Bliżej Boga

Ks. Dr hab. Jerzy Grześkowiak

Narodzenie Najświętszej Maryi Panny (8 września)
 

Śmierć przyszła przez Ewę, 
a życie pojawiło się przez Maryję.
św. Hieronim

 

Święto narodzin Maryi nie należy do „wielkich” świąt Maryjnych, jak Niepokalane Poczęcie, Zwiastowanie lub Wniebowzięcie Maryi, ma raczej charakter rodzinny;  jest świętowaniem w małej wspólnocie codziennej Eucharystii w parafialnych kościołach. To piękne, radosne święto nie potrzebuje teologicznych roztrząsań i dogmatycznych uzasadnień. Bo idzie o prosty fakt narodzin dziecka – Maryi, przewidzianej przez Boga na Matkę Jego wcielonego Syna. 
Szukając genezy tego święta trzeba cofnąć się do aktu poświęcenia w  V wieku w Jerozolimie kościoła dedykowanego Maryi (pod tytułem: „gdzie się urodziła”), dziś znanego jako „kościół św. Anny”. W Konstantynopolu obchodzono to święto już około 560 roku, a na Zachodzie dopiero od wieku VII. Papież Sergiusz (687-701) zarządził, że w święto narodzin Maryi, podobnie jak w Matki Bożej Gromnicznej, Zwiastowania i Wniebowzięcia, ma  odbyć się procesja do Maryjnej Bazyliki w Rzymie.
Kościół w zasadzie nie celebruje urodzin swoich członków, natomiast świętuje dzień ich śmierci jako narodzin do życia z Bogiem w niebie. Wyjątkiem jest tutaj Syn Boży, Jego Matka Maryja i Jan Chrzciciel. Świętowanie ich narodzin podkreśla doniosłość danej osoby w historii zbawienia. Termin święta narodzin Maryi był miarodajny w ustalaniu daty innego święta maryjnego – jej Niepokalanego Poczęcia w dniu 8 grudnia.
Rabindranat Tagore, indyjski poeta, powiedział: „Każde nowonarodzone dziecko przynosi na świat nowinę, że Bóg jeszcze nie zniechęcił się całkowicie do naszego świata”. Jeżeli te słowa odnoszą się do narodzin każdego dziecka, to w sposób szczególny dotyczą urodzin Maryi, która przez swe macierzyństwo dała światu „Słońce Sprawiedliwości”, czyli Tego, który jest uosobieniem nadziei świata, którego narodziny stały się epokowym wydarzeniem w jego dziejach. A narodziny Maryi czerpią blask, godność i znaczenie od jej Bożego Syna i Jego zbawczego dzieła. Św. Paweł tak opisuje misję Jezusa:
„Gdy jednak nadeszła pełnia czasu, zesłał Bóg Syna swego, zrodzonego z niewiasty, zrodzonego pod Prawem, aby wykupił tych, którzy podlegali Prawu, abyśmy mogli otrzymać przybrane synostwo. Na dowód tego, że jesteście synami, Bóg wysłał do serc naszych Ducha Syna swego, który woła: Abba, Ojcze! A zatem nie jesteś już niewolnikiem, lecz synem. Jeżeli zaś synem, to i dziedzicem z woli Bożej” (Ga 4,4-7).
Ten tekst św. Pawła jest najwcześniejszą wzmianką o narodzinach Jezusa (około 55 roku). Wcielenie Syna Bożego było od dawna przez proroków zapowiedziane, a szczególna rola w nim przypadła w udziale Maryi i Józefowi. Maryja swoim „Tak” na zwiastowanie anioła Gabriela otwiera drzwi dla szczególnego etapu w dziejach zbawienia. To, co zapowiedział prorok Izajasz: „Oto  Panna pocznie i porodzi Syna, i nazwie Go imieniem Emmanuel” (Iz 7,14) spełnia się teraz w osobach Maryi i Józefa. O tym mówi Ewangelia tego święta w opisie rodowodu Jezusa i okolicznościach Jego narodzin z podkreśleniem roli św. Józefa, który na polecenie anioła we śnie ma zaakceptować Maryję i nadać  Jej dziecku  imię Jezus, co znaczy „Bóg zbawia”: „Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój lud od jego grzechów (Mt 1, 20-21).
Jezus, wcielone Słowo Boga, ma zatem rodziców, dziadków i długą listę przodków - aż do króla Dawida i do Abrahama. Wylicza ich sporządzony przez św. Mateusza rodowód, czytany w to święto jako Ewangelia. Jest to swoistego rodzaju drzewo genealogiczne, które różni się od rodowodu Łukasza (3,23-38) sięgające aż do Adama. Tych rodowodów nie należy traktować jak dzisiejszych wyciągów z rejestru urodzin w urzędzie stanu cywilnego. Mateusz nie ma ambicji przeprowadzić dokładnych badań i sporządzić  perfekcyjne drzewo genealogiczne. On „uprawia teologię”, to znaczy chce  pokazać Jezusa jako oczekiwanego przez Naród Wybrany Mesjasza. W konsekwencji wymienia 42 imiona w trzech grupach. W każdej jest 14 imion z ważnych epok historii Izraela: od Abrahama do Dawida; następnie do niewoli babilońskiej, w końcu do Józefa, Oblubieńca Maryi. Oczywiście nie wszystkie imiona w tych okresach są wymienione, nie ma tam też wzmianek o wydarzeniach historycznych. Frapujący jest fakt, że wymieniono tam także imiona czterech kobiet: Tamar, Rahab, Ruth i Batseba, których los nie był łatwy, były krzywdzone, nie cieszyły się tylko dobrą opinia, a mimo to odegrały ważną rolę w historii Izraela. W tym drzewie genealogicznym najważniejsza jest piąta kobieta - Maryja, wybrana przez Boga na Matkę Jego Syna. Jej narodziny to punkt zwrotny w historii zbawienia. Co od dawna było przygotowywane, teraz się spełnia. Bóg nie działa ponad naszymi głowami, ale przez ludzi, przychodzi do nas w ludzkiej postaci.  W osobie Maryi Bóg pokazuje, że On zawsze działa, Jego zbawienie dotyczy wszystkich, przekracza granice czasu i przestrzeni, pochodzenia i religii. Jego przygoda z ludzkością jeszcze nie jest zakończona. Ona trwa w Kościele i przez Kościół w świecie.
W Nowym Testamencie nie ma żadnych wzmianek o narodzinach Maryi. Jedynie w piśmie apokryficznym  Protoewangelia Jakuba znajdujemy krótki opis o narodzeniu Maryi i o jej dzieciństwie.
Narodziny. 
2. I wypełniły się jej miesiące około sześciu. W siódmym zaś miesiącu porodziła Anna i rzekła do położnej: "Co porodziłam?" I rzekła położna: "Dziewczynkę". I rzekła Anna: "W tym dniu dusza moja została wywyższona". I ułożyła ją [dziewczynkę]. Gdy zaś wypełniły się dni, została oczyszczona Anna ze swej nieczystości i poczęła piersią karmić dziecko, i nazwała je imieniem Maryja.
W rocznicę urodzin córki urządzono wielką rodzinną uroczystość. A  kiedy miała trzy lata, rodzice oddali ją do świątyni, gdzie wychowywała się wśród swoich rówieśniczek i poznała Biblię. 
Dzieciństwo Maryi. 
6. 1. Z dnia na dzień dziecko wzrastało w siły. Gdy zaś minęło sześć miesięcy, postawiła je matka na ziemi, by wypróbować, czy będzie stała. I przeszedłszy siedem kroków, wróciła na łono swej matki. I wzięła je matka w ramiona, mówiąc: "Na Boga żywego, nie będziesz chodziła po tej ziemi, dopóki nie zaprowadzę cię do świątyni Pańskiej". I uczyniła w swej komnacie sypialnej świątynię, i nie pozwoliła, by spożywała cokolwiek skalanego czy nieczystego. I zwołała córy Hebrajczyków, które były bez zmazy, i one bawiły ją. 
2. Gdy dziecko ukończyło pierwszy rok życia, wydał Joachim wielką ucztę i zaprosił kapłanów, arcykapłanów i uczonych w Piśmie, i radę starszych, i cały lud Izraela. I Joachim przyniósł dziecię kapłanom i pobłogosławili [je] mówiąc: "Bóg ojców naszych niech pobłogosławi to dziecię, niech da jej imię znakomite pośród wszystkich narodów na wieki". I rzekł cały lud: Niech tak się stanie, amen!" I zaniósł ją arcykapłan, i błogosławił ją, mówiąc: "Boże wysokości, spójrz na to dziecię i obdarz ją błogosławieństwem największym, ponad które nie ma już większego". 
3. I zaniosła je matka do świątyni, którą uczyniła w komnacie swojej sypialnej, i podała dziecku pierś do ssania. I zaśpiewała Anna pieśń Panu Bogu tymi słowami: "Pieśń świętą zaśpiewam Panu, Bogu mojemu, gdyż nawiedził mnie, i zdjął ze mnie szyderstwa moich nieprzyjaciół. I dał mi Pan Bóg owoc mojej sprawiedliwości, choć jedyny, jednak znaczący wiele w Jego oczach. Któż oznajmi synom Rubena, że Anna karmi mlekiem? Słuchajcie, słuchajcie dwanaście plemion Izraela: Oto Anna karmi mlekiem!" I złożyła ją w świątyni, którą uczyniła w swej komnacie sypialnej, i wyszła, aby im [gościom] służyć. Gdy zaś uczta się skończyła, odeszli pełni radości i chwalili Boga Izraela.
To, że Kościół świętuje narodziny Matki Jezusa, jest wyrazem wiary: Maryja jest kimś wyjątkowym pośród ludzkości, jest święta, prze Boga uświęcona i od  pierwszego momentu jej istnienia w łonie matki Anny wolna od grzechu. Dlatego wielbimy Ją jako „Jutrzenkę zbawienia”, „Gwiazdę zaranną”, „Nadzieję świata i nadajemy Jej dziesiątki innych imion w Litanii Loretańskiej.

 

Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Pułapka na Kościół

 

Istota pułapki, którą zastawiono na polski Kościół, jest dość prosta. Otóż polskiemu Kościołowi – przynajmniej temu hierarchicznemu – zarzuca się uwikłanie w politykę. Aby zdjąć z siebie to odium i móc bez niego wypełniać swą misję religijną, Kościół powinien unikać wszelkich podejrzeń o koneksje polityczne. Jednak jeśli przyjmie tę opcję, będzie społecznie marginalizowany. A jeśli będzie bronić swej społecznej pozycji, znów uwikła się w politykę. Aktualna władza od kilku miesięcy wysyła do Kościoła następujący komunikat: albo będziecie siedzieć cicho i funkcjonować na naszych warunkach – albo podzielicie los opozycji. Jeśli zajdzie pierwsze, Kościół będzie coraz bardziej wycofywał się z miejsc publicznych, takich jak szkoła. Jeśli zajdzie drugie – Kościół stanie się częścią frontu, który władza chce zwalczyć.
Najbardziej wyrazistym i najważniejszym przykładem rozpatrywanej tu sytuacji jest sprawa statusu religii w szkole. Działania minister edukacji ewidentnie wskazują, że chodzi jej o marginalizację szkolnej katechezy. Stopień z religii nie ma być włączany do średniej ocen, dopuszczane będzie łączenie grup lekcji religii z różnych roczników, a liczba godzin religii zostanie w końcu zredukowana do jednej godziny tygodniowo (realizowanej najlepiej na samym końcu zajęć). Oczywiście, o wszystkich tych sprawach można dyskutować. Jeśli bowiem szkoła potrzebuje reform, to i szkolna religia takich reform potrzebuje. Nie chodzi tu jednak o reformy, o wspólne szukanie najlepszych rozwiązań, o realny dialog. Zamiast tego mamy ze strony władzy politykę faktów dokonanych, dyktat, złośliwe wypowiedzi, lekceważenie drugiej strony.
Co w takiej sytuacji miał zrobić Episkopat? Cicho siedzieć i godzić się na wszystko – czy rozpętać wielką akcję obrony? Czy pozwolić na to, by religia stała się szkolnym „piątym kołem u wozu” – czy pójść na konfrontację z nową władzą? Czy zgodzić się na przyspieszenie laicyzacji – czy wejść w totalną wojnę kulturową? Episkopat stara się roztropnie uniknąć tej pułapki zamkniętej alternatywy. Walczy o należne miejsce religii w szkole, ale czyni to środkami tak neutralnymi politycznie, jak jest to w ogóle możliwe. Świadczy o tym kilka czynników: współdziałanie z Polską Radą Ekumeniczną (by podkreślić, że chodzi nam o prawa wszystkich wyznań), petycja do Sądu Najwyższego (by podkreślić, że szukamy rozstrzygnięcia u trzeciej władzy, która powinna być ze swej istoty politycznie neutralna), dość ostrożny język (by podkreślić, że bronimy uniwersalnych praw człowieka i uniwersalnych wartości, a nie występujemy przeciw komukolwiek), korzystanie z ekspertyz prawników (by podkreślić, że nasze racje mają obiektywny charakter i korelują z zasadami demokratycznego państwa prawa).
Reklama
Niestety, żyjemy w kraju, w którym wszystko jest polityczne i każdy ruch będzie zinterpretowany jako część wielkiej wojny polsko-polskiej. I Prezes Sądu Najwyższego w odpowiedzi na kościelną petycję skierowała wniosek do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie zgodności z Konstytucją zaskarżonych przepisów MEN o nauczaniu religii. Wiadomo jednak, że ten wniosek i przyszła decyzja Trybunału zostaną zlekceważone przez obecną władzę. Władza ta bowiem nie uznaje – by użyć politycznych sloganów – „sądu Manowskiej” ani „trybunału Przyłębskiej”. W ten sposób Episkopat – nolens volens – zostanie wciągnięty w spór polityczny, którego słusznie chciał uniknąć. Na tym właśnie polega pułapka, z której trudno uciec.
Jak widać, sytuacja, w której się znalazł polski Kościół, jest trudna. Nasuwają się tutaj różne analogie między tą sytuacją a sytuacją Kościoła w komunistycznym PRL-u. Pamiętajmy jednak, że tam, gdzie są analogie, tam też są dysanalogie. Jedna z tych ostatnich polega na tym, że antyklerykalizm, antykatolicyzm i – w dużej mierze także – antyreligijność nie są (jak za PRL-u) tylko domeną władzy. Przyciągają one teraz do siebie znaczną grupę Polaków i formują wręcz pewien ruch społeczny. Obecna władza (w swej dominującej większości) postawiła na ten ruch, licząc, że będzie się jej to opłacało. Czy jednak władza się nie przeliczy? Czy laicyzacja doszła już tak daleko, że można na niej zbić kapitał polityczny? Czy rzeczywiście jesteśmy na etapie przesilenia, który tę laicyzację pozwala zadekretować? A może katolicka opinia publiczna umie się mobilizować? Może zwolenników poważnie traktowanej religii w szkole jest więcej niż myślano? Może zamiast konfrontacji warto rozpocząć autentyczny dialog i poszukać rozwiązań dobrych dla wszystkich? Może szkoda robić sobie wrogów wśród katechetów, którzy w licznych przypadkach wnoszą do procesu wychowawczego i edukacyjnego szkoły bardzo wiele?
Przed nami wiele pytań. Jedno jednak jest pewne. W naszych czasach świeccy katolicy potrzebują szczególnej pomysłowości, roztropności i zdecydowania. A kościelni hierarchowie potrzebują charyzmy i dyplomacji na miarę Błogosławionego Stefana Kardynała Wyszyńskiego. 

