezesem TK.
Po przegranych wyborach (prezydenckich) tatuś Rózi i Mai, drugiej córeczki z tej samej fundacji, napisał z kolegami ustawę dającą instytucji [na czele] której stoi prawo blokowania każdej ustawy
nowej władzy (zabezpieczenie przed wygraną PIS).
Projekt wniósł tatuś Zosi, bo tata Rózi ma wszelkie uprawnienia, prócz inicjatywy ustawodawczej. Tatuś Zosi projekt złożył do sejmu, bo był jeszcze prezydentem. Koalicja
PO-ZSL, uchwaliła go szybciutko, wybierając sędziów Trybunału Konstytucyjnego na zapas, tak by żaden kandydat nowej władzy nie miał szans dołączyć do trzódki tatusia Rózi.
I jeszcze jeden drobiazg. Rózia ma męża, mąż ma pracę. Jest sekretarzem Miasta Stołecznego Warszawy i nazywa się Marcin Wojdat. Wszyscy są „apolityczni, niezależni i uczciwi.”
26 listopada 2015 roku
„Najlepiej służy własnemu szczęściu ten, kto służy innym“
– stwerdził kiedyś Jan Nowak-Jeziorański, były wieloletni szef Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, człowiek będący dla mnie wielkim
autorytetem.
- Postaram się być nadal wiernym tej zasadzie i służąc własnemu szczęściu ☺ jednak nadal redagować „PM“.
24 lipca 2015 roku
Według renomowanego magazynu przyrodniczego „Nature“
(z 1994 roku) krokodyle oprócz ostrych zębów i silnych szczęk dysponują jeszcze jedną bronią, która zwiększa ich szanse w walce z dużymi zwierzętami – potrafią przebywać przez godzinę pod wodą bez
zaczerpnięcia powietrza. Podczas polowania wciągają swe ofiary pod powierzchnię wody i topią. Zdolność tak długiego nurkowania jest możliwa dzięki budowie ich barwnika krwi – hemoglobiny. Dodatkowy
odcinek w miejscu łączenia z dwutlenkiem węgla sprawia, że cząsteczka hemoglobiny krokodyla jest bardziej czuła na brak tlenu, co wpływa na bardziej efektywniejsze dotlenienie krwi. Naukowcy dodali
do ludzkiej hemoglobiny odcinek występujący u krokodyla i okazało się, że sztuczna cząsteczka funkcjonowała podobnie jak hemoglobina krokodyla.
Nie chcę myśleć ani dywagować na temat tego, jaki to może mieć wpływ (albo już ma?) na osiągnięcia wyczynowych pływaków. Wiem jednak, iż chęć bycia mistrzem jest przeogromna. Niemiecki żabkarz, Walter Kusch (m.in. mistrz świata z 1978 r. na 100 metrów stylem klasycznym, dziś 61-letni dentysta) dawał się napompowywać od tyłu. Już litr powietrza wewnątrz sprawiał, iż o wiele łatwiej unosił się na wodzie. Świat by się o tym nie dowiedział, gdyby on sam tego nie zdradził. Dyskusja na temat, czy powietrze może być środkiem dopingowym mogłaby być trwać długo. Australijscy pływacy trenowali (trenują?) pod wpływem hipnozy – wmawiano im, iż ściga ich rekin i że muszą przed nim uciekać. Nie trzeba nikogo przekonywać, jaką mieli motywację (marzenie każdego trenera). Sugestię posthipnotyczną stanowiło polecenie zapominania o seansie hipnotycznym.
Pomysłowość ludzka jest zadziwiająca. A ja jako trener pływacki od nowego sezonu przestawiam się na tzw. Breitensport – będę udoskonalał technikę pływania u dzieci - adeptów pływania wyczynowego.