Jacek Wojtysiak
03.09.2024 08:48 GOSC.PL
Gość Niedzielny

22 Sonntag B (2024)
„Hört das Wort nicht nur an…“ (Jak 1,17-27) – Auf das Herz kommt es an!


Als erste Lesung haben wir heute den Text aus dem Jakobusbrief gehört. Martin Luthers Urteil über den Jakobusbrief war vernichtend: Er ist eine „stroherne Epistel“, möglicherweise nicht einmal von einem Christen geschrieben. Geärgert hat ihn vor allem die häufige Betonung, man müsse seinen Glauben in guten Werken zeigen, wie es an einer zentralen Stelle im Jakobusbrief heißt: Glaube ohne Werke ist nutzlos (2,20), ist tot (2,26). Das war für Luther der völlige Widerspruch zu seiner Überzeugung, dass Gott allein aus Gnade rettet, allein durch den Glauben, und dass wir uns den Himmel eben nicht durch gute Werke erkaufen können. Es sind die drei berühmte „allein-Worte“ von Luther, „solus“-Worte: Solus Christus, sola Sscriptura, sola gratia!
Man kann den Zorn Luthers verstehen, gerade auf dem Hintergrund seiner Zeit, in der Ablasshändler gute Geschäfte machten und „die Seele in den Himmel springt, wenn die Münze in dem Kasten klingt“! Aber man kann ebenso verstehen, warum Jakobus nachdrücklich dafür eintritt, dass der Glaube konkret werden muss. Es ist ja nett, wenn ein Politiker für mehr soziale Gerechtigkeit, für die Besserstellung von Familien einritt, wenn ein hochrangiger Kirchenvertreter die Mitsprache der Laien fördern möchte, oder wenn ich etwas predige, aber danach nicht lebe, dann aber oft liegt einem der Satz auf der Zunge: Taten, mein Herr, meine Damen, Taten, nicht Worte! Es geht zu wie bei der berühmten Erzählung Kierkegaards, wo die Gänseschar sonntags Gottesdienst feiert und der Gänserich predigt und ihnen erzählt, welch hohe Bestimmung die Gans hat, wie sie mit ihren Flügeln fortfliegen kann in ferne Gegenden, wo sie eigentlich hingehört. Doch, so erzählt Kierkagaard weiter: So geht das es jeden Sonntag. Dann trennt sich die Versammlung, jede watschelt nach ihrer Behausung, und nichts ändert sich!
Änderungen, ständiger Umkehr – das ist Kennzeichen des Christentums. Wenn Glaube nicht konkret wird, ist er ein Ärgernis, Puderzucker auf der Wohlstandstorte der Reichen oder Opium für die Armen. Wenn Glaube ernst genommen wird, dann kann gar nichts anderes passieren, als dass er mein Leben verändert! Wenn ich sage „ich glaube an Gott“, dann  verändert das mein Leben, meine Einstellung im Hinblick auf Gerechtigkeit, auf Frieden, auf  meine Verantwortung für die Umwelt und Natur, verändert meine Haltung gegenüber anderen Menschen.
Gerade heute ist es wichtig, nicht einfach dem nachzulaufen, was alle Menschen tun, sondern jeder muss seinen eigenen Weg finden und ihn auch begründen können. Man muss Mut haben: die bürgerliche Regelungen, überholte Traditionen, oder entleerte Formen abzuschütteln. Ganz einfach neue Aufbrüche wagen! Bert Brecht hat gegen den Versuch – auch der Kirche – sich einfach an alte Strukturen zu klammern, das Wort gesetzt:
„Das Alte spricht: So wie ich bin, bin ich seit je;
Das Neue spricht: Bist du nicht gut, dann geh!“.
Jesus lädt uns heute im Evangelium ein, nicht die „Überlieferung der Menschen“ (Mt 7,8), sondern die  Zuneigung Gottes zur Grundlage unseres Lebens zu machen. Jesus wagt es, den altüberlieferten Gesetzesvorschriften der Pharisäer zu widersprechen. Ursprünglich einmal gedacht, das menschliche Leben durch sinnvolle Regeln besser gelingen zu lassen, waren sie zu einem Sammelsurium absurder Vorschriften verkommen, welche die Menschen unnötig belasteten und unfrei hielten. Der Grundgedanke der jüdischen Religion war einmal, dass alle Menschen frei und auf gleicher Ebene vor einem unendlich erhabenen und großen Gott stehen sollten. Durch die pharisäische Gesetzesauslegung war es nicht mehr weit her mit dieser Gleichheit: sie hielten sich als etwas Besseres, da ja sie allein vor Gott wohlgefällig nach seinen Gesetzen lebten. Dazu kam die Verachtung all derer, die aus welchen Gründen auch immer, das Gesetz nicht halten konnten. Man ging nicht eben brüderlich mit diesen Mitmenschen um. Jesus entlarvt dieses Fehlverhalten und er stellt wieder ganz den Menschen in den Mittelpunkt. Kleinliche Gesetzesvorschriften stellt er dazu radikal in Frage; von diesen Lasten will er die Menschen befreien – womit er sich natürlich auch Feinde schafft. Sein Verhalten war revolutionär.
Wenn es um Gesetze auch in der Kirche geht, lautet also eine wichtige Prüfregel: Dient es dem Menschen? Schadet es dem Menschen, verstößt es gegen seiner Würde, dann ist es ungültig, selbst wenn es ein religiöses Gebot wäre!
Jesus sagt uns heute ganz deutlich: Es geht um die Wandlung des Herzens! Nicht die ungewaschene Hände sind das Problem, sondern die ungeordnete Gedanken, das Chaos im eigenen Herzen. Die Richtung stimmt nicht. Nicht von außen nach innen geht es, sondern umgekehrt. Jesus entlarvt die Scheinheiligkeit der Schriftgelehrten und Pharisäer und erklärt, woher die Konflikte, Gehässigkeiten, Mord und Totschlag kommen. Sie beginnen im eigenen Herzen, verwurzeln sich und entwickeln ein Eigenleben. Umgekehrt fangen auch Friede und Versöhnung im eigenen Herzen an. Dort, ganz tief im Inneren müssen die Wächter aufgestellt werden, damit Gutes geschehen kann und Konflikte sich nicht aufschaukeln können. Jesus benennt eine Wahrheit, die ich aus eigenem  Erleben kenne. Ein unüberlegtes Wort aus gekränktem Stolz ist in der Lage, ein Feuer zu entzünden, das zum Flächenbrand wird. Papst Franziskus hat in seiner Katechese an die Ehegatten, an die Familien, drei Worte mitgegeben, die solche Wächter für ein gutes Miteinander sein können Sie lauten: Bitte – Danke – Verzeih!
Jesus sagt heute uns allen: Auf das Herz kommt es an! Nichts gegen äußere Zeichen des Glaubens! Nichts gegen Bilder und Symbole! Nicht gegen Lourdes Wässer, Christophorus Plakette und Kräuterbüsche! Nichts gegen Feste und Feierlichkeiten des Glaubens mit ihrem Glanz und ihrer Fröhlichkeit! Wir brauchen äußere Zeichen unseres Glaubenslebens. Sie sind  naturgemäß nach Zeiten und Ländern und auch nach persönlichem Empfinden verschieden. Es steht uns nicht zu, über uns nichts zusagende Formen zu spötteln. Entscheidend ist, das sie ausdrücken, was im Herzen gemeint ist. Sie sollen Zeichen, nicht Ersatz für die Begegnung mit Gott sein. Darum sind sie sinnvoll, gut und hilfreich..
Es wäre gut, wenn wir dieses Evangelium zum Anlass nehmen würden, über unsere Gewohnheiten und Bräuche nachzudenken: über das Kreuzzeichen, das wir so oft machen, ob es nur eine fahrige Bewegung ist oder die Erinnerung und der Dank an den Dreifaltigen Gott?  Über das Weihwasser, das wir  nehmen, ob es gedankenlos geschieht oder uns an unsere Taufe erinnert? Über die Christophorus Plakette, ob sie für uns nur wie ein Talisman ist oder uns daran erinnert, mit unserem und anderer Menschen Leben verantwortlich umzugehen? Über das Kruzifix und das Marienbild, ob wir beides nur als traditionellen Hausschmück verstehen oder ob sie uns an die Erlösung durch den Tod und die Auferstehung Jesu und an die Fürsprache der Gottesmutter erinnern?
Auf die Einstellung des Herzens kommt es an! Gott lässt sich nicht blenden. Er sieht das Außen und  mehr noch das Innen! In der Person Mitte geschieht die Begegnung, oder sie findet nicht statt. Gott schenkt seine Nähe dem, der ihn einlässt und in seinem Herzen aufnimmt.


Dr. habil. Jerzy Grzeskowiak, Pfr. i. R.

 

Boskie i ludzkie w Kościele. Część II.
Kościół jest „święty i grzeszny”

 

Świadomość faktu, że  Kościół jest bardzo złożoną rzeczywistością sprawiła, że na Soborze Watykańskim II zamiast podejmować trud precyzyjnego zdefiniowania Kościoła posłużono się różnymi obrazami biblijnymi, z których każdy wskazuje na jakiś szczególny aspekt Kościoła. I tak powiedziano o nim, że jest Ludem Bożym, ciałem Chrystusa, Bożą rolą uprawną, winnicą, owczarnią, świętą budowlą, oblubienicą Chrystusa, matką (Konstytucja o Kościele Lumen gentium, nr 6-7). Dopiero wszystkie obrazy razem wzięte ukazują pełną rzeczywistość Kościoła, którą oddano pojęciem „misterium”.  Kościół jest misterium, czyli „tajemnicą” nie w sensie, że jest jakąś zagadką, trudno zrozumiałą rzeczywistością, lecz że jest prawdziwym zbawczym misterium, to znaczy rzeczywistością Bożą i ludzką, w której niewidzialne zbawienie objawia się i realizuje w  widzialnych znakach.
Ponieważ Kościół jest „boski i ludzki”, jest zarazem „święty i grzeszny”. Sobór nie powiedział wprost „Kościół grzeszny”, lecz „Kościół obejmujący w  łonie swoim grzeszników” oraz  „ciągle potrzebujący oczyszczenia” (Konstytucja o Kościele Lumen gentium, nr 8). Zło było w Kościele, jest i będzie. Spodziewać się czegoś innego byłoby brakiem realizmu. Grzech jest wpięty w naszą ludzką kondycję i zawsze będziemy cierpieć ze względu na grzechy i ułomności własne i innych, także tych, którym powierzona została władza i kształtują instytucjonalne życie Kościoła. Ale zło w Kościele pochodzi nie tylko od sprawujących władzę. Często ich zadanie bywa trudne do spełnienia z winy  innych członków kościelnej wspólnoty. Można przypuszczać, że gdyby w przeszłości większość zasługiwała na miano prawdziwych chrześcijan, system prawny i dyscyplinarny Kościoła, na który narzekamy,  nie musiałby być tak rozbudowany.  Trzeba zgodzić się z tym, że każdy wyznawca Chrystusa musi liczyć się z możliwością cierpienia z powodu grzechu i zła w Kościele, które nadal istnieje mimo odkupienia dokonanego przez Chrystusa. Sam musi czynić wszystko, co w jego mocy, by wyeliminować w Kościele przeróżne nadużycia, ale zawsze gotowy zaakceptować cierpienie wynikające ze skażenia struktur Kościoła przez ludzki grzech.
Trzeba zatem patrzeć na Kościół oczami wiary, co wcale nie oznacza patrzenia nań ślepo lub oczami niewinnego dziecka nieświadomego zła. Chrześcijanie winni patrzeć na Kościół jako dojrzali ludzie w pełni świadomi jego ograniczeń, grzeszności i nędzy. To może uchronić  przed lekkomyślną decyzją porzucenia Kościoła z powodu istniejącego w nim zła, lub z racji osobistego sporu z biskupem czy proboszczem. Bo nie wolno ujmować Kościoła tylko w kategoriach jego ludzkich ograniczeń i niedostatków, zapominając, że jest on także rzeczywistością świętą, a zwłaszcza że jest to Kościół, który dopiero  zmierza ku swej pełni, kiedy Bóg będzie „wszystkim we wszystkim” (1 Kor 15,28).  Dopiero przy końcu czasów, gdy Chrystus objawi się w chwale, Kościół otrzyma swój doskonały kształt. Tu w doczesności Kościół stale  pielgrzymuje w głąb siebie. Ustawicznie „staje się” przez to, że jego członkowie wzrastają w miłości do Chrystusa. Kościół bezustannie żyje w napięciu pomiędzy grzeszną teraźniejszością a coraz bardziej świętą przyszłością. Nieustannie modli się o przyjście Chrystusa; nie tylko o Jego przyjście ostateczne, lecz także o Jego przychodzenie w czasie, by uwalniać nas od grzechów i win. Kościół jest „pielgrzymem” nie tylko z tej racji, że wędruje przez czas i przestrzeń, lecz także w tym sensie, że jest „w drodze” z grzesznej przeszłości przez przeżywaną w  duchu pokuty teraźniejszość ku świętej przyszłości w Królestwie Ojca. Henri de Lubac pisał kiedyś, że Kościół aż do końca czasów będzie społecznością „mieszaną”: 
„Pszenica i słoma, arka zwierząt czystych i nieczystych, okręt pełen złych podróżnych. Jego najlepsze dzieci są najwyżej dopiero na drodze ku świętości, która jest ciągle zagrożona. A przecież można też ten Kościół nazwać Kościołem „bez skazy i zmarszczki, świętym i nieskalanym” (Ef 5,27). Ten blask przychodzi na Kościół od Boga przez łaskę z góry.”
 Doświadczenie konkretnego Kościoła nie pozwala nam zapominać, że „Kościół bez skazy i zmarszczki” jest wizją przyszłości. Kościół trzeba zawsze oglądać z góry i z dołu. Widzieć go jako święte dzieło Boże i jako grzeszne zgromadzenie ludzi.  Idzie przy tym nie o dwa Kościoły: święty Kościół Boga z góry i z dołu grzeszny Kościół ludzi. Istnieje tylko jeden Kościół o dwóch aspektach. Kościół adekwatnie ujęty jest Kościołem świętym, świętą Oblubienicą Chrystusa i zarazem Kościołem grzeszników. Przynależność do Kościoła nakłada na wszystkich chrześcijański obowiązek, by starali się coraz więcej i lepiej naśladować swego Pana, jeżeli nie chcą być podobni do tych, o których Jezus mówił, że zamykają Królestwo Niebieskie przed ludźmi i sami do niego nie wchodzą. Chodzi o to, by w Kościele rzeczywistość widzialna, instytucjonalna i hierarchiczna autentycznie wyrażała wymiar niewidzialny, by Kościół w swej szacie zewnętrznej świadczył o królestwie Bożym i do niego pociągał. 
W Kościele stale jest potrzebna odnowa i reforma, ponieważ widzialne drzewo Kościoła może się starzeć, ulegać sklerozie, nawet „gnić”. Umarłe gałęzie trzeba odcinać i czynić miejsce dla nowych zieleniejących pędów. W dziele odnowy Kościoła trzeba jednak zawsze być blisko Chrystusa i iść za Jego Duchem. Kościół potrzebował nie tylko Formatora, który go ukonstytuował, lecz deformowany ciągle przez grzech i słabość ludzi potrzebuje stale Re-Formatora. Jest nim sam Chrystus. On przez Ducha Świętego troszczy się o to, by przez ciemność grzechu ludzi Kościoła ciągle przeświecało jasne i niezwyciężone światło jego prawdziwej, świętej istoty. Kościół grzeszników ustawicznie potrzebuje odnowy. Nie może to być ani czysto wewnętrzna reforma serca, zaniedbującą reformę instytucji, ani też tylko zewnętrzna reforma jego struktur. Konieczny jest twórczy stan reformy, która nie burząc istoty Kościoła i jego Tradycji czyni wszystko, by Kościół mógł być współcześnie wiarygodnym i czytelnym znakiem  miłości Boga. Papież Franciszek tak pisał o niezbędnej odnowie Kościoła w swej pierwszej adhortacji apostolskiej  Evangelii gaudium  (24.11.2013): 
„Marzę o „opcji misyjnej” zdobnej przemienić wszystko, aby zwyczaje, style, rozkład zajęć, język i wszystkie struktury kościelne stały się odpowiednią drogą bardziej do ewangelizowania współczesnego świata, niż do zachowania stanu rzeczy. Reformę struktur, wymagającą nawrócenia duszpasterskiego można zrozumieć jedynie w następujący sposób: należy sprawić, by stały się one wszystkie bardziej misyjne, by duszpasterstwo zwyczajne we wszystkich swoich formach było bardziej ekspansywne i otwarte, by doprowadziło pracujących w duszpasterstwie do nieustannego przyjmowania postawy „wyjścia” i w ten sposób sprzyjało pozytywnej odpowiedzi ze strony tych wszystkich, którym Jezus ofiaruje swoją przyjaźń” (nr 27).
Ulubionym i wiodącym obrazem Franciszkowej wizji Kościoła jest pojęcie  „szpital polowy”. W wywiadzie z o. Antonio Spadaro, opublikowanym w początkach pontyfikatu w Civilta Cattolica, Franciszek powiedział:
„Widzę jasno, że tym, czego Kościół dziś najbardziej potrzebuje, jest zdolność do leczenia ran i ponownego rozgrzania serc wiernych, bliskość wobec ludzi. Postrzegam Kościół jako szpital polowy po bitwie. Zbyteczne jest pytanie ciężko rannego, czy ma za wysoki cholesterol lub poziom cukru! Trzeba leczyć jego rany, a później będziemy mogli mówić o całej reszcie. Leczyć rany (…) Kościół  niekiedy zmykał się w sobie, koncentrując się na małych rzeczach i małostkowych przepisach, tymczasem najważniejszą rzeczą jest przesłanie: Jezus Chrystus cię zbawił! I słudzy Kościoła muszą przede wszystkim być sługami miłosierdzia. Marzę o Kościele, który jest Matką i Pasterką. Słudzy Kościoła winni być miłosierni, towarzysząc ludziom jak miłosierny Samarytanin, który obmywa, oczyszcza, przynosi ulgę swemu bliźniemu. To jest czysta Ewangelia.”


Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Boskie i ludzkie w Kościele

 

Kościół zawsze niedomaga i choruje.
Ustawicznie w swoim ciele 
przeżywa konanie Jezusa Chrystusa,
aby życie Jezusa w nim się uwidoczniło.

 

św. Henry Newman    
 

Jest faktem, że Kościół znajduje się – zwłaszcza w ostatnich latach – w krzyżowym ogniu krytyki. Gdyby wysłać reporterów do różnych środowisk z pytaniem: „Co macie przeciwko Kościołowi?”, zebraliby mnóstwo wypowiedzi, których usystematyzowanie nie byłoby łatwym zadaniem. Rozpiętość tematyczna uwag i zastrzeżeń pod adresem Kościoła jest przeogromna. 
Wielu poddaje radykalnej krytyce przekazane historycznie instytucje kościelne. Zarzuca się ich skostnienie, przerost władzy, administracji i biurokrację. Wszystko, co wymaga posłuchu, zalicza się do kategorii środków „represyjnych” i generujących „wyobcowanie”. Nie dokonując uzasadnionego rozróżnienia pomiędzy tym, co ma jedynie wartość względną, a tym, co jest niezbędnie konieczne i z czego zrezygnować nie można, dostrzega się w „instytucjach” pustą formę, obłudę, skostnienie krepujące wolność i spontaniczność. Wielu uważa, że Kościół opancerzony instytucjami  ulega pokusie zamknięcia się  w sobie, zajęty jest tylko samym sobą, traktuje swoje struktury i aparat organizacyjny jako cel sam w sobie. Taka postawa zamiast przybliżać  cel istotny i ułatwiać jego osiągnięcie mnoży tylko trudności.
Kościołowi stale zagraża formalizm. Przejawia się on wtedy, kiedy administracja kościelna bierze górę nad ewangelizacją, bezduszna rutyna nad charyzmatami, biurokracja nad istotą posługi biskupów i kapłanów, chęć rządzenia nad duchowym przywództwem i służbą, statystyki nad wewnętrznym życiem i rozwojem Kościoła, walka o pozycję społeczną i sferę wpływów nad apostolstwem, zewnętrzny ryt nad istotą sakramentów, suche prawo nad potrzebą akomodacji kulturowej, różne filozofie i trendy nad słowem Bożym, teologiczne poszukiwania nad Ewangelią, służalczość i denuncjacje nad osobistą gorliwością apostolską, uniformizm nad pluralizmem, krótko mówiąc: kiedy litera bierze górę nad duchem.
Zarzuca się Kościołowi, że nie interesuje się sprawami świata, problemami społeczno-politycznymi, ekologicznymi, że nie idzie z postępem, jest zacofany, staromodny, wyobcowany i żyje złudzeniami. Inni znów z pozycji całkiem odmiennych mają pretensje o to, że Kościół „miesza się” do polityki zamiast zajmować się tylko „duszami”. Wielu wytyka Kościołowi jego bogactwo, bo przecież powinien dawać świadectwo ubóstwa, i wspierać potrzebujących. Księżom zarzuca się materializm, wygodny styl życia, pogoń za godnościami, tytułomanię, łączenie z duszpasterstwem „urzędu podatkowego”, odstępstwo od przyjętych zobowiązań życia w celibacie, a ostatnio najbardziej obciążającym kler faktorem jest udowodniona w ostatnich dziesięcioleciach spora ilość nadużyć seksualnych wobec niepełnoletnich, nieraz  niestety także tuszowanych. Często słyszy się oskarżenia pod adresem chrześcijan w ogóle, że wcale nie są lepsi od niewierzących, w  ich życiu codziennym, rodzinnym i zawodowym bynajmniej nie widać czegoś oryginalnego i specyficznego, co radykalnie odróżniałoby ich od reszty społeczeństwa.
Osobny rozdział stanowi przeszłość Kościoła. Stale ponawiane są zarzuty z powodu dawnych błędów, wypaczeń, nadużyć, błędnych decyzji. Z pasją wspomina się złych papieży i biskupów, wyprawy krzyżowe, wojny religijne, inkwizycję, palenie czarownic, nawracanie z przemocą, mordowanie tubylców przy podbojach nieznanych części świata, kolonizacje na terenach misyjnych, hamowanie postępu i nauki (Galileusz, Bruno) itp.
Gdybyśmy wszystkie przyczyny niezadowolenia z Kościoła chcieli sprowadzić do wspólnego mianownika, to zasadniczy zarzut brzmiałby mniej więcej tak; „Nam nie podoba się oblicze Kościoła!”. Na takie dictum zwykło się na ogół oświadczać: „Ależ mój Drogi, właśnie w tym tkwi twój błąd. Nie powinieneś patrzeć tylko na „oblicze” Kościoła, na Jego „ciało”, lecz raczej na to, co istotne – na jego „duszę”; powinieneś bardziej skoncentrować się na duchowym zjednoczeniu wszystkich członków Kościoła w wierze i miłości z Jezusem Chrystusem, Jego Głową, a przez Niego w Duchu Świętym z Ojcem Niebieskim. To wielki błąd, gdy zmieniasz swój stosunek do Kościoła z powodu różnych „skaz i braków na Jego twarzy”.
Tak sformułowana próba obrony Kościoła wymaga jednak pewnej korekty. Bo przecież  „ciało” Kościoła wcale nie jest tylko uboczną, drugorzędną sprawą. Element zewnętrzny w Kościele, jego struktura widzialna, ludzka społeczność, nie są jakąś bezwartościową „powłoką”, to wszystko nie jest czymś w rodzaju opakowania ani kasetą od kosztownej biżuterii, co można pominąć, by zająć  się tylko ich istotną zawartością. Jeżeli chcemy mówić  o „ciele” i „duszy” Kościoła, musimy te dwa komponenty traktować jako niepodzielną jedność, przy czym jeden element jest formą, kształtem objawiania się drugiego. Stąd każdy chrześcijanin ma niepodważalne prawo, a nawet obowiązek, zwracać także uwagę, oceniać i osądzać „ciało” Kościoła, jego „twarz”, konkretną widzialną rzeczywistość niewidzialnego Kościoła, byleby tylko sam był świadom tego, że również on sam swoim życiem i postępowaniem tę formę objawiania się Kościoła pozytywnie lub negatywnie współokreśla. Dopiero na tle ujmowania łącznie obu elementów Kościoła wolno nam poprowadzić bardzo wyraźną linię podziału na Kościół niewidzialny i widzialny.
Kościół niewidzialny to zatem na pierwszym miejscu Bóg, ku któremu zdążą Lud Nowego przymierza jako do swego celu, do swej pełni i szczęścia. Kościół niewidzialny to Chrystus zmartwychwstały i uwielbiony – Głowa Ciała, które tworzą wszyscy jego wyznawcy. On swój Kościół żywi i pielęgnuje, karmiąc go swoim słowem i sakramentami, i prowadzi do Ojca. Kościół niewidzialny to Duch święty mieszkający w sercach wiernych jak w świątyni. On jest gwarantem trwania wprawdzie, chroni przed zagubieniem drogi, jednoczy we wspólnocie przez miłość i różne posługi, uposaża w dary charyzmatyczne. Kościół niewidzialny to w końcu wszystkie dary Boże oraz niewidoczna rzeczywistość boskich cnót wiary, nadziei i miłości wszystkich członków tej świętej wspólnoty.
Natomiast Kościół widzialny tworzy widzialna społeczność ludzi doń należących, społeczność hierarchicznie zorganizowana i uporządkowana, to znaczy: kolegium biskupie z papieżem na czele, księża, diakoni, z wszystkimi ich współpracownikami i wszyscy świeccy. Do struktury Kościoła widzialnego  należy także przepowiadanie słowa Bożego i sprawowanie sakramentów – widzialnych znaków naszego spotkania z Bogiem przez Chrystusa. Kościół widzialny to również wszystkie instytucje, urzędy, prawo kościelne, cała struktura organizacyjna. Te dwa wymiary Kościoła tak opisał Sobór Watykański II:
„Chrystus, jedyny Pośrednik ustanowił swój Kościół święty, tę wspólnotę wiary, nadziei i miłości tu na tej ziemi, jako widzialny organizm. Nieustannie go też przy życiu utrzymuje prawdę i łaskę rozlewając przez niego na wszystkich. Wyposażona zaś w organa hierarchiczne społeczność i zarazem mistyczne Ciało Chrystusa, widzialne zrzeszenie i wspólnota duchowa, Kościół ziemski i Kościół bogaty w dary niebieskie – nie mogą być pojmowane jako dwie rzeczy odrębne; przeciwnie tworzą one jedną rzeczywistość złożoną, która zrasta się z pierwiastka boskiego i ludzkiego. Dlatego też na zasadzie bliskiej analogii upodabnia się ona do tajemnicy Słowa Wcielonego. Jak bowiem przybrana natura ludzka służy Słowu Bożemu za żywe narzędzie zbawienia, nierozerwalnie z Nim zjednoczone, nie inaczej też społeczny organizm Kościoła służy ożywiającemu go Duchowi Chrystusowemu ku wzrastaniu ciała - por. Ef 4,16” (Konstytucja o Kościele Lumen gentium, nr 8).
W zrozumieniu dwuaspektowości Kościoła może wydatnie pomóc porównanie z więzią miłości między mężczyzną a kobietą. Międzyosobowe spotkanie małżonków w miłości realizuje się głównie w najgłębszym rdzeniu osobowości człowieka – w jego duchowej sferze. Istota tego spotkania przekracza wszelkie widzialne jego przejawy i formy, sięga poza nie; jest przede wszystkim „sposobem istnienia” – oboje istnieją z sobą i dla siebie. Miłość, uczucia i emocje jednego aktywizują sferę emocjonalną drugiego. Pomiędzy nimi dokonuje się ciągła wymiana miłości. Dwoje zakochanych po prostu egzystuje w stanie tego osobowego spotkania w miłości. Byłoby jednak błędem ową miłość zacieśniać tylko do jej wymiaru duchowego. Niewidzialna rzeczywistość osobowego spotkania w miłości i zaufaniu musi przyjąć u ludzi jako istot duchowo-cielesnych widzialny kształt. Tych zewnętrznych wyrazów osobowego spotkania w miłości jest bardzo wiele: od wspólnoty mieszkania, obowiązków rodzicielskich, wzajemnej pomocy, wspólnoty zajęć i odpoczynku, poprzez upominki, kwiaty, pocałunki, gesty miłosne aż po ich najpełniejszą formę małżeńskiego oddania w  zjednoczeniu seksualnym. Fundamentalne zaś w tym wszystkim jest to, iż owe zewnętrzne przejawy miłości wcale nie są czymś drugorzędnym, dodatkowym, przypadłościowym, lecz że wyrastają z tej miłości w sposób całkowicie naturalny. Różnego rodzaju znaki miłości są jakby „widzialnym kwiatem” niewidzialnej rzeczywistości osobowego spotkania.
 Podobnie jest z rzeczywistością Kościoła. Jest on „instytucją”, czyli rzeczywistością ustanowioną przez Chrystusa, która istnieje w widzialnych strukturach i ma kształt hierarchicznie zorganizowanej społeczności; wymaga ładu, a więc zastosowania prawa i struktur organizacyjnych. Jezus będąc  Bogiem i człowiekiem podczas ziemskiego życia prowadził ludzi do Ojca przez swe człowieczeństwo. Po śmierci i zmartwychwstaniu pełni On nadal tę funkcję jedynego Pośrednika w mocy Ducha Świętego w swoim człowieczeństwie uwielbionym – przez posługę widzialnego Kościoła i jego instytucji. Dokonujące się w Kościele mocą Chrystusa i w Jego Duchu spotkanie z Ojcem nie pozostaje tylko czysto duchowym wydarzeniem, lecz uzewnętrznia się, objawia w widzialnych formach, które wcale nie są czymś drugorzędnym w całym procesie zbawczym, obejmującym człowieka w jego psycho-somatycznej integralności i w społecznym zakorzenieniu. Kościół jako całość, czyli widzialny i niewidzialny, jest nie tylko „przestrzenią”, w której dokonuje się spotkanie wspólnoty ludzi scalonych wiarą, nadzieją i miłością z Ojcem przez Chrystusa w Duchu świętym, lecz w swej najgłębszej istocie sam jest tym spotkaniem, podobnie jak małżeństwo nie jest jedynie „miejscem” dla miłości kobiety i mężczyzny, lecz samo w sobie jest spotkaniem w miłości. Kościół jest zatem w swej istocie poprzez to osobowe spotkanie z Bogiem stale na nowo tworzony, budowany, wzrasta i rozwija się, podobnie jak  dzieje się w małżeństwie z ludzką miłością, która ustawicznie może wzrastać budując i potęgując tym samym małżeńską i rodzinną wspólnotę.


Ks. Jerzy Grześkowiak

Kard. Müller ostrzega przed "neoateistyczną rewolucją"

 

Każdy, kto dziś w imię neoateistycznej rewolucji kulturalnej, uważa, że musi modernizować Polskę za pośrednictwem kultury, odcina Polskę od jej chrześcijańskich korzeni – powiedział kard. Gerhard Müller w homilii podczas Mszy w ramach Pielgrzymki kobiet do Matki Bożej Piekarskiej.
Kard. Müller mówił, że „władcy polityczni i elity ideologiczne odrzuciły Chrystusa, potępiły i wyszydziły, a także skazały na straszliwą śmierć na krzyżu”. – My, chrześcijanie, nie reagujemy na kpiny z naszej wiary, marginalizację społeczną i często krwawe prześladowania tymi samymi niemoralnymi środkami. Nie odpłacamy złem za zło; tak jak Jezus, zwyciężamy zło dobrem. Sytuacja na świecie nie poprawi się, jeśli nadal będziemy nakręcać spiralę przemocy, złośliwości, kłamstwa i nienawiści. Zbawienie zawdzięczamy raczej przebaczeniu naszych grzechów przez wiecznego Syna Bożego, który został ukrzyżowany i zmartwychwstał – stwierdził.
– Gdyby Bóg pojawił się na świecie w ziemskiej mocy i chwale, masy i elity, leżałyby u Jego stóp i oddawały Mu taki rodzaj kultu osobowości, do jakiego przywykliśmy ze strony totalitarnych przywódców. Ale Bóg nie chce pochwał, tylko pomaga nam w wolności wiary i mocy nadziei, która urzeczywistnia się w miłości – dodał.
"W Maryi widzimy ideał każdego człowieka"
Zaznaczył, że „wierne stanie pod krzyżem Jezusa, a nie tchórzliwa ucieczka, jest tym, co czyni prawdziwego chrześcijanina”. – Na krzyżu Jezusa i w świetle Jego zmartwychwstania Bóg nie tylko daje nam przebaczenie grzechów i życie wieczne. Ukazuje nam również szczególne charyzmaty kobiet lub, jak powiedział papież Jan Paweł II religijny geniusz kobiet – podkreślił kard. Müller.
– Mężczyźni zawiedli i musieli nauczyć się, że nie zyskują niczego od Boga dzięki swojej większej sile fizycznej, ale że wszystko zawdzięczają Jego łasce – kontynuował. W gronie tych, którzy zawiedli wskazał apostołów: Judasza i Piotra. – Tylko kobiety z najbliższego kręgu Jezusa poszły za Nim na Kalwarię. I jest tam Jego matka Maryja, która stała pod krzyżem i której powierzył cały Kościół swojej matczynej opiece w osobie swego umiłowanego ucznia – podkreślił.
Przypomniał, że „w Maryi widzimy ideał każdego człowieka, ale także kobiety w szczególny sposób. Bóg dał kobiecej naturze większą siłę oporu w cierpieniu, piękniejszą głębię umysłu i pełną wdzięku lekkość w zaufaniu Bogu. W Maryi widzimy, jak te naturalne dary są wzmacniane przez łaskę”.
Ostrzeżenie przed ideologią gender
Jednocześnie zwrócił uwagę na znaczenie katolickiej pobożności maryjnej, która – jak się wyraził – „jest odporna na wszelkiego rodzaju fałszywe zarzuty, zwłaszcza dziś ze strony antychrześcijańskiej ideologii gender”. – Naturalna płeć w byciu mężczyzną lub kobietą nie jest konstrukcją społeczną, ale wyrazem mądrości Boga, który daje mężczyźnie wielką szansę, aby stać się ojcem i zachowywać się po ojcowsku wobec innych, tak jak kobieta ma szansę stać się matką swoich dzieci i doskonalić swój charakter w prawdziwie kobiecym i matczynym zachowaniu. Nawet jeśli mężczyźni i kobiety nie zawierają małżeństwa, i dlatego nie stają się fizycznymi ojcami i matkami, wypełniają swoją misję właśnie w tym, że na przykład kapłan troszczy się o dobro i zbawienie powierzonych mu wiernych nie jako urzędnik, ale jak duchowy ojciec – powiedział.
Wskazał na historyczny związek wiary katolickiej z polskością: „Katolicka Polska szczególnie czci Maryję jako Królową Polski. Tytuł ten oznacza, że Polska zawdzięcza swoje historyczne istnienie, swoją tożsamość kulturową i swoją szczególną rolę w Europie wierze katolickiej, która znalazła swój najjaśniejszy wyraz w Dziewicy Maryi, Matce Boga”.
"Neoateistyczna rewolucja"
– Bez wiary katolickiej Polska zniknęłaby z mapy i historii z powodu samowoli świeckich władców. Przez 123 lata kraj był podzielony, a jego język zagrożony planami germanizacji i rusyfikacji. Po zmartwychwstaniu Polski jako suwerennego państwa w 1918 roku, jej naród i kraj zostały ponownie zagrożone w swoim istnieniu przez dwie najbardziej krwiożercze ateistyczne dyktatury i znienawidzone przede wszystkim jako katolicka twierdza w Europie Wschodniej. I każdy, kto dziś, w imię neoateistycznej rewolucji kulturalnej, uważa, że musi modernizować Polskę kulturą, odcina Polskę od jej chrześcijańskich korzeni. A drzewo bez korzeni najpierw wydaje tylko niejadalne owoce, a potem nie wydaje ich wcale – stwierdził.
Doroczna pielgrzymka kobiet i dziewcząt do Piekar Śląskich obchodzona jest w niedzielę po Uroczystości Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Mszę św. pod przewodnictwem kard. Gerharda Müllera koncelebrowali, m. in. abp Adrian Galbas, arcybiskup senior Wiktor Skworc i biskupi pomocniczy Archidiecezji Katowickiej.
Autor: DoRzeczy.pl

20 Sonntag im Jahreskreis B (2024)

„Wer von diesem Brot isst, wird leben in Ewigkeit“

 

Die große Brottrede in Kapitel 6 des Johannesevangeliums begleitet uns heute schon den dritten Sonntag.
Es gibt Augenblicke, oft sind es Momente des Begegnens, da wird uns das Wesen eines Menschen anschaulich, er offenbart sein wahres Gesicht unverhüllt. Das kann im Guten wie im Bösen geschehen. Wenn Jesus sagt: „Ich bin das lebendige Brot, das vom Himmel herabgekommen ist“ dann offenbart er uns sein  Wesen. Von den sieben großen Ich-bin-Worten im Johannesevangelium ist jedes eine solche Offenbarung. 
Im Wort: „Ich bin das Brot“ will Jesus sagen, dass Gott höchst persönlich als Brot vom Himmel kommt, um sich als Geschenk anzubieten. Und heute sagt er noch mehr: „Wer von diesem Brot isst, wird leben in Ewigkeit“.
Ist es möglich ewig zu leben? Ist das nicht „reiner Unsinn“? Jeder Mensch muss doch sterben. Tod ist Schicksal jedes Menschen. Nach dem Tode auferstehen – das ist etwas Unvorstellbares! 
Theresia von Avila weist darauf hin, wie Unvorstellbares vorstellbar wird anhand des Entstehens von Seide.
Zuerst ist ein winziges Samenkorn am Maulbeerbaum. Sobald dieser seine Blätter treibt, schlüpft eine winzige Raupe aus dem Samenkorn. Sie wartet auf die Blätter und frisst dann munter drauflos. Der groß und fett gewordenen Raupe werden Zweige hingelegt. Unter diesen spinnt sie sich mit Seidenfäden in eine feste Hülle, Fäden, die aus ihrem Mund hervorgehen. In dieser Hülle findet die hässliche  Seidenraupe ihre letzte Ruh. Irgendwann erwacht neues Leben; aus dem Seidenkokon geht ein entzückender weißer Schmetterling hervor. Der Tod der Raupe ist die Auferstehung des Schmetterlings.
Die Biologie reicht hier der Theologie einen einmaligen Vergleich: Verwandlung der Raupe in den Schmetterling ist gleichzusetzen mit der Verwandlung des Menschen im Tod. Dieses Bild bedeutet eine Antwort für jene, die ein Leben nach dem Tod für Absurd erklären. Der beflügelte Schmetterling erhebt sich von der Erde und weist uns auf die Möglichkeit der Beziehung mit Gott in der Höhe oder Tiefe.  
„Wer von diesem Brot isst, wird leben in Ewigkeit“.- sagt Jesus. Und weiter: „Wenn ihr das Fleisch des Menschensohnes nicht esst und sein Blut nicht trinkt… habt ihr das ewige Leben  nicht in euch“ (Joh 5,53). Die Worte sind schwer verständlich und Missverständnisse kaum auszurotten. Der Vorwurf des kultischen Kannibalismus ist in kirchenkritischen Kreisen bis heute nicht verstummt. Das Evangelium selbst formuliert diese Schwierigkeiten als Einwand der Juden: „Wie kann er uns sein Fleisch zu essen geben?“ (Joh 6,52).
All diese Missverständnisse und Einwände verkennen die bildhafte Sprache des Evangeliums. Fleisch und Blut umschreiben in der Bilderwelt des orientalischen Denkens den Menschen in seinem Unterschied zu Gott. Der Mensch ist Fleisch und Blut, und nur so ist er ein lebendiges Wesen. Fleisch und Blut stehen so für die menschliche Existenz Jesu. Wenn Jesus sagt: „Das Brot, das ich gebe werde, ist  ein Fleisch, ich gebe es hin für das Leben der Welt (Joh 6,51), so heißt das: Das Brot, das ich geben werde, bin ich selbst, ich gebe mein Leben für das Leben der Welt.
Erst wenn wir begriffen haben, was Leben und Sterben Jesu für uns bedeuten, können wir dieses Wort Jesu verstehen. Jesu Fleisch und Blut essen heißt somit, von seinem Leben und Sterben zehren, von seinem Leben und Sterben profitieren. Möglich wird dieses Verständnis, wenn wir Jesu Leben und Sterben als Quelle unseres eigenen Lebens entdecken.
Jeder von uns verspürt Hunger und Durst auf dem Weg seines Lebens: ob bei mühevoller Arbeit oder nach einer langer, erholsamen Wanderung in den Ferien. Wie dann das Brot schmeckt und das frische Wasser uns neu beleben kann! Je größer der Hunger und der Durst, um so größer die Dankbarkeit für Speise und Trank, für die empfangenen Gaben.
In jedem von uns lebt aber ein tieferer Hunger und Durst, der mit irdischen Gaben nicht zu stillen ist. Welche Lebens-Mittel, welche Brote brauchen wir, um am Leben zu bleiben und unsere Sehnsucht zu stillen? Jesus nennt sich das Brot, das wirklich Leben schenkt, das anhält – über den Tod hinaus. Jetzt, in dieser Stunde, halten wir Mahl, und der Herr selbst ist unser Gastgeber und unsere Speise. Er will unseren tieferen Hunger stillen.
Jesus sagt auch: „Wer mein Fleisch isst und mein Blut trinkt, der bleibt in mir und ich in ihm“ (Joh 6,56). – Wir antworten darauf in der Einzahl: „Her, ich bin nicht würdig, dass Du eingehst unter  mein Dach…“  Jesus bleibt Jesus in mir und ich bleibe mich in mir. Es ist ein gegenseitiges Durchdringen – ohne dabei die Persönlichkeit aufzugeben. Genau das geschieht in der Eucharistie: Der Leib Christi und mein Leib bilden eine Einheit.
All das bleibt für Ratio, für Kopf, unverständlich. Einssein und doch Sich-bleiben kann nur die Liebe ergründen.


Dr. Jerzy Grzeskowiak, Pfr. i. R.

Aby powiększyć trzeba nakliknąć.

Mariae Aufnahme in den Himmel  (2024)

 

Die Botschaft dieses Festes besagt, dass Maria „mit Leib und Seele zur Herrlichkeit des Himmels erhoben wurde“. Was der Gottesdienst, die Liturgie der Christen, als allgemeinen Glauben der Kirche seit Jahrhunderten bezeugt, hat Papst Pius XII am 1. November 1950 als Glaubenssatz verkündet. Mit der Feier des Hochfestes der leiblichen Aufnahme Mariens bekennen wir uns zur Einheit von Lehre und Gebet in der Kirche und erkennen in Maria die Mutter aller Glaubenden.
Das Gedächtnis des Heimgangs Marias ist in der Ostkirche seit Jahr 450 bezeugt. In der römischen Kirche wird das Fest seit 7. Jahrhundert gefeiert.
Die Aussage, dass Maria mit Leib und Seele in die himmlische Herrlichkeit aufgenommen wurde ist begründet in der einzigartigen Verbindung zu ihrem Sohn Jesus. So weist das Dogma darauf hin, dass bei Maria als dem ganz erlösten Menschen und als dem Urbild der Kirche bereits erfüllt ist, worauf die Christen bis zum Ende der Zeiten noch warten.
In der Lesung heute spricht Paulus über Auferstehung: „Christus ist von den Toten auferweckt worden als Erste der Entschlafenen“. Er spricht über Adam und Christus.
 Adam ist Sein zum Tod.  Unsere Lebenszeit geht auf das Ende zu.
Christus ist Sein zum Leben. Durch ihn bleibt alles erhalten, was für uns Glück, Liebe, Freiheit, Schönheit bedeutet – dem Tod zum trotz! Was für uns in diesem Leben wertvoll und beglückend ist, bindet uns schon jetzt an das Ewige. Und doch: So lange wir leben, schwanken wir zwischen Zweifel und Hoffnung – weil wir Menschen sind.
Paulus sagt weiter – und denkt an die Auferstehung: „Dann folgen, wenn Christus kommt, alle, die zu ihm gehören.“ Wie sollte man das nicht auf Maria beziehen?
Die Erwähnungen Marias im NT enden, wo sie nach der Christi Himmelfahrt zusammen  mit den Aposteln und anderen Frauen um den Heiligen Geist betet. Kein Wort über den Tod oder Aufnahme in den Himmel! Aber alle Schriftstellen über Maria zeigen: sie ist menschlich und geistig aufs Engste mit Jesus zusammen. Wie sollte Jesus seine  Mutter nicht als Erste zu sich holen? Sie ist Mutter des Sohnes Gottes, und Glaubende sie ist: ihn zur Welt Bringende und von ihm mit der Welt Gottes, mit der Wirklichkeit Gottes Erfüllte, und von ihm Vollendete.
In Polen, in Krakow, in der großen Marienkirche am Hauptplatz der Stadt, findet sich der berühmte Altar des Bildhauers Wit Stwosz (Veit Stoß), der aus Nürnberg stammte und den größeren Teil seines Lebens in Krakau lebte und wirkte. Sein riesiges Werk zeigt tief theologisch das Geheimnis der Mariae Aufnahme in den Himmel. Die Apostel, die daneben stehen, halten ihre Hände. Aber zugleich Maria hebt die Apostel empor - man hat solchen Eindruck. Man kann das so deuten, wie es theologisch richtig ist, dass Maria die erste Verherrlichte ist. Nach ihr sollten auch die anderen, die Apostel und wir alle verherrlicht werden.
Der Gesang „Magnificat“ – „Meine Seele preis die Größe des Herrn“, ist die Ouvertüre und das Finale, Anfangs- und Schlusslied ihres Lebens. Ihr ganzes Leben wurde durch die demütige Hingabe an den Herrn in Glaube, Hoffnung und Liebe ein einziger Lobgesang. Mit ihr als Mutter aller Gläubigen dürfen wir diesen Lobgesang singen, auch wenn wir noch Anfangende und Unvollendete sind. Gott wird auch unser Leben vollenden.
Anton Brückner, der große Musiker, hat sein letztes Werk, die Neunte Symphonie, unvollendet lassen  müssen. Trotzdem hat er darüber geschrieben: „Dem lieben Gott gewidmet“. Er hat bestimmt, dass zu diesem unvollendeten Werk als Finale sein „Te Deum“ gesungen werde. In der Ahnung seines baldigen Todes sagte er: „Wenn ich als Unvollendeter vor Gott stehe, werde ich Ihm die Partitur meines Te Deum´s hinhalten und Gott kann mich dann nicht verurteilen.“
Wir alle wissen,  wie unvollendet  wir sind! Wir bieten heute Gott unseren Lobgesang und unser Leben an! Und Er wird uns wie Maria vollenden, „denn Großes tut an uns, der mächtig ist!“
Das heutige Fest schenkt mir Ruhe und Gewissheit endlich zu wissen: 
wohin ich gehöre, 
wo ich zu Hause bin, 
wofür ich wirklich lebe, 
und wovon mein  Leben eigentlich abhängt! 
Dieses Fest schenkt mir und Dir einen bestimmten Geschmack am Leben. 
Nein, ich bin nicht nur ein Wesen der Erde, ich berühre mit der Stirn den Himmel!

Dr. Jerzy Grzeskowiak, Pfr. i. R.

Ks. Dr hab. Jerzy Grześkowiak

Niżej zamieszczone refleksje o misterium gór dedykuję wszystkim, którzy w te wakacyjne miesiące zamiast odpoczywać na nadmorskich plażach wyruszają w góry, by pośród nich podczas wędrówek lub wspinaczki być bliżej siebie samego i Boga – ich Stwórcy!

 

 

Góry wołają…

Pójdźcie do nas wy, którzy w dolinach cierpicie, 
wy wszyscy nędzni, słabi, cisi;
patrzcie: niebo nad wami śmiałe, wielkie wisi, 
bujne, wielkie wystrzela dookoła życie.
       Kazimierz Tetmajer


Dlaczego ludzie idą w góry? Na to pytanie istnieje tyle odpowiedzi, ilu jest górskich wędrowców i wspinaczy. Każdy ma na to własne motywy i uzasadnienie. Najkrótsza i najprostsza odpowiedź pochodzi od alpinisty Georga L. Mallory’ego, który – podobnie jak nasza rodaczka Wanda Rutkowska – pozostał na zawsze 200 metrów poniżej szczytu Mount Everest. „W góry idzie się dlatego, że są”. Najcelniejsza – jak mniemam – odpowiedź. Bo z górami jest tak, jak z miłością. Czy zakochani potrafią dokładnie opisać, wyjaśnić, wytłumaczyć, dlaczego się kochają? Nie sądzę. Każdemu z nich wystarczy, gdy ona, on, powie: „Jak dobrze, że jesteś. Kocham cię, bo jesteś i takiego, jakim jesteś!”.
Trafne wyjaśnienie sensu wspinaczki w górach, mimo stale grożących niebezpieczeństw, znalazłem u najbardziej prominentnego pośród alpinistów-księży w ostatnim stuleciu, mianowicie u papieża Piusa XI (1922-1939). Zatem nie tylko nasz polski papież Jan Paweł II tak bardzo kochał góry! Achilles Ratti – bo tak się przedtem nazywał - nie miał już jako papież możliwości wspinania się w górach, ale swą miłość do Alp wyraził w ogłoszeniu w 1923 roku św. Bernharda z Menthon (znanego też jako Bernhard z Aosty) patronem mieszkańców Alp i górskich wspinaczy (alpinistów), a do benedykcjonału rzymskiego włączył błogosławieństwo alpejskiego sprzętu (lin, haków i czekanów). A. Ratti jako młody kapłan w Mediolanie znany był jako wyczynowy alpinista. To on wraz z kolegą-kapłanem (jako siódma z kolei grupa wspinaczkowa) zdobył  w 1989 roku wschodnią ścianę Monte Rosa (opis nocnego biwakowania należy do najpiękniejszych stron alpinistycznej literatury), a rok później dokonał pierwszego wejścia na Mont Blanc normalną drogą przez lodowiec od strony włoskiej. Oto co pisał o własnych motywach wspinania się w górach:
„Doprawdy z wszystkich czynności, w których szuka się wypoczynku, żadna nie jest dla świeżości ducha i ciała tak dobroczynna jak górska wspinaczka. Gdy po ciężkiej pracy i trudach wspinamy się w górę, gdzie powietrze jest lżejsze i bardziej klarowne, regenerują się nasze siły, a człowiek nabiera hartu i wytrwałości dla najbardziej trudnych zadań życiowych. To jakieś tajemnicze, nie do wyjaśnienia wołanie, które kusi i pociąga człowieka, by przeciwstawić się czyhającym wszędzie śmiertelnym niebezpieczeństwom i nieść to ułomne życie przez rozległe lodowce, by potem z przyspieszonym oddechem i drżącymi członkami stanąć na niewielkim skrawku majestatycznego górskiego szczytu. Czy tu idzie tylko o satysfakcję i sławę, że się tam było? To byłaby zbyt uboga zapłata. Nie. To jakieś doświadczenie duchowej siły w przezwyciężaniu grozy natury, jakiś święty popęd, by odczuć tajemnicze powiązanie z wszystkim, co stworzone. To tęsknota „pana ziemi” stojącego właśnie na pokonanej wysokości, by patrząc na leżący u jego stóp świat przypieczętować wolnym aktem świadomość swojego pokrewieństwa z Nieskończony.”
Wspinaczka w górach niesie zatem ze sobą  następujące korzyści: 
- odnowę duchowych i cielesnych sił; - przezwyciężenie samego siebie; 
- zjednoczenie z całym stworzeniem; 
- doświadczenie Nieskończoności i Transcendencji, czyli spotkanie z Bogiem. 
Jak w całym stworzonym świecie, tak i w górach widnieje ręka Boga, Jego „podpis”. Góry mogą być dla człowieka „teofanią” - miejscem objawienia Boga. Chrześcijańska teologia mówi o podwójnym objawieniu Boga: istnieje objawienie naturalne, czyli poprzez stworzony świat i przyrodę oraz objawienie w historii Ludu Izraela i w Jezusie Chrystusie, wcielonym Synu Bożym. Objawienie naturalne oznacza: Bóg daje się ludziom poznać przez swe dzieło stworzenia. Jeżeli zatem człowiek może poznać istnienie Boga z oglądu stworzenia, to góry stanowią pod tym względem szczególny sposób możliwości spotkania z Bogiem. Do przeżycia takiej „górskiej teofanii” potrzeba jedynie otwartych oczu.
Wspominam w tym miejscu pobyt z grupą pielgrzymów z Monachium w kościele „Arka” w Nowej Hucie koło Krakowa (2001). W tym słynnym kościele (zwłaszcza ze względu na uporczywą wieloletnią walkę tamtejszych mieszkańców z komunistycznymi władzami o pozwolenie na jego budowę) znajdują się w krypcie  wstrząsające nowoczesne rzeźby Najświętszej Maryi Panny, związane z historią naszego narodu. Jest tam też frapująca figura św. Marii Magdaleny. Oprowadzający nas przewodnik zwrócił nam uwagę na jej szczególną cechę: „Popatrzcie dokładnie, co jest szczególnego w tej figurze?”  Po chwili odkryto: „Maria Magdalena ma podwójne oczy”. Przewodnik kontynuował: „Tak, Magdalena ma „podwójne oczy”. Ma „oczy zmysłowe”, jak wszystkie  zwierzęta, czyli oczy widzące tylko to, co jest bezpośrednio widoczne, co stoi na pierwszym planie; ma jednak także „oczy duchowe”, które patrzą głębiej i dalej, i postrzegają również to, co ukryte. To „oczy miłości” - oczy skupione, pełne ciszy, uważne, patrzące w głąb, krótko: oczy, które widzą sercem.”
Idąc w góry, obmyj zatem najpierw swoje oczy, oczyść je „z brudu”, który niejedno ci przesłania, pozbawia cię jasności i ostrości widzenia, nie pozwala ci widzieć tego, co sakralne, co święte. Zrób coś, by twe oczy stały się wyciszone, uważne, głębiej patrzące, wrażliwe na piękno, na sacrum. By były to oczy pełne miłości, oczy, które „patrzą sercem”. A wtedy twoje wędrowanie w górach stanie się dla ciebie formą „górskiej teofanii”, w nich zobaczysz i doświadczysz Boga. Znajdziesz Go: w mozolnej wspinaczce na szczyt, w uszczęśliwiającym pobycie na nim i w schodzeniu w dolinę, w chwilach wypoczynku i w ciszy, w barwach górskich kwiatów i w prostocie traw, w dostojności drzew i skromności krzewów, w szybujących ptakach, w zwinnych kozicach i czujnych świstakach, w huczących potokach i w kaskadach wodospadów, w bieli śniegu i lodowców, w wichrze i w chmurach, na urwistych ścianach i w dolinach, w końcu w każdym spotkanym po drodze wędrowcu. Jeśli wierzysz w Boga, na twych górskich szlakach znajdziesz swego Stwórcę. Górskie ścieżki prowadzą nie tylko na szczyt, one mogą zaprowadzić cię również do Boga, bo On jest także „Bogiem gór” (1 Krl 20,28) i „szczyty gór należą do Niego” (Ps 95,4). Zwięźle wyraził to wielki miłośnik gór biskup z Insbrucka Reinhold Stecher: „Wiele dróg prowadzi do Boga. Jedna z nich wiedzie przez góry”.
Większość taterników, alpinistów i himalaistów potwierdza tego rodzaju religijne przeżycia, graniczące z  mistycznymi doświadczeniami. Ks. Józef Stolarczyk (1816-1893), pierwszy proboszcz w Zakopanem, tak opisał osobiste wrażenia z wejścia na Gerlach (2655 m.), najwyższy szczyt Tatr i Karpat w 1874 roku (udział w tej wyprawie wzięło kilka osób z kręgu najbliższych jego przyjaciół):
„Wstawszy za chwilę i rozpatrzywszy się na wszystkie strony, wpadłem w prawdziwe zdumienie nad tymi cudami Bożymi, które się roztaczały przed moim okiem. Nasyciwszy się tym w swoim rodzaju jedynym widokiem, na którego opisanie pióro moje zbyt jest nieudolne, ukląkłem jeszcze raz i odśpiewałem z radością przepełnionym sercem Te Deum, podczas gdy towarzysze moi po cichu się modlili…”
Podobnymi przeżyciami dzieli się Hermann Geiger, doskonały przewodnik po alpejskich lodowcach, który tak opisuje Mszę św. na Bella Tola w Alpach:
„Nigdy nie miał Pan Bóg piękniejszej świątyni zbudowanej ludzkimi rękami niż ta, która sam zbudował  ku radości ludzi. Nasz kościół miał niebo jako witraż, a za posadzkę służył nam nieskalany, olśniewający marmur śniegu. Świat milczenia i spokojnego piękna, który nas otaczał, nakazywał większe skupienie, lepszą recepcję. Dzwonek nawołujący do adoracji pochylił nas nad śniegiem, potem nasze oczy patrzyły na kielich uniesiony ku przestworzom i Ofiara wydała nam się jeszcze ważniejsza. Promienie słońca rozbłyskały na złotej czaszy, a Boska obecność rozgrzewała serca.”
 Kto raz zanurzył się w tajemnicę gór, ten już na zawsze pozostanie pod czarem ich niewytłumaczalnego magnetycznego przyciągania i oddziaływania. Coś podobnego przeżywa każdy, kto choćby raz jeden zasmakował misterium Boga: już nie potrafi się od Niego oderwać. I właśnie dlatego przygoda wiary w Boga i relacji z Nim jest tak bardzo spokrewniona ze światem gór.

 

Ks. Jerzy Grześkowiak
 

W górach nikt nie zwątpi
O tym że JESTEŚ
w górach
nikt nie zwątpi 
nawet ten 
kto myślał
że w Ciebie nie wierzy 
swojego serca 
Tobie nie poskąpi 
będzie żałował 
że tak pusto przeżył
Tutaj z pokorą 
skłoni swoją głowę 
taki co myśli 
że już pojął wszystko 
z podziwem klęknie 
wobec Twej wielkości 
Troskliwy Ojcze
Któryś dla nas stworzył        
piękny świat z MIŁOŚCI
     

Władysława Anna Jamróz

Msza górska nad Fiesch

Zum Fest der Verklärung Jesu (6.08.2024)

Verklärung auf dem Berg Tabor


„Über allen Gipfeln ist Ruh“ – das ist eines der berühmtesten Gedichte von Johann Wolfgang Goethe.
 

Über allen Gipfeln ist Ruh.
Ein gleiches.
Über allen Gipfeln
ist Ruh,
in allen Wipfeln
spürest Du
kaum einen Hauch;
die Vögelein schweigen im Walde.
Warte nur! Balde
ruhest Du auch.

 

Berge gelten von jeher als Orte der Gottesnähe. Irgendwie scheint der Himmel näher gerückt, wenn ein Mensch nach einem anstrengenden Aufstieg den Gipfel erreicht hat. Vorher unterwegs kämpft man sich mühsam empor, spürt den Schweiß auf der Stirn und die Anstrengung in den Muskeln.  Und oben wartet der Gipfel: strahlendes Licht, klare Luft und der Blick auf die weite Landschaft. In solchen Augenblicken fällt es nicht schwer, an den Schöpfer zu denken, zu beten, auch wenn das „nur“ schweigendes Staunen ist.
Einige entscheidende Ereignisse im Leben Jesu spielten sich auf Bergen ab: so auch seine Verklärung. Auf dem Berg, erhoben über die  Enge und Kleinlichkeit des Alltags, schauen die Jünger den Herrn: verwandelt, hell, leuchtend, Lichtgestalt. Was sonst in den Tälern des Lebens verhüllt ist, tritt auf dem Gipfel des Berges ans Licht: das  Geheimnis des göttlichen Wesens Jesu. Für die Jünger unfassbares Glück, plötzliches Erkennen, wer Jesus ist. Das Glück über die Nähe  Gottes blickt ihnen aus den Augen und der ganzen Gestalt Jesu entgegen, steckt sie an, macht sie weit, lässt sie verstehen, dass alles seinen Sinn hat: auch das bevorstehende Ende in Jerusalem. Das Ende wird der Beginn der Ewigkeit sein, in der das Licht dieses Glückmomentes nicht mehr erlöschen wird. Eine überirdische Erscheinung gibt den Jüngern Jesu den Blick frei auf das Ziel und den Sinn seines Lebens.

„Es ist gut, dass wir hier sind.“ – sagt Petrus; es ist gut, das alles hell, verwandelt, leicht, schwerelos ist. Es ist gut, es soll bleiben. Es ist eine verständliche Reaktion, solch ein Glück festhalten zu wollen. Es wundert uns nicht, wenn Petrus diese Erscheinung festhalten und „drei Hütten bauen“ will. Was Wunder, wenn er und seine Freunde wegen der Stimme aus der Wolke in große Angst fallen und zu Boden stürzen: Hier berühren sich Himmel und Erde, Mensch und Gott. Ein das menschliche Fassungsvermögen weit übersteigendes Ereignis! Das Glück der Verklärung ist so dicht, dass es auf Dauer nicht zu ertragen wäre. Es reicht hinüber in die göttliche Sphäre, die im Jetzt noch nicht zugänglich ist. Aus dem „noch nicht“ wird einmal ein „jetzt und für immer“ werden. 
Bis  zu diesem „für immer“ führt der Weg „zum Kreuz“. Erst als Jesus die Jünger “anfasst“ und ihnen sagt: „Steht auf, habt keine Angst!“, gelingt es ihnen, mit ihm ins Tal hinabzusteigen. Die Erinnerung an das Erlebnis auf dem Berg wird sie begleiten und sie werden diese Erinnerung als Trost nötig haben.

„Das Ziel vergiss im Tal nicht, das du schautest auf dem Berg“, sagt ein Dichter unserer Zeit (Ulrich Liedholz). Welche Ernüchterung der drei Zeugen der Verklärung beim Abstieg: keine Wolke mehr, welche die Gottes Nähe anzeigt; keine „drei Hütten“,
die den herrlichen Augenblick festhalten; statt der Stimme in den Wolken nur die Stimme Jesu – und der spricht vom Verschweigen  dieses Augenblickes, bis er „von den Toten auferstanden ist“. Im Tal läuft alles so weiter wie vor dem Ereignis am Berg: Die Wanderungen von Dorf zu Dorf behalten ihre Mühsal; die Widerstände gegen Jesus und seine Botschaft halten sich hartnäckig; und Zweifel brechen auf: Wie wird Gott zu seinem „geliebten Sohn“ stehen? Was wird in Jerusalem geschehen? Später in einem anderen Tal, im Tal des Baches Kidron, im Garten  Gethsemani, haben die Jünger das geschaute Ziel vergessen. „Sie verließen ihn alle und flohen“. Erst später, nach der Auferstehung gewannen sie – durch den Heiligen Geist – die Kraft, dem Weg Jesu und seiner Botschaft treu zu bleiben.

Wir Menschen leben Wand an Wand mit dem Göttlichen. Kostbarste Augenblicke lassen uns diese „andere Seite“ ahnen, als ob sich  die verhüllenden Nebel lüfteten und den Blick auf die Ordnung unseres  scheinbar so ungereimten Lebens freigäben. Solche Momente sind Geschenk, Verwandlung, Erkennen. Festhalten können wir sie nicht. 

Jedes Menschenleben, auch das Leben des Glaubenden, bringt Tage auf dem Berge und Tage im Tal. Beides ist für uns notwendig. Schöne Erinnerungen, „Gipfelerlebnisse“ und Kraft des Herzens muss ein jeder von uns auf bringen, wenn unser Leben in den Niederungen des Alltags dahinfließt; wenn in alltäglicher, monotoner Arbeit ein Tag dem anderen gleicht; wenn die Sorgen um Kinder oder um den kranken Ehegatten nicht abbrechen; ja, wenn sich Zweifel am Sinn des Lebens und Symptome des Scheiterns anmelden und Ängste aufkommen: Wie soll es weitergehen, wo führt das Ganze hin? Wird alles gut werden?

Starke Erinnerungen und Kraft des Herzens brauchen wir, wenn wir spüren: Unser Christentum wirkt auf die Zeitgenossen wenig anziehend und verstaubt; wenn in den Gruppen unserer Pfarrgemeinde die Liebe erkaltet; wenn auch wir die Widerstände gegen das Evangelium zu spüren bekommen in einer säkularisierten Welt, in der Gott so leicht vergessen, übergegangen oder sogar ausgelacht, verspottet werden kann... Dann ist es heilsam, die Erinnerungen an die verschiedenen „Bergerlebnisse“ und Sternstunden aufzufrischen, aus ihnen fließende Kraft ins Herz leiten lassen und dem
Evangelium von der Verklärung auf dem Berg neu zu glauben. Mit den ersten drei Zeugen auf dem Berg Tabor dürfen auch wir einen Blick in die Vollendung des Weges Jesu tun. So wird sein Weg zu unserem Weg und seine Vollendung zu unserer Vollendung. Wir wissen es nur zu gut: Das Glück hier auf der Erde lässt sich nicht festhalten. Es gibt kein Glück für immer. Seine Kostbarkeit ist ja gerade durch seine Flüchtigkeit mitbedingt. Es schlägt manchmal ein wie ein Blitz, erhellt den Moment, leuchtet eine kleine Insel aus und dann zieht es weiter. Diese Glückspitzen sind das eine, Enttäuschungen, Resignation, Traurigkeit sind das andere. Beides macht unser Leben aus. Jeder Glücksblitz, den wir erleben, ist Ahnung und Vorwegnahme jenes großen Glücks, das uns verheißen ist. Einmal, so ist uns verheißen, werden wir dauerndes Glück, den Himmel, Gott „von Angesicht zu Angesicht“ erfahren. Der Weg dorthin kann weit und beschwerlich sein. Aber der Weg Jesu vom Leiden ins Licht kann uns helfen, unseren eigenen Weg zu verstehen und die dunklen Stunden anzunehmen. Wir müssen von manchmal uns geschenkten „Gipfelerlebnissen“ hinabsteigen „auf die Erde“, in das Tal, wo der lange Weg zum Tod geht. Für jeden! Für jeden anders.
Der Tod aber – wie wir es an Jesus sehen – ist nicht das Ende. Er ist die Pforte für den Eintritt in unermessliches Glück. Gerade darum versammeln wir uns auch Sonntag für Sonntag, brüderlich, geschwisterlich, um den Altar Christi und lassen uns von Gott, durch sein Wort und durch das Brot des Lebens – den Leib Jesu Christi neue Kraft schenken. „Gipfel, dem alles Tun der Kirche zustrebt“ und „Quelle, aus der alle Kraft strömt“ – hat das 2. Vatikanische Konzil die Eucharistiefeier genannt. Hier wird die Erinnerung an Jesu Leben, an seinen Tod und seine Auferstehung lebendige Gegenwart. Hier werden wir entrückt und erhoben auf die Höhe der Gipfelerfahrungen der ersten Zeugen, der Jünger Jesu. Auch wir haben sie ja nötig. Jede Eucharistiefeier ist ein Gipfelerlebnis!

Dr. Jerzy Grzeskowiak

Alpinist Hermann Geiger beschreibt seine tiefe Erlebnisse während der Messe auf dem Bella Tola in den Alpen:

„Niemals hatte Gott einen schöneren, mit den menschlichen Händen errichteten Tempel als den, den er selber zur Freude der Menschen erschaffen hat. „Unsere Kirche“ hatte den Himmel als Glasfenster, als Fußboden diente uns der unberührte, glitzernde Schneemarmor. Das Schweigen und die ruhige Schönheit, die uns umgaben, luden uns zur Besinnung ein und steigerten unsere Andacht. Das Glöckchen, das zur Anbetung rief, klang über den Schnee. Unsere Augen richteten sich auf das gen Kosmos erhobene Brot und Kelch – und das Opfer Jesu Christi stellte sich uns noch bedeutender dar als sonst. Die Sonnenstrahlen spiegelten sich im goldenen Kelch und die Gegenwart Gottes wärmte unsere Herzen.“


(Meine Übersetzung aus dem polnischen: Roman Rogowski, Mistyka gor, Wroclaw 1985, 80–81).

Światowy Dzień Dziadków i Osób Starszych

 

Wspinać się mozolnie na te górę, żeby się dowiedzieć, 

że ta góra nazywa się starość. 

Oczekiwać wspaniałego widoku ze szczytu, 

a ten widok – to śmierć. 

Lęk młodości przed starością to lęk przed szczytem.

Anna Kamieńska

 

Światowy Dzień Dziadków i Osób Starszych ustanowił papież Franciszek  31 stycznia 2021 roku postanawiając, że będzie on obchodzony co roku w czwartą niedzielę lipca w pobliżu  liturgicznego wspomnienia rodziców Maryi i dziadków Pana Jezusa - świętych Anny i Joachima. Ogłaszając tę decyzję podkreślił, że głos osób starszych jest bardzo cenny „ponieważ wyśpiewuje chwałę Boga i strzeże korzeni narodów”.

Pierwszy Dzień Dziadków miał za motto słowa obietnicy, jaką Chrystus złożył uczniom zanim wstąpił do Nieba: „Ja jestem z tobą przez wszystkie dni” (por. Mt 28,20). Ten nowy duszpasterski pomysł Franciszka, przypominający specjalnym dniem o wartości życia w starości, był w trudnym czasie pandemii Koronawirusa szczególnie potrzebny nie tylko młodszym ale i starszym pokoleniom, wszystkim tym osobom, które Covid wtłoczył w klatkę lęku i frustracji płynącej z bezsilności.  W papieskim Orędziu na ten Dzień (31.05.2021) Franciszek pisał:

„Dobrze wiem, że to przesłanie dociera do Ciebie w trudnym czasie: pandemia okazała się nieoczekiwaną burzą, ciężką próbą, która uderzyła w życie każdego, a z nami, starszymi, obeszła się w sposób szczególny, w sposób jeszcze cięższy. Wielu z nas chorowało i wielu odeszło, albo było świadkami tego, jak gasło życie małżonków i bliskich; jakże liczni byli zmuszeni do bardzo długiego trwania w samotności, odizolowaniu.”

Wszystkim starszym osobom, które przestały wierzyć, że ich życie ma sens, że ich codzienność ma znaczenie, że ich głos może zmieniać świat, papież przypomina dobitnie, że osoby starsze są pełnoprawnymi członkami społeczeństwa. Całe jego Orędzie jest wielkim wołaniem: „Jesteś potrzebny do tworzenia, w braterstwie i przyjaźni społecznej, jutrzejszego świata”. Budowanie lepszego świata jest zadaniem każdego człowieka, niezależnie od przeżytych lat. Trzeba uwierzyć w swoją podmiotowość, w swoją wyjątkowość i w swoją sprawczość. Nie zawsze jest to łatwe. Zwłaszcza gdy ciało jest mniej sprawne i potęguje się doświadczenie samotności. Wtedy łatwiej ulec podszeptom złego: „Twoje życie nie ma sensu; jesteś tylko obciążeniem”, a to skutecznie odciąga od Źródła naszego szczęścia.

Wszyscy seniorzy usłyszeli od Franciszka: Twój wiek nie odbiera ci ani praw ani obowiązków. On je tylko zmienia, ale to od ciebie zależy, co robisz ze swoim życiem. Bóg który jest nieustannie blisko, daje ci wszelkie potrzebne dary i łaski, byś każdy czas przeżył dobrze, mądrze i twórczo. Ty sam decydujesz, jak z tego bogactwa korzystać. Każdy ma swoje powołanie. A wspólnym powołaniem generacji seniorów jest „strzeżenie korzeni, przekazywanie wiary młodym i zaopiekowanie się najmniejszymi”. 

Pan posyła robotników do swojej winnicy o każdej porze dnia i w każdym okresie życia. Franciszek, zachęcając babcie i dziadków do służeniu Słowu Bożemu, do przekazywania tradycji wiary wnukom, „ponieważ nie istnieje wiek emerytalny, jeśli chodzi o zadanie głoszenia Ewangelii”, odwołuje się do własnego zaskoczenia go przez Boga: 

„Ja też mogę zaświadczyć, że otrzymałem wezwanie, by zostać Biskupem Rzymu, kiedy osiągnąłem, że tak powiem, wiek emerytalny i wyobrażałem sobie, że nie będę już mógł zrobić zbyt wiele nowego. Pan jest zawsze blisko nas – zawsze – z nowymi zaproszeniami, z nowymi słowami, ze Swym pocieszeniem, zawsze blisko nas. Wiecie, że Pan jest wieczny i nigdy nie udaje się na emeryturę. Nigdy!”

Ujmujące w orędziu papieża jest to, że nie rozczula się nad osobami starszymi. Nie karmi ich papką frazesów i stereotypów, ale pokazuje, że tym, co może łączyć pokolenia, są przede wszystkim marzenia i wzywa wszystkich do wspólnego zaangażowania. Co prawda każda generacja ma nieco inne ideały, ale w ogrodzie wzniosłych marzeń i pragnień są pewne tzw. evergreeny, które nie przynależą do jednego tylko pokolenia, bo są niezmienne i spajają ludzkość od wieków. Do takich należą m.in. zasiane przez Stwórcę w ludzkiej naturze pragnienie Dobra, Braterstwa, Solidarności i Pokoju. 

Bardzo ważne w orędziu jest zaakcentowanie, jak ważna we współżyciu miedzy pokoleniami jest bliskość i realna obecność jako remedium na współczesne braki i bolączki. Stąd piękne słowa Franciszka o „aniołach” tak bardzo potrzebnych w życiu starszych osób.

„Pan nie przestaje posyłać aniołów, aby ukoić naszą samotność i powtarzać nam: „Ja jestem z  tobą przez wszystkie dni”. Mówi to do Ciebie, mówi to do mnie, do wszystkich. I to jest istotą tego pierwszego Dnia. (…) Czasem ci aniołowie mają twarze naszych wnuków, czasem członków rodziny, dawnych przyjaciół lub tych, których poznaliśmy właśnie w tych trudnych chwilach. W tym czasie nauczyliśmy się rozumieć, jak ważne są dla każdego z nas objęcia i odwiedziny.”

Ujmujące jest to, jak dobitnie Franciszek upomina świat, by dostrzegać wagę tego, co czynią lub mogą czynić seniorzy w tworzeniu w braterstwie i przyjaźni społecznej jutrzejszego świata, mając do dyspozycji trzy filary: marzenia, pamięć i modlitwę. Pamięć jest życiem. „Pamięć może pomóc nam w tworzeniu świata bardziej ludzkiego, bardziej otwartego na przyjęcie. Ale bez pamięci nie można budować, bez fundamentów nigdy nie zbudujesz domu. Nigdy. A fundamentem życia jest pamięć”

W końcu walor modlitwy w życiu seniorów, o której to papież Benedykt „święty starzec, który wciąż modli się za Kościół i dla niego pracuje”, powiedział: „Modlitwa osób starszych może chronić świat, pomagając mu w sposób być może bardziej skuteczny, niż wysiłki tak wielu”. Bo modlitwa jest bardzo cennym źródłem: jest płucem, bez którego Kościół i świat nie mogą się obyć.

 We współczesnym świecie pełnym eventów, zawrotnego tempa, pośpiechu, spektakularnych efektów, wszystko, co powolne, ciche, małe, niezauważalne, wydaje się niezbyt twórcze i zbędne. A przecież czy nie jest w rzeczywistości tak, że ten nasz świat jeszcze trwa, bo wciąż są w nim miliony takich prostych, cichych, pokornych, prozaicznych istnień ludzkich, żyjących z Bogiem, i z Boga i dla Boga, a przez to dla  człowieka.

Dobrym pomysłem Franciszka jest w końcu ustanowiony specjalny odpust dla tych, którzy w tym dniu seniora odwiedzą osoby starsze i poświęcą im czas na rozmowę lub spełnią dobrą posługę serca.

Światowy Dzień Seniorów jest szczególną okazją do podziękowania im za ich całe świadectwo życia, służbę społeczeństwu, światu i Kościołowi. To święto wplata się w światowy ruch pro-life, w obronę „życia od początku do końca”. To jest w jakimś sensie święto wszystkich generacji! Nasze „wszystkich” święto!

W 2022 roku obchodzono ten światowy dzień pod hasłem „Wydadzą owoc nawet i w starości”. W specjalnym Orędziu Franciszek podkreślił, że to hasło jest przeciwieństwem tego, co myśli świat o tym okresie życia, a także przeciwieństwem zrezygnowanej postawy niektórych z nas podążających naprzód z niewielką nadzieją i nie oczekujących już niczego od przyszłości. Jego zdaniem: 

„Wiele osób boi się starości, postrzegają ją jako rodzaj choroby, z którą lepiej unikać jakiegokolwiek kontaktu. W rzeczywistości jednak długie życie – jak naucza Pismo święte – jest błogosławieństwem, a ludzie starzy nie są wyrzutkami, od których należy się dystansować, lecz żywymi znakami życzliwości Boga, który obdarza życiem w obfitości. Błogosławiony dom, który troszczy się o osobę starszą. Błogosławiona rodzina, która szanuje swych dziadków.”

Papież przyznał, że starość jest niełatwym okresem do zrozumienia. „Zakończenie aktywności  zawodowej i usamodzielnienie się dzieci sprawiają, że znikają powody  dla których poświęcaliśmy wiele naszej energii. Świadomość, że siły słabną lub pojawienie się choroby mogą zachwiać naszą pewnością siebie”. Następnie przywołując słowa psalmu 71,9: „Nie odtrącaj mnie w czasie starości; gdy siły ustaną nie opuszczaj mnie!”,  dodał: „Ten psalm, który odnajduje obecność Pana w różnych okresach życia, zachęca nas do nieustannej nadziei, gdy nadejdzie starość i siwe włosy, On nadal będzie dawał nam życie i nie pozwoli, by przytłoczyło nas zło. Ufając Mu znajdziemy siłę, by pomnażać uwielbienie i odkryjemy, że starość nie jest tylko naturalnym osłabieniem ciała, czy nieuchronnym upływem czasu, lecz darem długiego życia”.

Według Franciszka „starość nie jest okresem bezużytecznym, w którym należy usunąć się na bok, porzucając stery łodzi, ale pora, w której należy wciąż przynosić owoce: jest nową misją, która czeka na nas i zaprasza do spojrzenia w przyszłość”.

Sytuując obchody tego Dnia Dziadków w kontekście aktualnej problematyki pandemii covidu i wojny w napadniętej przez imperialistyczną Rosję Ukrainie, papież przyznał, że „świat przeżywa czas ciężkiej próby naznaczonej najpierw niespodziewaną i gwałtowną burzą pandemii, a następnie wojną, która na światową skalę godzi w pokój i rozwój”; następnie  podkreślił, że nie jest przypadkiem, iż wojna powróciła do Europy w czasie, gdy odchodzi pokolenie, które doświadczyło jej w ubiegłym wieku.

„W obliczu tego wszystkiego potrzebna jest głęboka przemiana, nawrócenie, które rozbroi serca, pozwalając każdemu rozpoznać brata w drugim człowieku, I to na nas, na dziadkach i osobach starszych, spoczywa wielka odpowiedzialność: nauczyć kobiety i mężczyzn naszych czasów patrzenia na innych z takim samym wyrozumiałym i czułym spojrzeniem, jakim my darzymy nasze wnuki”. 

Franciszek zakończył orędzie apelem: „Drogie babcie i drodzy dziadkowie, drogie starsze kobiety i drodzy starsi mężczyźni, w tym naszym świecie jesteśmy wezwani, by być sprawcami rewolucji czułości.”

Ks. Jerzy Grześkowiak

Porzucili LGBT, uważani za zdrajców – szukają wsparcia

Autor: DoRzeczy.pl

Voice of Voiceless (Głos niemających głosu) to amerykańska organizacja wspierająca byłych homoseksualistów. Porzucili LGBT i odkłamują ideologię. Jej zadaniem jest również obalanie mitów dot. ideologii LGBT.

  •  

Po co byłym homoseksualistom wsparcie?

Środowisko LGBT, choć przedstawia się jako otwarte i akceptujące, w rzeczywistości takie nie jest. Jak zauważa portal ratujzycie.pl, działa ono poniekąd jak sekta. Osoby LGBT akceptują tylko siebie wzajemnie, natomiast tych, którzy nie należą do środowiska traktują jak agresorów, a przede wszystkim homofobów.

Nic więc dziwnego, że ci, którzy to środowisko chcą opuścić lub już opuścili są uważani za zdrajców. Okazuje się, że "miłość", "tolerancja" i "samoakceptacja" niekoniecznie są rajem na ziemi. Są osoby, które chcą się z tej matni wyrwać, bo widzą że nie rozwiązuje ona ich problemów. Wręcz przeciwnie, jest ich coraz więcej. Tacy ludzie "porzucają lewackie idee i zaczynają pracę nad sobą" – pisze red. Mikołaj Brzyski na portalu ratujzycie.pl

Osoby, które doświadczyły ułudy tej ideologii przechodzą terapię, chcą założyć rodziny i wieść normalne życie w społeczeństwie. Natomiast dla środowiska LGBT stają się one wrogiem i zdrajcą. Nagle miłość, tolerancja nie mają już znaczenia, a w ich miejsce pojawia się agresja i napiętnowanie.

Voice of voiceless odkłamuje tęczową rzeczywistość

Nazwa organizacji, która niesie pomoc byłym homoseksualistom nie jest przypadkowa. Głos niemających głosu. Dlaczego? Dlatego, że dziś w opinii publicznej nie można powiedzieć że homo jest "be". Dziś wszystko musi być tęczowe, wszyscy muszą być tolerancyjny, a osoby, które mają inne zdanie są jak ryby, które głosu nie mają.

VoV "promuje wartości chrześcijańskie i domaga się poszanowania dla wiary". Dba o to, by każdy głos był słyszalny, także ten antyLGBT. Organizacja przekazuje prawdę na temat LGBT i obala wszelkie mity. To nie jest ideologia miłości. LGBT to sodomia i ideologiczny kult samego siebie. Co więcej, "Głos niemających głosu" odsłania manipulację środowisk LGBT.

Voice of voiceless nie zgadza się też na nachalną seksedukację promowaną właśnie przez środowiska LGBT. Walczy z perwersjami, które ideologia wtłacza do szkół. Jest nadzieją, że osób, które wyrwą się z błędnego pojmowania rzeczywistości, będzie coraz więcej i będzie czekać na nich odpowiednia pomoc.

Jeszcze raz o wierze


Wiara jest twórczością
 

„Ewangelizacja to odzieranie ludzi z iluzji,
że są wierzącymi”
Soeren Kierkagaard

 

Wiara jest odpowiedzią  człowieka na wezwanie Boga objawiającego się w Jezusie Chrystusie. Wiara jest darem od Boga, który to dar w formie zalążkowej otrzymujemy już w chwili przyjęcia sakramentu chrztu, ale potem trzeba przez całe życie ten dar rozwijać i kształtować. Wiara jest nam dana, ale również zadana. Odpowiedź udzielona Bogu w akcie wiary nie jest czymś tylko jednorazowym, ani doskonałym, bo na tej ziemi nie ma spraw doskonałych. Całe życie chrześcijańskie jest ciągłym wzrastaniem w tej odpowiedzi Bogu – jest utkane stale nowymi aktami wiary. Idzie zatem o to, by wiara przez nasz osobisty duchowy wysiłek wzrastała, szła w głąb naszej osobowości i przenikała cała naszą egzystencję.


Ryzyko czy pewność?


Wiara nie jest grą hazardową, w której się ryzykuje, w której można wiele wygrać, ale także wszystko stracić. Wiara daje pewność, aczkolwiek nie taką, jak inne rodzaje pewności, gdy się coś dotyka, sprawdza, oblicza. Pewność wiary oparta jest na autorytecie Boga; to pewność płynąca z miłości i z nadziei. Nie ma jednak w wierze oczywistości! Teraz idziemy po omacku, kroczymy do Boga w ciemnościach, które są rozjaśniane promieniami wiary.
Wiara jest pełna tajemnic, tajemnicza jak noc usiana gwiazdami. Gwiazdy dają wędrowcom pewną orientację, lecz nie oświetlają ziemi. Wiara jest podobna do gwiazdy polarnej prowadzącej żeglarza. Co prawda nie oświetla ona fal, po których on płynie w ciemnościach nocy, ale wskazuje mu nieomylnie właściwy kierunek. Rene Laurentin pisał: „Temu, kto oczekuje od wiary światła zbyt jaskrawego i wyczuwalnego, jest zawiedziony, a ten, kto wchodzi w noc, znajduje w niej spontaniczne światła”.
W wierze jest tyle spraw niezwykłych, niepojętych, niewyobrażalnych. Zatem nie należy usiłować cokolwiek sobie wyobrażać, bo to nie ma sensu, może prowadzić na manowce i skutkować całkiem błędnymi pojęciami Boga i spraw nadprzyrodzonych. Nie potrafimy przecież zmieścić Boga w swoim ograniczonym umyśle. Więcej do powiedzenia ma tutaj serce. W szczęśliwszym położeniu niż rozum jest wola, która może zatopić się miłośnie w Bogu. Trzeba zatem najzwyczajniej rzucić się w tę nieogarnioną nieskończoność Boga. Po prostu skoczyć w przepaść misterium Boga, patrząc Mu w oczy. Na to trzeba odwagi, i jeszcze więcej miłości. Oddać się Bogu w ciemnościach – ufając!
W drodze poprzez ziemię i doczesność idziemy do Boga po omacku. Dopiero potem, „po drugiej stronie”, gdy objawi się  w pełni to, co Ostatnie i Najważniejsze, ujrzymy wszystko tak, jak jest naprawdę, ujrzymy Boga „twarzą w twarz”. Teraz w drodze, gdy jesteśmy pielgrzymami, nasza wiara jest stale w ruchu – maleje lub wzrasta. Wiara nie jest czymś, co się posiada. Wiarą się żyje. I tak jak życie jest nieustanną zmiennością, ciągłym ruchem, tak wiara – uzależniona od sytuacji, okoliczności życia, od ludzi z którymi żyjemy i z którymi się spotykamy – ciągle się zmienia: rozwija się i udoskonala, albo słabnie, choruje, utyka.


Nigdy nie ustawać.


Istota naszego chrześcijańskiego życia leży w tym, byśmy nigdy  nie ustawali w wierze. Byśmy stale i wszędzie Boga szukali. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo religii „wypranej” z Pana Boga, z prawdziwych wartości. Taka postać religii tak bardzo zraża ludzi. Gdy w religijności zabraknie tego, co istotne, wewnętrznej prawdy, gdy ona nie pachnie życiem, wtedy jej przejawy i formy  - jak np. modlitwa, obrzędy, religijne praktyki – stają się bezsensowne, bo są puste jak naczynia bez zawartości.
Rzeczywistość doczesna – jeśli niewłaściwie ją oceniamy, bo ją przeceniamy – odciąga nas nieraz od Boga, niekiedy utrudnia marsz ku Niemu. Trzeba się więc stale przedzierać ku Niemu poprzez gąszcz oplatających nas codziennych spraw. A nawet istnieje niebezpieczeństwo, że krocząc ku Niemu można się na tej drodze pogubić. Można nawet zajść wysoko, ale niestety można - jak owca na dobrym pastwisku - osiąść, potłuścieć i być zadowolonym: „Mam Boga”. W stanie takiej sytości jest się zadowolonym z siebie samego, kocha się nie Boga, lecz swoje praktyki, swoje modlitwy, swoją domniemaną dobroć i rzekomą doskonałość, a zapomina się o tym, że w relacji z Bogiem nie może być postoju, że trzeba nieustannie iść dalej. W sferze wiary stanie w miejscu,  nieposuwanie się naprzód, jest cofaniem się. Brak postępu oznacza w tej sytuacji regres.
Chrześcijanie są wyznawcami Boga, o którym  prorocy mówili: „Bóg jest jak ogień”. Doświadczenie uczy, że ogień nigdy nie powie „dosyć”. Chce coraz więcej i więcej… Nasz Bóg chce, abyśmy płonęli jak On, abyśmy szli coraz wyżej i stawali się coraz lepsi. On nigdy nie powie „dosyć”. Bo miarą miłości do Boga, który jest Miłością, jest miłość bez miary!
Religia, wiara, chrześcijaństwo, Kościół – nie były i nigdy nie będą miejscem tylko spokoju błogości, wypoczynku. Dlatego wielu odchodzi, gdy spostrzega, że wiara wymaga wysiłku i ofiary. Gdy uprzytomnia sobie, że ona skłania do wyruszenia w drogę, do żmudnych poszukiwań, i że zobowiązuje. Wielu nie potrafi albo nie chce zrozumieć tego oczywistego faktu, że wiara jest uporczywym szukaniem. Jednym z piękniejszych określeń wiary, jakie znam, jest sformułowanie poety Romana Brandstaettera: „Wiara jest trudną twórczością.”  Sens tej wypowiedzi interpretuje poeta w następujących słowach:


O, daj nam Panie, natchnienie do wiary,
Albowiem wiara jest trudną twórczością,
Która wymaga czujności sumienia,
Ognia, pokory i woli, bez której
Nie ma modlitwy ani nie ma skruchy
I świadomości popełnionych grzechów.
Bo wiara w Ciebie winna być tworzywem,
W którym się człowiek cały wypowiada
Jak malarz w barwie, jak poeta w słowie,
Jak kompozytor w układaniu dźwięków.
Każdy z nas musi tę wiarę kształtować
Według wymogów swojej twórczej woli,
Według potrzeby swojej osobowości.
I ten wysiłek nawet nie wystarczy,
Bo chcąc naprawdę wierzyć w Ciebie, Boże,
Musimy zostać artystami wiary
I nieustannie tę wiarę zdobywać,
I wciąż od nowa zdobywać jej głębię,
Jak zdobywamy nowe słowo w wierszu,
Jak zdobywamy nowy dźwięk w muzyce
I nowe barwy na płótnie obrazu.
Każda rutyna i każda maniera
Są śmiercią wiary i śmiercią sumienia.
O, daj nam, Panie, natchnienie do wiary!

 

„Panie, zaradź niedowiarstwu we mnie.”


Skoro wiara jest procesem, podlega rozwojowi, jest „rzeczywistością w drodze” i twórczością, to oczywiste, że każdy chrześcijanin jest w pewnej mierze ciągle „człowiekiem niewierzącym”. Nie bez powodu mówi się dziś o „wierze  niewierzących” i o „niewierze wierzących”. W każdym chrześcijaninie istnieją z pewnością rozległe „tereny misyjne”, tzn. obszary nie schrystianizowane w całej pełni, jeszcze nie dotknięte aż do końca słowem Bożym i łaską Boża. Każdy musi się więc ustawicznie nawracać, by nie było w nim miejsc bezbożnych, czyli miejsc „bez-Boga”, by wszędzie był On i Jego miłość.
Zdumiewa nas trafność słów owego człowieka w relacji ewangelicznej św. Marka, błagającego Jezusa o uzdrowienie syna z mocy złego ducha: „Jeśli możesz co, zlituj się nad nami i pomóż nam! Jezus mu odrzekł: „Jeśli możesz? Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy”. Natychmiast ojciec chłopca zawołał: „Wierze, zaradź memu niedowiarstwu!” (Mk 9, 22-24).
Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu!” – słowa o uniwersalnym charakterze, dotyczącego każdego wierzącego człowieka. Wierzymy w Boga i Bogu, ale równocześnie powinniśmy modlić się wytrwale: „Panie, zaradź memu niedowiarstwu. Spraw, by moja wiara stała się silniejsza, głębsza, bardziej niezłomna i pewna, taka, o jakiej Ty mówiłeś, że może góry przenosić…”.
Być chrześcijaninem  to znaczy być permanentnym poszukiwaczem Boga, kroczyć ustawicznie drogą wiary, we współpracy z Bogiem tę wiarę „tworzyć”, udoskonalać, pogłębiać. Odkrywać w tkance życia ciągle na nowo Boga przez Jezusa Chrystusa i z Nim i nigdy nie ustać w tym poszukiwaniu.  Guy de Larigaudie, przywódca harcerzy francuskich, który zginął w czasie II wojny światowej, pisał o sobie: „Całe moje życie było jednym długim poszukiwaniem Boga. Wszędzie i o każdej godzinie, na każdym miejscu świata tropiłem Jego ślady. Śmierć będzie dla mnie tylko cudownym spuszczeniem ze smyczy. Przyjdzie dzień, gdy będę mógł zaśpiewać pieśń miłości i wesela. Usuną się wszystkie zapory. A ja zdobędę nieskończoność.”
Od czasów filozofa Fryderyka Nietschego raz po raz powtarzane są jego słowa: „Bóg umarł!” To nieprawda! Jako chrześcijanie mamy głosić radosna wieść: „Bóg żyje!”. Jesteśmy wyznawcami Boga Żywego! Boga, który jest życiem i źródłem wszelkiego życia. Boga nikt nie jest w stanie człowiekowi odebrać. Bo odwieczny Bóg nie pozwala się ani dawać ani brać. Każdy, kto naprawdę pragnie Go posiadać, ten już Go ma. Wybitny polityk XX wieku, sekretarz ONZ Dag Hammerskjoeld (+1961), dla którego wiara była motorem jego działalności społecznej, powiedział tak: „Bóg nie umiera tego dnia, w którym przestajemy wierzyć w Bóstwo osobowe; ale my umieramy w tym dniu, gdy życia już nam nie rozjaśnia blask co dzień odnawianego cudu, którego źródła biją poza granicami jakiegokolwiek rozumienia”.
Umieć cieszyć się wiarą. Radować się z tego, że możemy i potrafimy wierzyć. Być wdzięcznym za to, że Bóg uzdolnił nas do wiary. Wiara jest darem Boga i naszym osobistym wysiłkiem, jest współpracą z nadprzyrodzonym darem. Jest rezultatem współdziałania Boga i człowieka, gdyż jest osobowym spotkaniem w miłości. Wiara jest darem Ojca przez Chrystusa w Duchu Świętym i jest moją osobistą twórczością – dziełem całego mojego życia. Prośbę apostołów skierowaną do Jezusa: „Panie, przymnóż nam wiary” chcę uczynić swoją codzienną modlitwą.


Ks. Jerzy Grześkowiak

„Wierzę w Boga”, czy „wierzę Bogu”?


Dość często wiarę pojmuje się jako intelektualny akt rozpoznania, uznania i przyjęcia za prawdziwe pewnego zespołu prawd religijnych, jako  wewnętrzne przekonanie człowieka o istnieniu rzeczywistości nadnaturalnej i nadprzyrodzonej, której naukowymi metodami nie da się udowodnić. Czasem wiara jawi się ludziom jako coś wyodrębnionego, co żyje własnym życiem w człowieku, jako coś, co się ma, co się posiada. Najważniejsze, co na samym początku o wierze trzeba powiedzieć to to, że wiara jest relacją. Wiara to przede wszystkim stosunek do kogoś z zewnątrz. Wiara – w każdej formie – jest zawsze relacją do drugiej osoby. „Wierzyć – to zawsze wierzyć komuś” (Joseph Pieper). Wierzę komuś albo mu nie wierzę – to znaczy: ustosunkowuję się do niego i do tego, co on sobą reprezentuje i co mówi, pozytywnie lub negatywnie, akceptuje go lub odnoszę się do niego z dezaprobatą. Wierzy się zatem nie tylko „w coś”, lecz w pierwszym rzędzie wierzy się zawsze „komuś”.
Jeżeli więc mówimy o wierze chrześcijańskiej, to chodzi tu mniej o „wierzę w Boga”, co raczej o „wierzę Bogu”. Wierzę Bogu, który się objawia, nawiązuję z Nim łączność i dopiero poprzez tę egzystencjalną więź, opierając się na Jego nieomylnym autorytecie, przyjmuję za prawdziwe i dobre to wszystko, o czym On mówi i czego ode mnie oczekuje. Można zatem powiedzieć, że wiara chrześcijańska jest nie tylko intelektualnym przyzwoleniem na treści Objawienia Bożego, na całą doktrynę Kościoła, lecz w pierwszym rzędzie i przede wszystkim jest osobistą więzią człowieka z Bogiem, który objawia nam siebie i swoje zbawcze zamiary wobec nas.
Akt rozumny
Wiara nie jest aktem irracjonalnym, lecz rozumnym. Nie oznacza to jednak, że do wiary można dojść przy pomocy samego rozumu, ani że prawdy wiary dadzą się rozumowo udowodnić. Prawdą jednak jest, że rozum prowadzi człowieka aż  pod sam próg wiary, aż do jakiegoś  głębokiego przeświadczenia, iż „należy uwierzyć”, iż podjęcie decyzji wiary jest sprawą słuszną, ze wszech miar uzasadnioną, nie stojącą w sprzeczności z intelektem i zdrowym rozsądkiem. Na tym etapie wstępnym, przygotowującym do wiary, idzie po prostu o cały proces obserwacji świata, o otwarte oczy i wnioskowanie, o refleksję nad sobą i sensem swego istnienia, o szukanie początku i celu wszystkich rzeczy, o zgłębianie źródła i przyczyny wszystkiego, co istnieje. Człowiek posługują się rozumem, może bowiem dojść do wniosku, że wierzyć w Boga, w Chrystusa i w Jego Kościół, jest rzeczą słuszną i uzasadnioną. Z tego jednak nie wynika jeszcze, że to już jest akt wiary. Akt wiary nie jest konsekwencją poprawnego rozumowania. Decyzja wiary nie jest owocem logicznego wniosku wynikającego z kilku obiektywnych przesłanek, ale jest wynikiem specjalnego wezwania Bożego, jakiegoś światła łaski Bożej.
Zbawczy dar
Chrześcijanin winien zawsze mieć świadomość, że jeśli wierzy, to dlatego, że to Bóg dał mu dar wiary. Mówimy, że wiara jest łaską, ponieważ to sam Bóg uzdalnia nas do wiary. Wiara nie jest – podkreślam to raz jeszcze – przyjęciem pewnej sumy prawd religijnych. Wiara to osobowe spotkanie człowieka z Bogiem. A jeśli tak jest, to oczywiste, iż człowiek sam niczego tu dokonać nie może, sam o własnych siłach nie może się do Boga zbliżyć, ani też niczego na Bogu wymusić. Nie może wymóc na Bogu spotkania z Nim. Stwórcę i stworzenie dzieli przecież nieskończona przepaść. Człowiek nie potrafi żadnym naturalnym wysiłkiem przerzucić pomostu nad tą otchłanią odrębności i różnic, jeżeli sam Bóg go do siebie nie pociągnie, jeśli nie pozwoli mu w siebie wierzyć i siebie kochać. Szaloną byłaby myśl, że człowiek mógłby własnymi siłami osiągnąć udział w tajemnicach Boga, w Jego życiu. To przerasta możliwości ludzkiej natury. W wierze inicjatywa leży po stronie Boga. ”On pierwszy nas umiłował” – stwierdza św. Jan Apostoł. Istotę wiary najdosadniej wyraził sam Jezus mówiąc: „Nikt nie może przyjść do mnie, jeśli go Ojciec nie pociągnie” (J 6,44). Wiara jest zatem rezultatem daru Bożego wezwania, jest odpowiedzią człowieka na tajemnicze „pociągnięcie” przez Boga.
Tak pojmując wiarę również Objawienia nie wolno nam traktować jako apel Boga o przyjęcie pewnej doktryny, ale przede wszystkim jako ofertę Bożej przyjaźni. Przyjęcie Objawienia jest w sposób zasadniczy przyjęciem osoby:  przyjęciem Ojca, przyjęciem Chrystusa i Ducha Świętego. Jest zgodą na przyjaźń z Bogiem w Trójcy Świętej ze wszystkimi tego konsekwencjami życiowymi.
Wiara jest zatem nie tyle wiedzą o Bogu, co raczej życiem z Bogiem i w Bogu. Bóg w Objawieniu otwiera się wobec człowieka, odsłania mu bogactwo swego życia i proponuje uczestnictwo w nim, a równocześnie człowiekowi otwiera rozum i serce, uwrażliwia je, aby mógł coś z tego ofiarowanego bogactwa pojąć, zrozumieć i pokochać. W akcie wiary Bóg zaprasza człowieka, ten zaś pyta, rozmawia z Bogiem odpowiada uznaniem, akceptacją i przylgnięciem do Niego. W tym akcie realizuje się  dwustronne przymierze. Cały proces wiary można zatem streścić krótko: zaproszenie – spotkanie – dialog – przymierze. Wiarę chrześcijańską należy rozumieć jako zbawcze spotkanie Boga z człowiekiem, realizujące się zawsze we wspólnocie wszystkich wierzących, w którym dochodzi do dialogu miłości obu partnerów kończącym się zawarciem przymierza, dającego człowiekowi uczestnictwo w życiu Osób Boskich.
Przez Chrystusa i w Chrystusie
Nasze spotkanie z Bogiem koncentruje się w Chrystusie. Bóg objawiał się ludzkości i zapraszał do wiary przez szereg wydarzeń w Starym Przymierzu – przez słowa i czyny. Ale w sposób najpełniejszy i ostateczny Bóg objawił się i przemówił do nas przez swojego Wcielonego Syna. Dzięki Niemu Bóg stał się nam znany i bliski. On objawiał Ojca i Jego zbawczą wolę nie tylko słowem, ale również przez to wszystko, czym był i co czynił. Jezus był całym sobą „objawicielem” Ojca. Na prośbę ucznia Filipa: „Panie, pokaż nam Ojca, a to nam wystarczy”, Jezus odpowiedział: „Filipie, tak długo jestem z wami, a jeszcze mnie nie poznałeś? Kto mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca. (…) Czy nie wierzysz, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie?” (J 14,8-10). Odtąd droga do Ojca jest zawsze drogą przez Chrystusa: „Ojca nikt nie zna,  tylko Syn i ten, komu Syn zechce objawić” (Mt 11,27). Ojca widzi się zawsze tylko przez Chrystusa. „Kto wierzy w Syna Bożego, ten ma w sobie świadectwo Boga” (1 J 5,10).
Chrystusowe objawianie całej prawdy o Ojcu zaprowadziło Go aż na krzyż. Konsekwencją Jego wiernego świadczenia o Ojcu było całkowite oddanie się w miłości – przez  śmierć ofiarną – Ojcu i nam ludziom.  Ten fakt rzutuje na naszą odpowiedź na Objawienie Chrystusa. Jezusa trzeba przyjąć nie tylko umysłem, ale aktem miłości  obejmującym całą naszą istotę. Przyjmując zaś cała osobę Chrystusa, przyjmuje się w akcie wiary również wszystkie jego wymagania, całe Jego nauczanie, Jego Ewangelię. W ten sposób wiara łączy się jak najściślej z życiem codziennym; wiara przechodzi w działanie, w czyn. Przy takim rozumieniu wiary wszystko: cała egzystencja chrześcijanina, jego codzienność, praca i odpoczynek, pasje i rozrywka, życie małżeńskie i rodzinne, miłość braterska do każdego człowieka – to  wszystko staje się widzialnym znakiem wiary w Boga przez Chrystusa i w mocy Ducha Świętego, uzdalniającego do świadectwa wiary.
Dochodzimy w ten sposób do konkluzji, że wiara chrześcijańska jest oddaniem się całej osoby człowieka osobie Jezusa Chrystusa i Jego Ewangelii, po prostu całej jego Tajemnicy. Fakt ten zobowiązuje do wzrastania w upodabnianiu się do Niego. Co zatem oznacza życie z wiary i wiarą? Nic innego jak patrzenie na wszystko oczami Chrystusa, jak życie z Chrystusem w Duchu Świętym - w miłości do Ojca i do człowieka oraz do rzeczywistości doczesnej przez Ojca stworzonej. Tak więc autentyczna wiara oznacza spotkanie i wspólnotę człowieka z Bogiem w Trójcy Świętej, z bliźnimi i z całym światem.


Ks. Jerzy Grześkowiak

 

Predigt zum 14 Sonntag im Jahreskreis B  (2024)

Jesus und die Engstirnigkeit der Menschen.

 

1. Der Frosch im Brunnen.

Ein Frosch lebte schon seit längerer Zeit in seinem Brunnen. Dort war er geboren und aufgewachsen und war immer noch ein kleiner und unbedeutender Frosch, Nun kam eines Tages ein anderer Frosch, der im Meer lebte, zu ihm in den Brunnen. 
- „Woher kommst du? – fragte der Frosch im Brunnen. 
- „Ich komme aus dem Meer“ - sagte der andere Frosch. 
- „Wie groß ist dieses Meer? Ist es so groß wie mein Brunnen? – fragte der Frosch und machte einen Satz vor der einen Seite des Brunnens auf die andere.
- „Mein Freund“ - sagte der Frosch vom Meer – „wie kannst du das große Meer mit deinem kleinen Brunnen vergleichen? Was sagst du da für einen Unsinn?“
- „Nun denn“ – sagte der Brunnenfrosch – „Nichts kann größer sein als mein Brunnen, Es kann einfach nichts Größeres geben! Du bist ein Lügner! Scher dich hinaus aus meinem Brunnen!“

    In dieser Tiergeschichte ist sehr viel menschliches Leben eingefangen und dargestellt: der Mensch, der sich in seiner Engstirnigkeit und Engherzigkeit verfangen und verschlossen hat, der nichts und niemanden außer sich anerkennen will, der sich selbst genügt und sich selbst zum Maßstab setzt für alles andere.
Der Brunnenfrosch kennzeichnet den Menschen, der jedes und alles nur aus seinem eigenen Blickwinkel betrachtet und von seinem eigenen Standpunkt aus beurteilt bzw. verurteilt. Und das ist schließlich der „Stoff“, aus dem wir uns unsere Vorurteile zurechtmachen.
    Mehr Himmel, als er aus dem Brunnen schauen kann, gibt es für den Frosch nicht: Es ist der Mensch, der nur das als Wirklichkeit anerkennt, was er sieht, was er kennt, was ihm gehört. Was außerhalb des Brunnens seiner Welt, seines begrenztes Horizonts liegt, zählt und existiert einfach nicht.

 

2. Jesus und die Brunnenmenschen.

Und nun zum Evangelium.
Da kommt jemand aus der Weite und der Herrlichkeit des Himmels und erzählt von dem Meer der Liebe Gottes, von seiner großen Sehnsucht zu uns Menschen: Jesus Christus – Gottes Sohn. Er spricht von der großen Hoffnung, die wir haben dürfen, von der Fülle des Lebens und der Freude, die uns zuteil wird. Er möchte die Menschen herausholen aus ihrer Enge und Angst, aus der Engstirnigkeit menschliches Denken. Wir sollen über den Brunnenrand unseres Lebens klettern und unser Herz für die Weite und Fülle des göttlichen  Lebens öffnen.
    Aber die Brunnenmenschen seiner Vaterstadt Nazaret wollen und können dem „Sohn des Zimmermanns“, dem Sohn ihrer Stadt, dies einfach nicht abnehmen. Gibt es denn so viel Weisheit…, solche Wunder…?; gibt es noch größeres als unser Brunnen? Sie können und wollen Jesus keinen Glauben schenken, solange sie die schreckliche Enge ihres Brunnens Nazaret als die letzte Heimat  sehen, solange sie auf ihrem Vorurteil beharren. 
    Hier wird deutlich, wie gefährlich, ja wie vernichtend unser Vorurteil werden kann bei unseren zwischenmenschlichen Beziehungen; wie sehr ein Vorurteil im letzten den Unglauben hervorruft.

    Das Geschehen von Nazaret ist keine Episode! Das Anstoßnehmen an Jesu Sendung und Auftrag zieht sich wie ein roter Faden durch sein ganzes Leben, angefangen mit der Geburt in Betlehem bis hin  zu seinem Tod am Kreuz.

    Der Unglaube lebt auch heute weiter. Das Evangelium Jesu, die Botschaft von der Liebe und Menschenfreundlichkeit Gottes und der Wille Gottes in den Zehn Geboten Gottes, für die Jesus eintritt, stößt auch in unserer Zeit immer wieder auf Unglauben und Ablehnung.
    Jesus lebt auch heute in menschlicher Gestalt in uns und unter uns. Er lebt in der Gemeinschaft, im sichtbaren Leib der Kirche fort. Und da gilt immer wieder: „Sie nahmen Anstoß an Ihm“.
Es ist das Ärgernis, das Menschen nehmen an der offiziellen Kirche, an den Strukturen der Kirche und vor allem an ihren Vertretern, weil sie auch, wie wir alle, sündige Menschen sind; auch Ärgernis an den Mitarbeitern unserer Kirchengemeinden. Beispiele dafür gibt es zuhauf – auch in unserer Umgebung – besonders in den letzten Jahren des Missbrauchs im Bereich der Macht und der Sexualität.
    In vielen Fällen ist es leider auch ein versuchtes Vertuschen, ein Alibi für die eigene Verschlossenheit, die Herzenshärte und den eigenen Unglauben, für das Verbleiben im Liebgewonnenen und Altgewohnten…

 

3. Der Christ hat Heimvorteil.
    Die Geschichte von Nazaret macht uns heute bewusst: Die unbedingte Voraussetzung für alles, was Jesus mit uns Menschen tun will, ist unser Glaube, unser vorbehaltloses und vorurteilsloses Vertrauen! Wir müssen einfach den Brunnen unserer selbst gezimmerten Sicherheiten und trügerischen Erdverbundenheiten aufgeben und verlassen,
    Wer sich auf dieses Vertrauen auf Gott selbst loslassen kann, den führt Gott aus seiner Enge und Angst heraus, der spürt  festen Boden unter den Füßen, der erfährt die Weite des Herzens Gottes, die Größe der Heimat und Geborgenheit, die Er uns allen anbietet.
Wir Christen haben wahrhaftig Heimvorteil: Gott hat unter uns Wohnung genommen, damit wir in ihm eine  letzte und wirkliche Heimat finden.
    Danken wir für dieses Heimrecht bei Gott und ermuntern wir uns in der Gemeinschaft der Kirche zu diesem Glauben. Dann, wenn wir Gott und Jesus glauben, geschehen auch heute noch und heute wieder Zeichen und Wunder an uns und durch uns; dann, wenn wir jeden Tag neu aufstehen und aufbrechen zu unserem Menschendienst und Gottesdienst, dürfen wir die feste und frohe Hoffnung für heute und morgen haben, dass wir einmal für immer heimfinden bei Gott!

 

Dr. Jerzy Grzeskowiak

Ostatnia aktualizacja nastąpiła 8.9.2024 r.

w rubrykach:

"Bliżej Boga"

oraz

"Z notatnika redagującego - Jerzego Sonnewenda".

Impressum

 

POLONIK MONACHIJSKI - niezależne czasopismo służy działaniu na rzecz wzajemnego zrozumienia Niemców i Polaków. 

Die unabhängige Zeitschrift dient der Förderung deutsch-polnischer Verständigung.

 

W formie papierowej wychodzi od grudnia 1986 roku a jako witryna internetowa istnieje od 2002 roku (z przerwą w 2015 roku).

 

Wydawane jest własnym sumptem redaktora naczelnego i ani nie zamieszcza reklam ani nie prowadzi z tego tytułu żadnej innej działalności zarobkowej.

 

Redaguje:

Dr Jerzy Sonnewend

Adres redakcji:

Dr Jerzy Sonnewend

Curd-Jürgens-Str. 2
D-81739 München

Tel.: +49 89 32765499

E-Mail: jerzy.sonnewend@polonikmonachijski.de

Ilość gości, którzy od 20.01.2016 roku odwiedzili tę stronę, pokazuje poniższy licznik:

Druckversion | Sitemap
© Jerzy Sonnewend